Wydarzenia


Ekipa forum
Ogród
AutorWiadomość
Ogród [odnośnik]24.06.22 10:24

Ogród

Połać bardzo obszernego terenu przylega do Ula i od reszty Doliny jest ogrodzona białym płotem z leciwą furtką. Jedna część została wygospodarowana na punkt "wypoczynkowy", w innej znajdują się sznury do suszenia prania, w kolejnej klomby kolorowych kwiatów, krzewów i drzew, a w jeszcze innej stary kurnik zamieszkiwany przez niebywale głodne lokatorki.

Leta Evans
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11218-leta-evans-nee-vale#345257 https://www.morsmordre.net/t11227-amalthea#345732 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f421-somerset-dolina-godryka-ul https://www.morsmordre.net/t11226-szuflada-lety#345731 https://www.morsmordre.net/t11228-leta-evans#345733
Re: Ogród [odnośnik]30.06.22 11:57
16 kwietnia '58

W kwietniu planowałam odpoczywać po zimie i cieszyć się słoneczną wiosną, ale jak zwykle - wyszło jak wyszło. I wyszło nie słońce, jak zakładałam, a burzowe chmury przykrywające szare niebo grubą pierzyną, którą Merlin odchylił niewidzialną dłonią, by wylać z niej wodospad deszczu, wściekłego, upartego. Krople tak dudniły o szyby, że przypominały kamienie ciskane w okna, zalewające posesję i grządki, które zdążyłam przygotować na nowe rośliny. Teraz nic z tego nie będzie... Ranek ziębił przesyconą wodą glebę, zresztą słyszałam od sąsiadów parających się profesjonalną uprawą, jakie przeżywali katusze, i nie chciałam iść ich śladem. Świat powinien był odżyć mimo przerażających mnie okropieństw, które ludzie wyrządzali innym ludziom, tymczasem znów popadliśmy w stagnację oczekiwania na lepsze dni. Ach, jakie? Wydawały się odległą abstrakcją, czymś pozostawionym we wspomnieniach, bezpowrotnie; choć gdy czasem spoglądałam po ulewie na niebo, widziałam malującą się na nim tęczę barwioną ślicznymi kolorami i przez chwilę zapominałam, jak źle wszystkim się wiedzie.
Niecałe dwie godziny temu skończył padać deszcz, pierwszy tego dnia, ale podejrzewałam, że wcale nie ostatni. Sąsiadka odwiedzająca mnie na wspólną filiżankę kawy mówiła coś o wieczornych opadach i gdyby nie to, że Orpheus zasypiał do nich spokojniej niż zwykle, pewnie byłabym okropnie niezadowolona. To tylko dodawało mi pracy, której i tak miałam niemało; na przykład teraz musiałam zakasać rękawy ogrodowego swetra, założyć na nogi żółte kalosze i wyjść przed dom. Wysłużone, metalowe wiaderko w dłoni skrzypiało przy przekręcaniu nieco zardzewiałej rączki. W tym czasie syn zajmował się sobą, coś rysował, próbował nawet wytłumaczyć mi zawiłą historię stworzonych przez niego fikcyjnych bohaterów, ale nic nie zrozumiałam, więc zostawiłam go samego z żywą, dziecięcą wyobraźnią. Może jednym z tych bohaterów był Jasper? Uśmiechnęłam się na tę myśl, a potem skrzywiłam, gdy przeszyła mnie kolejna strzała tęsknoty, zatruta i bezwzględna. Odgoniłam ją więc od siebie, chociaż widziałam męża wszędzie, jego dotyk, obecność, ducha. Nawet w brukowanej ścieżce prowadzącej na werandę do drzwi frontowych.
Ścieżce usłanej drobnymi, kulistymi kształtami. Zawsze wychodziły po deszczu i szukały roślin, żeby się nimi pożywić, okropne ślimaczyska. Musiałam pozbierać je z płytek i wyrzucić gdzieś za płot, najlepiej na posesję Bellów, którzy podczas ostatniej jesieni zagarniali liście ze swojego ogródka prosto na nasz trawnik. Oko za oko, ząb za ząb. Niech oni się martwią tą oślizgłą, pokrytą skorupką zarazą.
Już nieco zmachana, poprawiłam kosmyki kasztanowych pukli, które wysunęły się spod kobaltowej chustki, którą przewiązałam włosy, żeby nie wpadały mi do oczu przy powtarzanym schylaniu się i prostowaniu. Zaróżowione policzki, gdzieniegdzie ubłocone ogrodniczki, podwinięte rękawy zielonego swetra. Od kiedy zostałam z tym wszystkim sama i akurat nikt na mnie nie patrzył, nie przykładałam wagi do nienagannej prezencji, tym bardziej, że przy pracy w ogrodzie tylko ubrudziłabym lepsze ubrania.
- Więcej was matka nie miała? - wymruczałam do pełzających po ziemi stworzeń, po czym znów się pochyliłam, ujęłam jednego między palce i przyjrzałam mu się dokładnie. Zdążył schować się do brązowego domku, ale widziałam jego dolne części, zmarszczone w kamuflażu niby-nieistnienia. - Rozgośćcie się u Bellów i zjedzcie im sałatę, jeśli jakaś już wyrosła - poleciłam ze zmęczonym westchnieniem i ułożyłam ślimaka na dnie zapełniającego się wiaderka. Będzie im tam dobrze; i mi też, z myślą, że dokonałam sąsiedzkiej zemsty.


Leta Evans
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11218-leta-evans-nee-vale#345257 https://www.morsmordre.net/t11227-amalthea#345732 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f421-somerset-dolina-godryka-ul https://www.morsmordre.net/t11226-szuflada-lety#345731 https://www.morsmordre.net/t11228-leta-evans#345733
Re: Ogród [odnośnik]30.06.22 23:53
16.04

