Leonie Wilde
Nazwisko matki: Bott
Miejsce zamieszkania: Londyn, niewielkie mieszkanie w kamienicy na Pokątnej
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: ubogi
Zawód: kursantka w Szpitalu Świętego Munga
Wzrost: 156 cm
Waga: 48 kg
Kolor włosów: pszeniczny blond
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: jasne piegi na nosie, dwa pieprzyki tuż pod prawym okiem, ślady atramentu na dłoniach, leworęczność, włosy na ogół uplecione w warkocz
9 i pół cala, brezylka i kieł chropianka, dość giętka
Hufflepuff
srebrzysta mgiełka
ludzi, którym ojciec jest winien pieniądze
starym pergaminem, miodem, czarną herbatą i bukietem chabrów
swoją rodzinę – szczęśliwą, w komplecie
historiami spisanymi na kartach książek, przelewaniem myśli na papier i (nie)magicznym światem
Zjednoczonym z Puddlemere
pomagam ojcu w księgarni, chodzę na długie spacery; tańczę, żeby na chwilę zapomnieć o wojnie
romantycznych piosenek Celestyny Warbeck
Marnie Harris
Od dziecka nie znosiła zapachu szpitala.
Czasami przychodziła tam z matką – kiedy nagłe wezwanie do szczególnie ciężkiego przypadku przerywało chaotyczną krzątaninę wspólnych zakupów albo zakłócało wypełniony beztroskimi wygłupami spacer po londyńskim parku, a czasu było zbyt mało, żeby odprowadzić ją do domu. Trzymała się wtedy blisko, uczepiona rękawa narzuconej w pośpiechu szaty w znajomym kolorze limonki – ale ta barwa była jedynym, co na długich, jasnych korytarzach wydawało jej się bliskie. Chociaż inni uzdrowiciele zawsze się do niej uśmiechali, życzliwie proponując, że zabiorą ją do gabinetu mamy (niewielkiego i przytulnego, z miękkim fotelem i biurkiem, w którym zawsze udawało się znaleźć kawałek pergaminu i parę kredek), to z jakiegoś powodu atmosfera szpitala sprawiała, że cierpła jej skóra. Czy możemy już iść?, pytała uparcie, zadzierając wysoko głowę w poszukiwaniu skupionego profilu matki – ale ona tylko kręciła w milczeniu głową, myślami będąc już przy jednym ze swoich pacjentów, pozbawionych twarzy ludzi o nazwiskach zlewających się w bezładną mozaikę przeplataną skomplikowanymi, medycznymi terminami. Wtedy nie rozumiała jeszcze, dlaczego ci obcy czarodzieje zawsze byli od niej ważniejsi, fantomową obecnością wpraszając się na urodzinowe przyjęcia i rodzinne obiady, przyczyn upatrując we własnym niegrzecznym zachowaniu (tamtego dnia przecież znowu nie dojadła zupy do końca, a wychodząc z kamienicy wystawiła język do pani Belby); być może dlatego tak szczerze nie znosiła tych niezapowiedzianych wypraw, zdecydowanie bardziej woląc popołudnia spędzane w księgarni ojca.
