Łazienka
AutorWiadomość
Łazienka
Jest to niewielkie pomieszczenie, do tego stopnia, że ciężko się w nim odwrócić by o coś nie zawadzić. Spełnia jednak całkowicie swoją rolę. Małe okno wpuszcza wystarczającą ilość światła za dnia. W wannie trudno o wyprostowanie nóg, ale stanowi miłe miejsce odpoczynku po całym dniu pracy. Zapach kwiatowych mydełek roznosi się zaś po całym domu.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
03 KWIETNIA, WIECZÓR
Chociaż woda podryfowała w dół odpływu już przynajmniej kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt minut temu, drobne kropelki wciąż skapywały z kranu na porcelanową kołyskę wanny, w której przesiadywała Celine. Ciało dziewczyny znaczyły ścieżki dreszczy widocznych na skórze; dreszczy chłodu, kakofonii myśli, jakie wzięły ją w swoje władanie i przyszpiliły do przekonań ciągnących się za nią od momentu wyjścia z aresztu - a tak naprawdę od jeszcze wcześniejszych dni, kiedy miała do dyspozycji tylko wiadro i wodę zimną jak lód, mętną, brudnawą. Ta w Syreniej Lagunie, w porównaniu, była krystalicznie czysta. Gdy zaczynała wypełniać balię, półwila odnalazła dziwny komfort w wyobrażeniu jak kaskada spływa do niej rurami, przyjemnie podgrzana, swoje źródełko mając gdzieś w walijskim jeziorze, które naprawdę zamieszkiwałyby syreny, gdzieś nieopodal.
Problem zaczął się dopiero później - wraz ze zdjęciem ubrań i zanurzeniem się w ciepłej cieczy, w pierwszym przebłysku radości i widoku własnego odbicia na przezroczystej tafli. Spoglądała na wymizerniałą, choć piękną dziewczynę o pustych oczach, patrzyła na zrelaksowane mięśnie twarzy, a potem poniżej dostrzegła obleczone w skórę kolana i uda przechodzące w chude łydki i nagle to wszystko wróciło. Wrócił brud. Wiecznie się do niej klejący, wgryziony w delikatne tkanki; jego swąd przypominający spalone na węgiel mięso.
Z początku miała nadzieję, z perspektywy czasu bardzo niepoprawną, że znalezienie się w domu Yvette (i, jak się okazało, jej przyjaciółki) położy kres złym myślom rozsadzającym czaszkę na wióry, a te nigdy więcej nie wrócą i idylla zapanuje na nowo. Po cierpkim smaku eliksiru i pozbawionym obrazów śnie w pokoju gościnnym, w pachnącej, świeżutkiej pościeli, wśród opiekuńczych ramion kochanej kobiety, która od razu przyjęła i zajęła się nią jak matka, nie powinny pojawić się burzowe chmury. Przecież wypoczęła po długiej podróży przez gorzką od chłodu noc, zdążyła wypakować te kilka rzeczy wypranych przez Demelzę i zabranych z domu Doe, ulokować Ogniomiota na roślinie przy oknie...
Więc dlaczego znów wszystko było nie tak?
Celine nie była pewna jak długo okupowała łazienkę. Zamknęła się w niej tuż po kolacji, a potem straciła rachubę czasu, przy pomocy najbardziej chropowatej gąbki, jaką mogła znaleźć, trąc swoje ciało do czerwoności i gdzieniegdzie krwi; z umytych włosów, tak jak z kranu, wciąż skapywała woda, a przez uchylone okienko do środka łazienki dostawał się wieczorny ziąb. Nawet nie pomyślała, żeby wcześniej je zamknąć - i ugrzęzła w znerwicowanym zachowaniu zdzierania z siebie skóry właśnie w jego paszczach, niespecjalnie łagodnych, za to zdeterminowanych, żeby wyziębić z niej wspomnienie miłej temperatury kąpieli. Naga, bezbronna, siedziała w wannie z podkulonymi nogami, z zębami mocno przyciśniętymi do dolnej wargi, gąbką trąc o bok prawego uda. Nikt nie mógł się o tym dowiedzieć, nikt. A już tym bardziej Yvette. O tym, jaka była brudna, odrażająca, pokryta czyrakami widzianymi wyłącznie jej okiem; bo co gdyby dostrzegła to Baudelaire? Wyrzuciłaby ją! Na bruk. Mojej Celine już nie ma, huknęłaby w zrozpaczonym oburzeniu. Na pewno. Nie powiem jej, nie powiem.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jej szczęście nie znało granic, wciąż jednak to co się działo wydawało jej się odrealnione. Nadzieja na to, że Celine mogła wciąż żyć już dawno zanikła. Jej serce naiwnie chciało wierzyć, że dziewczyna cało wyjdzie z Tower, a ich drogi się jeszcze skrzyżują. Rozsądek jednak podsuwał jej inną wersję zdarzeń. Tą o wiele bardziej prawdopodobną, realną, okrutną. Wizja tego, że mogłyby jeszcze raz się zobaczyć, paść sobie w ramiona, wydawała się przy tym odrealnionym snem. Skoro tak nie chciała już się z niego wybudzić. Cały ból i strach zniknął, gdy zobaczyła ją na polanie o brzasku. Wszystkie troski i problemy nie miały wtedy najmniejszego znaczenia. Liczyła się tylko ona. Nie opłakała jej tak jak należy. Nie mogła bez pewności co w ogóle stało się z jej młodziutką kuzynką. Stała więc cały ten czas pomiędzy tląc w sobie plątaninę myśli i uczuć. Wszystko to jednak dało swój upust, gdy w końcu na nowo się odnalazły. Nie potrafiła oderwać od niej wzroku, przestać dłonią szukać tej należącą do niej, aby móc dotknąć ciepłego, prawdziwego ciała. Była tu, a ona wciąż w to niedowierzała. Blada i zmizerniała. Jeszcze drobniejsza niż wcześniej. Stała przed nią wpatrzona ufnie, lecz niepewnie. Czy jeszcze zobaczy na jej twarzy promienny uśmiech, rumiane policzki, a w jej oczach dawny blask?
Zasnęła razem z nią. Wtulając ją w siebie, otaczając ramionami, gładząc włosy. Sam Merlin wiedział, że już od dawna nie była tak szczęśliwa jak w tamtym momencie. Później nastał dzień, a ona starała się okazać jej swe wsparcie, ale jednocześnie nie naciskać. Zdawała sobie bardzo dobrze sprawę z tego, że musiała być cierpliwa. Jej stan się poprawi, ale pomału i stopniowo. Z lepszymi i gorszymi chwilami, ale wierzyła, że z czasem będzie lepiej. Wierzyła za je obie.
Wpatrywała się w wodę znikającą w kranie. Lubiła to. Nie wyręczania się we wszystkim magią. Praca zajmowała jej dłonie i myśli, a w monotonii odnajdowała dziwny spokój. Poza tym oszczędzała magię jak mogła. Każdy miał swoje limity, a w jej przypadku nigdy nie było wiadome kiedy będzie jej potrzebować najbardziej. Zdążyła zrobić wszystko co miała zrobić, uraczyła się nawet parzoną szałwią, ale wciąż nie słyszała otwierających się do łazienki drzwi. Siedziała przy stole stukając paznokciami w jego blat, aż w końcu wstała nagle kierując się na schody, po których się wspięła przystając zaraz u ich szczytu.
- Celine? - Zapukała do drzwi chcąc upewnić się czy wszystko było w porządku. Nie otrzymała jednak żadnej odpowiedzi. - Celine? - Zapukała po raz kolejny wsłuchując się w odgłosy dobiegające z łazienki. Nie słyszała nic. - Mogę wejść? - Zapytała zaniepokojona. Może zasłabła? - Celine odpowiedź. - Lecz i to nie przyniosło skutków. Zepchnęła na bok chęć dania dziewczynie odrobiny prywatności zdecydowanie chwytając za klamkę i zaskoczeniem postrzegając, że drzwi nie były zamknięte. Uchyliła je, aby pomału wejść do środka od razu odnajdując wzrokiem srebrzyste włosy. Z ust Yvette wyrwało się zaskoczone westchnienie.- Celine... - Tym razem wyszeptała jej imię zduszonym głosem, wzrokiem zaś ogarniając to co działo się w niewielkim pomieszczeniu. Dziewczyna wciąż siedziała w wannie, pustej. Z głową zwieszoną w dół, z chropowatą gąbką w dłoni, która podobnie jak jej ciało, gdzieniegdzie splamiona była krwią. Kobieta poczuła ogarniający ją chłód, sięgający aż do kości i nie był on winą temperatury panującej w pomieszczeniu. Miała ochotę zapłakać. Gorzko. Co oni jej zrobili? Jak bardzo musiała cierpieć przez cały ten czas?
Zdusiła w sobie targające nią emocje cicho zamykając drzwi za sobą. Nie chciała, aby Thalia ich przyłapała w takiej chwili. Wyjęła różdżkę kierując ją w stronę okienka zamykając również i je. Dopiero po tym podeszła bliżej, niczym do dzikiego zwierzęcia. Ujęła z haczyka ręcznik i uklękła przy wannie kładąc go na jej ramionach, okrywając zmarznięte ciało, zasłaniając nagość. Korzystając z okazji uniosła różdżkę tuż przy niej szepcząc ciche Paxo Maxima, które miało na celu nieco ją uspokoić. Starała się nie być gwałtowna w swych ruchach, tak aby dodatkowo ją nie straszyć, nie niepokoić dodatkowymi bodźcami. - Mon petite. - Jej słodka Celine. Wolna dłoń powędrowała na tą dziewczyny, trzymającą gąbkę, wciąż uparcie zadając sobie ból. Splotła jej palce ze swoimi z nadzieją, że dzięki temu przestanie. - Proszę Celine. Spójrz na mnie. Patrz na mnie. - Odłożyła różdżkę na brzeg wanny, aby odgarnąć jej włosy z twarzy, kciukiem uwalniając jej wargę od uścisku zębów. Wpatrywała się z nią z troską i zmartwieniem. Ze smutkiem. Nie potrafiła jej ochronić. Nie była nawet pewna czy zdoła jej pomóc. Zrobi wszystko by tego dokonać modląc się, aby było to wystarczające.
Zasnęła razem z nią. Wtulając ją w siebie, otaczając ramionami, gładząc włosy. Sam Merlin wiedział, że już od dawna nie była tak szczęśliwa jak w tamtym momencie. Później nastał dzień, a ona starała się okazać jej swe wsparcie, ale jednocześnie nie naciskać. Zdawała sobie bardzo dobrze sprawę z tego, że musiała być cierpliwa. Jej stan się poprawi, ale pomału i stopniowo. Z lepszymi i gorszymi chwilami, ale wierzyła, że z czasem będzie lepiej. Wierzyła za je obie.
Wpatrywała się w wodę znikającą w kranie. Lubiła to. Nie wyręczania się we wszystkim magią. Praca zajmowała jej dłonie i myśli, a w monotonii odnajdowała dziwny spokój. Poza tym oszczędzała magię jak mogła. Każdy miał swoje limity, a w jej przypadku nigdy nie było wiadome kiedy będzie jej potrzebować najbardziej. Zdążyła zrobić wszystko co miała zrobić, uraczyła się nawet parzoną szałwią, ale wciąż nie słyszała otwierających się do łazienki drzwi. Siedziała przy stole stukając paznokciami w jego blat, aż w końcu wstała nagle kierując się na schody, po których się wspięła przystając zaraz u ich szczytu.