Nie żył już od dwóch tygodni, a choć czasem widział jeszcze gdzieś na proministerialnych terenach stary list gończy ze swoim nazwiskiem - to plakaty poznikały. Walczył z myślami, zastanawiając się, jak bardzo martwy powinien pozostać. Plotka, choć wzburzyła Zakonnikami, stanowiła niewątpliwą przewagę strategiczną. Pięć tysięcy galeonów to spora pokusa, na tyle spora, by niektórzy nierozsądnie rzucili się do starcia z aurorem. Czy teraz, jeśli go rozpoznają, pomyślą dwukrotnie i zejdą mu z drogi? Uznają go za sobowtóra? Czasem wyobrażał sobie, jak wykorzystuje to do obrócenia sytuacji na swoją korzyść, wygrania pojedynku, zaskoczenia szmalcowników. Unikał walki bez potrzeby, nie był samobójcą, ale teoretyzowanie o zemście było jakieś pocieszające.
Tylko teoretyzowanie, rzecz jasna. Był zbyt doświadczony, by wiedzieć, że pojedynki są proste, a strategie udane. Jedna sekunda zawahania, a wilkołacze kły wbiją ci się w bark. Jedno omsknięcie nadgarstka przy wyćwiczonym z pozoru geście Protego Horribilis, a nie żyjesz. Jak Jasper Evans, ostatnia strata. Autorów było zbyt niewielu, by w elitarnej jednostce nie znali się wszyscy. Jego śmierć bolała (w teorii?) nieporównywalnie bardziej niż straty wśród bojownikach Longbottoma - wyszkolony auror był wart o wiele więcej niż świeżo szkoleni chłopcy. Nawet, gdy ci chłopcy kłaniali się Michaelowi z szacunkiem, a z Evansem miał... napięte relacje odkąd wrócił z Norwegii. Nie, żeby powiedzieli sobie cokolwiek wprost, byli na to zbyt profesjonalni, a wspólna walka jednoczyła. Odkąd zaczęła się wojna, Jasper prawie nie rzucił mu żadnego krzywego spojrzenia.
Tonks pamiętał jednak, jak patrzył na niego tuż po powrocie do pracy.
Jak na intruza. Albo potwora.
Też nie lubiłbym pracować z wilkołakiem. - tłumaczył sobie Mike, próbując wskrzesić wspomnienie o dawnym sobie, o swoich poglądach. Czy żartowałby z dotkniętych klątwą likantropii? A może by ich unikał? Wierzył, że powinni siedzieć gdzieś w izolacji, albo w tymczasowym areszcie brygadzistów? Nie pamiętał, chyba z nikim nie zetknął się bezpośrednio. Pamiętał, że to na brygadzistów patrzył z góry, na magipolicję też. Był wtedy królem świata, był aurorem i kawalerem i to on, nie Evans, brylował wśród kolegów z pracy. W barach, w pubach. Złoci chłopcy, odreagowujący stres nad piwem, gdy Jasper wracał do domu, do żony. Właściwie, nawet przez myśl mu nie przeszło, że być może Evans nie lubił go już wtedy, że może drażniły go cechy jego charakteru. Nie dbał wtedy o takie rzeczy, nosił głowę zbyt wysoko - nie złośliwie, a podświadomie. Ciężko zapracował na swoją pozycję, cieszył się życiem, cieszył się pracą, cieszył się powodzeniem wśród dziewczyn i tym, że było go stać na dobre posiłki i bilety na mecze Zjednoczonych. Chyba bywał trochę rozrzutny, szczególnie w porównaniu do świeżo upieczonego męża na dorobku, ale nie pamiętał. Coraz mniej pamiętał dawnego Michaela, nie umiał go już wskrzesić - jego poglądów, myśli, uczuć. Gdy w czerwcu 1956 roku wrócił do pracy, a Evans traktował go z pewnym dystansem, widział już wszędzie niechęć, odrazę, potwierdzenie własnych obaw, że nie pasuje, że nie jest już dobrym aurorem ani dobrym kolegą ani nawet do końca człowiekiem. Nienawidząc siebie, przypisał nietolerancję innym - i z pokorą ją znosił, dystansując się dalej. Tak było wygodniej.
Dopiero po śmierci Evansa uświadomił sobie, że od 1955 roku chyba nie rozmawiali, nie tak naprawdę. Nie o życiu, nie o sprawach prywatnych, nawet nie o tym, jak się czują. Tylko o wojnie i pracy, o wojnie i pracy. Gdy podczas Bezksiężycowej Nocy zaginął jeden z kursantów Michaela, Tonks wiedział o nim wszystko - osobiście pomagał eskortować jego żonę ze stolicy, pamiętał imię jego syna, nawet ulubiony deser.
Gdy szedł zimą na pogrzeb Evansa, uświadomił sobie, że nie pamięta nawet imienia jego żony. Leta dowiedział się na pogrzebie, ale nie potrafił nawet powtórzyć dziwnych zgłosek (tam miało być "t" czy "d"?) tego niemugolskiego imienia. Jasper i Leta, no jasne. Stał z tyłu, najpierw tylko odpowiednio poważny, ale potem poczuł szczery smutek. Żal za tym, że nie zdążył być dla Jaspera nie tylko dobrym współpracownikiem, co dobrym kolegą. Żal że ten dobry auror i dobry w gruncie rzeczy człowiek zostawił za sobą młodą żonę i dziecko.
Złość na tych, którzy go zabili. Nie pojedynczych szmalcowników, tych pewnie nie znajdą nigdy, nie wszystkich. Evans zdążył zabrać kogoś ze sobą, podobno. Zawsze był dobry w urokach. Michael był wściekły na wszystkich, którzy sprzyjali Ministerstwu, a z każdym dniem lista się powiększała. Rycerze Walpurgii, szmalcownicy, tak, tak. Ale też czystokrwiści czarodzieje, którzy patrzyli na to wszystko obojętnie. Jeszcze do stycznia miał dla nich wyrozumiałość, teraz - coraz mniej. Shropshire, Cheshire, Kent - doskonale wiedział jakie poglądy miały rodziny z tamtych stron, że te hrabstwa - i wiele innych - rodziły czarodziejów widzących w mugolach wrogów.
Ostatnio częściej myślał o wrogach niż o znajomych. Wręcz uważał na każdy krok, niechętnie bywając nawet w Dolinie. Co, jeśli ktoś go rozpozna? Chciał, żeby Zakonnicy wiedzieli o tym, że żyje - ale inni? Do niedawna każdy mógł go wydać, nie był pewien, czy jest gotowy pokazywać się publicznie.
Zaszył się w domu. W wolnym czasie wreszcie zajął się wiosennymi porządkami, rozpakował trochę pudeł ze strychu - nietkniętych nie tyle od czasu przeprowadzki z Mickleham do Somerset, co nawet od czasu ugryzienia.
W jednym z nich znalazł stare zdjęcia. Przejrzał je od niechcenia, początkowo nie chcąc na nie patrzeć.
Na jednym, zrobionym mugolskim aparatem, zobaczył uśmiechniętych kursantów. Siebie, złotowłosego, w centrum zdjęcia. Cartera, tuż obok. Kiedyś byli nierozłączni, teraz Carter działał w Irlandii, pochłonięty własnymi sprawami. Evansa, stojącego o krok za nimi, z uśmiechem równie ciepłym, choć nie aż tak wesołym.
Nie mógł patrzeć na to zdjęcie, na siebie, tak innego. Wersję, która już nigdy nie wróci. Chciał odesłać je Carterowi albo wrzucić do kominka, ale potem przypomniał sobie, że jest ktoś, kto mógłby chcieć je mieć. Skoro to mugolska odbitka, to chyba robiona starym aparatem Michaela i Evans pewnie nie miał egzemplarza.
Może jego żona chciałaby to mieć. Pamiątkę. Nie był pewien, czy powinien tak po prostu przyjść, ale chyba wypadało.
Znał jej adres, jeszcze z pogrzebu. Zwlekał i zwlekał, aż w końcu się zdecydował. Wziął ze sobą odbitkę, gdy musiał załatwić parę spraw w Dolinie, u zaufanych ludzi. Potem, z kapturem na głowie, ruszył w stronę znajomego domu. Przezornie zrzucił go z głowy, gdy zbliżał się do płotu - nie chciał wyglądać jak zupełny zbir, na wypadek, gdyby go nie rozpoznała.
Dostrzegł kogoś w ogrodzie, kobietę nachyloną nad czymś w trawie, niepodobną do ubranej w elegancką czerń wdowy, którą Mike pamiętał z pogrzebu. To ona? Nie ona? Zmrużył oczy, ale najpierw coś jeszcze.
-Carpiene. - mruknął przezornie, nie chcąc podchodzić zbyt blisko furtki zanim nie sprawdzi, gdzie Evans nałożył zabezpieczenia. Doświadczony auror na pewno zadbał o bezpieczeństwo własnego domu, prawda? Tak przynajmniej zrobiłby Tonks, gdyby miał żonę i dziecko - ale nie miał. Nie będzie zresztą ruszał tych pułapek, chciał tylko wiedzieć jak daleko od płotu się zatrzymać i czy sąsiedzkiego spokoju nie zburzy nagłe Bubonem.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Ogród 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Ogród [odnośnik]04.07.22 20:49
Ciężar deszczowego nieba wiszącego nad Anglią i chłodne krople dotykające skóry tych, którzy zapomnieli o parasolu, zdawał się wyłącznie utwierdzać w fakcie, że tocząca się wojna nie była wyłącznie koszmarem, który z pierwszymi promieniami słońca odejdzie w zapomnienie; była realna i toczyła się tam, gdzie oni, niezależnie od pochodzenia i wyznawanych ideałów, posiadali dom.
Doskonale zdając sobie świadomość z profilaktyki działania, doświadczony auror sięgnął po swoją różdżkę i rzucił carpiene. Zaklęcie rozbrzmiało echem w powietrzu, a drobinki białej magii zaczęły poszukiwać śladów magicznych konstrukcji w celu ostrzeżenia czarodzieja przed czyhającą przeszkodą. Leta mogła je odczuć i dostrzec - jak jedna z tych jasnobłękitnych drobinek śmiga nad jej uchem, tuż przed jej ramieniem, jednocześnie czując że nie jest to magia, która mogła jej zagrozić.
Mimo wilgoci i czarnych chmur nad ich głowami, chmury na tym małym kawałku przestrzeni jakim był dom Evansów, rozstąpiły się dopuszczając tak rzadko widziane w ostatnich czasach ciepłe promienie słońca, przywodzące na myśl majowe dni spędzane na odpoczynku gdzieś nieopodal jeziora.
Potężne zaklęcie Michaela jednak nie mogło znaleźć ujścia, zatapiając się w roślinach i przeganiając uciążliwe w ogródku ślimaki. Niektóre źdźbła trawy zaczęły dzielić błękitną poświatę, inne drobinki osadziły się niczym srebrny brokat na framudze drzwi wejściowych, a kilka z nich utknęło nawet we włosach Lety. Nie parzyły - choć były w przyjemny sposób ciepłe to przy próbie dotknięcia ich, odskakiwały i wzbijały się w dalszą podróż w powietrzu, ostatecznie rozpływając się na jeszcze mniejsze drobinki, które porywał wiatr lub wchłaniały się w ziemię.