Esy i Floresy pachniały domem; odkąd tylko pamiętała, czuła się tam jak w niezwykłej, magicznej krainie, w której regały z książkami sięgały samego nieba, a między wąskimi alejkami można było bez trudu się zgubić (zwłaszcza, gdy samemu ledwie sięgało się do najniższych półek). Czasami, już po zamknięciu, bawili się tam we trójkę, odnajdując coraz to nowsze sekrety podczas gry w chowanego, chociaż dwa lata starszy Cardan bardzo szybko się nudził, błyskawicznie odkrywając wybrane przez młodsze rodzeństwo kryjówki, a Bernie, który dopiero nauczył się chodzić i nie do końca rozumiał zasady, na ogół ujawniał się sam, głośno pytając, gdzie się podziali. Kiedy – znużeni zabawą – wymykali się po cichu do znajdującego się dwa piętra wyżej mieszkania, Leonie zostawała z ojcem, potrafiąc godzinami przyglądać się jak pracował, sprawdzając świeżo zakupione książki i naprawiając zniszczone oprawy, albo strona po stronie odsłaniając kryjące się pomiędzy czarnymi wierszami historie – choć dopiero, gdy sama nauczyła się składać litery, zrozumiała, ile tak naprawdę tajemnic tkwiło na drewnianych półkach. Pokochała książki od razu, od pierwszego przeczytanego samodzielnie rozdziału, bez pamięci zanurzając się w utkanych z liter opowieściach: o dzielnych czarodziejach i starych legendach, o przesiąkniętych magią miejscach, niebezpiecznych przygodach i zaklętych księżniczkach; tracąc zupełnie poczucie czasu, podróżowała do odległych krain, ani na moment nie ruszając się ze skórzanego, ojcowskiego fotela.
To właśnie tam po raz pierwszy obudziła się u niej magia, chociaż sama Leonie początkowo tego nie zauważyła; zafascynowana opisem podniebnego lotu odważnego podróżnika nie zorientowała się, że jej ciało uniosło się w górę, lewitując tuż pod wysokim sufitem – przynajmniej dopóki książkowy bohater nie zapikował widowiskowo w dół, ciągnąc ją ze sobą, i sprawiając, że opadła gwałtownie na miękkie obicie, wykonawszy po drodze niekontrolowane salto w powietrzu. Od tamtej pory magia wkradała się w jej życie nieustannie, nawiedzając również sny, w trakcie których pochłonięte historie ożywały pod zamkniętymi powiekami, pozwalając jej na krótką chwilę stać się ich częścią – czasami mieszając się przy tym z innymi obrazami: dziwnymi, niezrozumiałymi i tak realistycznymi, że nie smakowały wcale jak ułuda. Dziecięca ciekawość nie pozwalała jej się nimi zbytnio przejmować, przez dłuższy czas nie zastanawiała się więc, dlaczego nocami podróżowała po miejscach, o jakich nie czytała w żadnej z książek, ani z jakiego powodu nawiedzały ją twarze ludzi, których nigdy nie spotkała; zrzucając wszystko na karb wyobraźni, spisywała te wizje, nie mając pojęcia, że naprawdę należały do przyszłości – dopóki pierwsza z nich nie ziściła się na jej oczach, dokładnie w sposób, jaki wyśniła, choć pozbawiony typowych dla nocnych mar metafor. Miała siedem lat, Wielka Wojna Czarodziejów zdążyła już na dobre rozgościć się w Anglii, sprawiając, że ulice przestały być bezpieczne; jej rodzice robili wszystko, żeby osłonić ją i braci przed widmem konfliktu, ale nie byli w stanie powstrzymać zbłąkanego zaklęcia przed roztrzaskaniem jednej z głównych wystawowych witryn Esów i Floresów, ani przed zasypaniem przypadkowych klientów ulewą ostrych odłamków – gradem, który spadając na drewnianą podłogę, zmienił się w deszcz zmieszany z czerwienią kropel; ten sam, o którym śniła zaledwie dwa tygodnie wcześniej.