- Celine? - Zapukała do drzwi chcąc upewnić się czy wszystko było w porządku. Nie otrzymała jednak żadnej odpowiedzi. - Celine? - Zapukała po raz kolejny wsłuchując się w odgłosy dobiegające z łazienki. Nie słyszała nic. - Mogę wejść? - Zapytała zaniepokojona. Może zasłabła? - Celine odpowiedź. - Lecz i to nie przyniosło skutków. Zepchnęła na bok chęć dania dziewczynie odrobiny prywatności zdecydowanie chwytając za klamkę i zaskoczeniem postrzegając, że drzwi nie były zamknięte. Uchyliła je, aby pomału wejść do środka od razu odnajdując wzrokiem srebrzyste włosy. Z ust Yvette wyrwało się zaskoczone westchnienie.- Celine... - Tym razem wyszeptała jej imię zduszonym głosem, wzrokiem zaś ogarniając to co działo się w niewielkim pomieszczeniu. Dziewczyna wciąż siedziała w wannie, pustej. Z głową zwieszoną w dół, z chropowatą gąbką w dłoni, która podobnie jak jej ciało, gdzieniegdzie splamiona była krwią. Kobieta poczuła ogarniający ją chłód, sięgający aż do kości i nie był on winą temperatury panującej w pomieszczeniu. Miała ochotę zapłakać. Gorzko. Co oni jej zrobili? Jak bardzo musiała cierpieć przez cały ten czas?
Zdusiła w sobie targające nią emocje cicho zamykając drzwi za sobą. Nie chciała, aby Thalia ich przyłapała w takiej chwili. Wyjęła różdżkę kierując ją w stronę okienka zamykając również i je. Dopiero po tym podeszła bliżej, niczym do dzikiego zwierzęcia. Ujęła z haczyka ręcznik i uklękła przy wannie kładąc go na jej ramionach, okrywając zmarznięte ciało, zasłaniając nagość. Korzystając z okazji uniosła różdżkę tuż przy niej szepcząc ciche Paxo Maxima, które miało na celu nieco ją uspokoić. Starała się nie być gwałtowna w swych ruchach, tak aby dodatkowo ją nie straszyć, nie niepokoić dodatkowymi bodźcami. - Mon petite. - Jej słodka Celine. Wolna dłoń powędrowała na tą dziewczyny, trzymającą gąbkę, wciąż uparcie zadając sobie ból. Splotła jej palce ze swoimi z nadzieją, że dzięki temu przestanie. - Proszę Celine. Spójrz na mnie. Patrz na mnie. - Odłożyła różdżkę na brzeg wanny, aby odgarnąć jej włosy z twarzy, kciukiem uwalniając jej wargę od uścisku zębów. Wpatrywała się z nią z troską i zmartwieniem. Ze smutkiem. Nie potrafiła jej ochronić. Nie była nawet pewna czy zdoła jej pomóc. Zrobi wszystko by tego dokonać modląc się, aby było to wystarczające.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nawet chrzczona krwią i eliksirem uzdrowicielka, kobieta, która nie bała się pomóc portowym włóczęgom i kalekim biedakom, nie powinna była widzieć ledwo odnalezionej kuzynki w ten sposób: złamany, z rozklekotanym kręgosłupem istnienia, z każdą kością chwiejnie klejącą się do drugiej. Wiedziała, że to raniło zbyt głęboko, orając świadomość poczuciem bezsilności, które potem mogło przerodzić się w gorączkę poczucia winy. Tego pragnęła dla Yvette? Na Merlina, nigdy. Wolała jej tego oszczędzić, na wieczność pogrzebać w sobie wspomnienie Tower, udawać, że wolność szła w parze z bezkresnym szczęściem... Zamiast mocniej obciążać jej serce.
Gdzieś z boku szczęknął zamek wreszcie domkniętego okna, a obdrapane ramiona podrażnił ręcznik, ktoś poruszył się obok, ktoś szeptał, ale to działo się obok, w innym świecie, prostszym, prostolinijnym, obcym, więc jeszcze nie drgnęła. Z rozbieganym spojrzeniem utkwionym w kolanach dyszała głośno, chrapliwie - aż do momentu, w którym zaklęcie łagodnie utuliło ją do siebie i pozwoliło pełniej złapać powietrze, zamiast dławić się nim przy każdym oddechu. To dopiero wtedy, w dziwnym powrocie do rzeczywistości, ją zauważyła, boleśnie realną, ze smutkiem zamrożonym w błękitnych oczach. Najpierw mlecznobiałą dłoń o zadbanych paznokciach i miękkiej skórze, jej ciepło splecione z chłodem wyziębienia zaklętym w palcach półwili, i twarz wykrzywioną w zatroskanym przejęciu, gdy spotkały się ich spojrzenia.
- Nie, już wychodziłam, naprawdę, ja właśnie... Właśnie wstawałam... - skłamała instynktownie, bo choć paxo maxima sprawiło, że poczuła się spokojniej i przytomniej, to nie mogła nie pomyśleć, że obecność kuzynki wynikała ze zniecierpliwienia zbyt długo okupowaną łazienką. Jak dużo czasu tu spędziła? Gdzie podziały się minuty, podczas których woda spłynęła rurami, a powietrze zziębło? Szeroko otwarte, wylęknione oczy przyglądały się twarzy starszej blondynki, warga zadrżała, wciąż - jak przez mgłę, może nigdy się nie wydarzył? - pamiętając dotyk, który rozluźnił wbijane w nią zęby; to nie tak powinno być. - Przepraszam - powiedziała cicho, przerażona myślą, że mogła ją rozczarować.
Wtedy zrozumiała również, że Yv widzi ją przez ten ręcznik; ran na ciele nie sposób było ukryć, krew zdążyła przystroić dno wanny ornamentem abstrakcyjnych kropelek i wszystko się wydało. Że to, do czego usilnie próbowała nie doprowadzić, jednak się wydarzyło, znowu. Jakby los obrał sobie za punkt honoru utkanie najgorszej z możliwych nici, oplatając je nimi jak pajęczyną. Celine nawet nie próbowałaby postawić się w sytuacji Yvette, nie wyobrażała sobie, co ta poczuła na tak żałosny widok - bo to musiało być trudne, szczególnie dla kobiety, która w przeszłości straciła już wszystko, patrzącej na poukładane życie obracające się wokół niej w popiół, na epitafium męża i łzy syna, i własny wilczy bilet.
Zamiast spojrzeć na nią tak, jak prosiła, ze wstydem obróciła się w przeciwny bok, naciągając na siebie ręcznik i mocniej podsuwając kolana pod brodę, tuż po tym, jak umknęła łagodnym dłoniom kuzynki. Yv nie powinna jej dotykać - nie dlatego, że Celine nie pragnęła tego dotyku, bo gdyby to zależało od niej, od razu przylgnęłaby do znajomego serca i wsłuchała się w jego odpędzający demony rytm, jak podczas wcześniejszego snu; a dlatego, że brodzące po niej zarazki mogły być zakaźne, gęste jak czarna ropa.
- Nie patrz... - szepnęła, ale nie potrafiła dobrać do tego innych słów usprawiedliwienia - bo czy istniały jakiekolwiek, które zatuszowałyby brzydotę bijącą z jej ciała, ohydztwo, jakie spozierało w kierunku uzdrowicielki, ubrane w czerwień i wersety niemego wyznania? Na kolejne przeprosiny było za późno, mleko zostało rozlane. Tajemnica wypełzła na światło dzienne, szczerząc kły ku blademu blaskowi żarówki nad ich głowami. Celine spodziewała się, że Yv to nie umknęło: każdy utkany z cienia ślad dłoni, którymi była pokryta od czubka głowy po krańce palców u stóp, i tak bardzo żałowała, że nie zamknęła za sobą drzwi na klucz; a jednocześnie nie mogła teraz wyzbyć się z głowy powidoku oczu kuzynki, migoczących przejęciem, strachem, pewnie też wstrętem. Nie, na pewno wstrętem. Miała do niego prawo, nawet powinna go czuć - jakby zobaczyła przed sobą nie mizerną dziewczynę, ale zakażony szpetny czyrak. Kuzynka, niestety, zbyt dobrze znała smak turbulencji, była zbyt mądrą kobietą, by nie połączyć ze sobą kropek, i chyba to tak bardzo ją płoszyło; nieuniknienie konfrontacji wiszącej w powietrzu, delikatnych pytań, ostrożnych, balansujących na granicy troski i paniki, konieczności powiedzenia prawdy, jakby to był wymóg. Półwila patrzyła na to inaczej, w zakrzywionych kategoriach, chyba łatwiej byłoby jej milczeć i nigdy więcej o tym nie wspominać - ale Yv nie odpuści, tak czuła. Może jeszcze nie dziś i nie jutro, w końcu jednak padną najcięższe z pytań, za miesiąc albo za rok, i będzie trzeba na nie odpowiedzieć; a może wręcz przeciwnie, może kuzynka już odpowiedziała sobie sama? Może nie potrzebowała dodatkowych tłumaczeń?
Gdyby nie zaklęcie rozluźniające, zaszlochałaby, na pewno. Zawyłaby na widok pręg czerwieni pozostawionych na ciele, które nie zdarły z niej warstwy lepkich skaz, a jedynie mocniej wtłoczyły je w ciało; zawyła na myśl, że widziała to akurat Yv, jej kochana, zbyt dobra Yv, która znów coś traciła. Ale teraz? Oparła czoło o zimną ścianę i przymknęła oczy, w ciemności odnajdując jakieś pocieszenie - ucieczkę od rzeczywistości.
Gdzieś z boku szczęknął zamek wreszcie domkniętego okna, a obdrapane ramiona podrażnił ręcznik, ktoś poruszył się obok, ktoś szeptał, ale to działo się obok, w innym świecie, prostszym, prostolinijnym, obcym, więc jeszcze nie drgnęła. Z rozbieganym spojrzeniem utkwionym w kolanach dyszała głośno, chrapliwie - aż do momentu, w którym zaklęcie łagodnie utuliło ją do siebie i pozwoliło pełniej złapać powietrze, zamiast dławić się nim przy każdym oddechu. To dopiero wtedy, w dziwnym powrocie do rzeczywistości, ją zauważyła, boleśnie realną, ze smutkiem zamrożonym w błękitnych oczach. Najpierw mlecznobiałą dłoń o zadbanych paznokciach i miękkiej skórze, jej ciepło splecione z chłodem wyziębienia zaklętym w palcach półwili, i twarz wykrzywioną w zatroskanym przejęciu, gdy spotkały się ich spojrzenia.
- Nie, już wychodziłam, naprawdę, ja właśnie... Właśnie wstawałam... - skłamała instynktownie, bo choć paxo maxima sprawiło, że poczuła się spokojniej i przytomniej, to nie mogła nie pomyśleć, że obecność kuzynki wynikała ze zniecierpliwienia zbyt długo okupowaną łazienką. Jak dużo czasu tu spędziła? Gdzie podziały się minuty, podczas których woda spłynęła rurami, a powietrze zziębło? Szeroko otwarte, wylęknione oczy przyglądały się twarzy starszej blondynki, warga zadrżała, wciąż - jak przez mgłę, może nigdy się nie wydarzył? - pamiętając dotyk, który rozluźnił wbijane w nią zęby; to nie tak powinno być. - Przepraszam - powiedziała cicho, przerażona myślą, że mogła ją rozczarować.
Wtedy zrozumiała również, że Yv widzi ją przez ten ręcznik; ran na ciele nie sposób było ukryć, krew zdążyła przystroić dno wanny ornamentem abstrakcyjnych kropelek i wszystko się wydało. Że to, do czego usilnie próbowała nie doprowadzić, jednak się wydarzyło, znowu. Jakby los obrał sobie za punkt honoru utkanie najgorszej z możliwych nici, oplatając je nimi jak pajęczyną. Celine nawet nie próbowałaby postawić się w sytuacji Yvette, nie wyobrażała sobie, co ta poczuła na tak żałosny widok - bo to musiało być trudne, szczególnie dla kobiety, która w przeszłości straciła już wszystko, patrzącej na poukładane życie obracające się wokół niej w popiół, na epitafium męża i łzy syna, i własny wilczy bilet.
