Maximillian Crabbe
Nazwisko matki: Blythe
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: Czysta ze skazą
Status majątkowy: Średniozamożny
Zawód: Księgowy w filharmonii, asystent swego ojca
Wzrost: 182cm
Waga: 75kg
Kolor włosów: Ciemny brąz
Kolor oczu: Błęktne
Znaki szczególne: Ponadprzeciętny wzrost; pieprzyk nad brwią; zabliźniona szrama po wewnętrznej stronie prawej dłoni
13½ cali Jakaranda Włos pogrebina
Akademia Magii Beauxbatons, dom Gryfów
Nic, bo nie umiem go wyczarować
biednego człowieka z moją podobizną; symbol upadku
ziarnami świeżo palonej kawy, stronicami starych ksiąg, atramentem, tlącym się drewnem
siebie w złotej koronie; symbol władzy absolutnej
malarstwem, muzyką, brylowaniem na salonach, dyrygowaniem ludźmi, zgłębianiem tajników zakazanej magii
sobie
uprawiam jogging i jeździectwo na skrzydlatych koniach, w zimie również łyżwiarstwo
muzyki klasycznej
Finn Cole
Grudzień roku 1944, wielkie otwarcie gmachu czarodziejskiej filharmonii w Londynie. Audytorium podrywa się do gromkiego aplauzu z wyrazami szacunku wobec gospodarza orkiestry, który wyłania się zza kulis i wita publikę grzecznym pokłonem. Mam wrażenie, że spośród wszystkich zebranych klaszczę najgłośniej; ów mężczyzna jest nie byle kim, bo moim ojcem — Albrechtem Crabbe, słynnym kompozytorem, dyrygentem i średniozamożnym przedsiębiorcą, który właśnie przeżywa swoje pięć minut we wszystkich z wymienionych dziedzin. Pod patronatem inwestorów budowy londyńskiego ośrodka kultury otwiera koncert inauguracyjny swej magicznej orkiestry, w którym zabryluje dyrygenturą oryginalnej symfonii, a co dla rodziny najważniejsze, zrobi na tym wielkie pieniądze. Intymna atmosfera zaciemnionej sali koncertowej ulega intensyfikacji, gdy rozlega się w niej zmysłowy zapach kadzideł na bazie opoponaxu, potęgujący relaksacyjne doznania z muzycznej sesji. Ojciec z gracją odwraca się w stronę muzyków orkiestralnych, bijąca z niego pewność siebie jest tak inspirująca, że niemal namacalna; wprawia batutę w ruch, a na sali wybrzmiewają pierwsze skrzypce uwertury. Podniosły koncert okraszony mistycznym wizualizmem zachwyca całe rzesze fanów muzyki klasycznej, a ja celebruję z matką jego — nasz — sukces, który otwiera nowy rozdział w kartach historii naszej rodziny.
Jako syn dwojga artystów (z talentem artystycznym po matce i pasją do sztuki obracania pieniądzem po ojcu), miałem powinność wyrosnąć na człowieka kultury — osobę inteligentną, o dobrych manierach, biegłą w niuansach towarzyskiego obycia, wrażliwą na sztukę, a przede wszystkim dumną ze swojego pochodzenia. Nieskromnie przyznam, że poczyniłem to z sukcesem; rodzice z powodzeniem wzniecili we mnie głód ambicji i pewność, że świat będzie mi się kłaniać aż do stóp. Od najmłodszych lat wpajano mi wszak potęgę czystej krwi i elitaryzm nazwiska Crabbe na tle rodów czystej krwi. Obsadzanie wysokich stanowisk w Ministerstwie Magii, spore zasoby materialne, nacisk na konserwatywne wartości; ta rodzina wydawała na świat wielkich ludzi, a mi było przeznaczone pójść w ich ślady. Moja kariera zaczęła się jednakże niekonwencjonalnie, od początku bowiem łamała schemat kierunku ministerialnego, bo moją wielkość upatrywano w przejęciu dyrektury nad gmachem filharmonii kierowanej przez mojego ojca. Nowy, artystyczny nurt nie był wynikiem wyłącznie pasji do sztuki, a przede wszystkim lukratywności takowych przedsięwzięć; wypełnianiu luki w brytyjskim światku czarodziejskiej kultury, spopularyzowanej (ogólnodostępnej?) głównie w wyższych sferach. Rodzina wydała skromne przyjęcie na cześć moich dziesiątych urodzin poprzedzających wyjazd do Francji, gdzie za wyjątkiem wakacyjnych przerw, miałem spędzić blisko osiem lat. Wszystko za sprawą nadejścia długo wyczekiwanych wieści z Akademii Magii Beauxbatons; fanaberii rodziców, którzy uczynili mnie prekursorem tradycji uczęszczania do tejże szkoły w naszej linii krwi. To czas celebracji, ale i wielkich przygotowań: zawierania intratnych, przyszło-szkolnych znajomości, szlifowania francuskich niuansów językowych, tak pożądanej znajomości etykiety zaczerpniętej z protokołu dyplomatycznego. Miałem być chodzącą perfekcją, w towarzyskim obyciu dorównywać młodym lordom, błyszczeć na salonach i władać słowem tak, by osiągać z tego korzyść. Te wysokie wymagania było mi przyswoić o tyle łatwo, że nie były wymaganiami wyłącznie rodziców (choć tu należy podkreślić, że ojciec jako wychowanek Durmstrangu naprawdę cenił sobie zdyscyplinowanie i wzbudzał presję oczekiwań) — a moimi własnymi, które szły w parze z przekonaniem o mojej wielkości. Już w tak młodym wieku byłem wygadanym posiadaczem gadziego języka, z podświadomym talentem do manipulacji rozmówcą, który stał się moim głównym socjalnym atutem. Intryga to przecież podstawa na drodze do sukcesu, nawet jeśli na owej drodze trup ściele się gęsto. W myśl tej maksymy już na pierwszym roku w Akademii zjednałem sobie wielu wpływowych przyjaciół, nie licząc się z kosztami poniesionymi przez słabsze jednostki. Tworzyłem sieć koneksji z przedstawicielami każdego z Domów, zaskarbiając sobie szczególne uznanie Harpii (sam zaś przynależałem do Gryfów), które doceniały kunszt mego talentu malarskiego, snując dziwy, dlaczego obrałem inny kierunek. Moja powinność była jednakże predestynowana, to też skierowałem swoje kroki do Domu, który pomógł mi przyswoić wiedzę niezbędną do objęcia przyszłej posady. Stało się jasne, że jako jedyny syn (a właściwie drugi z kolei, gdyż pierwsza ciąża matki zakończyła się poronieniem — może dlatego tak wiele ode mnie oczekiwano, ale też otwierano przede mną każdą drogę? Rodzice byli skłonni uchylić mi nieba, gdybym sobie tego życzył), z ukończeniem szkoły obejmę stanowisko asystenta swego ojca; dużą wagę w moim wykształceniu przyłożono więc również do ekonomii (m.in. technik handlowych i badania zmian rynkowych), biegłości w finansach i numerologii, których podstawy przekazano mi jeszcze przed Beauxbatons. Ośmioletni pobyt w szkole był też interesującym okresem pozyskania nowych pasji i zainteresowań. Spróbowałem między innymi szermierki, mierząc się z rówieśnikami, którzy tę zdolność wynieśli z dworów szlacheckich, zimą uprawiałem łyżwiarstwo (to nigdy nie było moją mocną stroną, aczkolwiek należało do aktywności lubianych przez przedstawicielki płci pięknej — moje nastoletnie powody były więc jasne), a czarować nauczyłem się nie tylko słowem, bo i różdżką, szkoląc się w arkanach magii transmutacyjnej. Szczególnie interesującym aspektem tejże okazała się zdolność tchnięcia życia w tworzoną sztukę, a także poczucie władzy nad kształtowaniem rzeczy ugiętych pod siłą mej magii i woli. Po dziś dzień sprawia mi to satysfakcję równie wielką, co granie pierwszych skrzypiec w kontaktach socjalnych, w których króluję (choć mówiąc o nich, ze wstydem przyznaję, że we francuskiej Akademii Magii przeżyłem swoje pierwsze zauroczenie, które po dziś dzień kładzie się cieniem na moją szarą codzienność).