Wystraszyła się. Świadomość, że posiadała dar zaglądania pod szczelnie zatrzaśnięte okładki przyszłości ją przeraziła, choć matka, której opowiedziała o wszystkim (trzymając w drobnych dłoniach zapisane nierównym pismem arkusze pergaminu), wydawała się znacznie spokojniejsza, w kolejne wakacje wysyłając ją do mieszkającej w Dolinie Godryka babci. To tam – na dusznym poddaszu z oknami zasłoniętymi kolorowymi firankami – poznała świat szklanych kul i kart tarota, ze zdziwieniem odkrywając, że zebrane na dnie filiżanek fusy były czymś więcej niż tylko bezładną plątaniną wilgotnych listków, i że symbole pojawiające się w jej snach dało się zrozumieć. Odpowiedzi miała na wyciągnięcie ręki, wystarczyłoby popchnąć odpowiednie drzwi – ale chociaż zapisane w gwiazdach tajemnice fascynowały ją niemal tak samo, jak te spisane na kartach książek, to tamtego lata nie odważyła się po nie sięgnąć. Bez względu na to, co mówiła babcia (która sama nie posiadała daru jasnowidzenia, wiedziała o nim jednak sporo – jako że miał w zwyczaju przeplatać się pomiędzy różnymi pokoleniami Bottów), nie potrafiła pozbyć się przekonania, że wypadek w księgarni ojca nigdy by się nie wydarzył, gdyby wcześniej go nie wyśniła. Nie chciała tego, tej inności, nie przyznała się więc do niej nikomu poza najbliższą rodziną, a od wróżbiarstwa trzymała się z dala – większość czasu spędzając na zewnątrz, ścigając się na miotłach z braćmi i dziećmi sąsiadów w Dolinie Godryka, ucząc się pływać w leśnym stawie, rozgrywając gargulkowe turnieje i szukając kryjących się wśród drzew kudłoni. Wielka Wojna Czarodziejów toczyła się dalej, nagłówki sprzedawanego w Esach i Floresach Proroka Codziennego donosiły o śmierci największego czarodzieja ich czasów, ale powaga tego wszystkiego była dla Leonie zbyt odległa, by mogła ją pojąć – zanurzona w świecie, w którym bohaterowie zawsze wychodzili z niebezpieczeństw obronną ręką, a przerażające historie miały szczęśliwe zakończenie.
Hogwart przywitał ją tysiącem niezwykłości i falą oklasków rozlegających się przy stole Puchonów, gdy – prawie podskakując z podekscytowania – zbiegała z podwyższenia w Wielkiej Sali, po drodze energicznie machając zajmującemu miejsce wśród Krukonów Cardanowi. Nie przejmowała się dzielącą ich odległością, na ogół nie mając problemu w odnalezieniu się wśród rówieśników, zresztą – ciche, tlące się za mostkiem obawy zostały niemal natychmiast zagłuszone natłokiem otaczających ją ze wszystkich stron bodźców. Z natury ciekawa, nie mogła napatrzeć się na zaczarowane sklepienie, duchy przemykające pod wysokimi ścianami i poruszające się portrety wielkich czarodziejów i czarownic; z zainteresowaniem słuchała też opowieści innych, dosyć szybko zawierając pierwsze przyjaźnie. Chociaż przyswajanie wiedzy sprawiało jej przyjemność, na lekcjach radziła sobie przeciętnie; wrażliwość na otoczenie i skłonność do roztargnienia sprawiały, że miała problem ze skupieniem się na jednym temacie dłużej niż przez kilka minut, a cisnące się na usta pytania często nie miały bezpośredniego związku z wykładami profesorów. Pisząc wypracowania puszczała wodze wyobraźni, choć gdy jeden z jej esejów o wojnach goblinów został odczytany na głos przed całą klasą – ku uciesze śmiejących się najgłośniej Ślizgonów – zaczęła pilnować się bardziej, barwne historie i opowieści zachowując dla Berniego, którego w listach starała się pocieszyć, wiedząc, że rozłąka z rodzeństwem była dla niego trudna.