Zamiast spojrzeć na nią tak, jak prosiła, ze wstydem obróciła się w przeciwny bok, naciągając na siebie ręcznik i mocniej podsuwając kolana pod brodę, tuż po tym, jak umknęła łagodnym dłoniom kuzynki. Yv nie powinna jej dotykać - nie dlatego, że Celine nie pragnęła tego dotyku, bo gdyby to zależało od niej, od razu przylgnęłaby do znajomego serca i wsłuchała się w jego odpędzający demony rytm, jak podczas wcześniejszego snu; a dlatego, że brodzące po niej zarazki mogły być zakaźne, gęste jak czarna ropa.
- Nie patrz... - szepnęła, ale nie potrafiła dobrać do tego innych słów usprawiedliwienia - bo czy istniały jakiekolwiek, które zatuszowałyby brzydotę bijącą z jej ciała, ohydztwo, jakie spozierało w kierunku uzdrowicielki, ubrane w czerwień i wersety niemego wyznania? Na kolejne przeprosiny było za późno, mleko zostało rozlane. Tajemnica wypełzła na światło dzienne, szczerząc kły ku blademu blaskowi żarówki nad ich głowami. Celine spodziewała się, że Yv to nie umknęło: każdy utkany z cienia ślad dłoni, którymi była pokryta od czubka głowy po krańce palców u stóp, i tak bardzo żałowała, że nie zamknęła za sobą drzwi na klucz; a jednocześnie nie mogła teraz wyzbyć się z głowy powidoku oczu kuzynki, migoczących przejęciem, strachem, pewnie też wstrętem. Nie, na pewno wstrętem. Miała do niego prawo, nawet powinna go czuć - jakby zobaczyła przed sobą nie mizerną dziewczynę, ale zakażony szpetny czyrak. Kuzynka, niestety, zbyt dobrze znała smak turbulencji, była zbyt mądrą kobietą, by nie połączyć ze sobą kropek, i chyba to tak bardzo ją płoszyło; nieuniknienie konfrontacji wiszącej w powietrzu, delikatnych pytań, ostrożnych, balansujących na granicy troski i paniki, konieczności powiedzenia prawdy, jakby to był wymóg. Półwila patrzyła na to inaczej, w zakrzywionych kategoriach, chyba łatwiej byłoby jej milczeć i nigdy więcej o tym nie wspominać - ale Yv nie odpuści, tak czuła. Może jeszcze nie dziś i nie jutro, w końcu jednak padną najcięższe z pytań, za miesiąc albo za rok, i będzie trzeba na nie odpowiedzieć; a może wręcz przeciwnie, może kuzynka już odpowiedziała sobie sama? Może nie potrzebowała dodatkowych tłumaczeń?
Gdyby nie zaklęcie rozluźniające, zaszlochałaby, na pewno. Zawyłaby na widok pręg czerwieni pozostawionych na ciele, które nie zdarły z niej warstwy lepkich skaz, a jedynie mocniej wtłoczyły je w ciało; zawyła na myśl, że widziała to akurat Yv, jej kochana, zbyt dobra Yv, która znów coś traciła. Ale teraz? Oparła czoło o zimną ścianę i przymknęła oczy, w ciemności odnajdując jakieś pocieszenie - ucieczkę od rzeczywistości.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Widziała już dużo. Przeżywała choroby i tragedię z tymi, których leczyła nie potrafiąc się całkowicie odciąć, nie potrafiąc po prostu nie dbać o to. Ale Celine, z nią było inaczej. Kochała tą dziewczynę. Siostrzanym, matczynym uczuciem - nie potrafiła określić. Nie musiała. Nie miało to większego znaczenia. Liczyło się wyłącznie to, iż było to uczucie czyste i szczere. Naturalne, bo przyszło tak łatwo jak oddychanie. Dlatego świadomość tego, że cierpiała była bardziej bolesna niż w przypadku kogoś dla niej przypadkowego. Nie myślała jednak teraz o sobie. To nie ona się tu liczyła, to nie było o niej. To czego potrzebowała, to co czuła Celine było teraz dla niej najważniejsze. Gdyby tylko wiedziała jak bardzo jej kuzynka się nią przejmuje powiedziałaby jej po prostu, że to bez znaczenia, że to ona jest teraz najważniejsza, że zawsze taka dla niej będzie.
Poruszała się po łazience lekkim chodem, ostrożnie i cicho. Nie umknęło jej uwadze jaka zlękniona była. Chwilami zamykała się we własnym świecie, patrzyła w przestrzeń nieobecnym spojrzeniem, aby nagle się ocknąć, jak z koszmaru. Teraz zauważyła też wiele innych rzeczy. Nie potrafiła nie podążyć po jej ciele wzrokiem ścieżką okaleczeń, sińców, blizn rozsypanych na jej skórze. Starszych i nowszych. Tych częściowo wygojonych i tych, które nie miały najmniejszego zamiaru samoistnie zniknąć. - Shhh... - Zewnętrzną częścią dłoni otwarła zziębnięty policzek. - W porządku. - Nie przepraszaj. Przecież nie miała za co. Po prostu się zmartwiła. Myślała, że zasłabła, ale nie spodziewała się ujrzeć takiej sceny - samookaleczania. Dlaczego? Co oni jej zrobili? Czy niewystarczająco dużo się wycierpiała? Czy nawet teraz musieli wciąż zadawać jej ból? Bo przecież nie winiła za to Celine. To oni ją do tego popchnęli, złamali jej ducha. Widziała to już wcześniej choćby w odbiciu własnego lustra, w tafli wody, w której zanurzyła się aż po szyję zanim "stchórzyła" i się wycofała. Rozluźniła zaciśnięte na gąbce palce zabierając tą od dziewczyny i kładąc ją daleko, na posadce. Po raz drugi chwyciła za różdżkę tym razem chcąc uśmierzyć jej ból. - Subsisto Dolorem Maxima. - Ranami zajmie się później. Rzuci zaklęcia, przygotuje maści i okłady. Ze spokojem zatroszczy się o każdą skrzywdzoną część jej ciała, aby chociaż z niego wymazać to co jej zrobiono.
Nie patrz. Nie posłuchała. Gdyby Celine nie odwróciła od niej sama wzroku teraz w jej oczach prócz smutku i żalu mogłaby zauważyć również determinacje. Faktycznie na pytania przyjdzie jeszcze czas. Nie chciała naciskać, ale obawiała się, że nie będzie w stanie w pełni jej pomóc jeśli nie będzie wiedzieć co dokładnie się jej przydarzyło. Co takiego jej zrobiono. Z tym jednak jeszcze poczeka mając nadzieję, że może któregoś dnia to ona sama przełamie się i jej o wszystkim opowie. - W porządku. - Wyszeptała kolejny raz próbując w tych prostych słowach zapewnić dziewczynę, że nie musiała się jej reakcji obawiać. Nie gniewała się na nią, nie uważała też, że ma jakikolwiek powód do wstydu. To nie była jej wina. Nie jej.
Wstała z kolan, na długo jednak nie górując nad drobnym, zranionym ciałem. Uniosła materiał spódnicy, aby móc samej wejść do wanny. Usiadła za Celine w ciasnocie zimnej wanny, od razu przyciągając ją do siebie, otulając ramionami, kładąc sobie jej głowę na własnej piersi. Okryła ją jeszcze szczelniej ręcznikiem, twarz chowając w jasnych włosach całując czubek jej głowy. Czuła dławiące jej gardło wzruszenie, żal, który rozrywał ją od środka. Z wdzięcznością przyjęła fakt, że kuzynka nie widziała już jej twarzy. Wszystkie targające nią emocje były na niej widoczne jak na dłoni, a przecież miała być silna. Dla niej. Za nie obie. Zamiast słów ciszę przecięła melodia, w rytm której zaczęła kołysać ich ciała. Hymn Beauxbatons brzmiał jak dom. Jak beztroskie lata, błogi spokój, szczęśliwe chwilę. Jak czas, gdy wszystko było lepsze i łatwiejsze. Kiedy ostatni raz trzymała kogoś tak w ramionach, kołysząc i nucąc? Znała odpowiedź, a żelazna dłoń na jej gardle zacisnęła się jeszcze mocniej. Chciała płakać, krzyczeć, wyć tak jak wtedy. Na tą przeklętą niesprawiedliwość. Celine była czysta, słodka jak miód, ciepła jak rozgrzany piasek, delikatna jak płatek kwiatu. Nie skrzywdziłaby nikogo, ale to nie powstrzymało innych przed skrzywdzeniem jej. Nie chciało jej się to wierzyć, a jednak trzymała jasny, żywy dowód w swych objęciach. Widziała jej okaleczone ciało, siatkę ran i blizn. Pozbędzie się ich. Co do ostatniej. Co jednak z tymi ranami, których nie było widać? Nie wiedziała czy uda im się je zaleczyć, czy w ogóle było to możliwe. Celine nie zapomni tego co ją spotkało. Traumy i bólu. Już na zawsze będzie je w sobie nosić niczym piętno. Ale dało się z tym żyć. Wciąż mogła zaznać szczęścia - wierzyła w to. - Poradzimy sobie z tym Celine. - Jej głos wybrzmiał bardziej pewniej niż się tego spodziewała. W małej i cichej łazience rozbrzmiał jak dzwon. Złożyła kolejny pocałunek, tym razem na jej skroni. - Będzie dobrze, lepiej. Nie zostawię cię z tym samej. - Obiecała. Jej i samej sobie.
Poruszała się po łazience lekkim chodem, ostrożnie i cicho. Nie umknęło jej uwadze jaka zlękniona była. Chwilami zamykała się we własnym świecie, patrzyła w przestrzeń nieobecnym spojrzeniem, aby nagle się ocknąć, jak z koszmaru. Teraz zauważyła też wiele innych rzeczy. Nie potrafiła nie podążyć po jej ciele wzrokiem ścieżką okaleczeń, sińców, blizn rozsypanych na jej skórze. Starszych i nowszych. Tych częściowo wygojonych i tych, które nie miały najmniejszego zamiaru samoistnie zniknąć. - Shhh... - Zewnętrzną częścią dłoni otwarła zziębnięty policzek. - W porządku. - Nie przepraszaj. Przecież nie miała za co. Po prostu się zmartwiła. Myślała, że zasłabła, ale nie spodziewała się ujrzeć takiej sceny - samookaleczania. Dlaczego? Co oni jej zrobili? Czy niewystarczająco dużo się wycierpiała? Czy nawet teraz musieli wciąż zadawać jej ból? Bo przecież nie winiła za to Celine. To oni ją do tego popchnęli, złamali jej ducha. Widziała to już wcześniej choćby w odbiciu własnego lustra, w tafli wody, w której zanurzyła się aż po szyję zanim "stchórzyła" i się wycofała. Rozluźniła zaciśnięte na gąbce palce zabierając tą od dziewczyny i kładąc ją daleko, na posadce. Po raz drugi chwyciła za różdżkę tym razem chcąc uśmierzyć jej ból. - Subsisto Dolorem Maxima. - Ranami zajmie się później. Rzuci zaklęcia, przygotuje maści i okłady. Ze spokojem zatroszczy się o każdą skrzywdzoną część jej ciała, aby chociaż z niego wymazać to co jej zrobiono.
Nie patrz. Nie posłuchała. Gdyby Celine nie odwróciła od niej sama wzroku teraz w jej oczach prócz smutku i żalu mogłaby zauważyć również determinacje. Faktycznie na pytania przyjdzie jeszcze czas. Nie chciała naciskać, ale obawiała się, że nie będzie w stanie w pełni jej pomóc jeśli nie będzie wiedzieć co dokładnie się jej przydarzyło. Co takiego jej zrobiono. Z tym jednak jeszcze poczeka mając nadzieję, że może któregoś dnia to ona sama przełamie się i jej o wszystkim opowie. - W porządku. - Wyszeptała kolejny raz próbując w tych prostych słowach zapewnić dziewczynę, że nie musiała się jej reakcji obawiać. Nie gniewała się na nią, nie uważała też, że ma jakikolwiek powód do wstydu. To nie była jej wina. Nie jej.