Dyplom z Beauxbatons nie był obficie usłany wybitnymi ocenami z dziedzin nauk magicznych, w których powinienem posiadać choć szczątkową wiedzę. Weźmy pod lupę starożytne runy, kierunek niezwykle pasjonujący — a tak bardzo przeze mnie pominięty, aż po dziś dzień żałuję, że nie miałem chociaż jednego dodatkowego roku na wykształcenie w tej dziedzinie. Nie wspominam już nawet, jak bardzo zawiodłem ojca nieznajomością uroków, które były jego magicznym konikiem. Poniekąd nadrobiłem ten fakt przez ostatnie kilka lat, gdy przedstawił mi podstawy tajników arkan diabolicznej magii zakazanej; niemoralnej sztuki zadawania krzywdy, ofensywnej równie (bardziej?), niż owe uroki. Być może nie zainteresowałaby mnie tak bardzo, gdyby nie wypadek, przez który odczułem jej potęgę na własnej skórze. Przy próbie rzucenia zaklęcia rzuconego pod wpływem gniewnego impulsu w jednego ze swoich rywali, wypuściłem wiązkę, która poraziła nie jego, lecz mnie. Ślady tego incydentu, przy którym nieomal straciłem wiodącą dłoń, noszę jako znamię przypominające mi o zachowaniu pokory w obyciu z tą sztuką i możliwościach, które oferuje. Tymczasem rozpocząłem swoją karierę zawodową, po wielu latach przygotowań obejmując pozycję rachmistrza filharmonii. Liczenie przychodów i wydatków było odpowiedzialnym zajęciem, wymagało więc wielkiego zaufania — ojciec dotychczas znajdował czas, żeby zajmować się tym samodzielnie, stroniąc od zatrudnienia osoby z zewnątrz. Z czasem poszerzyłem swój zakres obowiązków o pełnoetatową asystenturę, odpowiadając w imieniu rodziciela za kontakty z partnerami w interesach i pośrednictwo w (mniej lub bardziej lukratywnych — zależnie od tego, ile sam wynegocjowałem) transakcjach biznesowych. Podejmowałem też własne inicjatywy, nierzadko za jego plecami, we współpracy z wujem (czy raczej, znajomym ojca) obracając skradzionymi antykami i podróbkami oryginałów wielkich artystów. Poświęciłem przecież wiele lat na analizowanie technik handlowych i wdrażanie ich w życie — a gdzie lepiej znaleźć kupców zabytkowej sztuki, jeśli nie na salonach, bankietach i balach? Moje CV rozrastało się w zatrważającym tempie, przybliżając mnie do pierwszego z celów na drodze ku wielkości — zdobycia wielkiego bogactwa, a co bardziej istotne, własnych kontaktów. Mogłem wszak polegać na znajomościach ojca, matki czy reszty rodziny, ale niczego nie osiągnąłbym z reputacją syna. Był to pewien start, lecz trudno być traktowanym poważnie, kiedy za Twój sukces odpowiada nazwisko, dlatego bardzo ceniłem sobie niezależność i interesy na boku. Wiele zmian w moim życiu zapoczątkowało zdarzenie sprzed około roku — kiedy te cholerne walki o Londyn (w których swoją drogą brałem nawet udział, dowiadując się, że mój ojciec należy do grona sojuszników niejakich Rycerzy Walpurgii; wtedy też sam wsparłem ich inicjatywę) wreszcie dobiegły końca.
Matka zapoznała mnie z niejaką Deirdre Mericourt, określającą się mianem westalki La Fantasmagorii. Była egzotyczną postacią, emanacją potęgi kobiecości (którą, swoją drogą, z początku zlekceważyłem) i wpływów, których natury wówczas jeszcze nie pojmowałem. Matka życzyła sobie, abym wspomógł tę kobietę w opracowaniu patentu do przekonania wspólnego znajomego o intratności podjętych działań i zawarcia współpracy. Zadanie stało się banalnym tłem zawiązania znajomości, w której upatrywałem wiele korzyści, pragnąc usidlić kobietę we wnykach intrygi, zapoczątkowanej przez zachętę ojca do udziałów inwestycyjnych w balet. Pomniejszy patronat okazał się mieć fundamentalne znaczenie z perspektywy rozwoju przedsiębiorstw ojca, które zyskały na współpracy; przede wszystkim jednak zbliżył mnie do madame Mericourt i uwikłał w grę, w której poznałem zgubę arogancji — a przy tym zyskałem więcej, niż kiedykolwiek mógłbym przypuszczać.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | 0 |
Uroki: | 0 | |
Czarna magia: | 5 | 3 (różdżka) |
Uzdrawianie: | 0 | |
Transmutacja: | 15 | 2 (różdżka) |
Alchemia: | 0 | |
Sprawność: | 10 | 0 |
Zwinność: | 5 | 0 |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
francuski | II | 2 |
flamandzki | I | 1 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Historia Magii | I | 2 |
Kłamstwo | II | 10 |
Kokieteria | I | 2 |
Numerologia | I | 2 |
Perswazja | II | 10 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Ekonomia | I | 2 |
Savoir-vivre | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rycerze Walpurgii | 0 | 0 |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Sztuka (malarstwo) | II | 7 |
Sztuka (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (fortepian) | I | 0.5 |
Muzyka (wiedza) | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Taniec balowy | I | 0.5 |
Łyżwiarstwo | I | 0.5 |
Szermierka | I | 0.5 |
Jeździectwo (skrzydlate) | I | 0.5 |
Biegłości pozostałe | Wartość | Wydane punkty |
Czarodziejskie szachy | I | 0.5 |
Magiczny poker | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 8,5 |
Ostatnio zmieniony przez Maximillian Crabbe dnia 25.07.22 0:45, w całości zmieniany 5 razy
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: Tristan Rosier
[17.08.22] kwiecień/czerwiec
[28.08.22] Wsiąkiewka (kwiecień-czerwiec); +30 PD