Burzowe chmury, od dłuższego czasu gromadzące się nad resztą kraju, dotarły nad Hogwart na początku jej trzeciego roku, gdy gabinet dyrektora zajął Gellert Grindelwald, przynosząc ze sobą szereg surowych zasad, a szkolne korytarze zaczęły wydawać się jakieś bardziej szare. Ciężka atmosfera i żelazna dyscyplina sprawiły, że Leonie nieco przygasła, mniej czasu spędzając na długich wędrówkach po zamku i błoniach, a więcej – na czytaniu, znów odnajdując ucieczkę w książkach. Zaczęła bardziej przykładać się do większości przedmiotów, skrajną odrazą darząc wyłącznie czarną magię; nie wychylała się jednak, na zajęcia przychodząc ze spuszczoną głową i odliczając minuty do ich końca, z przestrachem spoglądając na starszego brata, który z każdym dniem coraz głośniej wyrażał swoje zdanie na temat tego, co działo się w Hogwarcie. Ganiła go, gdy byli sami, ostrzegając, by był ostrożny, ale kiedy na korytarzach wdawał się w bójki w obronie prześladowanych mugolaków, patrzyła na niego z podziwem – po wszystkim przynosząc mu ze szkolnej kuchni zawinięte w szmatkę kostki lodu albo maść wyproszoną od pielęgniarki w Skrzydle Szpitalnym. W słanych do domu listach uspokajała mamę, pisząc, że wszystko było w porządku, ukrywając zmartwienie pod warstwą opowieści o przyjaciołach i egzaminach, ale ostatecznie chyba żadna z nich nie była zdziwiona, gdy trzy lata później Cardan zdał owutemy i dostał się na kurs aurorski.
Leonie została – promienie radości, mimo wszystko, niezmiennie odnajdując w gronie bliskich przyjaciół, choć chwila pozornego spokoju nie trwała długo. Wieści docierające do niej z domu niepokoiły ją coraz bardziej, a pogłoski o morderstwach i przerażających symbolach pojawiających się na niebie sprawiały, że w jej sny zaczęły wkradać się w koszmary. W przeddzień pożaru Ministerstwa Magii obudziła się w środku nocy, własnym krzykiem wyrwana z macek wizji, w której płonęła żywcem, a powróciwszy do domu na wakacje przed ostatnim rokiem w Hogwarcie, prawie nie poznała starszego brata. Zaciętość na twarzy i determinacja w spojrzeniu postarzyły go o co najmniej dekadę, ale nie były to jedyne zmiany, jakie zaszły w jej życiu; ojciec również wyglądał inaczej, troski wyostrzyły ukochane rysy i przyprószyły włosy siwizną, a kiedy któregoś dnia znalazła pod ladą księgarni stertę egzemplarzy nielegalnego Proroka Codziennego, zrozumiała, dlaczego. Widmo kolejnej wojny gęstniało z każdym tygodniem, ale mimo wszystko – tamto lato zapadło jej w pamięć jako przepełnione nadzieją. Spędzili je razem, w Dolinie Godryka, w dzień kryjąc się przed upałami nad otoczonym drzewami stawem, a wieczorami przesiadując przy strzelających w niebo ogniskach, opowiadając historie, pijąc kremowe piwo i tańcząc tak długo, aż nogi odmówiły im posłuszeństwa. Pamięta, jak śmiała się, obserwując wygłupy Cardana i jego przyjaciół z aurorskiego kursu; wspomnienie, z jakiegoś niezrozumiałego powodu, nadal wydaje jej się żywe, wyryte pod powiekami tak samo trwale, jak trwałe były atramentowe zdania w prowadzonym dzienniku. Wśród nich, wśród kolegów brata, był Timothy – chłopiec o ciemnych włosach i jasnym uśmiechu, którego przyłapała raz na czytaniu mugolskiej książki. Wiedziona ciekawością i miłością do fikcyjnych historii, poprosiła go, by jej ją pożyczył – ale pojawiające się na zadrukowanych stronach wyrazy nie miały dla niej kompletnego sensu. Tłumaczył jej je cierpliwie, wyjaśniając znaczenia obcych słów i starając się wytłumaczyć, w jaki sposób działał niemagiczny świat, i że wcale nie był taki różny od czarodziejskiego – a kiedy w jeden ze słonecznych dni zapytała, czym właściwie jest rower, poprosił ją, by poczekała – po czym wrócił, prowadząc za sobą dziwaczną, przypominającą powyginaną miotłę konstrukcję na dwóch kołach. Wsiadanie na nią było ostatnim, na co miała ochotę, ale nie chcąc wyjść na tchórza, spróbowała – choć przejechanie prosto kilku pierwszych metrów miało kosztować ją parę dni wytężonej nauki i co najmniej tyle samo siniaków.