Jednorazowa interwencja w związku z wyrzuceniem przez Michaela krytycznego sukcesu.
Uczucie ciepłego majowego dnia nie opuści was do końca wątku. Na następny dzień pogoda nad domem Evansów wróci do normy.
Dodatkowo przez niezwykle silne zaklęcie rzucone przez Michaela, drobiny białej magii osadziły się na jego różdżce, efektem czego przez kolejne dwa dni przysługuje mu bonus +5 do wszystkich obszarowych zaklęć z dziedziny OPCM.
Thomas Doe
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Ogród Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Ogród [odnośnik]07.07.22 11:33
Coś zamigotało w powietrzu, zadrżało, ale nie byłam tak wrażliwa, żeby wyczuć cząsteczki magii przenikające do atmosfery wokół domu, nawet gdybym z całej siły pragnęła je dostrzec; dopiero gdy moje ciało przestał przenikać gryzący ziąb niespecjalnie uroczego popołudnia, a nad głową rozbłysły ciepłe promienie, zrozumiałam, że siły wykraczające poza moją percepcję doszły tu do głosu. Wyprostowałam się, spojrzawszy w górę; na dziwnie błękitnym niebie prężyło się słońce, jakby Helios postawił sobie za punkt honoru zaimponować każdemu napotkanemu śmiertelnikowi. Każdemu? Wzrok mimowolnie przyciągnęły szarości wiszące nad domami sąsiadów, posępne, ponure, typowo brytyjskie, odegnane jednak znad kopuły Ula niewidzialną dłonią. A potem zerknęłam w dół, widziałam jak ślimaki, które do tej pory były zbyt leniwe, żeby umknąć przed losem w wiaderku, nagle zaczęły gnać gdzie pieprz rośnie, ściągając do płotu oddzielającego naszą posesję od ziemi innych mieszkańców Doliny. Przyglądałam się temu z ciężkim, zmęczonym oddechem, a przede wszystkim z panoszącym się w głowie niezrozumieniem.
Skąd taka uprzejmość od przeznaczenia? Co, lub kto, za to odpowiadało? Czy to możliwe, żeby... Żeby Jasper roztoczył nad nami opiekę z zaświatów? Przyuważył mój taniec ze ślimakami i coś na to zaradził?
Nie, to nie był on. To znów nie był on.
Miałam wrażenie, że dźwięk pękającego serca poniósł się echem po okolicy. Wyobrażenie, piękne i stęsknione, dodające mi otuchy, legło w gruzach wraz z widokiem Michaela Tonksa stojącego przy furtce, z różdżką niedyskretnie trzymaną w dłoni. Pamiętałam jego twarz z pogrzebu, wyglądał wtedy na szczerze przygnębionego, i dobrze, powinien taki być. Gdyby nie on, gdyby nie cała ta przeklęta instytucja, dziś wciąż miałabym męża u boku. Zabrali mi go, wszyscy. Ci jego przyjaciele, którzy tłumnie nadciągnęli do trumny, żeby pożegnać poległego brata; ale dlaczego to Jasper, a nie jeden z nich, musiał umrzeć? Co wywyższało ich, w tym właśnie Michaela, ponad mojego ukochanego? Czym zasłużyli sobie na życie, kiedy po niego przyszła śmierć? Moja dłoń mocniej zacisnęła się na rączce wiadra, słyszałam odgłos skorupek uderzających o metalowe ścianki; ślimaki musiały próbować stamtąd uciec, może już wspinały się po materiale, ale nie spojrzałam na nie, wpatrzona jedynie w mężczyznę, który zdecydował się nas odwiedzić. Po co? Żeby znów zaznaczyć, jak było mu przykro? Może kierował nim kompleks ocalałego, przyszedł tu, by biczować się poczuciem winy, ale nie zamierzałam mu tego ułatwiać. Przynajmniej nie od razu.
- Tonks, prawda? - wymruczałam neutralnie, bez radości, ale i póki co bez złości. Niech nie myśli, że go zapamiętałam, że jego tożsamość była czymś, bez czego nie byłabym w stanie się obejść. Tym bardziej, że spodziewałam się, że rozpoznanie mogłoby jakoś podnieść go na duchu; wyglądał na zmęczonego, może w pewien sposób przybitego, ale to dobrze. Najwyraźniej na to zasłużył. - Co to za magia? - zapytałam, wskazując ruchem głowy na niejednoznaczny punkt gdzieś przy moim boku. Na ogród, powietrze, temperaturę. Jedną ręką, wciąż wolną, sięgnęłam do rękawów rozpinanego swetra i zsunęłam jeden z nich w dół, nie dość, że było mi gorąco przez pracę, to teraz jeszcze wokół Ula panowała pełnoprawna wiosna. Niebywale przyjemna - ale do tego wniosku dojdę dopiero później, kiedy opadną emocje, ostudzi się wzburzenie wywołane wspomnieniami i zazdrością, którą wzbudził we mnie widok jego życia. Kątem oka dojrzałam też błysk na moich włosach, tych kilku kosmykach wyswobodzonych spod chustki i lekko poruszyłam głową, chcąc sprawdzić, czy drobiny samoistnie zeń opadną. Nie zrobiły tego jednak.
Leta Evans
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11218-leta-evans-nee-vale#345257 https://www.morsmordre.net/t11227-amalthea#345732 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f421-somerset-dolina-godryka-ul https://www.morsmordre.net/t11226-szuflada-lety#345731 https://www.morsmordre.net/t11228-leta-evans#345733
Re: Ogród [odnośnik]10.08.22 13:40
Rozchylił ze zdziwienia usta, obserwując jak przedziwnie zachowywała się magia. Drewno dzikiego bzu było cieplejsze niż zwykle, tak jakby rzucił Carpiene inaczej - nie tyle bezbłędnie, jak w podręcznikach, ale potężniej. Może dlatego, że czuł się swobodnie w bezpiecznej Dolinie Godryka, może dlatego, że przespał dzisiaj więcej niż trzy godziny i zjadł aż dwa jajka na śniadanie, że nie spodziewał się ataku ani donosu ani zbyt jawnej nieufności (sic... może antypatii, może jakiegoś zdania wyrobionego z powodu kto-wie-co-powiedział-jej-Jasper, ale nie nieufności - aurorów było zbyt mało, by sobie nie ufali, by ich rodziny o sobie nie wiedziały, a Michael nie podejrzewał nawet, jak wiele mąż nie mówił Lecie) ze strony wdowy po Jasperze.
Biała magia potrzebowała czasem pozytywnych emocji, trochę tak jak zaklęcie patronusa. W przeciwieństwie do niego, nie były wymagane, ale pomagały - i dzisiaj najwyraźniej jakieś z siebie wykrzesał. Zaskoczyło go to, zwłaszcza po dwóch tygodniach niepewności i pewnego marazmu. Zaskoczyło go, że jego magia nadal może być tak... przedziwnie piękna, dobra, wykraczając poza ramy użytkowości i rozpogadzając kwietniowe niebo. Podniósł wzrok na rozrzedzające się chmury, a potem prześlizgnął nim po murach domu, po ogrodzie, po trawie, na której osiadały drobiny. Mimowolnie podziwiał, jak wyglądały, ale nie zapominał przecież o celu zaklęcia. Szukał śladów pułapek, czekał na drżenie różdżki, które wskazałoby mu ich miejsce, ale... nic się nie działo. Magia zaczęła zachowywać się dziwnie, nie znajdując żadnego niebezpieczeństwa, przelewając energię w ziemię, w... uciekające ślimaki? Uniósł ze zdumieniem brwi, ale jeszcze bardziej od działania zaklęcia zaskoczyło go to, że na tym domu chyba nie było żadnych pułapek.
Trudno mu było w to uwierzyć - Jasper tak po prostu zostawiłby swój dom, dom swojej rodziny bez ochrony? Fidelius przeniósłby się przecież na nowego strażnika (i wtedy Mike nie trafiłby tu wcale), a inne zabezpieczenia nie wygasały wraz ze śmiercią właściciela. D z i w n e.
Przeniósł wreszcie wzrok na Letę, słysząc własne nazwisko. Nie umiał wyczuć emocji w jej tonie głosu, ale i tak uśmiechnął się blado (inaczej już nie umiał), chyba rad z tego, że go rozpoznała, że nie będzie musiał się tłumaczyć. W Dolinie wisiało mniej listów gończych niż w reszcie kraju, wcale nie musiał zapaść jej w pamięć.
A może uśmiechnął się, bo drobiny magii na jej włosach lśniły ślicznie.
Dziki bez skrzył się teraz podobnie, a Mike ostrożnie schował różdżkę, nie chcąc strząsnąć z niej tej przedziwnej magii. Przeczuwał, że może mu pomóc w czarowaniu - szkoda, że poza piękną pogodą, nie pomoże chyba Lecie.
-Michael Tonks. - przytaknął. Gdyby byli z Jasprem w magipolicji albo mugolskim wojsku albo nawet w innych działach podziemnego Ministerstwa, podałby pewnie numer jednostki, w której służył - ale Biuro Autorów nie miało jednostek, było zbyt małe, zbyt elitarne. Wszyscy znali wszystkich, znali nawet swoje rodziny, choć musiał przyznać, że Letę Evans widywał bardzo rzadko. Właściwie nigdy. Dopiero na pogrzebie. Na ślub Evans też go nie zaprosił, a Mike udawał, że wcale go to nie zabolało.
-Proszę wybaczyć, to powinno być zwykłe Carpiene, nie chciałem przypadkiem uruchomić żadnej pułapki jeśli byłyby jeszcze przed furtką. - zakładał, że wdowa po aurorze z pewnością znała takie zaklęcia albo chociaż o nich słyszała. On zaś nigdy nie słyszał zbyt wiele o niej - nawet jeśli Jasper nie ukrywał przed kolegami, że jego żona nie potrafi czarować, to i tak nie dotarło to do Michaela, rozmawiali zbyt rzadko, a o sprawach prywatnych prawie wcale. -Ale - wyjaśnił, to Carpiene nie zachowywało się przecież normalnie -magia zadziałała trochę... mocniej niż zwykle. - podążył za jej spojrzeniem, wzdłuż szeregu uciekających ślimaków. -...Potrzebuje ich pani do czegoś? - zapytał przezornie. Po kursie aurorskim wynajmował mieszkanie w centrum Londynu, w Mickleham miał depresję i swoje otoczenie zupełnie gdzieś, a we Wrzosowej Przystani ogród doprowadzili do porządku Kerstin i Castor. Nie wiedział, czemu Leta zbierała ślimaki, ale mogła przecież potrzebować podobnych ingrediencji alchemicznych - dla siebie, albo może na handel? Po zdanych w pocie czoła egzaminach z eliksirów radośnie wyparł całą zgromadzoną w Hogwarcie wiedzę, aurorzy potrzebowali tylko umieć rozróżniać i dawkować samym sobie eliksiry (albo rzucać we wrogów tymi bojowymi), a nie je warzyć. Tak czy siak, ostatnim czego chciał, było przepłoszenie cudzych ślimaków.
Przestąpił z nogi na nogę, uświadamiając sobie, że minęło już kilka chwil, a nadal nie wytłumaczył jej tego najścia. Trudno mu było zacząć rozmowę - od listu gończego nie rozmawiał przecież z nieznajomymi, głównie ich unikał albo przesłuchiwał.
-Przyszedłem, bo znalazłem... pomyślałem... - sięgnął nieśmiało do kieszeni i w końcu, wciąż stojąc przed płotem, wyciągnął rękę do Lety. Włożył zdjęcie do koperty, starając się, by się nie pomięło. -...że może chciałaby to pani mieć. - i, nie bacząc na to, że być może oglądając zdjęcie zmarłego męża chciałaby mieć odrobinę ciszy, kontynuował dalej: -I właściwie... dobrze rozumiem - na pewno dobrze rozumiał, Carpiene nie kłamało, ale wtrącił to kurtuazyjnie -że nie ma pani nałożonych na dom żadnych pułapek? - starał się, by w jego głosie nie wybrzmiało gigantyczne zdziwienie, ale nie był aż tak dobrym kłamcą jak cała rodzina Vale-Evans.






Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Ogród 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Ogród [odnośnik]12.02.23 1:14
10 lipca
Wciąż czułam na ciele chłód wody z pobliskiego jeziora. Spędziłam w nim dobrą godzinę, dryfowałam na plecach tak długo, aż skóra na palcach stała się pomarszczona, a mięśnie przeistoczyły się w miód rozlewający się po wnętrznościach; jego zbawienne zimno złagodziło żar lejący się z nieba i pozwoliło mi na nowo zebrać myśli. To był sądny dzień, dzień mogący zadecydować o wszystkim. Orpheus spędzał poranek u teścia, ja z kolei musiałam zaobserwować postęp w jednej z pasiek wciąż umieszczonych w moim ogrodzie. Wspominałam Victorowi, że w tej konkretnej kolonii poległa królowa, która chyba za sprawą hipnotyzującego działania komety wydostała się na powietrze i wydaliła z siebie całą energię, na moich oczach drżąc pośród kolumnady ze źdźbeł traw, gdzie później odnalazłam jej bezwładne, martwe truchło. Pozostawiła po sobie pustkę, którą należało zapełnić. Szóstego lipca we wnęce pomiędzy drewnianą ścianką umieściłam specjalną klateczkę, w której znajdowała się nowa królowa, pretendentka do tronu, którą mieszkańcu ula mieli zaakceptować lub zapragnąć zniszczyć. Jej los ważył się wśród odgłosów bzyczenia i ciężkiej pracy w środku drewnianej konstrukcji. Ochraniała ją wzmocniona siateczka, której owady nie byłyby w stanie przegryźć, a Merlin świadkiem, że w innym wypadku byłyby do tego zdolne, gdyby propozycja nowej władczyni okazała się dla nich niesatysfakcjonująca. Nie pozostawiliby jej w obojętności, tylko usiłowaliby zniszczyć. Każdego dnia sprawdzałam więc jak się sprawy mają.
Z włosów wciąż skapywała mi woda; przewiązałam je zieloną wstążką, przy wyjściu do ogrodu wsunąwszy na stopy kolorowe drewniaki. Ich wierzchnia warstwa, malownicza i kolorowa, przedstawiała parę kogutów i piskląt, może właśnie dlatego wciąż tak je lubiłam, chociaż jeden z nich był już przedziurawiony w okolicy dużego palca u stopy. Brodząc przez wysoką, nieskoszoną jeszcze trawę dotarłam na miejsce, z zadowoleniem obserwując przebiegającą jak zwykle pracę pszczół. Wokół pasieki nie unosiła się mgiełka agresji. Przymocowana na drewnianym stelażu klatka królowej matki otoczona była kilkoma pracowitymi owadami. Widziałam żółto-czarne ciałka poruszające się w oszałamiającej harmonii, a w ich skrzydełkach odbijały się refleksy leniwego słońca. Na kratce oddzielającej jej wysokość od pustej przestrzeni ogrodu zaczęto uwijać się w tworzeniu pierwszych plastrów. To był bardzo dobry znak, właściwie przesądzający całe przedsięwzięcie. Pierwszej doby pszczoły próbowały woskiem zalepić otwory wentylacyjne w boksie, żeby zgładzić nieznajomą osobniczkę, a dziś karmiły ją przez wnęki i starały się zapewnić jej przyjazny kąt, chociaż nie mogła przedostać się do ich domu.
Oglądając ten proceder odetchnęłam z ulgą. Dotychczas zżerały mnie wyrzuty sumienia, bo wydawało mi się, że nie dopilnowałam pszczół teścia, które mi powierzył, więc to ja odpowiadałam za straty powstałe przy narodzinach żarzącej się komety, wciąż wiszącej wysoko nad ludzkimi głowami. Przeklęty demon. Odruchowo spojrzałam w górę i z dumą zadarłam podbródek. Widzisz?, zdawałam się pytać, poradziłam sobie mimo twojej durnej ingerencji.
Pszczoły nie żądliły mojej dłoni, gdy zbliżyłam ją do komory ich nowej matki. Wiedziały, że nie stanowię zagrożenia, zresztą zdawałam sobie sprawę z odpowiedniej trajektorii ruchu, który wskazywał im, że nie zamierzałam wyrządzić im krzywdy. Lubiłam myśleć, że były do mnie przyzwyczajone i przywiązane, chociaż doskonale wiedziałam, że nie do końca tak to było. Opuszką palca musnęłam mechanizm przytrzymujący siateczkę z resztą drewnianej konstrukcji i raz jeszcze ułożyłam na pracowitych pszczołach badawcze spojrzenie. Musiałam mieć pewność. Gdybym za szybko wypuściła jeszcze nie do końca akceptowaną osobniczkę, mogłaby zginąć pod naporem żądeł albo ciepła wytwarzanego przez pszczoły silnie przylegające do ciała intruza i wibrujące, przegrzewając na śmierć. Wszystko jednak było w porządku; ruchy insektów były spokojne, wręcz senne i zadowolone. Akceptowały królową, a ona akceptowała je. Ostrożnym ruchem zwolniłam zatem mechanizm i przyglądałam się temu, co nastąpiło: do środka komory eksploracyjnie zbliżyły się pracownice, zbliżyły się do monarchini i ona do nich, i nikt nie ucierpiał. Gnuśnym lotem przedostała się za to do środka ula, a ja uśmiechnęłam się do siebie. To znaczyło, że zaraz odnajdzie dogodne dla siebie miejsce i na nowo rozpocznie się proces wydawania na świat nowego potomstwa. Pasieka zapełni się brzęczeniem pszczół pierwszy raz rozpościerających skrzydła i wznoszących się w zdradliwe, acz pełne wolności powietrze.
Po kilku minutach zdemontowałam drewnianą konstrukcję i odłożyłam ją do niewielkiej szopy obok kurnika, w której składowałam różne ogrodnicze przyrządy, a teraz i pszczelarskie, gdy teść stwierdził, że nie radzi sobie ze wszystkimi pasiekami i poprosił mnie o pomoc z kilkorgiem z nich. Nadszedł czas miodobrania. Nie zamierzałam nękać hodowli ze świeżo wprowadzoną królową, jednak na uwagę czekał inny ul, pęczniejący w szwach od słodkiego miodu, którego aromat unosił się w powietrzu i łagodnie otulał zmysły. Lubiłam to - ten proces, którego krok po kroku nauczyłam się od doświadczonego ojca Jaspera.
Teraz w ulu panował spokój. Rozochocone porankiem pracownice wybyły na pyłkową wyprawę, pozostawiwszy dom pod opieką kilkunastu, może kilkudziesięciu sióstr, z którymi powinnam dać sobie radę. Profilaktycznie ubrałam długie rękawice z grubszego materiału, na wypadek gdyby domowniczki zachciały atakować; stojącą w rogu miodarkę oczyściłam już wcześniej, gdy tylko na horyzoncie rozbryznęły się pierwsze promienie brzoskwiniowego poranka. Nie mogłam spać, więc zabrałam się do pracy skoro świt i teraz byłam sobie za to wdzięczna, bo Leta z przeszłości zaoszczędziła mi zadania. Sięgnęłam jeszcze po kapelusz z szerokim rondlem, z którego zwisała długa woalka. Stary Evans uczył mnie, że ochrona twarzy jest ważniejsza niż jakiekolwiek innej części ciała, a ja nie brałam jego nauk za czcze gadanie czy przechwałki bieglejszego w sztuce pszczelarza. Tak wyposażona zabrałam pozostałe sprzęty i wyszłam z szopy, kierując powolne, ospałe kroki w kierunku upatrzonego ula. Dochodzące z niego bzyczenie było ciche i flegmatyczne. Pomiędzy wnękami w ściankach przesiadywało kilka powolnych, rozbudzających się pszczół. Ostrożnie sprawdzałam ramki w środku pasieki. W niektórych z nich miód dopiero dojrzewał, inne jednak zapraszały mnie widokiem soczystego, dorodnego plastra; pod cienką warstwą wosku znajdowało się właśnie to, o co prosił mój teść - jego pszczele wyroby cieszyły się sporym zainteresowaniem w czasie wojny, nawet gdy podrożały.
Dobrałam plastry, w których nie znajdował się czerw, i przystąpiłam do pracy bez zbędnego guzdrania, ale roztropnie i czujnie. Raz po raz długim pędzlem odganiałam pszczoły zainteresowane tym, co robiłam; wszystkie wyjęte ramki zastąpiłam świeżym materiałem, w którym dzielne pracownice mogły na nowo zacząć formować plastry, z kolei ja, nie czekając na ostygnięcie miodu, zaczęłam jego odwirowywanie. Sprzęt, który posiadałam u siebie, nie był najwyższej jakości i wydaje mi się, że pamiętał jeszcze czasy dziadka Jaspera, ale na szczęście spełniał swoją rolę i radził sobie z odwirowaniem bez problemu, ułatwiając inaczej żmudną harówkę. Zmieniałam strony kasetek i patrzyłam jak bursztynowa ciecz gromadzi się w zbiorniku, w nozdrza zachłannie wdychając ten piękny zapach; na moment przymknęłam oczy, a gdy je otworzyłam, na jednej z dłoni dostrzegłam pojedynczą pszczołę, która przysiadła na rękawicy. Nie odgoniłam jej, zajęta pracą. Pilnowałam miodarki i czekałam, aż ta zakończy zadanie, żeby potem spuścić z kranu lepką ciecz do drugiego pojemnika. Miód skapywał przez ułożone na wierzchu sito, odseparowany od wszelkich niedoskonałości i fragmentów wosku. W tym nierdzewnym odstojniku substancja miała spędzić kilka najbliższych dni, zabezpieczyłam ją więc i odniosłam z powrotem do szopy, żeby zająć się odwirowaniem pozostałych plastrów. Wylegujące się wysoko słońce przyglądało się mojej pracy, bezlitośnie owiewając mnie apatycznym gorącem, ale nie poddawałam się nawet kiedy na karku pojawiły się pierwsze krople potu, a po nich następne. Trudno. Nikt za mnie tego nie zrobi.
Wieczorem miałam w szopie kilka pojemników, w których klarował się miód. Stojąc w drzwiach przyjrzałam się im z satysfakcją. Głupia kometa nie mogła stanąć mi na drodze, pokrzyżować planów. Obiecałam teściowi, że dostanie miód, i słowa zamierzałam dotrzymać za wszelką cenę. Krzyżując ramiona na piersi i wsłuchując się w bzyczenie pszczół, drgnęłam, gdy do moich uszu dobiegł beztroski śpiew zwróconego mi wieczorem Orpheusa, który bawił się teraz na drewnianej kładce oddzielającej wejście do domu od reszty ogrodu skąpanego w kwiatach. W rączce miał wyciosaną z drewna figurkę brodatego czarodzieja, w drugiej - jego wiernego rumaka. Raz po raz uderzał nimi w sękate panele, nie krzyczał, nie rzucał się w szale. Był za to słodszy od zbiorów, których dziś dokonałam. Obróciłam się i spojrzałam na niego przeciągle, uśmiechając się do siebie. W chwilach spokoju był dokładnie taki, jak jego obdarzony dobrym humorem ojciec.