Wstała z kolan, na długo jednak nie górując nad drobnym, zranionym ciałem. Uniosła materiał spódnicy, aby móc samej wejść do wanny. Usiadła za Celine w ciasnocie zimnej wanny, od razu przyciągając ją do siebie, otulając ramionami, kładąc sobie jej głowę na własnej piersi. Okryła ją jeszcze szczelniej ręcznikiem, twarz chowając w jasnych włosach całując czubek jej głowy. Czuła dławiące jej gardło wzruszenie, żal, który rozrywał ją od środka. Z wdzięcznością przyjęła fakt, że kuzynka nie widziała już jej twarzy. Wszystkie targające nią emocje były na niej widoczne jak na dłoni, a przecież miała być silna. Dla niej. Za nie obie. Zamiast słów ciszę przecięła melodia, w rytm której zaczęła kołysać ich ciała. Hymn Beauxbatons brzmiał jak dom. Jak beztroskie lata, błogi spokój, szczęśliwe chwilę. Jak czas, gdy wszystko było lepsze i łatwiejsze. Kiedy ostatni raz trzymała kogoś tak w ramionach, kołysząc i nucąc? Znała odpowiedź, a żelazna dłoń na jej gardle zacisnęła się jeszcze mocniej. Chciała płakać, krzyczeć, wyć tak jak wtedy. Na tą przeklętą niesprawiedliwość. Celine była czysta, słodka jak miód, ciepła jak rozgrzany piasek, delikatna jak płatek kwiatu. Nie skrzywdziłaby nikogo, ale to nie powstrzymało innych przed skrzywdzeniem jej. Nie chciało jej się to wierzyć, a jednak trzymała jasny, żywy dowód w swych objęciach. Widziała jej okaleczone ciało, siatkę ran i blizn. Pozbędzie się ich. Co do ostatniej. Co jednak z tymi ranami, których nie było widać? Nie wiedziała czy uda im się je zaleczyć, czy w ogóle było to możliwe. Celine nie zapomni tego co ją spotkało. Traumy i bólu. Już na zawsze będzie je w sobie nosić niczym piętno. Ale dało się z tym żyć. Wciąż mogła zaznać szczęścia - wierzyła w to. - Poradzimy sobie z tym Celine. - Jej głos wybrzmiał bardziej pewniej niż się tego spodziewała. W małej i cichej łazience rozbrzmiał jak dzwon. Złożyła kolejny pocałunek, tym razem na jej skroni. - Będzie dobrze, lepiej. Nie zostawię cię z tym samej. - Obiecała. Jej i samej sobie.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ból odszedł, ale na jego miejscu wciąż kłębił się wstyd. Czerwone ślady na skórze przypominały ciasno oplatające ją wstążki paraliżującego zażenowania, lęku, poczucia winy, żalu, ale i gniewu, nieśmiało wystawiał kły spomiędzy rozoranych zadrapań, sącząc jad z wnętrza ciała. Gdzieś tam, pośród mięśni, mięsa i organów, znajdowało się jego gniazdo; czarne wężowisko, wczepione w karmin jak choroba, kwitło od pierwszych dni aresztowania, albo i dłużej, gdy stopy znalazły się przed pustym domem, do którego zmieniono zamki. Yvette o tym wiedziała, reszty mogła się tylko domyślać... Choć Celine błagała w duchu wszystkie świętości, by na moment odebrały kobiecie mądrość, jaka mogła spleść ze sobą wnioski. Nic by to nie zmieniło. Nikomu nie pomogło. Kuzynka każdego dnia mierzyła się z własnymi problemami, nie potrzebowała dodatkowego balastu u nogi, balastu, do którego szeptała kojącą słodycz.
A potem było ciepło; ciało zamykające ją w opiekuńczym przytuleniu, ręce przytrzymujące przy wciąż odzianym torsie, nogi otaczające delikatnie, z uwagą i ostrożnością charakterystyczną matkom - chyba, półwila nie miała przecież porównania. Matkami w jej życiu były często przypadkowe kobiety, w których sercach pojawiało się niespodziewane uczucie; tak było też w ich przypadku, gdy tęsknota za odebranym synem przelała się na jasną głowę pełną mokrych włosów i ducha złamanego miesiącami izolacji. W pierwszej chwili - drgnęła. Mocno, podświadomie, usiłowała wyrwać się z objęcia, zanim łazienkę wypełnił łagodny dźwięk znajomej melodii, hymnu akademii, do której obie uczęszczały; psalmu wychwalającego przeszłość, która stanęła jej przed oczyma i sprawiła, że Celine znów zamarła, a potem delikatnie oparła się o Yvette, wtuliła w nią, gdzieniegdzie mocząc ubranie kobiety, albo znacząc je kropelkami krwi.
Obietnica, że Yv nie zniknie, nie odejdzie, nie zostawi jej samej z ciężarem niewidzialnych demonów, sprawiła, że wreszcie pękła - wilgotną twarz zrosiły pierwsze łezki, ciekły najpierw nieśmiało, by potem zalać policzki kaskadą. Kuzynka nie powinna przejmować tego na siebie. Nie powinna próbować dociekać prawdy, ani zaleczać jej pozostałości, przecież zarazki chętnie przechodziły z jednej osoby na drugą, a choroba łaknęła kolejnych żniw; nie mogła tak ryzykować! Tylko że jednocześnie... Celine poczuła, jak od środka w jej wnętrzu eksploduje coś na kształt ulgi. Zbroczonej niedowierzaniem, zdumieniem, wciąż jednak ulgi.
Przylgnęła do Yvette tak, jakby od tego zależało jej życie - nie, życie ich obu, o własne przecież nie dbała tak, jak powinna, od czasu, gdy zaprowadzono ją do celi tatka, a potem oznajmiono, że krótko po tym został zabity i normalność więcej nie wróci. Koszula blondynki pachniała wszystkim, co znajome; półwila przycisnęła nos do jej ramienia i w salwach płaczu utonęła w tym zapachu, jej dłonie drżały na ręczniku, którym wciąż usiłowała się zasłonić, ale to bez sensu, Yv już przecież wszystko zauważyła, sekret został odkryty.
- Ostatni raz - łkała, jej słowa zdawały się urywane, sylabowe, czuła jednak, że kuzynka wszystko zrozumie. Poskłada ten obraz jak rozsypane na stole puzzle. - Byłam w wannie z Rain - kolejną matczyną figurą, znały ją obie, obie też ją straciły. - Tamtego dnia - głos z trudem prześlizgiwał się przez krtań, ale coś nakazywało kontynuować, ignorować tę gulę ściskającą struny głosowe; Yvette wiedziała, na pewno. Domyśliłaby się tego na widok piany na ubraniu kuzynki. - W Parszywym - Cornelius Sallow zniszczył im wtedy życia. Uzmysłowił, że wojna sięgała po wszystkich, niezależnie od statusu, win czy sprawiedliwości oskarżeń; rozsądniejsi mieli szczęście, do dziś dziękowała losowi, że Baudelaire postąpiła wówczas tak, a nie inaczej. - Bałaś się? - głupie pytanie, znała odpowiedź - ale musiała, chciała ją usłyszeć, żeby poczuć kolejne uderzenie wyrzutów sumienia. Smagać się nimi jak biczem, który zostawiłby ślady głębsze od byle zadrapań głupią gąbką.
Ręcznik nagle ześlizgnął się z ramion, kiedy Celine, naga i bezbronna, obróciła się w wannie, tym razem przodem do Yvette, jej nogi biorąc między własne; kolana podtrzymały wątły ciężar ciała, przylgnęła do niej ponownie, szczelnie, jakby mogły stać się jednością, z oczu wciąż sączyły się łzy, uciekały z kącików i nikły teraz w materiale ubrań magomedyczki, znacząc je słonymi kropeczkami. Jak bardzo obciążała psychikę kuzynki? Opierała się na niej, ale na kim oprze się Yvette, gdy ból wreszcie ją przytłoczy? Thalia? Nie znała jej, nie była jej pewna.
Kto jeszcze im pozostał?
A potem było ciepło; ciało zamykające ją w opiekuńczym przytuleniu, ręce przytrzymujące przy wciąż odzianym torsie, nogi otaczające delikatnie, z uwagą i ostrożnością charakterystyczną matkom - chyba, półwila nie miała przecież porównania. Matkami w jej życiu były często przypadkowe kobiety, w których sercach pojawiało się niespodziewane uczucie; tak było też w ich przypadku, gdy tęsknota za odebranym synem przelała się na jasną głowę pełną mokrych włosów i ducha złamanego miesiącami izolacji. W pierwszej chwili - drgnęła. Mocno, podświadomie, usiłowała wyrwać się z objęcia, zanim łazienkę wypełnił łagodny dźwięk znajomej melodii, hymnu akademii, do której obie uczęszczały; psalmu wychwalającego przeszłość, która stanęła jej przed oczyma i sprawiła, że Celine znów zamarła, a potem delikatnie oparła się o Yvette, wtuliła w nią, gdzieniegdzie mocząc ubranie kobiety, albo znacząc je kropelkami krwi.
Obietnica, że Yv nie zniknie, nie odejdzie, nie zostawi jej samej z ciężarem niewidzialnych demonów, sprawiła, że wreszcie pękła - wilgotną twarz zrosiły pierwsze łezki, ciekły najpierw nieśmiało, by potem zalać policzki kaskadą. Kuzynka nie powinna przejmować tego na siebie. Nie powinna próbować dociekać prawdy, ani zaleczać jej pozostałości, przecież zarazki chętnie przechodziły z jednej osoby na drugą, a choroba łaknęła kolejnych żniw; nie mogła tak ryzykować! Tylko że jednocześnie... Celine poczuła, jak od środka w jej wnętrzu eksploduje coś na kształt ulgi. Zbroczonej niedowierzaniem, zdumieniem, wciąż jednak ulgi.
Przylgnęła do Yvette tak, jakby od tego zależało jej życie - nie, życie ich obu, o własne przecież nie dbała tak, jak powinna, od czasu, gdy zaprowadzono ją do celi tatka, a potem oznajmiono, że krótko po tym został zabity i normalność więcej nie wróci. Koszula blondynki pachniała wszystkim, co znajome; półwila przycisnęła nos do jej ramienia i w salwach płaczu utonęła w tym zapachu, jej dłonie drżały na ręczniku, którym wciąż usiłowała się zasłonić, ale to bez sensu, Yv już przecież wszystko zauważyła, sekret został odkryty.
- Ostatni raz - łkała, jej słowa zdawały się urywane, sylabowe, czuła jednak, że kuzynka wszystko zrozumie. Poskłada ten obraz jak rozsypane na stole puzzle. - Byłam w wannie z Rain - kolejną matczyną figurą, znały ją obie, obie też ją straciły. - Tamtego dnia - głos z trudem prześlizgiwał się przez krtań, ale coś nakazywało kontynuować, ignorować tę gulę ściskającą struny głosowe; Yvette wiedziała, na pewno. Domyśliłaby się tego na widok piany na ubraniu kuzynki. - W Parszywym - Cornelius Sallow zniszczył im wtedy życia. Uzmysłowił, że wojna sięgała po wszystkich, niezależnie od statusu, win czy sprawiedliwości oskarżeń; rozsądniejsi mieli szczęście, do dziś dziękowała losowi, że Baudelaire postąpiła wówczas tak, a nie inaczej. - Bałaś się? - głupie pytanie, znała odpowiedź - ale musiała, chciała ją usłyszeć, żeby poczuć kolejne uderzenie wyrzutów sumienia. Smagać się nimi jak biczem, który zostawiłby ślady głębsze od byle zadrapań głupią gąbką.
Ręcznik nagle ześlizgnął się z ramion, kiedy Celine, naga i bezbronna, obróciła się w wannie, tym razem przodem do Yvette, jej nogi biorąc między własne; kolana podtrzymały wątły ciężar ciała, przylgnęła do niej ponownie, szczelnie, jakby mogły stać się jednością, z oczu wciąż sączyły się łzy, uciekały z kącików i nikły teraz w materiale ubrań magomedyczki, znacząc je słonymi kropeczkami. Jak bardzo obciążała psychikę kuzynki? Opierała się na niej, ale na kim oprze się Yvette, gdy ból wreszcie ją przytłoczy? Thalia? Nie znała jej, nie była jej pewna.