Do Hogwartu wróciła wraz z początkiem jesieni, rozstając się z Timothym w akompaniamencie niezręcznej ciszy; nie pocałował jej na pożegnanie, a ona wstydziła się dać mu do zrozumienia, że chciałaby, żeby to zrobił. Później napisała do niego kilka przyjacielskich listów, pytając o tytuły jego ulubionych książek i o wrażenia z kursu, ale odpowiedzi otrzymywała rzadko, podobnie jak te pisane ręką Cardana. Wiedziała, że czas odbierało im wyczerpujące szkolenie, zresztą – ona sama również nie miała wielu wolnych chwil, z jednej strony przygotowując się do owutemów, z drugiej – wracając do studiowania wróżbiarstwa. Chociaż wizje nadal budziły u niej strach, to zdecydowanie bardziej przerażała ją myśl, że w którejś z nich mogłoby kryć się ostrzeżenie przed zagrażającym jej rodzinie niebezpieczeństwem, a ona, gubiąc się w metaforach, nie dostrzegłaby go w porę. Wszystkie sny, realistyczne bądź nie, spisywała skrupulatnie zaraz po przebudzeniu, później przez długie godziny ucząc się znaczenia symboli, czytając biografie i księgi spisane przez znanych jasnowidzów, w przypływie bezsilności dzieląc się nawet skrywanym przez lata sekretem z nauczycielką wróżbiarstwa – ale jak się okazało, żadna wróżba ani żaden sen nie przygotowały jej na wieści o Bezksiężycowej Nocy. Tamtego kwietniowego poranka, gdy deszcz sów zalał przy śniadaniu Wielką Salę, prawie zdecydowała o powrocie do domu i porzuceniu szkoły na parę tygodni przed końcowymi egzaminami (Timothy nie żył, zbłąkane zaklęcie ugodziło go w trakcie walki z patrolem egzekucyjnym; Cardan prawie zginął – poważnie ranny ledwie zdołał wrócić do ich mieszkania, gdzie uratowała go mama – uciekł z miasta, przyłączając się do Harolda Longbottoma; księgarnia była częściowo zniszczona, w jednej z alejek wybuchł pożar, na szczęście ojciec był cały i zdrowy). Do pozostania zmusił ją wyjec od matki; dokończyła semestr, ostatnie dwa miesiące umierając z niepokoju – a gdy wreszcie pociąg zabrał ją z powrotem do Londynu, ledwie rozpoznała ulice, na których dorastała.
Kiedy po raz pierwszy od dawna zajrzała do swojej sypialni, wezwanie od Komisji Rejestracji Różdżek już tam na nią czekało; poszła, bo nie miała wyjścia, podobnie zresztą jak matka i ojciec. Z dokumentami ojca był jakiś problem, list zwrotny nie przychodził bardzo długo; Leonie widziała jego zdenerwowanie, gdy późnym wieczorem wrócił z ministerstwa, ale w odpowiedzi na zaniepokojone pytania zapewnił, że wszystko było w porządku – nie przyznając się wtedy, że jeden z urzędników wytknął mu mugolskie pochodzenie pradziadka. Przeczuwała, że coś było nie tak, nie potrafiąc ignorować tego, jak z tygodnia na tydzień niknął w oczach, za każdym razem unikając odpowiedzi na to, kim byli ludzie w ciemnych szatach, którzy zaczęli pojawiać się w księgarni; przytakiwała, zrzucając pogłębiające się zmarszczki na karb trudnej sytuacji, bo rzeczywiście żyło im się coraz ciężej: odremontowana za oszczędności księgarnia przynosiła jedynie ułamek wcześniejszych zysków, a wprowadzony przez Ministerstwo Magii podatek „za krew” sprawił, że sporą część pieniędzy musieli oddawać. Pomagała jak mogła, od matki ucząc się cerowania i szycia, wspólnie z nią przygotowując dla Berniego pierwszą wyprawkę do Hogwartu. Pierwszego września odprowadziły go na dworzec, a ledwie Hogwart Express zniknął im z pola widzenia, matka poprosiła ją, by poszła z nią gdzieś jeszcze. Zgodziła się bez wahania, nie rozumiejąc przykrywającej słowa tajemniczości, dopóki nie trafiły na poddasze starej kamienicy, gdzie obserwowała, jak matka leczy złamaną nogę rudowłosej dziewczyny.