zt
Leta Evans
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11218-leta-evans-nee-vale#345257 https://www.morsmordre.net/t11227-amalthea#345732 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f421-somerset-dolina-godryka-ul https://www.morsmordre.net/t11226-szuflada-lety#345731 https://www.morsmordre.net/t11228-leta-evans#345733
Re: Ogród [odnośnik]18.02.23 19:08
8 lipca
Aportacja do Doliny Godryka wywołała w nim dodatkową falę mdłości. Nie przepadał za teleportacją samą w sobie, choć wiele razy udowodniła swoją absolutną wyższość nad wszystkimi innymi sposobami transportu, a nagłe pojawienie się w miejscu, które miało dla niego wartość tak głęboko sentymentalną, pogłębiało to uczucie dwukrotnie. Nogi na chwilę straciły równowagę, zahybotał się mocno, w ostatniej zaledwie chwili łapiąc równowagę. Wziął głęboki wdech, wolno i uważnie, myśląc o powietrzu, które przebiega kolejnymi kanałami, a nie o tym, co się przed chwilą stało. Gardło, tchawica, płuca, ramiona, a potem w dół, brzuch, biodra, kolana. I znów w górę razem z wydechem. Powtórzył ten prosty rytuał kilka razy, aż serce się nie uspokoiło, a żołądek przestał wypisywać do górnego pokładu żądań o zwrócenie całej swojej zawartości na zewnątrz.
Potem się rozejrzał.
Było ciepło, zdecydowanie zbyt ciepło, jak na pamięć ostatnich kilku miesięcy. Ciało reagowało na te warunki, skóra oddawała ciepło tam, gdzie mogła, a że dopytywała się o nowe odkryte miejsca, Ted zdecydował się trochę wyżej, ponad łokieć podciągnąć rękawy koszuli. Odetchnął głęboko raz jeszcze, tym razem przygotowując się na dalszą drogę. Ale zanim zrobił krok do przodu, sprawdził jeszcze raz wszystko, co ze sobą zabrał. Różdżka tkwiła wbita w ciasną szlufkę mugolskich spodni, przykryta częściowo swetrem; torba z szklanymi fiolkami, suszem uwiązanym w papier, gazami i świeżymi bandażami obciążała ramiona, ale był to ciężar niezwykle miły, zapewniający o stabilnym gruncie; i kwiaty - drobny bukiecik stokrotek, które Ted znalazł na trawniku za domem, wyglądały tam niczym kropla światła na bezmiarze wysuszonego, pozbawionego życia gruntu. Uznał, że on by tak zrobił. Jasper. Po prostu zerwałby je, nie myśląc o tym, że to tylko stokrotki, a nie bukiet konwalii zakupiony na straganie, u kobiety, która doskonale zna się na kwiatach. Zerwałby je i po prostu jej podarował. Bo na to zasługiwała, tak po prostu, bo jest kobietą trzymającą w ryzach świat niemożliwy do okiełznania.
Dystans był do pokonania dość prosty, Ul stał nie tyle w charakterystycznym miejscu, fragmencie Doliny, a był sam w sobie charakterystyczny ze swoim ciągłym, namolnym bzyczeniem. To bzyczenie musiało wnosić do ludzkich serc jakąś nadzieję, uczucie - ponoć, jeśli pszczoły zginą, zginiemy i my. A te jeszcze fruwały w niekończącej się pracy swego życia nad niewielkimi domkami schowami za domostwem. Gdy zbliżał się do drzwi, słyszał je, a gdy już przy nich stanął, kilka przeleciało obok okna. Zapukał odważnie, doskonale znając cel wizyty.
Cofnął się o krok, gdy drzwi się otworzyły. Odruchowo. Twarz, która w nich stanęła, znał bardzo dobrze. Było to w jakiś sposób przygnębiające - dla niego ona nigdy nie była sama, zawszze z nim, zawsze z Jasperem, obok niego, przy nim. Gdy więc zobaczył Letę, wróciło całe mnóstwo wspólnych wspomnień. Głównie te z Munga, kiedy leczył go, słysząc ciągłe błagania, żeby ta blizna zniknęła, bo jak Leta się dowie, obedrze go ze skóry.
- To dla ciebie - wystawił w jej stronę dłoń ze stokrotkami, uśmiechając się przy tym trochę na powitanie, a troche pocieszająco. Jakby chciał przeprosić za to, że to tylko stokrotki. - Pan Evans jest w swoim pokoju?
Miał sprawdzić, jak się ma i to właśnie zamierzał zrobić.



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty


Ted Moore
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11462-ted-moore#354341 https://www.morsmordre.net/t11467-bronte#354524 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11604-szuflada-teda#358655 https://www.morsmordre.net/t11476-ted-moore
Re: Ogród [odnośnik]18.02.23 20:37
Wciąż pamiętałam wieczory wspólnie spędzane w salonie - wieczory, podczas których donośne śmiechy Jaspera i Teda przecinały powietrze, dźwięczące w uszach jak dzwoneczki targane przez wiatr. Pamiętałam popołudnia, gdy jedliśmy razem obiady w jadalni, a ja wzdychałam znad talerza z teatralnym znużeniem, bo po raz kolejny zagłębiali się w quidditchowskich rozmówkach, z których niczego nie rozumiałam. Pamiętałam leniwe dni pełne spacerów prowadzących donikąd, kiedy obaj panowie naprzemiennie nosili Orpheusa na barana, ojciec i wujek, spleceni ze sobą węzłem przyjaźni, którego powidoku nie mogłam wyzbyć się sprzed oczu nawet dziś, wracając myślami do lat naszej nieśmiertelności. A w końcu pamiętałam też popołudnie na cmentarzu nieopodal Doliny, gdzie pożegnaliśmy go razem. Pamiętałam deszcz tnący powłokę świata, wsiąkający w rozmiękłą ziemię, opłukujący twarz ze słonej goryczy łez, z tęsknoty, z przekonania, że o poranku już nigdy więcej nie wzejdzie słońce.
Tak trudno było patrzeć na niego jako na byt niezwiązany z tamtą przeszłością. Merlin świadkiem, że próbowałam, że rwałam włosy z głowy, wściekła, gdy w rysach jego twarzy widziałam cienie dawnych dni. Aż wreszcie próbować - przestałam. Zrozumienie oswobadzało z narzuconych sobie nakazów i powinności: należało po prostu zaakceptować łączącą nas historię, czerpać z niej, odnaleźć siłę w świadomości, że miałam u boku kogoś, kto znał i szanował Jaspera w podobny sposób, kogoś, kto nie wytykał mu głupoty, nie piętnował za kłamstwa, którymi mnie karmił. Kogoś, kto rozumiał mój żal, moją trudność. Kto również go stracił. Życie doświadczyło go ogromem własnych boleści, Ted znał smak śmierci najbliższych, był poznaczony jej bliznami. Kości jego kręgosłupa, tak jak mojego, żłobiła rdza duchów, które nosiliśmy w sobie od dnia ich odejścia, w płucach rósł mech odbierający nocami swobodę oddechu. Jego wizyty zawsze mnie cieszyły, jednak im było do nich bliżej, tym mocniejszy ścisk żelaza oplatał mój żołądek; w tkanki zakradała się niepewność czy tym razem nie wybuchnę płaczem, kiedy stanie w progu, on i tren dni, które już nie wrócą. Wystarczyło kilka chwil spędzonych już razem, bym wracała do normalności, na nowo uczyła się nawigować w rzeczywistości, którą dzieliliśmy we dwoje, nie troje.
- Jak zawsze szarmancki - poczułam, że para napiętego zdenerwowania zeszła ze mnie wraz z długim wydechem tuż po tych słowach i odebrałam od niego bukiecik polnych kwiatów. Jasper zrobiłby dokładnie to samo. Nie bawiliśmy się w podkradanie róż Rosierom, liczył się gest, myśl, intencja. Stokrotkom niczego nie brakowało. - Dziękuję. Dobrze cię widzieć - dodałam i uśmiechnęłam się, przepuściwszy go w drzwiach. Wzrok mimowolnie spoczął na jego torbie i skinęłam głową, w skroniach wciąż słysząc niemrawy szum wczorajszego alkoholu. - Co ty, w namiocie. Kiedy się dowiedział, że przyjdziesz, powiedział, że koniecznie musi ci pokazać jeńca w swoim zamku - parsknęłam pod nosem. - Dostał nową kukiełkę i teraz uprzykrza jej życie - wyjaśniłam i wprowadziłam go dalej. Na stole w jadalni czekał poczęstunek: świeże gruszki posiekane na ćwiartki i dzbanuszek, z którego unosiła się para przesączona zapachem kawy zbożowej. Mieliśmy zabrać je ze sobą do ogrodu. - Jak się masz, Ted? - spojrzałam na niego długo, badawczo, niepewnie, i choć przygwoździła mnie chęć zamknięcia go w krótkim uścisku, nie znalazłam jeszcze na to siły. Musiałam przyzwyczaić się do jego widoku, obecności, do wspomnień błyszczących w jego oczach i do utraconej przyszłości przeciętej ostrymi nożycami Mojr.
Leta Evans
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11218-leta-evans-nee-vale#345257 https://www.morsmordre.net/t11227-amalthea#345732 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f421-somerset-dolina-godryka-ul https://www.morsmordre.net/t11226-szuflada-lety#345731 https://www.morsmordre.net/t11228-leta-evans#345733
Re: Ogród [odnośnik]19.02.23 18:12
Ciężar dzielony na pół był zdecydowanie łatwiejszy do uniesienia. Tak mu się przynajmniej wydawało. Albo tak chciał tworzyć swoją rzeczywistość, na siłę wpychać ją innym, jak kukułka podrzucać jajka, z których nie wykluje się nic dobrego. Nic przydatnego. Z Letą było jednak inaczej - tę rzeczywistość dzielili oboje, oboje też mogli ją weryfikować własnym spojrzeniem, słowami, wspomnieniami; Jasper nadał tej rzeczywistości jeden kształt, sztywne ramy, w których musieli się odnaleźć. I odnaleźli się. Na swoje wspólne szczęście.
Lubił ją. Lubił jej nienachalną, ale zakreśloną pięknymi, ciemnymi włosami obecność; jej uśmiech w odpowiedzi na śmiech słyszany ze strony mężczyzn; propozycje pomocy i dłonie podające paterę z ciastkami. Lubił jej wzrok śledzący mimiczny taniec pędzące po parkiecie twarzy rozmawiających ze sobą mężczyzn; brwi unoszone, gdy Jasper wypowiedział w cieple jej imię, prosząc o swoją opowieść. Nigdy nie traktował jej jak kogoś gorszego, nie śmiałby. Była jego ukochaną, jego żoną, członkiem jego rodziny. Najbliższą mu osobą. Nieważne, że w jej żyłach magia nie zdecydowała się popłynąć. Ted czuł się, jakby po śmierci przyjaciela jego uczucie do Lety przeszło właśnie na niego, jakby osmozą, naturalnym procesem, przemknęło nicią duchowego połączenia przez ciała i prędko zagnieździło się gdzieś na dnie serca. Leta była więc dla Moore’a droga i cenna, chciał dbać o jej bezpieczeństwo i zdrowie. Ale była przyjaciółką, nikim, kogo mógł obdarzyć uczuciami wyższymi. Nie czuł wobec niej nic prócz przychylności duszy.
Uśmiechnął się półgębkiem na komplement z cichym akcentem niezręczności. Ostatnio rzadko się uśmiechał, właściwie nie pamiętał, kiedy ostatnim razem robił to w sposób nieskrępowany i wolny. Może jeszcze w czasach wczesnego dzieciństwa.
- Ciebie również. Wszystko w porządku? - zabawne, jak bardzo nie lubił tego pytania w stosunku do siebie, a jak często zadawał je innym bez cienia skrępowania. - Jeńca w zamku? - uśmiech przeniósł się teraz na oba kącik ust. - Mówisz o Orpheusie czy swoim teściu? - czytał list pobieżnie, faktycznie, może wyobraźnia podpowiedziała jedno, a rzeczywistość przedstawiała się nieco inaczej. Gdy pomyślał, że coś stało się chłopcu, grymas zszedł nieco z twarzy. Spojrzał w stronę wyjścia na tyły domu. - Z chęcią poznam tę kukiełkę, ale może najpierw sprawdzę, co się stało? To przez kometę? - to dziwne zjawisko zaczynało go prześladować. Jej blask budził w nosy i niepokoił w dzień, a niepewność tego, czy spadnie, czy po prostu zniknie, atakowała umysł z siłą podwajającą jakiekolwiek inne efekty. Spojrzał znów na Letę unosząc przy tym brwi, jakby zdziwiło go samo pytanie. Jak się masz, Ted? Jak się trzymasz, Ted? To go prześladowało. Ludzie koniecznie chcieli wiedzieć, co się z nim działo, ale jaką odpowiedź miał im podać, gdy sam nie wiedział? Mrugał chwilę, wykrzywił lekko usta. Nie wiedział, co powiedzieć. - Dobrze - to nie kłamstwo, prawda? Nawet, jeśli nie jest dobrze, to nie jest też źle.