Kto jeszcze im pozostał?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Widziała to wszystko już wcześniej. To co szmalcownicy i policja robią innym. Oglądała te rany, leczyła je. Tych z Tower i tych z ulicy. Mężczyznę leżącego na blacie jej stołu kuchennego z plecami, które stały się krwawą masą po uderzeniach zaklęciem Betula. Philippę, która była na skraju wykończenia, poparzona. Dzieci. Po tym jak wyleczyła Hagrida Reggie ją tam zaprowadził. To było najgorsze co w życiu widziała. Zbrodnia nie do opisania. Nie chcieli jednak zostawiać ich ciał tak po prostu na ulicy. Marcela. Pamięta jak wyglądał jego kikut, ale przede wszystkim spojrzenie. To jak go to złamało. Dziewczynę, młodszą od Celine, pobitą i zgwałconą przez szmalcownika. Była z nią wtedy w łazience, siedząc na zimnych kafelkach, odgarniając włosy z jej lepkiego czoła, gdy obie czekały w milczeniu, aż bolesne skurcze w jej podbrzuszu ustaną. Nie chciała pytać. Nie teraz. Nie tylko dlatego, że był to nieodpowiedni moment, że bała się jej reakcji. Była też przerażona tym co mogła usłyszeć o tym co jej tam zrobili. Czy ją też... Zacisnęła szczękę czując drżenie podbródka. Przyciągnęła jej zmarznięte ciało jeszcze bliżej nie przejmując się moczącym się ubraniem, czy krwią. Spojrzała na ranę z nad jej ramienia. Płytkie, ale będzie musiała je wyleczyć i zabandażować.
Dała jej płakać wciąż kiwając ich ciałami na boki, wciąż przyciskając ją mocno do siebie kładąc dłonie na tych jej. Równie drżących. Jestem tu. Jestem tu. I nie miała zamiaru nigdzie pójść. Zrobi wszystko, aby znów je nie rozdzielono bez znaczenia na przeciwności. Nie zostawi jej już samej. Nie da im jej zabrać choćby miała szarpać się i wierzgać, drapać i gryźć. Nie pozwoli na to. Na to, żeby znów ktoś ją skrzywdził. Na to by znów odebrano jej kogoś kogo kocha. Nie pozwoli. Gdy odwróciła się w jej stronę palce Yvette od razu znalazły się na jej policzkach wycierając uciekające z jej oczu łzy. Uśmiechnęła się czule, choć w jej równie załzawionych oczach było widać tylko smutek.
- Bałam. Oczywiście, że się bałam. - Każdy by się bał. Nie wiedziała, nie rozumiała wtedy o co chodzi. Sytuacja zmieniała się z minuty na minutę. Magipolicja nie przyszła tam rozmawiać. To było jak łapanka. Zabrali "winnych" i wszystkich tych, którzy im się nawinęli. Wszystkich tych, którzy nie zdążyli uciec. Nie zabrali też jej. A raczej zabrali, ale nie uwięzili. Myślała, że jak pomoże temu magipolicjantowi będzie w jakiekolwiek pozycji do... negocjacji. Jakkolwiek naiwnie by to nie brzmiało. Oczywiście nie był to jedyny powód. Dobrze wiedziała, że brak natychmiastowej pomocy mógł się skończyć dla mężczyzny utratą wzroku. Może nie powinna była mu pomagać. Nie po tym jak wiele krzywd wyrządzili. Co jeśli on też ją krzywdził? Ściśnięte gardło spowodowało, że potrzebowała dłuższej chwili zanim znów się odezwała. - Było mi też wstyd. Wciąż jest. Nie byłam wtedy sobą. Nie zachowałam się tak jak powinnam, tak jakbym tego chciała. - Nie zrobiła nic, aby jej pomóc. Nawet po tym, gdy trafiła do Tower. List do ojca. Tyle mogła zrobić. Żałosne. Wszystko straciła. Pieniądze, reputacje, wszystko to co mogłoby okazać się jakkolwiek pomocne w takiej sytuacji. - Piłam. Czwarty listopada to jego urodziny. - Żałosna. Była wtedy taka żałosna. Zawsze ten dzień spędzała sama. Nie pijąc, a po prostu siedząc i myśląc. Płacząc. Wtedy było inaczej. Nie chciała być sama, nie do końca. Po liście od teścia czuła się jakby straciła ostatnią szansę na jakikolwiek kontakt z synem. Nie wiedziała co ze sobą zrobić chciała więc spróbować czy płynny lek na wszystkie troski faktycznie cokolwiek zmienia. Zmienił. Na gorsze. Dostała nauczkę na całe życie. - Nie pomogłam ci. Nie powstrzymałam ich. - Kontynuowała nie wiedząc jak przekazać jej żal, który czuła przez ten cały czas. Odkąd widziały się wtedy ostatni raz w Parszywym. Czy miało to jednak jakiekolwiek znaczenie? Liczyły się fakty. To co się stało i to co czuła Celine. Nie ona. Chciała jednak żeby wiedziała jak bardzo jest jej przykro. - Przepraszam. - Wyszeptała w końcu łamiącym się głosem wiedząc dobrze, że tym jednym słowem niczego jej nie wynagrodzi. Nie oczekiwała wybaczenia, po prostu chciała... żeby o tym wiedziała. Pociągnęła nosem odchylając głowę, aby nabrać kilka głębszych oddechów zanim znów spojrzała prosto na nią. - Nie zapomnisz o tym. O Parszywym, o tym co stało się potem, o wszystkim tym co stało się przed, ale rany z czasem się zabliźniają. Czasem bolą nie dając o sobie zapomnieć, a czasem jest tak jakby ich w ogóle nie było, jakby nie istniały. - Wciąż można było cieszyć się chwilą, tym co się miało, tym co się ma teraz. Wciąż można było być szczęśliwym, mieć dla kogo żyć, normalnie funkcjonować. - Jesteś silna Celine. Bardziej niż myślisz. Wiem to. Widzę to. - Bo jak wiele innych dziewcząt nie przetrwałoby tego co ona? - Poradzimy sobie z tym. Będzie dobrze. - Powtórzyła jak mantrę przyciągając ją do siebie w ścisłym uścisku, przykładając swój wilgotny policzek do tego jej.
Dała jej płakać wciąż kiwając ich ciałami na boki, wciąż przyciskając ją mocno do siebie kładąc dłonie na tych jej. Równie drżących. Jestem tu. Jestem tu. I nie miała zamiaru nigdzie pójść. Zrobi wszystko, aby znów je nie rozdzielono bez znaczenia na przeciwności. Nie zostawi jej już samej. Nie da im jej zabrać choćby miała szarpać się i wierzgać, drapać i gryźć. Nie pozwoli na to. Na to, żeby znów ktoś ją skrzywdził. Na to by znów odebrano jej kogoś kogo kocha. Nie pozwoli. Gdy odwróciła się w jej stronę palce Yvette od razu znalazły się na jej policzkach wycierając uciekające z jej oczu łzy. Uśmiechnęła się czule, choć w jej równie załzawionych oczach było widać tylko smutek.
- Bałam. Oczywiście, że się bałam. - Każdy by się bał. Nie wiedziała, nie rozumiała wtedy o co chodzi. Sytuacja zmieniała się z minuty na minutę. Magipolicja nie przyszła tam rozmawiać. To było jak łapanka. Zabrali "winnych" i wszystkich tych, którzy im się nawinęli. Wszystkich tych, którzy nie zdążyli uciec. Nie zabrali też jej. A raczej zabrali, ale nie uwięzili. Myślała, że jak pomoże temu magipolicjantowi będzie w jakiekolwiek pozycji do... negocjacji. Jakkolwiek naiwnie by to nie brzmiało. Oczywiście nie był to jedyny powód. Dobrze wiedziała, że brak natychmiastowej pomocy mógł się skończyć dla mężczyzny utratą wzroku. Może nie powinna była mu pomagać. Nie po tym jak wiele krzywd wyrządzili. Co jeśli on też ją krzywdził? Ściśnięte gardło spowodowało, że potrzebowała dłuższej chwili zanim znów się odezwała. - Było mi też wstyd. Wciąż jest. Nie byłam wtedy sobą. Nie zachowałam się tak jak powinnam, tak jakbym tego chciała. - Nie zrobiła nic, aby jej pomóc. Nawet po tym, gdy trafiła do Tower. List do ojca. Tyle mogła zrobić. Żałosne. Wszystko straciła. Pieniądze, reputacje, wszystko to co mogłoby okazać się jakkolwiek pomocne w takiej sytuacji. - Piłam. Czwarty listopada to jego urodziny. - Żałosna. Była wtedy taka żałosna. Zawsze ten dzień spędzała sama. Nie pijąc, a po prostu siedząc i myśląc. Płacząc. Wtedy było inaczej. Nie chciała być sama, nie do końca. Po liście od teścia czuła się jakby straciła ostatnią szansę na jakikolwiek kontakt z synem. Nie wiedziała co ze sobą zrobić chciała więc spróbować czy płynny lek na wszystkie troski faktycznie cokolwiek zmienia. Zmienił. Na gorsze. Dostała nauczkę na całe życie. - Nie pomogłam ci. Nie powstrzymałam ich. - Kontynuowała nie wiedząc jak przekazać jej żal, który czuła przez ten cały czas. Odkąd widziały się wtedy ostatni raz w Parszywym. Czy miało to jednak jakiekolwiek znaczenie? Liczyły się fakty. To co się stało i to co czuła Celine. Nie ona. Chciała jednak żeby wiedziała jak bardzo jest jej przykro. - Przepraszam. - Wyszeptała w końcu łamiącym się głosem wiedząc dobrze, że tym jednym słowem niczego jej nie wynagrodzi. Nie oczekiwała wybaczenia, po prostu chciała... żeby o tym wiedziała. Pociągnęła nosem odchylając głowę, aby nabrać kilka głębszych oddechów zanim znów spojrzała prosto na nią. - Nie zapomnisz o tym. O Parszywym, o tym co stało się potem, o wszystkim tym co stało się przed, ale rany z czasem się zabliźniają. Czasem bolą nie dając o sobie zapomnieć, a czasem jest tak jakby ich w ogóle nie było, jakby nie istniały. - Wciąż można było cieszyć się chwilą, tym co się miało, tym co się ma teraz. Wciąż można było być szczęśliwym, mieć dla kogo żyć, normalnie funkcjonować. - Jesteś silna Celine. Bardziej niż myślisz. Wiem to. Widzę to. - Bo jak wiele innych dziewcząt nie przetrwałoby tego co ona? - Poradzimy sobie z tym. Będzie dobrze. - Powtórzyła jak mantrę przyciągając ją do siebie w ścisłym uścisku, przykładając swój wilgotny policzek do tego jej.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wsłuchiwanie się w melodię cudzego strachu było... dziwne. Ciężkie, smakujące ołowiem rozlewającym się po języku, przekonaniem, że wszystko było jej winą, wbrew zapewnieniom pozbawionym końca - Celine w swoim zaparciu wiedziała przecież lepiej, to po nią przydreptał do Parszywego ten pędrak w pięknej, czarnej szacie, zapalczywie domagając się sprawiedliwości. Może gdyby nie była wtedy naćpana, zdołałaby jakoś uchronić Yvette przed niepewnością o dalsze koleje losu. Jak przez gęstą mgłę pamiętała uzdrowicielkę stojącą przy Bojczuku, którego rzucono na kolana i uciszono zaklęciem, choć wcale nie zrobił nic złego, postawiony w roli kozła ofiarnego umundurowanych mężczyzn muszących podkreślić swoją przewagę. A nie musieli tego robić. Żaden z nich nie musiał wykorzystywać różdżki trzymanej w dłoniach by podkreślić, że portowa brać była z góry przegrana. Całe szczęście, że Baudelaire przynajmniej nie trafiła wówczas do Tower. Oszczędzono jej widoku ciemności lepiącej się do szorstkich kamieni i wilgotnych pryczy, w których pomieszkiwało robactwo; nie mogła i nie chciała wyobrażać sobie ślicznej kuzynki w ramach tych okoliczności, lepiej było, że wróciła do własnych kątów, nawet jeśli samotność, odizolowanie od aresztowanych, musiało spędzić jej sen z powiek.