Następne wezwania przychodziły regularnie; przynoszone czasami przez sowy, a czasem przez młodych chłopców w naciągniętych na czoło kaszkietach, na ogół nie zawierały w sobie niczego więcej niż wypisany odręcznie adres, ale matka nie zadawała pytań. Za dnia wciąż pracowała w Szpitalu Świętego Munga, wieczorami natomiast robiła wszystko by dotrzeć do ludzi, którzy na korytarzach magicznej placówki nie byli już mile widziani. Leonie towarzyszyła jej prawie zawsze, asystując przy leczeniu i ucząc się podstaw pierwszej pomocy, starając się nie krzywić na widok ropiejących ran i zmienionej chorobą skóry, wyobrażając sobie, że na miejscu każdego poparzonego czarnomagicznym zaklęciem człowieka mógł znajdować się jej brat. Do mieszkania wracały nocą, czasami ostatni odcinek ulicy Pokątnej pokonując biegiem, żeby zdążyć przed godziną policyjną, siły i oddech odzyskując w trakcie przygotowywania późnej kolacji, podczas gdy matka spokojnym głosem tłumaczyła jej zawiłości procesu leczenia i omawiała działanie zastosowanych u chorego eliksirów. Oprócz tego życie – co wydawało jej się dziwne i abstrakcyjne, czasami budząc za mostkiem wyrzuty sumienia – toczyło się normalnie; wolne od walk miasto odżywało, a chociaż to, co wyrastało na jego gruzach, budziło u Leonie obrzydzenie, to zdawała sobie sprawę, że nie była w stanie zrobić nic, by ten stan rzeczy zmienić. Nadal spotykała się z przyjaciółmi, czując na plecach dreszcze, gdy w rozmowach przewijały się doniesienia o egzekucjach; rozwieszone na murach plakaty mijała szybkim krokiem, kiwała głową ze smutkiem, przyjmując kondolencje po śmierci Cardana (nie przyznali się nikomu, że matka go uratowała, dla świata był martwy); skrywała zdenerwowanie i strach pod maską uprzejmego uśmiechu posyłanego magicznym policjantom podczas wyrywkowych kontroli – nie spodziewając się, że niebezpieczeństwo nadejdzie od zupełnie innej strony.
Minęło kilka miesięcy, nim ojciec przyznał im się do długów zaciągniętych u fałszerzy dokumentów – robiąc to dopiero, gdy przysyłane do księgarni paczki z groźbami stały się już niemożliwe do ukrycia. Sprawa miała być prosta, chodziło jedynie o zmianę statusu krwi jednego z nieżyjących już Wilde’ów, trzy pokolenia wstecz, bo bez potwierdzenia rejestracji różdżki Ministerstwo Magii odebrałoby ojcu lokal, a jemu samemu groziłoby aresztowanie – ale chociaż rzeczywiście udało mu się zdobyć w ten sposób dokumenty, to ludzie, którym nieopacznie zaufał, nie chcieli dać mu spokoju. Szantażując go wydaniem policji, żądali coraz większych sum, a gdy ojciec wreszcie odmówił – przyszli do nich osobiście. Z tamtego dnia zapamiętała niewiele, chaotyczną szarpaninę w mieszkaniu, błysk obezwładniających zaklęć, ostrą jak nóż groźbę połyskującą między głoskami, szmer kół pociągu; zabierali ją dokądś, pamiętała, jak mówili ojcu, że sami odbiorą sobie to, co do nich należało; pamiętała swój strach i jego krzyki, i huk szalejącej gdzieś nad głową burzy, złotowłosą dziewczynę w przedziale, słodki zapach herbaty i zaschniętą krew na skroni chłopca, który pojawił się znikąd. Wspomnienia przypominały sen, jeden z tych najniezwyklejszych, z którego wyrwał ją lodowaty podmuch wiatru i chłód smagającego policzki deszczu. Pociąg odjechał razem z jej oprawcami, a ona znalazła się na krawędzi morskiego klifu, złapana przez nieznajomego młodzieńca na parę sekund przed upadkiem. Uratowana – choć nie miała pojęcia ani jak, ani dlaczego los postanowił związać ją z nim niemożliwym do spłacenia długiem wdzięczności.
Do matki i ojca wróciła dzień później, przerażona, że na miejscu odnajdzie również mężczyzn w ciemnych płaszczach – ale nie pojawili się tam ani wtedy, ani wcale, póki co pozostawiając po sobie wyłącznie fantomowe widmo zagrożenia. Początkowo chcieli uciec, nie mieli jednak dokąd, brakowało im też pieniędzy, by zacząć od nowa, poza tym – Londyn wydawał się być samotną wyspą pośród rozlewającej się coraz szerzej wojennej powodzi, nawet jeśli była to wyspa otoczona kratami. Leonie chciała nadal pomagać matce, ale tym razem ta kategorycznie odmówiła, zabraniając jej się narażać – zamiast tego wykorzystując znajomości, żeby zapewnić jej możliwość podejścia do wstępnego egzaminu na kurs uzdrowicielski. Praca w strukturach podlegającego ministerstwu Świętego Munga miała zapewnić jej bezpieczeństwo (magomedycy byli bardziej niż zwykle potrzebni), a pamiętając rozpacz w oczach rodziców, gdy tamtego dnia pojawiła się w mieszkaniu, nie ośmieliła się odmówić – chociaż myśl o tym, że miała pomagać ludziom bez mrugnięcia okiem odmawiającym leczenia mugolaków, sprawiała, że robiło jej się niedobrze.
Nadal nie znosiła zapachu szpitala.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 2 | +1 (różdżka) |
Uroki: | 0 | +2 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Uzdrawianie: | 11 | Brak |
Transmutacja: | 1 | +2 (różdżka) |
Alchemia: | 3 | Brak |
Sprawność: | 8 | Brak |
Zwinność: | 15 | Brak |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | II | 10 |
Astronomia | I | 2 |
Historia magii | I | 2 |
Kłamstwo | II | 10 |
Skradanie | I | 2 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznawstwo | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rozpoznawalność | I | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | II | 7 |
Literatura (tworzenie prozy) | II | 7 |
Literatura (tworzenie poezji) | I | ½ |
Muzyka (wiedza) | I | ½ |
Wróżbiarstwo | II | 7 |
Gotowanie | I | ½ |
Krawiectwo | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Taniec nowoczesny | II | 7 |
Latanie na miotle | I | ½ |
Łyżwiarstwo | I | ½ |
Jazda na rowerze | I | ½ |
Pływanie | I | ½ |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Jasnowidz | - | 3 (+20) |
Reszta: 0 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
żeby mi się przyśnił taki świat
Ostatnio zmieniony przez Leonie Wilde dnia 04.07.22 23:19, w całości zmieniany 2 razy
sekundy pędzą
no tańcz
potem powróci mój
szary świat
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: Tristan Rosier
halit,
[11.07.2022] Kwiecień/czerwiec
[25.08.22] [G] Zakup halitu; -50 PM