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty


Ted Moore
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11462-ted-moore#354341 https://www.morsmordre.net/t11467-bronte#354524 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11604-szuflada-teda#358655 https://www.morsmordre.net/t11476-ted-moore
Re: Ogród [odnośnik]19.02.23 19:10
Od dawna nie zadawałam sobie tego pytania, nie zastanawiałam się czy wszystko faktycznie było w porządku, być może zbyt przyzwyczajona do myśli, że sprawy stały się parszywe, mgliste, że świat wokół nas przestał być miejscem bezpiecznym. W nowej codzienności istniały dni trudniejsze i znośniejsze, i strach było między nimi wybrzydzać. Śmierć Jaspera uświadamiała, że nawet najciaśniej spleciona ze sobą rodzina czy najtrwalsza, wykuta w żelazie przyjaźń mogły rozpaść się za sprawą dotyku zewnętrznego chaosu; tym razem to ja odpowiedziałam mu półuśmiechem, niemrawym, ale lepszym niż naprędce wybrane kłamstwo. Skinęłam głową. W gruncie rzeczy nie żyło mi się źle - miałam wokół siebie przyjaciół, a Orpheus, mimo złości i emocji zbyt wielkich jak na ciałko zbyt młode i zbyt małe, rozwijał się raczej prawidłowo. Wielu ludzi potraciło domy, bliskich, pomarło z głodu, przysypane gniotącą pierzyną śniegu zimy stulecia. Nie mogłam narzekać, zabraniałam sobie tego - bo czym innym było marudzenie na drobne niedogodności, a czym innym stwierdzenie, że zasługiwało się na lepiej, na więcej.
- Myślisz, że mój teść siedziałby pod namiotem i więził jeńca pośród dziecięcych zabawek? Nie, tak źle nie jest. I oby nigdy nie było - mruknęłam cicho, z koślawym uśmiechem. Dywersja. Odwrócenie uwagi od zdenerwowania skłębionego w ciele, rozlewającego się po trzewiach i zagłuszających bicie serca tępym dudnieniem w uszach. Dobry humor rozmył się jednak z naszych twarzy niemalże w tym samym momencie. Skrzyżowałam ręce na piersi, otuliwszy się nimi jak szalem odpychającym od duszy chłód niepewności i ostatnich nerwów. - To Orphie - sprecyzowałam z trudem, z bólem. Myśl, że nie mogłam pomóc własnemu dziecku, łamała każdą z moich kości. Byłam bezsilna wobec łez wielkich jak grochy, spływających w dół jego czerwonych policzków; wobec dziwnych, eratycznych reakcji, którymi czasem wykrzywiało się jego ciało, jakby spadał przez sen i budził się z gwałtownością kota uderzającego o ziemię; wobec oczu błyszczących od lęków i demonów, jakich nie potrafiłam odgonić. Byłam wdzięczna Tedowi, że znalazł chwilę, by na niego spojrzeć. Ufałam ekspertyzie przyjaciela, wiedząc, że w fachu medycznym, przynajmniej w moim odczuciu, nie miał sobie równych. Do dzieci posiadał też anielską cierpliwość. - Odkąd pojawiła się kometa, mam z nim problem. Z początku nie mógł spać, szarpał się w nocy, kotłował, płakał... Zawiesiłam w jego pokoju grubsze zasłony i trochę to pomogło. Ale mam wrażenie, że i tak czuje jej obecność, choć jej nie widzi. Że coś z nim zrobiła, a ja... - urwałam, zawahałam się i przygryzłam dolną wargę. Trudno było przyznawać się do nieudolności, niewiedzy; lepsza matka zapewne potrafiłaby rozwiązać problem trzylatka w mig i nie skazywałaby go na dolegliwości trwające któryś już dzień. Tedowi jednak mogłam się przyznać. Otworzyć przed nim. Rozumiał, zawsze rozumiał, i nigdy nie potępiał. - A ja nie wiem co mu jest - zakończyłam z trudem, jakby słowa pokryły się cierniami i odmawiały posłuszeństwa, pragnąc pozostać głęboko na dnie gardła, uśpione i bezpieczne. Spojrzałam na przyjaciela z goryczą, ale i z prawdziwą nadzieją. - Ktoś jeszcze skarżył się na tę czerwoną szumowinę? Wiem, że to straszne, bo przecież nie życzę nikomu źle, - bzdura, cały świat bez zastanowienia skazałabym na wieczne czeluści piekielne, gdyby to miało zagwarantować dzień zdrowia i spokoju mojemu synowi, - ale wolałabym, żeby nie był... odosobnionym przypadkiem.
Znaliśmy się wystarczająco dobrze, bym jego lakoniczność odebrała jako symptom. Dobrze, tylko tyle i aż tyle. Nie było dobrze. Coś pożerało go od środka, zaprzątywało myśli, męczyło. Coś odcisnęło na nim piętno i zawłaszczyło sobie prawo do stania się nazwanym. Co? Wojna sama w sobie? Miażdżąca wiadomość, kolejna strata? Mimo troski, która wybuchła we mnie jak światło złotej komety, nie nacisnęłam na niego od razu, a uniosłam dłoń i najpierw oparłam ją na moment na ramieniu Teda, uścisnęłam je lekko.
- Jasperowi powiedziałbyś to samo? - zapytałam, jednak zanim zdążyłby odpowiedzieć, cofnęłam rękę i wskazałam na dzbanuszek kawy. Jeśli będzie chciał mi o tym opowiedzieć, to będzie jego decyzja, w momencie, który sam wybierze. - Weźmiesz go ze sobą? Ja wezmę gruszki. Chodź, Orphie już czeka - zachęciłam go, sięgając po biały półmisek owoców roztaczających wokół siebie przyjemny, beztroski aromat lata. Tak uzbrojona poprowadziłam go za sobą do ogrodu. Namiot, w którym przesiadywał Orpheus, miał podwiniętą frontalną płachtę, przez którą można było dojrzeć osowiałego trzylatka usadowionego wokół naręcza przytulanek, kukiełek i drewnianych klocków, i wokół harmonijnego brzęczenia pszczół.
Leta Evans
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11218-leta-evans-nee-vale#345257 https://www.morsmordre.net/t11227-amalthea#345732 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f421-somerset-dolina-godryka-ul https://www.morsmordre.net/t11226-szuflada-lety#345731 https://www.morsmordre.net/t11228-leta-evans#345733
Re: Ogród [odnośnik]19.02.23 22:12
Przez chwilę miał dziwne wrażenie - jakby Leta była jego lustrzanym odbiciem. On się uśmiechnął niezbyt zręcznie, ona uczyniła to za nim, w dodatku w podobny sposób. Spojrzała na niego przy wejściu tak, jak on spojrzał na nią. Wyczękująco? Obiecali coś sobie? Nie. Chyba że we własnych duszach.
- Nie, dlatego odpowiedź, że to właśnie twój teść przesiaduje pod namiotem, okazałaby się najbardziej niepokojąca - oczekiwał chyba wszystkiego po tym, jak trzeciego lipca rozświetliła angielskie niebo kometa, która nie opadła, jak podejrzewaliby wszyscy, a zawisła, promieniując obrzydliwym światłem łapiącym umysły w pułapki lęku i niewiedzy. Może i na starszych ludzi działała podobnie? Może wciskała ich pod namioty i nakazywała w otępieniu zabawiać się swoimi zabawkami z dzieciństwa? Demencja postępowała przez nią prędzej? - Całe szczęście.
Szczęście w nieszczęściu.
Przypatrywał się jej, gdy najpierw zatrzymała się, w środku cierpiąc tak, jak cierpi matka, gdy jej dziecku dzieje się krzywda na jaką nie może znaleźć lekarstwa, a potem, gdy mówiła - dobierając słowa dokładnie, roztropnie, zdradzając, jak starała się mu pomóc, choć to na nic się zdało. W końcu westchnął ciężko, znów zaglądając w stronę drzwi wyjściowych, jakby miał przeze nie przejrzeć i z daleka sprawdzić, jak wyglądał Orpheus. Ważył słowa podobnie do Lety, nie chciał jej zawieść ani rozbudzić piętrzących się i tak pod skórą obaw.
- Po pierwsze i najważniejsze, Leta - to nie jest twoja wina, a Orphie nie jest w tym sam. Od początku lipca dzieci... - głos mu się załamał, czemu sam się zdziwił. Odchrząknął i mówił dalej, choć widmo umierającej w jego ramionach dziewczynki wciąż trzymało się mocno z tyłu jego głowy. - Dzieci są bardzo wrażliwe na magię, jaka promieniu od... od tego czegoś. Reagują znacznie silniej niż dorośli, ale to nie znaczy, że nie ma na to lekarstwa. Poradzimy sobie. Chcę, żebyś tak teraz o tym myślała, dobrze? - dotknął jej ramienia i odrobinę mocniej zacisnął na nim palce, chcąc dodać jej otuchy. - Przychodzą do mnie wszyscy, którzy dostrzegają jakieś niepokojące objawy. Głównie dość nieszkodliwe dla ogólnego zdrowia, większość związana z bezsennością albo koncentracją, a na to są eliksiry, są zioła i magia. - spojrzał we wskazanym przez nią kierunku i bez wahania wziął do ręki dzbanek z kawą zbożową. Nawet nie próbował hamować się przed miękkim, mlecznym aromatem napoju. Odkrył, że był głodny. W najgorszym możliwym momencie. - Obawiam się, że zalałby mnie własnymi opowieściami, zanim zdążyłbym choćby pisnąć.
Ruszyli przez pokój, jemu odrobinę jakby się spieszyło. Nie chciał przeciągać tego spotkania, musiał wiedzieć, że Orhpeusowi nie było nic, czym Leta mogłaby się nad wyraz martwić. Opisane przez nią objawy mógł załatwić eliksir słodkiego snu albo uspakajający w niewielkiej dawce. Mogła też załatwić sprawę melisa w dużym stężeniu posłodzona miodem, którego u nich było na szczęście dużo. Miał nadzieję, że wszystko skończy się dobrze - w tym dniu i tym miejscu.
Gdy dotarli pod namiot, Ted nachylił się nad wejściem dość nagle i, chociaż wiedział, że Orpheus pewnie ich zobaczył, spróbował oblec przywitanie w cieniutki efekt zaskoczenia.
- Waszmości, iście słoneczny dał nam Merlin dzień! - uśmiechnął się do chłopca, klękając przy jego ogromnym zamczysku. - Doskonały wszak na spotkania przy okrągłym stole! Przeszkodzić raczyłem w owej walnej naradzie? - odchrząknął dumnie.
Przepadał za dziećmi. Za ich energią, uporem, beztroską. Wychodziła wtedy z niego tęsknota za swoim dzieciństwem. Za czasami tak dalekimi jak legenda o królu Arturze.