Celine, drżąc z zimna i emocji, odrobinę rozluźniła swój uścisk, ale nie na tyle, by stał się niewyczuwalny - jedynie zniknęła z niego bezkresna desperacja, kiedy ułożyła biodra niżej i oparła głowę o ramię Yvette, z nosem lekko przyciśniętym do jej szyi. Syciła się zapachem kobiety, jakby ten mógł zwrócić jej życie. Normalność. Dawne dni, portowe, do których tęskniła całym sercem, w końcu doceniając to, że mimo wszystko spadła wtedy na cztery łapy.
- Co byś zrobiła? - szepnęła; zrobiła inaczej, w zgodzie z pragnieniem kiełkującym w myślach tego dnia, z dzisiejszą wiedzą, mądrością, doświadczeniem z niesprawiedliwością szerzącą się jak plaga zatruwająca każdy brytyjski kąt. - Nie mogłabyś - jej głos zdawał się ledwo słyszalny, majaczący na granicy ciszy, wibrujący w przestrzeni smutno i szaro, - niczego zmienić - bo los już zadecydował, nie pozwoliwszy im wpłynąć na bieg splecionych ze sobą nici istnień. Pociągnęła nosem i przymknęła powieki, zatracając się w ciemności i zapachu kuzynki, który teraz, zupełnie jak rzucone przez nią zaklęcie, jeszcze bardziej łagodził skołatane nerwy; dopiero w tej chwili poczuła nadchodzące zmęczenie, wdarło się do ciała i sprawiło, że każdy mięsień wydał się ciężki jak głaz, dlatego bezwiednie oparła całą swoją wagę na Yvette, wtulona w nią tak, jakby leżały na miękkim łóżku, nie w wilgotnej, chłodnej wannie.
Westchnienie ulatujące z gardła było gorzkie, melancholijne, pełne współczucia; tylko to pozostało pani Baudelaire, rozpacz nad utraconą przeszłością, odebraną radością. Dłonią sięgnęła jej twarzy, delikatnie gładząc policzek, jakby dotykała najdroższej porcelany; poniekąd tak właśnie było, w końcu Yv była dla niej najdroższa, wyszczerbiona zachmurzonymi doświadczeniami, nadłamana, pełna na co dzień kamuflowanej boleści, ale żadna z tych cech nie odejmowała jej wartości. Wręcz przeciwnie, może sprawiały, że serce Celine rwało się do niej mocniej.
- Przykro mi - zawsze to powtarzała, niezdolna odnaleźć słów łagodzących cierpienie zamotane w tkankach; dziś tym bardziej nie umiała tego dokonać, a choć frazes był wysłużony i nijaki, naprawdę było jej przykro. - Wciąż cierpisz... - nie skojarzyła wcześniej tamtego dnia ze stratą, którą przeżywała uzdrowicielka - nawet to jej odebrano, możliwość wylania kilku łez nad okrucieństwem przeznaczenia, dodając smutków tam, gdzie nie było ich już trzeba. Yv nie była studnią bez dna, do której świat mógł dorzucać cierni. - Nie - szeptała dalej, dygocząc z zimna i ściskającej wnętrzności potrzeby, by przyjaciele wreszcie zrozumieli, że nie musieli jej przepraszać. Żaden z nich nie zrobił nic złego. - Nie masz za co. Proszę. To nie była... twoja wina. To ja, to wszystko ja. Przeze mnie tam przyszli. Zabrali ci ten dzień. Wystraszyli. To ja powinnam cię przeprosić... - głos słabł, był już rachityczny; nie zmieniłabyś biegu wydarzeń, Yvette, oczekiwania na proces w ciasnej celi, ani brudnych, bezczelnych dłoni tworzących na jasnej skórze ślady głodnych palców.
Dreszcze smagające ciało przybrały na sile, nie zapomnisz o tym, to brzmiało jak koszmar, jak wyrok, którego w Tower ostatecznie nie zdążono wykonać - bo że zamierzano ją ściąć w oczach prawa, co do tego nie miała wątpliwości. Zupełnie jak tatka. Magicznie podtrzymywane w powietrzu ostrze opadłoby na kark i oddzieliło głowę od tułowia, odbierając w końcu wszystkie troski, bóle i lęki, i byłaby wolna. Inaczej niż teraz, pozbawiona cieni wiszących nad głową jak katowski oręż.
- Kiedy to się stanie, Yv? - spytała mizernie, z pesymistyczną nadzieją: o blizny, zgrubiałą, błyszczącą tkankę zalepiającą otwartą i zainfekowaną ranę, jaką była pamięć przeżytego w areszcie półrocza. - Boję się, że nigdy... - znów pociągnąwszy nosem obróciła głowę, oparłszy ją czołem o ramię kobiety, jakby próbowała schować się w niej przed światem; dziś, tutaj, nie wierzyła w zdrowienie. W to, że jeszcze kiedyś mogłoby być normalnie; pragnęła tej wiary, ale nie potrafiła odnaleźć do niej drogi. Jeszcze nie.
Celine, drżąc z zimna i emocji, odrobinę rozluźniła swój uścisk, ale nie na tyle, by stał się niewyczuwalny - jedynie zniknęła z niego bezkresna desperacja, kiedy ułożyła biodra niżej i oparła głowę o ramię Yvette, z nosem lekko przyciśniętym do jej szyi. Syciła się zapachem kobiety, jakby ten mógł zwrócić jej życie. Normalność. Dawne dni, portowe, do których tęskniła całym sercem, w końcu doceniając to, że mimo wszystko spadła wtedy na cztery łapy.
- Co byś zrobiła? - szepnęła; zrobiła inaczej, w zgodzie z pragnieniem kiełkującym w myślach tego dnia, z dzisiejszą wiedzą, mądrością, doświadczeniem z niesprawiedliwością szerzącą się jak plaga zatruwająca każdy brytyjski kąt. - Nie mogłabyś - jej głos zdawał się ledwo słyszalny, majaczący na granicy ciszy, wibrujący w przestrzeni smutno i szaro, - niczego zmienić - bo los już zadecydował, nie pozwoliwszy im wpłynąć na bieg splecionych ze sobą nici istnień. Pociągnęła nosem i przymknęła powieki, zatracając się w ciemności i zapachu kuzynki, który teraz, zupełnie jak rzucone przez nią zaklęcie, jeszcze bardziej łagodził skołatane nerwy; dopiero w tej chwili poczuła nadchodzące zmęczenie, wdarło się do ciała i sprawiło, że każdy mięsień wydał się ciężki jak głaz, dlatego bezwiednie oparła całą swoją wagę na Yvette, wtulona w nią tak, jakby leżały na miękkim łóżku, nie w wilgotnej, chłodnej wannie.
Westchnienie ulatujące z gardła było gorzkie, melancholijne, pełne współczucia; tylko to pozostało pani Baudelaire, rozpacz nad utraconą przeszłością, odebraną radością. Dłonią sięgnęła jej twarzy, delikatnie gładząc policzek, jakby dotykała najdroższej porcelany; poniekąd tak właśnie było, w końcu Yv była dla niej najdroższa, wyszczerbiona zachmurzonymi doświadczeniami, nadłamana, pełna na co dzień kamuflowanej boleści, ale żadna z tych cech nie odejmowała jej wartości. Wręcz przeciwnie, może sprawiały, że serce Celine rwało się do niej mocniej.
- Przykro mi - zawsze to powtarzała, niezdolna odnaleźć słów łagodzących cierpienie zamotane w tkankach; dziś tym bardziej nie umiała tego dokonać, a choć frazes był wysłużony i nijaki, naprawdę było jej przykro. - Wciąż cierpisz... - nie skojarzyła wcześniej tamtego dnia ze stratą, którą przeżywała uzdrowicielka - nawet to jej odebrano, możliwość wylania kilku łez nad okrucieństwem przeznaczenia, dodając smutków tam, gdzie nie było ich już trzeba. Yv nie była studnią bez dna, do której świat mógł dorzucać cierni. - Nie - szeptała dalej, dygocząc z zimna i ściskającej wnętrzności potrzeby, by przyjaciele wreszcie zrozumieli, że nie musieli jej przepraszać. Żaden z nich nie zrobił nic złego. - Nie masz za co. Proszę. To nie była... twoja wina. To ja, to wszystko ja. Przeze mnie tam przyszli. Zabrali ci ten dzień. Wystraszyli. To ja powinnam cię przeprosić... - głos słabł, był już rachityczny; nie zmieniłabyś biegu wydarzeń, Yvette, oczekiwania na proces w ciasnej celi, ani brudnych, bezczelnych dłoni tworzących na jasnej skórze ślady głodnych palców.
Dreszcze smagające ciało przybrały na sile, nie zapomnisz o tym, to brzmiało jak koszmar, jak wyrok, którego w Tower ostatecznie nie zdążono wykonać - bo że zamierzano ją ściąć w oczach prawa, co do tego nie miała wątpliwości. Zupełnie jak tatka. Magicznie podtrzymywane w powietrzu ostrze opadłoby na kark i oddzieliło głowę od tułowia, odbierając w końcu wszystkie troski, bóle i lęki, i byłaby wolna. Inaczej niż teraz, pozbawiona cieni wiszących nad głową jak katowski oręż.
- Kiedy to się stanie, Yv? - spytała mizernie, z pesymistyczną nadzieją: o blizny, zgrubiałą, błyszczącą tkankę zalepiającą otwartą i zainfekowaną ranę, jaką była pamięć przeżytego w areszcie półrocza. - Boję się, że nigdy... - znów pociągnąwszy nosem obróciła głowę, oparłszy ją czołem o ramię kobiety, jakby próbowała schować się w niej przed światem; dziś, tutaj, nie wierzyła w zdrowienie. W to, że jeszcze kiedyś mogłoby być normalnie; pragnęła tej wiary, ale nie potrafiła odnaleźć do niej drogi. Jeszcze nie.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
I ona jak przez mgłę pamiętała ten wieczór. Alkohol nie pomagał, choć rzucone na nią Balneo skutecznie ją ocuciło. Najwidoczniej, po prostu nie chciała do tego wracać. Do wstydu, strachu, rozczarowania samą sobą. Johnny... w jej szafie wciąż wisiał jego płaszcz. Wysuszony, ale nie wyprany, tak jakby na niego czekał. Po Celine nie zostało jej nic. Żadna rzecz, która by nią pachniała, nic co mogłaby jej zwrócić, gdyby udało jej się opuścić Tower. Nic co Yvette mogłaby zachować dla siebie. Miała wspomnienia, ale były one niematerialne, nie mogła ich dotknąć, poczuć, te zniekształcały się po czasie, a ona bała się, że zapomni. Już się na tym łapała. Twarz Edmonda straciła swój wyraz. Pamięta cechy jakie posiadała jego twarz, ale nie może ich sobie zwizualizować tak jak kiedyś. Tak samo z Antonem. Rysy i jego buzi były rozmazane, odległe, zagrzebane w jej pamięci. Ubolewała nad tym, bo jak mogła zapomnieć? Co za człowiekiem była? Co za żoną i matką? Nie chciała by to samo stało się w przypadku Celine. Kiedy ją zabrano próbowała ją odzyskać, czekała, nie spała, płakała, myślała o niej, ale to nie była żałoba podobna do tej, którą przeżyła wcześniej. Czasem zdawało jej się, że nie miała już po prostu na to sił, że brakowało jej już łez, których zbyt szybko wylała za wiele. Ruszyła dalej szybciej niż tamtym razem. Praktycznie od razu. Jaki inny wybór miała? Już to przechodziła. Niesiona prądem płynęła z biegiem. Praca była wybawieniem, który pozwalał jej odciągnąć trapiące ją myśli. Wieczory i bezsenne noce były jednak najgorsze. Siedziała skulona w ciszy i mroku własnego pokoju po prostu wpatrzona w jeden punkt, dłonią wodząc po medalionie na szyi. Nieobecnie. Zagubiona. Zmęczona. Aż twarz Celine w końcu też zaczęła zanikać pod jej powiekami.
Objęła ją w pasie przyciągając jeszcze bliżej. Nie pozostawiając miedzy ich ciałami choćby milimetra przestrzeni. Tym razem to ona chwyciła ją z desperacją opuszki palców wbijając w gołą skórę. Była tu. Czuła ją. Widziała. Nie było to rozmazane wspomnienie, a rzeczywistość. Gorzko słodka. - Nie. Nie mogłabym. - Przyznała z żalem próbując zakryć fakt, iż słowa dziewczyny ją zraniły. Miała jednak racje. Yvette nie mogła niczego zrobić, zmienić. Tak jak wtedy. Tak jak zawsze. Marne próby zakończone niepowodzeniem. Zastanawiała się czy to kwestia pecha, przeklętego losu zapisanego w odległych gwiazdach, czy po prostu jej samej. Nie znała odpowiedzi, ale wiedziała co było najłatwiej jej obwiniać.
Siedziały tak przez chwilę aż poczuła na swym policzku dotyk chłodnej dłoni. Spojrzała w jasne oczy odnajdując w nich swoje własne odbicie. Nawet teraz martwiła się o nią zamiast o siebie. Jej słodka Celine. - Już mówiłam. Blizny się zagajają, ale zostają. Czasem bolą. - Uśmiechnęła się słabo kładąc dłoń na tej jej dociskając ją do swojego policzka. A gdy kolejne pełne goryczy słowa wylały się z jej ust złączyła ich palce patrząc prosto na rozdygotaną blondynkę. - To oni. Oni są temu winni. Nie ty, nie... nie ja. Nie obwiniaj się za coś na co nie miałaś wpływu. Nie mogłaś wiedzieć co zrobią. Nie mogłaś tego powstrzymać. - Usłyszała w swym własnym głosie gniew. Gniew na niesprawiedliwość, która dosięgnęła Celine, która ją straumatyzowała, odebrała jej część siebie. - Wkrótce. Nie za tydzień, nie za miesiąc, może nawet nie za rok, ale kiedyś na pewno. Popracujemy nad tym. Nie jesteś z tym sama. Nie zostawię cię z tym samej, rozumiesz? - Chciała dodać jej otuchy, ale nie miała zamiaru jej okłamywać. Zbyt wiele osób robiło to wcześniej. Pomoże jej się z tym wszystkim uporać. Dadzą sobie radę. Celine. Poradzi sobie. Przezwycięży to wszystko.
- Chodź. Musimy stąd wyjść. Rozchorujesz się. - Wstała ostrożnie wychodząc z wanny, a następnie pomagając dziewczynie zrobić to samo. Chwyciła ręcznik cierpliwie wycierając jej ciało, szczególnie ostrożnie w miejscach, gdzie skóra była zraniona. Obsuszyła jej włosy, a następnie pomogła jej ubrać na siebie koszulę nocną. Celine nie była dzieckiem. Potrafiła sama się sobą zająć, ale ten jeden moment... obie tego potrzebowały. - Usiądź. - Posadziła ją na brzegu wanny zakładając jej włosy za uszy i pozwalając swoim dłonią zostać na jej policzkach. - Je t'aime - Przyglądała jej się przez chwilę po czym z uśmiechem ucałowała jej czoło. - Mogę się tym zająć? Tym i resztą? - Dasz mi sobie pomóc? Chociaż tak. Uzdrawianie było jedyną rzeczą, która nie czyniła jej bezużytecznej. Jedyna, dla której wciąż chciała wstawać rano z łóżka. To i teraz Celine.
Objęła ją w pasie przyciągając jeszcze bliżej. Nie pozostawiając miedzy ich ciałami choćby milimetra przestrzeni. Tym razem to ona chwyciła ją z desperacją opuszki palców wbijając w gołą skórę. Była tu. Czuła ją. Widziała. Nie było to rozmazane wspomnienie, a rzeczywistość. Gorzko słodka. - Nie. Nie mogłabym. - Przyznała z żalem próbując zakryć fakt, iż słowa dziewczyny ją zraniły. Miała jednak racje. Yvette nie mogła niczego zrobić, zmienić. Tak jak wtedy. Tak jak zawsze. Marne próby zakończone niepowodzeniem. Zastanawiała się czy to kwestia pecha, przeklętego losu zapisanego w odległych gwiazdach, czy po prostu jej samej. Nie znała odpowiedzi, ale wiedziała co było najłatwiej jej obwiniać.
Siedziały tak przez chwilę aż poczuła na swym policzku dotyk chłodnej dłoni. Spojrzała w jasne oczy odnajdując w nich swoje własne odbicie. Nawet teraz martwiła się o nią zamiast o siebie. Jej słodka Celine. - Już mówiłam. Blizny się zagajają, ale zostają. Czasem bolą. - Uśmiechnęła się słabo kładąc dłoń na tej jej dociskając ją do swojego policzka. A gdy kolejne pełne goryczy słowa wylały się z jej ust złączyła ich palce patrząc prosto na rozdygotaną blondynkę. - To oni. Oni są temu winni. Nie ty, nie... nie ja. Nie obwiniaj się za coś na co nie miałaś wpływu. Nie mogłaś wiedzieć co zrobią. Nie mogłaś tego powstrzymać. - Usłyszała w swym własnym głosie gniew. Gniew na niesprawiedliwość, która dosięgnęła Celine, która ją straumatyzowała, odebrała jej część siebie. - Wkrótce. Nie za tydzień, nie za miesiąc, może nawet nie za rok, ale kiedyś na pewno. Popracujemy nad tym. Nie jesteś z tym sama. Nie zostawię cię z tym samej, rozumiesz? - Chciała dodać jej otuchy, ale nie miała zamiaru jej okłamywać. Zbyt wiele osób robiło to wcześniej. Pomoże jej się z tym wszystkim uporać. Dadzą sobie radę. Celine. Poradzi sobie. Przezwycięży to wszystko.
- Chodź. Musimy stąd wyjść. Rozchorujesz się. - Wstała ostrożnie wychodząc z wanny, a następnie pomagając dziewczynie zrobić to samo. Chwyciła ręcznik cierpliwie wycierając jej ciało, szczególnie ostrożnie w miejscach, gdzie skóra była zraniona. Obsuszyła jej włosy, a następnie pomogła jej ubrać na siebie koszulę nocną. Celine nie była dzieckiem. Potrafiła sama się sobą zająć, ale ten jeden moment... obie tego potrzebowały. - Usiądź. - Posadziła ją na brzegu wanny zakładając jej włosy za uszy i pozwalając swoim dłonią zostać na jej policzkach. - Je t'aime - Przyglądała jej się przez chwilę po czym z uśmiechem ucałowała jej czoło. - Mogę się tym zająć? Tym i resztą? - Dasz mi sobie pomóc? Chociaż tak. Uzdrawianie było jedyną rzeczą, która nie czyniła jej bezużytecznej. Jedyna, dla której wciąż chciała wstawać rano z łóżka. To i teraz Celine.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Bezradność była trucizną, warzonym w kotle plugastwem mgławej czerni, nad którą unoszą się toksyczne opary odbierające zmysły, ohydą wżerającą się w marmurową tkankę kości zębami poczucia winy. Obie z nich nosiły na sobie ich jarzmo odciśnięte szlaczkami niedoleczonych blizn, a gdy spoglądały sobie w oczy, nie, gdy nabierały odwagi, by to robić, gorycz wydawała się jakby podwójna, bo bezradność dotyczyła tej drugiej. Wtedy nie zdołały ochronić siebie nawzajem i Celine nie wierzyła, by to kiedykolwiek miało się zmienić, nawet gdy obok nich zmieniał się cały świat. Chyba nie miała sił na podjęcie walki z losem, który zarządził scenariusz ich perypetii; krępowała i obezwładniała ją myśl, że na nic nie przyda się Yvette w tych ciężkich czasach, nie posiadała różdżki, żeby stanąć w jej obronie, ani uśmiechu, żeby rozweselić zatroskane mięśnie twarzy uzdrowicielki, choć przecież tak bardzo chciałaby tego dokonać. Próbowała, w swoim odczuciu na marne. Radość przychodziła z opieszałością, zawsze fałszywa i wymuszona, pokryta pajęczyną cieni błądzących po myślach jak rozbiegane szczury.
Zapewnienia Yvette spływały po półwili niczym te lodowate już krople wody sunące w dół ciała, albo drobinki świeżej krwi cieknącej z płytkich ran. Delikatnie skinąwszy głową na znak zrozumienia, oparła czoło o ramię kuzynki i spróbowała dostosować rytm swojego oddechu do powietrza umykającego z płuc Yv i ponownie je wypełniającego; dawna wiara w moc słów zdążyła osłabnąć (nikt w nie już nie wierzył, jej tatko zapewniał o niewinności, ona robiła to samo, aż przekonała się, że nie miały znaczenia), ale w głosie Baudelaire wybrzmiewała determinacja, która otulała szczelniej i cieplej niż ręcznik zarzucony na barki.
- Ja też cię nie zostawię - obiecała, niepewna, czy będzie jej dane tej obietnicy dotrzymać. Szept trzepotał w przestrzeni, prawie niedosłyszalny, słaby i lękliwy, pełen miłości. - Twoje blizny, one... nadal bolą? Po latach? Szepczą czy krzyczą? - czuła, że nie powinna pytać, że zna treść odpowiedzi jeszcze zanim wybrzmi głosem Yvette, więc zawahała się tylko na chwilę, zanim pomyślała w duchu, że takie blizny także powinny otrzymać swoje pięć minut. Swoją ważność. W tej chwili nie liczyło się dla niej nic innego, jak krwawiące serce kuzynki, uwiązane na łańcuchu tęsknoty do prostszych i przyjemniejszych chwil, które już nie wrócą; przy nich każda myśl o własnej udręce odchodziła w niepamięć.
Z ociąganiem, wyraźną niechęcią, uniosła się na drżących nogach i skorzystała z dłoni czarownicy, ostrożnie wychodząc z żeliwnej kołyski wanny. Podłoga pod stopami była zimna, posyłając w górę kręgosłupa dreszcze, które nieco odgoniły zamroczenie osadzające się na umyśle; naga, poszarpana śladami gąbki sylwetka, świadomość tego, że ktoś na nią spoglądał, że widział ją taką, to sprawiło, że Celine wyraźnie skuliła się w sobie, kotwicząc wzrok w kafelkach, podczas gdy Yv tak pieczołowicie osuszała ją z pozostałości kąpieli. Była cudowna. Każdym calem swojego istnienia była matką, jakiej półwili od zawsze brakowało, była ciepłem i uwagą, i troską, i życzliwą dobrocią, i darem, na który nie zasłużył ten okropny świat. Och, słodka Yvette!
- Ale jak? - szczękając zębami spytała cichutko, ze wstydem, ubrana w morelową koszulę nocną, zbyt dużą na wychudłą sylwetkę; ani na moment nie uniosła spojrzenia na kuzynkę, zbyt zażenowana, struchlała świadomością, że postawiła ją w tej sytuacji. Zmusiła do opieki nad sobą. - Jak zająć? Nic mi nie jest, brzękotko, przysięgam, ja... Wszystko w porządku - zapewniała po francusku, podchwyciwszy wyznanie w języku skojarzonym z rozmarzonymi latami Beauxbatons. Kłamstwo, nic nie było w porządku. Choć pocałunek na czole sprawił, że jej twarz pojaśniała subtelnie, półwila milczała przez dłuższą chwilę, aż wreszcie rozluźniła mięśnie pleców, zrezygnowana, poddając się wraz z ostatnim, markotnym wydechem. - To będzie... bolało? - to, czyli cokolwiek zrodzonego z zamiarów blondynki, jakaś procedura, badanie, zaklęcia; Celine znała ból fizyczny, ostatnie miesiące uczyły, że był łatwiejszy do zniesienia niż psychiczny, więc daleko było jej do strachu. Chciała po prostu wiedzieć. Raz, ten jeden raz, być przygotowaną. Niepewny wzrok powędrował w górze, ku twarzy Yv, ale nie dosięgnął oczu, a zatrzymał się gdzieś na jej policzkach, imitując kontakt kolorów tęczówek; w tej wędrówce zauważyła też ślady na ubraniu uzdrowicielki. - Zamoczyłam cię - szepnęła po angielsku trudnym do zdefiniowania głosem, odrobinę płaczliwym, przepraszającym i zmęczonym. Gdyby tak można było po prostu zapaść się pod ziemię...
Zapewnienia Yvette spływały po półwili niczym te lodowate już krople wody sunące w dół ciała, albo drobinki świeżej krwi cieknącej z płytkich ran. Delikatnie skinąwszy głową na znak zrozumienia, oparła czoło o ramię kuzynki i spróbowała dostosować rytm swojego oddechu do powietrza umykającego z płuc Yv i ponownie je wypełniającego; dawna wiara w moc słów zdążyła osłabnąć (nikt w nie już nie wierzył, jej tatko zapewniał o niewinności, ona robiła to samo, aż przekonała się, że nie miały znaczenia), ale w głosie Baudelaire wybrzmiewała determinacja, która otulała szczelniej i cieplej niż ręcznik zarzucony na barki.
- Ja też cię nie zostawię - obiecała, niepewna, czy będzie jej dane tej obietnicy dotrzymać. Szept trzepotał w przestrzeni, prawie niedosłyszalny, słaby i lękliwy, pełen miłości. - Twoje blizny, one... nadal bolą? Po latach? Szepczą czy krzyczą? - czuła, że nie powinna pytać, że zna treść odpowiedzi jeszcze zanim wybrzmi głosem Yvette, więc zawahała się tylko na chwilę, zanim pomyślała w duchu, że takie blizny także powinny otrzymać swoje pięć minut. Swoją ważność. W tej chwili nie liczyło się dla niej nic innego, jak krwawiące serce kuzynki, uwiązane na łańcuchu tęsknoty do prostszych i przyjemniejszych chwil, które już nie wrócą; przy nich każda myśl o własnej udręce odchodziła w niepamięć.
Z ociąganiem, wyraźną niechęcią, uniosła się na drżących nogach i skorzystała z dłoni czarownicy, ostrożnie wychodząc z żeliwnej kołyski wanny. Podłoga pod stopami była zimna, posyłając w górę kręgosłupa dreszcze, które nieco odgoniły zamroczenie osadzające się na umyśle; naga, poszarpana śladami gąbki sylwetka, świadomość tego, że ktoś na nią spoglądał, że widział ją taką, to sprawiło, że Celine wyraźnie skuliła się w sobie, kotwicząc wzrok w kafelkach, podczas gdy Yv tak pieczołowicie osuszała ją z pozostałości kąpieli. Była cudowna. Każdym calem swojego istnienia była matką, jakiej półwili od zawsze brakowało, była ciepłem i uwagą, i troską, i życzliwą dobrocią, i darem, na który nie zasłużył ten okropny świat. Och, słodka Yvette!
- Ale jak? - szczękając zębami spytała cichutko, ze wstydem, ubrana w morelową koszulę nocną, zbyt dużą na wychudłą sylwetkę; ani na moment nie uniosła spojrzenia na kuzynkę, zbyt zażenowana, struchlała świadomością, że postawiła ją w tej sytuacji. Zmusiła do opieki nad sobą. - Jak zająć? Nic mi nie jest, brzękotko, przysięgam, ja... Wszystko w porządku - zapewniała po francusku, podchwyciwszy wyznanie w języku skojarzonym z rozmarzonymi latami Beauxbatons. Kłamstwo, nic nie było w porządku. Choć pocałunek na czole sprawił, że jej twarz pojaśniała subtelnie, półwila milczała przez dłuższą chwilę, aż wreszcie rozluźniła mięśnie pleców, zrezygnowana, poddając się wraz z ostatnim, markotnym wydechem. - To będzie... bolało? - to, czyli cokolwiek zrodzonego z zamiarów blondynki, jakaś procedura, badanie, zaklęcia; Celine znała ból fizyczny, ostatnie miesiące uczyły, że był łatwiejszy do zniesienia niż psychiczny, więc daleko było jej do strachu. Chciała po prostu wiedzieć. Raz, ten jeden raz, być przygotowaną. Niepewny wzrok powędrował w górze, ku twarzy Yv, ale nie dosięgnął oczu, a zatrzymał się gdzieś na jej policzkach, imitując kontakt kolorów tęczówek; w tej wędrówce zauważyła też ślady na ubraniu uzdrowicielki. - Zamoczyłam cię - szepnęła po angielsku trudnym do zdefiniowania głosem, odrobinę płaczliwym, przepraszającym i zmęczonym. Gdyby tak można było po prostu zapaść się pod ziemię...
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Czuła się bezużyteczna. Bała się, że nie będzie w stanie jej pomóc, że cokolwiek zrobi nie będzie wystarczające. Jak pomóc komuś kto przeżył traumę? Kto stracił tak wiele? Nie potrafiła cofać czasu, nie potrafiła zwrócić jej tego co utracone. Nieważne jak bardzo by tego chciała. Bała się, że znów ją zawiedzie, że to co zrobi będzie niewystarczające, że ona będzie niewystarczająca dla niej.
- Tak. - Przyznała nie chcąc oferować jej kłamstw, czy fałszywych zapewnień. Celine zasługiwała na prawdę. Na to, aby wiedzieć co najprawdopodobniej czekało ją samą. - Nie cały czas. Czasem są myślą skrytą pośród innych, a czasem wychodzą na pierwszy plan chcąc być rozpamiętywanymi. Czas jednak faktycznie leczy rany. Życie się na nich nie kończy. Kształtują nas, ale nie niszczą. Wciąż możesz być szczęśliwą, kochać i być kochaną. Musisz tylko dać sobie czas, tyle ile będziesz go potrzebować. - Po wyjechaniu z Francji była pustą imitacją samej siebie. Ciałem bez duszy. Odnalazła jednak siebie na nowo i choć nie miała zamiaru porównywać swoich blizn do tych Celine, domyślając się co musiała przejść, to wierzyła, że i ona znajdzie swoją drogę. Pomoże jej w tym, na tyle ile będzie mogła, na tyle na ile Celine jej na to pozwoli. Ale zrobi wszystko by półwila doszła do siebie szybciej niż później.
- Shhhh... - Uspokajała cicho gładząc jej zmoczone włosy. Nie chciała przerywać tantrum, ale nie chciała też by jej potok słów eskalował. Nie chciała by się bała, nie chciała, aby odczuwała potrzebę tłumaczenia się jej, unikania. Wiedziała, że musiała być cierpliwa, ale zobaczenie Celine w takim stanie, jej drącego ciała, kruchej sylwetki, załamanego głosu, po prostu bolało. - Nie musisz się przede mną chować Celine. - Nie musisz udawać. Bolało ją to, że czuła taką potrzebę, że bała się odsłonić, że bała się jakie przyniesie to konsekwencje. Jaką karę. Skryła żal za kolejnym pocałunkiem złożonym na skroni dziewczyny. Chwyciła ją delikatnie za policzki unosząc lekko głowę, szukając jej spojrzenia, ale nie zmuszając jej do niego. - Nie. - Zapewniła pewnie i szczerze, z nadzieją, że jej uwierzy. - Pozbywam się bólu, nie zadaję go. - A już na pewno nigdy jej. Nigdy. Nie miała też zamiaru pozwolić na to komukolwiek innemu. Uważała się za słabą. Nie była wojownikiem, ni obrońcą. Różdżka w jej dłoni była w tym zakresie bezużyteczna. Klęła się jednak na Merlina, że stanęłaby między nią, a niebezpieczeństwem, że znalazłaby w sobie na tyle odwagi, że nie dopuści do tego, aby ktokolwiek więcej miał ją skrzywdzić. - Nie przejmuj się tym. - Tym razem pocałowała jej dłoń, wciąż nieprzyjemnie chłodną, bezwładną. - Uzdrowię to i nałożę maść i opatrunek, a później pójdziemy spać, dobrze? - Wyjaśniła jej w końcu krok po kroku uznając, że jeśli będzie wiedzieć co ją czeka może się na to przygotować, będzie się mniej tego bać. Od tego zaczną. Pomału, metodycznie i cierpliwie. Aż w końcu uśmiech znów rozpromieni jej twarz.
| ztx2
- Tak. - Przyznała nie chcąc oferować jej kłamstw, czy fałszywych zapewnień. Celine zasługiwała na prawdę. Na to, aby wiedzieć co najprawdopodobniej czekało ją samą. - Nie cały czas. Czasem są myślą skrytą pośród innych, a czasem wychodzą na pierwszy plan chcąc być rozpamiętywanymi. Czas jednak faktycznie leczy rany. Życie się na nich nie kończy. Kształtują nas, ale nie niszczą. Wciąż możesz być szczęśliwą, kochać i być kochaną. Musisz tylko dać sobie czas, tyle ile będziesz go potrzebować. - Po wyjechaniu z Francji była pustą imitacją samej siebie. Ciałem bez duszy. Odnalazła jednak siebie na nowo i choć nie miała zamiaru porównywać swoich blizn do tych Celine, domyślając się co musiała przejść, to wierzyła, że i ona znajdzie swoją drogę. Pomoże jej w tym, na tyle ile będzie mogła, na tyle na ile Celine jej na to pozwoli. Ale zrobi wszystko by półwila doszła do siebie szybciej niż później.
- Shhhh... - Uspokajała cicho gładząc jej zmoczone włosy. Nie chciała przerywać tantrum, ale nie chciała też by jej potok słów eskalował. Nie chciała by się bała, nie chciała, aby odczuwała potrzebę tłumaczenia się jej, unikania. Wiedziała, że musiała być cierpliwa, ale zobaczenie Celine w takim stanie, jej drącego ciała, kruchej sylwetki, załamanego głosu, po prostu bolało. - Nie musisz się przede mną chować Celine. - Nie musisz udawać. Bolało ją to, że czuła taką potrzebę, że bała się odsłonić, że bała się jakie przyniesie to konsekwencje. Jaką karę. Skryła żal za kolejnym pocałunkiem złożonym na skroni dziewczyny. Chwyciła ją delikatnie za policzki unosząc lekko głowę, szukając jej spojrzenia, ale nie zmuszając jej do niego. - Nie. - Zapewniła pewnie i szczerze, z nadzieją, że jej uwierzy. - Pozbywam się bólu, nie zadaję go. - A już na pewno nigdy jej. Nigdy. Nie miała też zamiaru pozwolić na to komukolwiek innemu. Uważała się za słabą. Nie była wojownikiem, ni obrońcą. Różdżka w jej dłoni była w tym zakresie bezużyteczna. Klęła się jednak na Merlina, że stanęłaby między nią, a niebezpieczeństwem, że znalazłaby w sobie na tyle odwagi, że nie dopuści do tego, aby ktokolwiek więcej miał ją skrzywdzić. - Nie przejmuj się tym. - Tym razem pocałowała jej dłoń, wciąż nieprzyjemnie chłodną, bezwładną. - Uzdrowię to i nałożę maść i opatrunek, a później pójdziemy spać, dobrze? - Wyjaśniła jej w końcu krok po kroku uznając, że jeśli będzie wiedzieć co ją czeka może się na to przygotować, będzie się mniej tego bać. Od tego zaczną. Pomału, metodycznie i cierpliwie. Aż w końcu uśmiech znów rozpromieni jej twarz.
| ztx2
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Łazienka
Szybka odpowiedź