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty


Ted Moore
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11462-ted-moore#354341 https://www.morsmordre.net/t11467-bronte#354524 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11604-szuflada-teda#358655 https://www.morsmordre.net/t11476-ted-moore
Re: Ogród [odnośnik]19.02.23 22:58
Jak to o nas świadczyło? Lustrzane odbicia przeżywające emocje w dysfunkcyjny sposób, okłamujące świat o sile własnej samowystarczalności, samych siebie o mocy sprawczej drzemiącej w dłoniach i na ramionach zdolnych unieść każdy ciężar. A tak naprawdę - byliśmy kłodą rwaną przez wodny nurt, wytartym, wysłużonym drewnem, które tak bardzo próbowało przeciwstawić się prądom i znieść z godnością upadek w dół wściekłego wodospadu. Na dnie, na dole, roztrzaskiwaliśmy się na strzępy, na wióry, na garść bezużytecznych wspomnień pozostawiających po sobie żal w sercach najbliższych. Próbowaliśmy być silni, ale koniec końców napędzaliśmy machinę troski wokół nas, bo cisza bolała bardziej niż słowa obnażające prawdziwość uczuć.
- On ma się dobrze - dodałam na wszelki wypadek. Starość w ostatnim czasie ułożyła na teściu łapska zwieńczone szponami i targała za ciało uginające się pod fizycznym wypaleniem, ale duchowo był człowiekiem sprawnym, bystrym, zdeterminowanym, godnym zaufania. To, że ośmielił się poprosić mnie o wsparcie z kilkoma pasiekami pszczół było tego dowodem. Rzadko który mężczyzna zdobyłby się na przyznanie do zawodowej niewydolności, nie podzieliłby się obowiązkami, ani nie dałby sobie pomóc, był tak inny niż wiecznie narwany Jasper.
Po skórze ramion pełzły wybrzuszenia dreszczy, pozostawiały po sobie ścieżkę najeżonych włosków i uczucie przejmującego zimna, lodowatego, a jednocześnie gorącego jak pożoga przetaczająca się przez każdy skrawek kończyn. O dziwo nie znalazłam pocieszenia w myśli, że dla Teda przykrym chlebem powszednim były komplikacje zdrowotne najmłodszych. Nie wyobrażałam sobie nawet jak sam musiał to przeżywać, szczególnie przypadki najcięższe, dzieciątka, w których oczach tliłaby się prośba o życie, jakiego, mimo starań, czasem nie mógł im zapewnić. Zadrżałam, na moment mocno zacisnąwszy powieki. W innych okolicznościach od razu zapytałabym o to, jak sobie radził, ale w tym jednym momencie przyświecało mi przede wszystkim dobro syna; jemu najwyraźniej również, bo mimo niszczącej go od środka goryczy potrafił skupić się na Orpheusie, a nawet uspokoić jego rozhisteryzowaną matkę. Miał do tego dar - mógł mówić smutno, jego głos mógł przesiąkać przygnębieniem, a i tak wierzyłam z całych sił w to, że zrobi wszystko, by pomóc dziecku, które znał od tylu lat.
- Oczywiście, że moja. Zbyt długo na to pozwoliłam. Powinnam była stanąć w tym pieprzonym oknie i zablokować widok na kometę własnymi plecami, jeśli byłoby trzeba - syknęłam w suchej złości, cicho, mimowolnie mając na uwadze to, by Orphie nie słyszał żadnego przekleństwa. Przyciągał je do siebie jak magnes, a potem wypluwał je w towarzystwie i mimo zawałów musiałam świecić oczyma, wzorowa matka z uszami czerwonymi od wstydu. - Myślisz, że to naprawdę jej wpływ? Co ona robi, dlaczego to robi? - wychrypiałam bezsilnie. Nie sposób było przeoczyć powiązania między jednym a drugim, cokolwiek przypełzło do nas na ogonie karminowej komety ziejącej niepokojem, przybyło wraz z nią i nie odeszło od tamtej pory. Kiwnęłam z długim wydechem, godząc się z Tedem, gdy narzucił mi zmianę myślenia. Miał rację, samobiczowaniem daleko nie zajdziemy, musieliśmy za to rozwiązać problem i skupić się na tym, który cierpiał najbardziej. Słyszałam chrapliwe drżenie w jego głosie, wagę emocji, która przygniotła słowa; nie mogło być mu łatwo o tym mówić i doceniałam to tym bardziej. - Dziękuję - dopowiedziałam ciszej, spokojniej. Jeśli faktycznie można było zaradzić na orpheusowe problemy magicznymi mieszankami, niewykluczone, że wreszcie odczułby spokój, a Moore był jedynym człowiekiem, któremu wierzyłam w kwestii jego zdrowia właściwie bezkrytycznie. Potrafił zdziałać cuda, gdy wydawały się niemożliwe. Dla niektórych medyków opieka nad pacjentami była wyłącznie pracą, zarobkiem okraszonym niewdzięcznym procesem doglądania chorób, żmudnym, nielubianym obowiązkiem, ale dla niego było to powołanie. Droga, którą podążał mimo trudności, godzien każdego szacunku. - On też by ci podziękował - uśmiechnęłam się delikatnie, znów wspominając Jaspera. Jaspera, który rozpoczynał od rubasznych, ciepłych historii, żeby odegnać smutki z aur rozmówców, a później docierał do sedna ich bolączek i zazwyczaj znajdował rozwiązania. Ted wiele mu wybaczał jako przyjacielowi, sądziłam, że więcej niż inni. Nie do każdego Jasper potrafił dotrzeć, czasem stawał się zbyt natarczywy, próbował przedrzeć się przez mury, których forsować nie powinien; z Tedem jednak dogadywali się nienagannie, na tyle, by Moore stał się częścią naszej małej, ulowej rodziny.
- Dziwnie mówisz, wujek - wymamrotał pod nosem markotny Orpheus, który leniwie podniósł wzrok z zabawki i wyciągnął kukiełkę w jego stronę. - Pacz - nakazał, blady, o rozbieganym spojrzeniu. Ewidentnie niewypoczęty. Purpura rozkwitła pod jego ślicznymi, biednymi oczętami, a mi wydawało się, że wciąż widzę ślady nocnych łez na jego policzkach. - To Rowan, on, no ten... Szpiegował. Teraz ma karę i nie może wyjść z pokoju. Skażemy go - tłumaczył; pokojem był namiot, więzienie w podziemiach zamczyska, gdzie w sali tronowej zasiadał potężny król Orpheus.
Patrzyłam na to z boku, stojąc za plecami Teda, nie ingerując, choć czułam, że serce podchodzi mi do gardła w przyspieszonym i zdenerwowanym galopie. Jaką postawi diagnozę? Co wyczyta z ciałka syna, z jego objawów? Czy mieszanki lub delikatne eliksiry faktycznie pomogą? Łzy zatliły się w moich oczach, łzy bezsilności, białej furii, do jakiej doprowadzała mnie obecność komety wiszącej na niebie i przyglądającej się swojemu dziełu. Nawet teraz z nami była.
- Zaraz zjemy gruszki, skarbie - obiecałam cicho, choć syn nawet by mnie nie usłyszał. Zaraz zjemy gruszki, zaraz wszystko będzie dobrze. Paplał w międzyczasie do wujka Teda, trajkotał bez energii, odmalowując przed uzdrowicielem obraz zamku i więźnia, którego spętał dzięki sprytowi i zapobiegliwości, ale nie miał w sobie zwyczajowej energii, był szary, wyprany z kolorów. - Generał go złapał, wiesz. Długo walczyli. Ale było. Pach, trach. Szszsz, i o. Teraz ma za swoje - wyjawił w smętnej konspiracji detal dotyczący ujęcia zbiega i wskazał na dużą, starą maskotkę niedźwiedzia, należącą jeszcze do czasów dzieciństwa Jaspera.
Leta Evans
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11218-leta-evans-nee-vale#345257 https://www.morsmordre.net/t11227-amalthea#345732 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f421-somerset-dolina-godryka-ul https://www.morsmordre.net/t11226-szuflada-lety#345731 https://www.morsmordre.net/t11228-leta-evans#345733
Re: Ogród [odnośnik]27.02.23 21:11
A mimo to, gdy obie kłody spotykały się na nurtach łączących obie rzeki, woda zdawała się płynąć wolniej, a nurt ciągnął słabiej. To było nieco ożywcze, uspokajające uczucie pozwalające na chwilowy odpoczynek, na wzięcie oddechu, który pozwoli znów poczuć się człowiekiem, a nie zbitymi fragmentami bolesnych wspomnień. Takie chwile był potrzebne, sklejały na powrót utracone kawałki siebie, pokazywały, że człowiek tylko bywał rozedrgany i otumaniony złem, a nie był.
Skinął głową, gdy zdradziła dobry stan teścia - odrobinę go to uspokoiło, odhaczył jedną z rzeczy, które dzisiaj miały wyjść stąd razem z nim i przekonywać, że nic nie wali im się na głowy. Starość bywała kapryśna i dni, gdy okazywała swoim podopiecznym litość, przynosiły odrobinę nadziei na to, że nie pośle po ostateczne rozwiązanie. Na szczęście i to można było odroczyć.
- Nie miałaś nad tym kontroli, Leta. To... to coś pojawiło się znienacka, co mogłaś zrobić? Co którekolwiek z nas mogło zrobić? Jedynie krzyczeć w niebiosa, że to niesprawiedliwe. Ale po co tracić siły na coś tak bezsensownego? Dobrze zrobiłaś, że zasłoniłaś okna i odcięłaś go od jej światła. To dobry początek. Pomyślimy, co dalej. - przygryzł wewnętrzny kącik ust. Kiedy tracił kontrolę nad własnymi myślami i emocjami o wiele częściej, zwłaszcza na nauce w Mungu, a potem na praktykach i ostatecznie - pracy tam. Teraz jednak nie zdarzało mu się tak często, właściwie w ogóle. Chyba że na niebie pojawiała się gwiazda budząca w malutkich, jeszcze nie aktywnych magicznie dzieciach dar czarnowidztwa, otwierała kanały w ich umysłach, które powinny zawsze być zamknięte. Nie rozumiał. I nienawidził tego obezwładniającego uczucia do szpiku kości. - Nie mam zielonego pojęcia i to martwi mnie najbardziej. Ale mam nadzieję, że mimo wszystko stanie po naszej stronie.
Nikt nie wiedział, czym ona jest, jaka jest wielka, co robi i jakie mogą być konsekwencje jej zbyt długiego przebywania nad angielskimi ziemiami. Czy na wszystkich działała w ten sam sposób? Czy ci, których różdżki miotają zaklęciami zza barykady, są uwolnieni od jej działania? Czy to jego dzieło? Pomyślał teraz o tym. I ta myśl go przeraziła.
Na szczęście twarz Lety przegnała chwilowo czarne ptaszyska wijące już gniazdo na jego głowie. I bardzo dobrze, bo nie chciał gubić skupienia. Było mu potrzebne, żeby zaopiekować się Orpheusem. Jej wspomnienie Jaspera skwitował łagodnie uniesionym kącikiem ust, drobnym gestem wdzięczności, dość naturalnym, choć zatrutym kręcącymi się pod czupryną obawami.
Gdy chłopiec do niego mówił, usadowił się wygodniej po turecku pod wejściem do namiotu. Słuchał go, bo nauczył się, że ze słuchania można było dowiedzieć się najwięcej. Zwłaszcza od dzieci. Usiadł tak, by znajdować się na przeciwko niego, by móc patrzeć i wnioskować. Był zmęczony, to zobaczył na pierwszy rzut oka. Rozlane spojrzenie, fioletowe wykwity pod oczami, leniwie poruszające się usta i słaby uścisk na zabawkach, bez siły.
- Kara powinno być odpowiednia do popełnionej zbrodni. Szpiegostwo to faktycznie nic dobrego. Czy Rowan żałuje tego, co zrobił? - zapytał z zaciekawieniem, myśląc nad tym, jak przeprowadzić badanie, żeby Orpheus nie miał mu za złe przeszkadzania w zabawie. Wchodzenia z butami w wyobraźnię najmniejszych nie zawsze kończyło się dobrze i wesoło. - Generał musi być niezwykle dzielnym człowiekiem. Czy tobie nic się nie stało? Nie wplątałeś się w tę bitwę, co? Może mógłbym cię zbadać, sprawdzić, czy Rowan nic ci nie zrobił. Bo widzisz, szpiedzy są okrutnie cwani. Dodadzą trucizny do wody, a ty się nawet nie spostrzeżesz.
Przedziwne uczucie. Kiedy wymyślał kolejne nawiązania do historii tworzonej dłońmi chłopca, całkiem zapominał o swoim świecie, w którym sam był uwięziony. Przedziwne, ale miłe uczucie.



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty


Ted Moore
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11462-ted-moore#354341 https://www.morsmordre.net/t11467-bronte#354524 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11604-szuflada-teda#358655 https://www.morsmordre.net/t11476-ted-moore
Re: Ogród [odnośnik]27.02.23 21:58
Miał rację, oczywiście, że miał rację; przemawiał do rozsądku, aczkolwiek rozsądek nie chciał go słuchać. Pełen rozbuchanych emocji wydech prawie palił od środka moje płuca, kiedy ni to skinęłam, ni potrząsnęłam głową w chronicznym zaprzeczeniu.
- Powinnam nie być z tym sama - warknęłam, zanim zdołałabym utrzymać złość na wodzy, złość wobec zmarłego męża, mężczyzny, który zostawił Orpheusa pod moim nieopierzonym skrzydłem. W ostatnich miesiącach słony smak żałoby przerodził się w kwaśno-gorzkie wyrzuty, w niekończące się pasmo pytań rzucanych w eter, jak mogłeś, dlaczego to zrobiłeś, dlaczego tego nie zrobiłeś. Odkąd dowiedziałam się, że Ul pozostawał niezabezpieczony, było tylko gorzej. Czy Ted byłby tym oburzony, gdyby wiedział, a nie musiał domyślać się moich uczuć ze strzępków nabuzowanych irytacją informacji? Spojrzałam na niego ze ściągniętymi brwiami i westchnęłam przeciągle. - Nie to miałam na myśli. Nie w taki sposób - sprostowałam cicho; żałoba miała wiele różnych etapów, ciężkich, bolesnych, w pewnym momencie rozpacz przeradzała się w niezrozumienie, poczucie stęsknionej niesprawiedliwości, z oczu opadały łzawe zasłonki i przepuszczały do źrenic karminowe światło zagniewania. Jak światło komety. Kolejny krok radzenia sobie z nieobecnością, ze stratą - a choć teraz coraz częściej ciskałam gromami i miotałam się w braku odpowiedzi, nie znaczyło to, że przestałam opłakiwać człowieka, z którym spodziewałam się zestarzeć. Teddy przeżył to podobnie? - Nic ci się wtedy nie stało? Trzeciego? Wiem, że to paskudztwo wyczyniło różne cuda, kiedy się zjawiło. Sama widziałam co potrafi, ale mówili o tym też ludzie w Dolinie i ich bliscy z całego Somerset, zbyt wielu, by to był przypadek. Jakby mało było tego, co dzieje się z dziećmi - wymamrotałam pochmurnie. To, że stał przede mną w jednym kawałku było dobrym znakiem, jednak oboje wiedzieliśmy, że rany i traumy mogą zagnieżdżać się głęboko w psychice, zamiast odciskać piętno na ciałach. A tamtego dnia? Wtedy do głosu doszły najczarniejsze omeny, najgorsze przeżycia, uwydatnione lęki.
- Żałuje. Ale może kłamie - Orpheus ziewnął i mlasnął jak małe, opite mlekiem kociątko, po czym potrząsnął w rękach kukiełką, patrząc na jej podrygujące kończyny. Wyobrażałam sobie, że słyszy jak zabawka mu odpowiada, a za pozornie niewiele mówiącym nam gestem stoi dalsza część historii poruszającej zwojami młodzieńczej wyobraźni... Ale ile z tego mogło być teraz prawdziwe? Wydawał się zbyt zmęczony, nie rzucił się w ramiona Teddy'emu, ani nie wciągnął go głębiej do namiotu, wyznaczywszy wujowi jedną z możliwych ról do odegrania w zabawie. Przyjmował jego obecność i nic poza tym. Czy w ogóle się ucieszył? Obserwowałam ich z dłonią nerwowo przyciśniętą do ust, chodząc wte i wewte za plecami Moore'a. Nie chciałam ingerować w badanie, które zapewne musiał przeprowadzić w dogodnych dla siebie warunkach, nie wiedziałam jednak jak długo zdołam w ten sposób wytrzymać.
- Ja bym się spots, ee, spotzegł - powtórzył powoli, jakby każda litera sprawiała mu trudność. Przechylona do boku głowa nakazywała sądzić, że mimo wszystko poddawał propozycję nadwornego medyka rozważaniu, aż wreszcie pacnął palcem wskazującym ramię kukiełki i zmrużył lekko oczy. - Nie uda ci się, zły czyńco. Ha. Przegrałeś. Proszę mnie zbadać - zwrócił się do Teda i wreszcie przeniósł na niego spojrzenie zmęczonych ocząt. Kiedy tylko zrozumiałam, że za chwilę słowa zostaną przekute w czyny, moje ciało niemal samoistnie wystrzeliło do przodu.
- Przejście dla królowej matki - zarządziłam i przepchnęłam się bezceremonialnie w wejściu do małego namiotu, złapałam Orpheusa pod ręce, usiadłam na ziemi i wsunęłam go na swoje kolana. Ogarnięte zdenerwowaniem serce nie pozwoliłoby mi dłużej po prostu przyglądać się temu z boku, chciałam, by wiedział, że jestem obok, chociaż wymamrotał pod nosem niezadowolone ej. Spojrzałam na Teda przepraszająco. - To doskonały pomysł. Proszę przystąpić do badania króla. Rowan dopuścił się haniebnego czynu i królestwo musi dostać potwierdzenie, że nie odniósł cichego zwycięstwa - oznajmiłam i cmoknęłam policzek Orphiego, na co ten nawet się nie skrzywił. W normalnych okolicznościach opędzałby się ode mnie jak od natrętnej muchy, tymczasem pozostawał łagodny w moich ramionach, nijaki, bezbarwny, miękki jak gąbka. - Nadworny uzdrowicielu - zwróciłam się do Teddy'ego w napiętym oczekiwaniu.
- Nadwolny uzdrowicielu - powtórzył Orpheus i skinął głową.


Leta Evans
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11218-leta-evans-nee-vale#345257 https://www.morsmordre.net/t11227-amalthea#345732 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f421-somerset-dolina-godryka-ul https://www.morsmordre.net/t11226-szuflada-lety#345731 https://www.morsmordre.net/t11228-leta-evans#345733

Strona 1 z 2 1, 2  Next

Ogród
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach