Ławka w ogrodzie
AutorWiadomość
Ławka w ogrodzie
Kamienna ławka (znajdująca się tutaj już, gdy Hector kupił dom) w ogrodzie, z widokiem na ganek i pracownię Hecora. Wiosną wokół rosną raczej dzikie kwiaty, których widok właściciel domu wita z uśmiechem.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 05.03.23 4:06, w całości zmieniany 2 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
3 maja
Wahał się długo, gdzie przyjąć kuzynkę Yvette - z jednej strony pacjentkę, z drugiej strony kogoś, kto zdawał się potrzebować nieco mniej formalnego otoczenia niż reszta pacjentów. Z wieloma spotykał się w ich domach, w eleganckich salonach lub niewielkich gabinetach, czasami nawet na wyciszonych balkonach. W wybranym przez siebie otoczeniu zdawali się czuć pewniej, swobodniej, co ułatwiało mu pracę i kolejne zlecenia. Sam lubił przyjmować ich w gabinecie - przestrzeni, nad którą miał totalną kontrolę, którą zaprojektował tak, by czuć się panem tego miejsca. W marcu przesadził jednak nieco z dominacją - widok chłopaka szlochającego w fotelu uświadomił mu, że nie jest nieomylny, a co więcej, że granice pomiędzy prywatnością i terapią nie powinny się zacierać, nigdy. Żałował, że przyjął w domu choćby Danielle - od tamtej decyzji rozpoczął się najgorszy tydzień w jego życiu (a raczej najgorsze kilka dni po tamtym tygodniu; nie czując żalu ani gniewu był w końcu całkiem ukontentowany), niepokojem napawała go myśl, że przechodziła obok pokoju Orestesa, nigdy więcej. Rozmawiał rzecz jasna o pacjentach w salonie, z Yvette, tam przyjął zlecenie na pomoc jej kuzynce, ale ją znał lata, to co innego.
Nie chciał onieśmielić Celine we własnym gabinecie, ale zarazem nie chciał wpuszczać jej do domu, jeszcze nie. Może nigdy jako pacjentkę, może kiedyś jako kuzynkę Yvette.
Pogoda zdecydowała za niego. Ustąpiły kwietniowe chmury, niebo wreszcie się rozpogodziło, Hectora obudziły promienie wschodzącego słońca.
Posprzątał trochę w ogrodzie, przyniósł koc (na wszelki wypadek, choć temperatura zapowiadała się na ciepłą) i uznał, że t u będzie dobrze. Otwarta przestrzeń, nic, co skojarzy się z celą. Zarazem cicha i prywatna - ławka była skryta za drzewem, a choć ogród był nieduży, to z jednej strony graniczył z lasem, a dopiero z przeciwnej z domem sąsiadki.
Przygotowując otoczenie, roztrząsał w głowie wszystko, co przekazała mu Yvette.
Takiej pacjentki jeszcze nie miał. Nigdy.
Zajmował się raczej ludźmi średniozamożnymi i tymi, którzy szukali ratunku z własnej inicjatywy. Byli więźniowie się do nich nie zaliczali, nawet jeśli do Hectora zwracały się czasem różne typy spod ciemnej gwiazdy. Żona jakiegoś przedsiębiorcy, który trafił do Tower za szereg oszustw - tylko przez nią zetknął się choć trochę z więzienną rzeczywistością, choć zamiast o uwięzionym małżonku mówiła głównie o wyrzutach sumienia z powodu zdrad, których dopuszczała się, gdy był w więzieniu (czy to zdrada, skoro jest w więzieniu? - pytała, a Hector pragnął uśmiechnąć się łagodnie i odpowiedzieć, że moralnie nie do końca, że to on zdradził ją pierwszy, zatajając swoją działalność, ale tamta kobieta wyglądała trochę jak Beatrice, więc ostatecznie kiwał tylko głową i nie mówił n i c , pozwalając jej wyciągnąć własne wnioski).
Młodziutka dziewczyna, która doświadczyła tam piekła, półwila - z nikim takim się jeszcze nie zetknął. Nigdy nie leczył też półwili, nie jawnie, choć pamiętał jak czuł się przy Celine i kojarzył, że nieco podobne wrażenie wywarła na nim w zimie lady doyenne.
Nie lubił tak się czuć, ale odstawi uczucia na bok. Nie był jeszcze pewien, czy fakt, że poznał już Celinę wszystko komplikował, czy ułatwiał. Zdawał się zdobyć wtedy jej zaufanie, chociaż tyle.
Naukowa ciekawość biła się w nim ze współczuciem. Nie wiedział jeszcze, który z instynktów powinien wygrać i czy powinien brać pod uwagę smutne oczy Yvette oraz jeszcze smutniejsze oczy Celine. W przypadku obcej osoby powinien pozostać całkowicie profesjonalny, chciał pozostać całkowicie profesjonalny, ale one przecież nie były obce.
Przyszła o umówionej godzinie, punktualnie. Spotkał ją przy furtce, ubrany elegancko jak zwykle, ale nieco mniej elegancko niż na formalne wizyty.
-Dzień dobry, Celine. - uśmiechnął się łagodnie, uśmiechem trochę wyćwiczonym jak przy każdym pacjencie, a trochę szczerym, jak pod wieżą w Llangurig. Omiótł ją z ciekawością wzrokiem, jak najdyskretniej. Czy nadal była tak szczupła i blada jak wtedy, czy w ciągu ostatnich tygodni zaczęła dochodzić do siebie?
-Może porozmawiamy w ogrodzie? Jest piękna pogoda. - zaproponował dla pozorów swobody, choć to nie była propozycja - koc już czekał na ławce, Hector już zamykał furtkę i powoli prowadził Celine w tamtą stronę. -Jak się czujesz? - zagaił, tak jak ludzie w codziennych rozmowach. Nie musiała wiedzieć, że naprawdę ma to na myśli. Zastanawiał się, jak opowiedzieć jej o tym, na czym polega jego praca - ale najpierw postanowił poczekać na jej nastrój, jej sygnał, jej pytania.
Jeśli w głębi duszy się stresował, nie zdradzał tego. Próbował nie myśleć o krwi, o dementorach, o Tower, o smutnej Yvette, o tym jak Celine pytała o jego syna. Kolejne zlecenie, kolejna pacjentka. Hector Vale musiał zniknąć, stać się cieniem, dla niej - tak było lepiej.
Wahał się długo, gdzie przyjąć kuzynkę Yvette - z jednej strony pacjentkę, z drugiej strony kogoś, kto zdawał się potrzebować nieco mniej formalnego otoczenia niż reszta pacjentów. Z wieloma spotykał się w ich domach, w eleganckich salonach lub niewielkich gabinetach, czasami nawet na wyciszonych balkonach. W wybranym przez siebie otoczeniu zdawali się czuć pewniej, swobodniej, co ułatwiało mu pracę i kolejne zlecenia. Sam lubił przyjmować ich w gabinecie - przestrzeni, nad którą miał totalną kontrolę, którą zaprojektował tak, by czuć się panem tego miejsca. W marcu przesadził jednak nieco z dominacją - widok chłopaka szlochającego w fotelu uświadomił mu, że nie jest nieomylny, a co więcej, że granice pomiędzy prywatnością i terapią nie powinny się zacierać, nigdy. Żałował, że przyjął w domu choćby Danielle - od tamtej decyzji rozpoczął się najgorszy tydzień w jego życiu (a raczej najgorsze kilka dni po tamtym tygodniu; nie czując żalu ani gniewu był w końcu całkiem ukontentowany), niepokojem napawała go myśl, że przechodziła obok pokoju Orestesa, nigdy więcej. Rozmawiał rzecz jasna o pacjentach w salonie, z Yvette, tam przyjął zlecenie na pomoc jej kuzynce, ale ją znał lata, to co innego.
Nie chciał onieśmielić Celine we własnym gabinecie, ale zarazem nie chciał wpuszczać jej do domu, jeszcze nie. Może nigdy jako pacjentkę, może kiedyś jako kuzynkę Yvette.
Pogoda zdecydowała za niego. Ustąpiły kwietniowe chmury, niebo wreszcie się rozpogodziło, Hectora obudziły promienie wschodzącego słońca.
Posprzątał trochę w ogrodzie, przyniósł koc (na wszelki wypadek, choć temperatura zapowiadała się na ciepłą) i uznał, że t u będzie dobrze. Otwarta przestrzeń, nic, co skojarzy się z celą. Zarazem cicha i prywatna - ławka była skryta za drzewem, a choć ogród był nieduży, to z jednej strony graniczył z lasem, a dopiero z przeciwnej z domem sąsiadki.
Przygotowując otoczenie, roztrząsał w głowie wszystko, co przekazała mu Yvette.
Takiej pacjentki jeszcze nie miał. Nigdy.
Zajmował się raczej ludźmi średniozamożnymi i tymi, którzy szukali ratunku z własnej inicjatywy. Byli więźniowie się do nich nie zaliczali, nawet jeśli do Hectora zwracały się czasem różne typy spod ciemnej gwiazdy. Żona jakiegoś przedsiębiorcy, który trafił do Tower za szereg oszustw - tylko przez nią zetknął się choć trochę z więzienną rzeczywistością, choć zamiast o uwięzionym małżonku mówiła głównie o wyrzutach sumienia z powodu zdrad, których dopuszczała się, gdy był w więzieniu (czy to zdrada, skoro jest w więzieniu? - pytała, a Hector pragnął uśmiechnąć się łagodnie i odpowiedzieć, że moralnie nie do końca, że to on zdradził ją pierwszy, zatajając swoją działalność, ale tamta kobieta wyglądała trochę jak Beatrice, więc ostatecznie kiwał tylko głową i nie mówił n i c , pozwalając jej wyciągnąć własne wnioski).
Młodziutka dziewczyna, która doświadczyła tam piekła, półwila - z nikim takim się jeszcze nie zetknął. Nigdy nie leczył też półwili, nie jawnie, choć pamiętał jak czuł się przy Celine i kojarzył, że nieco podobne wrażenie wywarła na nim w zimie lady doyenne.
Nie lubił tak się czuć, ale odstawi uczucia na bok. Nie był jeszcze pewien, czy fakt, że poznał już Celinę wszystko komplikował, czy ułatwiał. Zdawał się zdobyć wtedy jej zaufanie, chociaż tyle.
Naukowa ciekawość biła się w nim ze współczuciem. Nie wiedział jeszcze, który z instynktów powinien wygrać i czy powinien brać pod uwagę smutne oczy Yvette oraz jeszcze smutniejsze oczy Celine. W przypadku obcej osoby powinien pozostać całkowicie profesjonalny, chciał pozostać całkowicie profesjonalny, ale one przecież nie były obce.
Przyszła o umówionej godzinie, punktualnie. Spotkał ją przy furtce, ubrany elegancko jak zwykle, ale nieco mniej elegancko niż na formalne wizyty.
-Dzień dobry, Celine. - uśmiechnął się łagodnie, uśmiechem trochę wyćwiczonym jak przy każdym pacjencie, a trochę szczerym, jak pod wieżą w Llangurig. Omiótł ją z ciekawością wzrokiem, jak najdyskretniej. Czy nadal była tak szczupła i blada jak wtedy, czy w ciągu ostatnich tygodni zaczęła dochodzić do siebie?
-Może porozmawiamy w ogrodzie? Jest piękna pogoda. - zaproponował dla pozorów swobody, choć to nie była propozycja - koc już czekał na ławce, Hector już zamykał furtkę i powoli prowadził Celine w tamtą stronę. -Jak się czujesz? - zagaił, tak jak ludzie w codziennych rozmowach. Nie musiała wiedzieć, że naprawdę ma to na myśli. Zastanawiał się, jak opowiedzieć jej o tym, na czym polega jego praca - ale najpierw postanowił poczekać na jej nastrój, jej sygnał, jej pytania.
Jeśli w głębi duszy się stresował, nie zdradzał tego. Próbował nie myśleć o krwi, o dementorach, o Tower, o smutnej Yvette, o tym jak Celine pytała o jego syna. Kolejne zlecenie, kolejna pacjentka. Hector Vale musiał zniknąć, stać się cieniem, dla niej - tak było lepiej.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 01.09.23 4:51, w całości zmieniany 2 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Robię to dla Yvette, szeptała w myślach, dodając sobie otuchy przed postąpieniem kilku ostatnich kroków w stronę furtki w ogrodzeniu walijskiego domu - bo tylko tak mogła stłumić buzujące w niej poczucie buntu i niesprawiedliwości. Celine w końcu nie czuła się chora. Owszem, od czasu wyswobodzenia z Tower i pociągu wiozącego w nieznane była strachliwa, rozkojarzona, bujała w pochmurnych obłokach, czarnych, burzowych, przygotowanych na ciskanie błyskawicami w najczulsze tkanki ciała, by karać samą siebie tam, gdzie nie mogli już robić tego strażnicy, ale nie powiedziałaby, że było z nią coś nie w porządku. Nie patrzyła w lustro nie dlatego, że coś jej dolegało, a dlatego, że za każdym zerknięciem widziała tam twarz potwora, przez którego skazano na śmierć dobrego człowieka, przyjaciół na areszt, którego nazwy nie chciała pamiętać; ale to nie to samo - to, że pałała do siebie skrajnym obrzydzeniem, że za wszystko ganiła się w zaciszu swojej głowy, albo że zdzierała czasem skórę do wściekłej czerwoności w kąpieli, gdy miała wrażenie, że znów nie może zmyć z siebie okruchów nie tak dawnych dni. To nie choroba. Więc dlaczego powinna odwiedzić lekarza? Yvette co prawda nie nazwała Hectora w ten sposób, mówiła o nim jak o kimś, kto doskonale rozumie ludzkie dusze i jest zdolny wskazać im drogę do akceptacji, uporania się z każdym ciężarem, nawet nieistotnym, bo przecież nie musiała opowiadać mu o Tower - ale to bzdura, Celine podświadomie spodziewała się, że Baudelaire preferowałaby, gdyby właśnie o tym porozmawiała z Vale'm, najlepiej już od wejścia. Nie ufała mu; niespodziewane spotkanie w środku walijskiej przyrody, przy opuszczonej wieży, niby przypadkowe, nagle zbiegło się w czasie z rekomendacją i dziwnym trafem to on stał się kandydatem wybranym przez kuzynkę. Ale jeśli to ją uspokoi, należało się poświęcić; jeszcze przez chwilę mięła krawędź falbanki sukienki, a potem mimowolnie zamarła na widok zbliżającego się gospodarza, który wpuścił ją do środka, uchyliwszy wrota do swojego gniazda. Tu mieszkał z synkiem? Nie śmiała o to spytać, nie byli przecież przyjaciółmi i zapewne nigdy nie będą. Nie potrzebowała lekarza. Nie była chora.
Na kilka sekund po jego powitaniu zaległa między nimi niewygodna cisza; w jej objęciach Celine przyglądała się przystojnej twarzy na oko młodego mężczyzny, opuściwszy dłonie wzdłuż drobnego ciała, by materiał w kolorowe kwiaty mógł trochę odetchnąć. Oczy Hectora, choć uprzejme, były chłodne, pasowały do deszczowego kwietnia, a nie coraz słoneczniejszego maja, który zachęcił do zmiany ciepłego płaszcza na lżejszą pelerynę. Studiowała wyraziste rysy twarzy, podświadomie poszukiwała oznak prześmiewczej wyższości, jednak gdy poszukiwania spełzły na niczym, dziewczyna wypuściła z płuc długo wstrzymywany oddech i leciutko opuściła brodę.
- Dzień dobry - odpowiedziała mu z dźwięcznym zrezygnowaniem, kiwnęła głową. Krok naprzód - i już nie mogła uciec. Furtka zamknęła się za jej plecami i Celine obróciła się w jej kierunku, smętnie przyglądając się klamce, która złączyła drewno z futryną, by następnie zawędrować za Hectorem w głąb ogrodu. Dzikie kwiaty zaczynały budzić się do życia, odżywały po ostatnim surowym miesiącu i mogłaby przyrzec, że wyssały z niej przynajmniej część witalności, gdy je mijała, jakby sycąc się kłębami życiowej energii. - Zwyczajnie, tak myślę. Normalnie. W tak ładny dzień trudno mieć zły humor - odpowiedziała wymijająco. Tyle dobrego, że zaproponował terapię właśnie na łonie natury, nieco zaniedbanej, ale dzięki temu autentycznej i wolnej, urzekającej skrzącą się w oczach zielenią i bladymi kolorami nieśmiałych pączków; dom odebrałby jej śmiałość już do reszty. A czuła się - źle. Oszukana, w pewien pokrętny sposób. Jak inaczej można było tłumaczyć sobie konieczność wizyty w takim miejscu? Celine do szczęścia potrzebowała tylko Doliny Godryka odzyskanej wraz z przeprowadzą do brata (ta nazwa wciąż ledwo przechodziła jej przez gardło, wszystko było kłamstwem, wszystko było oszustwem), nie eleganckiego medyka, który budził zaufanie, a którego mimo to nie chciała nim obdarzyć. Nie byłoby tak, gdyby nie spotkali się na sesji, leczeniu, jak zwał, tak zwał; mógł przecież pozostać miłym nieznajomym, co by to komu szkodziło? - A pan? - spytała trochę ciszej. Jak czuł się lekarz przed spotkaniem z pacjentem, w jego trakcie? Wcale nie chciała tego wiedzieć, ale wypadało zapytać.
Nerwowe, niepewne odruchy pojawiły się wraz z widokiem przygotowanej dla nich ławki. Ułożony na siedzisku koc wyglądał na miękki, odgrodzi ich od chłodnego kamienia, ale myśl o tym, że Hector dopracował scenerię ich pierwszego prawdziwego spotkania okazała się być dla półwili bardzo niewygodna. Nie potrafiłaby jednak określić czemu. Może po prostu postrzegała to jako odgórne potwierdzenie, że coś było z nią prawdziwie nie tak? Dogadzało się ludziom chorym, cierpiącym, ludziom w potrzebie, ale ona niczego nie potrzebowała!
Celine zatrzymała się na kilka stóp przed siedziskiem i przełknęła wyjątkowo gorzką ślinę, po czym znów złapała za brzeg falbany w wiosenne kwiaty i przygryzła dolną wargę. Zamierzała na wstępie podziękować mu za pomoc udzieloną pod tamtą wieżą, ale nagle w głowie miała pustkę, a w gardle okropną, poddenerwowaną suchość.
- Nie wiem jak to się robi, panie Vale... - wydusiła z trudem, słowa niechętnie opuszczały krtań, wybrzmiewały słabo, barwione niezamierzoną kwaśnością; ruchem głowy wskazała na ławkę, na ich gabinet. W jaki sposób badało się ludzką psychikę? Przecież nie tak, jak uzdrowiciele poznawali dolegliwości ciała, a przynajmniej nie sądziła, że Hector spróbuje jakkolwiek jej dotknąć, nie chciałaby tego. Był przyjacielem Yvette, a przyjaciele nie krzywdzili (choć strażnicy więzienni zarzekali się, że też byli jej przyjaciółmi; nie, oni ją kochali, kochali inaczej). - Nie jestem chora - Celine dodała szeptem, prawie zupełnie niesłyszalnym, tak cichym, że równie dobrze Hector mógł nawet jej nie usłyszeć. Nie jestem, nie jestem; nie musi pan tracić na mnie czasu, ktoś inny może bardziej potrzebować pana pomocy.
Na kilka sekund po jego powitaniu zaległa między nimi niewygodna cisza; w jej objęciach Celine przyglądała się przystojnej twarzy na oko młodego mężczyzny, opuściwszy dłonie wzdłuż drobnego ciała, by materiał w kolorowe kwiaty mógł trochę odetchnąć. Oczy Hectora, choć uprzejme, były chłodne, pasowały do deszczowego kwietnia, a nie coraz słoneczniejszego maja, który zachęcił do zmiany ciepłego płaszcza na lżejszą pelerynę. Studiowała wyraziste rysy twarzy, podświadomie poszukiwała oznak prześmiewczej wyższości, jednak gdy poszukiwania spełzły na niczym, dziewczyna wypuściła z płuc długo wstrzymywany oddech i leciutko opuściła brodę.
- Dzień dobry - odpowiedziała mu z dźwięcznym zrezygnowaniem, kiwnęła głową. Krok naprzód - i już nie mogła uciec. Furtka zamknęła się za jej plecami i Celine obróciła się w jej kierunku, smętnie przyglądając się klamce, która złączyła drewno z futryną, by następnie zawędrować za Hectorem w głąb ogrodu. Dzikie kwiaty zaczynały budzić się do życia, odżywały po ostatnim surowym miesiącu i mogłaby przyrzec, że wyssały z niej przynajmniej część witalności, gdy je mijała, jakby sycąc się kłębami życiowej energii. - Zwyczajnie, tak myślę. Normalnie. W tak ładny dzień trudno mieć zły humor - odpowiedziała wymijająco. Tyle dobrego, że zaproponował terapię właśnie na łonie natury, nieco zaniedbanej, ale dzięki temu autentycznej i wolnej, urzekającej skrzącą się w oczach zielenią i bladymi kolorami nieśmiałych pączków; dom odebrałby jej śmiałość już do reszty. A czuła się - źle. Oszukana, w pewien pokrętny sposób. Jak inaczej można było tłumaczyć sobie konieczność wizyty w takim miejscu? Celine do szczęścia potrzebowała tylko Doliny Godryka odzyskanej wraz z przeprowadzą do brata (ta nazwa wciąż ledwo przechodziła jej przez gardło, wszystko było kłamstwem, wszystko było oszustwem), nie eleganckiego medyka, który budził zaufanie, a którego mimo to nie chciała nim obdarzyć. Nie byłoby tak, gdyby nie spotkali się na sesji, leczeniu, jak zwał, tak zwał; mógł przecież pozostać miłym nieznajomym, co by to komu szkodziło? - A pan? - spytała trochę ciszej. Jak czuł się lekarz przed spotkaniem z pacjentem, w jego trakcie? Wcale nie chciała tego wiedzieć, ale wypadało zapytać.
Nerwowe, niepewne odruchy pojawiły się wraz z widokiem przygotowanej dla nich ławki. Ułożony na siedzisku koc wyglądał na miękki, odgrodzi ich od chłodnego kamienia, ale myśl o tym, że Hector dopracował scenerię ich pierwszego prawdziwego spotkania okazała się być dla półwili bardzo niewygodna. Nie potrafiłaby jednak określić czemu. Może po prostu postrzegała to jako odgórne potwierdzenie, że coś było z nią prawdziwie nie tak? Dogadzało się ludziom chorym, cierpiącym, ludziom w potrzebie, ale ona niczego nie potrzebowała!
Celine zatrzymała się na kilka stóp przed siedziskiem i przełknęła wyjątkowo gorzką ślinę, po czym znów złapała za brzeg falbany w wiosenne kwiaty i przygryzła dolną wargę. Zamierzała na wstępie podziękować mu za pomoc udzieloną pod tamtą wieżą, ale nagle w głowie miała pustkę, a w gardle okropną, poddenerwowaną suchość.
- Nie wiem jak to się robi, panie Vale... - wydusiła z trudem, słowa niechętnie opuszczały krtań, wybrzmiewały słabo, barwione niezamierzoną kwaśnością; ruchem głowy wskazała na ławkę, na ich gabinet. W jaki sposób badało się ludzką psychikę? Przecież nie tak, jak uzdrowiciele poznawali dolegliwości ciała, a przynajmniej nie sądziła, że Hector spróbuje jakkolwiek jej dotknąć, nie chciałaby tego. Był przyjacielem Yvette, a przyjaciele nie krzywdzili (choć strażnicy więzienni zarzekali się, że też byli jej przyjaciółmi; nie, oni ją kochali, kochali inaczej). - Nie jestem chora - Celine dodała szeptem, prawie zupełnie niesłyszalnym, tak cichym, że równie dobrze Hector mógł nawet jej nie usłyszeć. Nie jestem, nie jestem; nie musi pan tracić na mnie czasu, ktoś inny może bardziej potrzebować pana pomocy.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Od razu zauważył, że patrzyła na niego inaczej. Już bez zwierzęcego lęku, jak na początku. Bez łagodnej wdzięczności i namiastki zaufania, które zatliło się między nimi pod wieżą w Llangurig. Nie, teraz patrzyła na niego tak, jak większość pacjentów. Z nieufną rezerwą. Tak, jakby sama jego profesja zbudowała między nimi niewidzialny mur.
Przywykł.
Jeszcze kwadrans temu zastanawiał się, czy spotkanie w walijskim lesie pomoże czy przeszkodzi im w budowaniu zaufania. Przeszkodzi i m zdecydował teraz, chyba byłoby prościej gdyby była zwykłą nieznajomą. Pomoże za to j e m u, w końcu zdążył się tam czegoś dowiedzieć. Walia, słowa Yvette, miał dzisiaj o wiele więcej informacji niż wtedy, gdy spotykał kogoś bez żadnego kontekstu. Czy Celinę wiedziała, co o niej wiedział? Czy dlatego patrzyła na niego z lekką pretensją? Jak się z tym czuła? - o to chyba ją spyta.
-A zatem masz dobry humor? - doprecyzował za to, łapiąc ją za słówka i maskując prowokację pod uprzejmym uśmiechem. Widział przecież, że nie ma. Jasne oczy zatrzymały się na niej nieco na dłużej, gdy zamykał furtkę; furtka, drzwi, więzienie, kraty, jak zareaguje na szczęk zamka?
A on? Tylko lekkie drgnienie rzęs zdradziło, że nie lubił podobnych pytań. Pacjenci nie powinni zaglądać za mur, podział powinien pozostać stabilny, dla dobra terapii. Przynajmniej pytała z czystej uprzejmości (co zanotował w pamięci, dzisiaj pytała, pod wieżą przepraszała, nie zapomniała zatem nigdy o społecznych konwenansach), c h y b a, ale nie chciał, by zaskoczyła go znowu - tak jak wtedy, gdy zauważyła, że wypowiadał się jak rodzic.
-Podobna pogoda zawsze sprawia, że czuję się dobrze. - odpowiedział równie wymijająco, może byli siebie warci, ale to on był tu w pracy i to do jego obowiązków należało poznać ją jak najlepiej, nie vice versa. Zresztą, mówił szczerze. Z wytęsknieniem wyczekiwał nadejścia wiosny i słońca, chodziło mu się wtedy lżej niż wtedy, gdy zimowe chłody przenikały aż do połamanej kości.
Stanął za ławką i z pozoru niedbale (wręcz przeciwnie, zawsze tego pilnował - równowagi i stabilności, nie ma nic bardziej upokarzającego niż dźwięk przewracającej się laski) oparł laskę o drzewo, samemu czekając aż Celinę usiądzie. Drgnienie falbanki, zdradzające, że blondynka lekko zmieniła pozycję nóg i ciężar ciała. Wyglądała właściwie ślicznie wśród budzącej się do życia zieleni - jakby faktycznie była młodszą kuzynką Yvette, która dopiero co przyjechała prosto z Francji, a nie prosto z Tower. Uważaj - przypomniał sobie przestrogi Yvette i szybko pomyślał o tym, że Beatrice też miała słabość do podobnych sukienek (i też była bardzo piękna, choć czasem nie wiedział już, czy naprawdę tak myślał czy jedynie odtwarzał w głowie chełpliwe słowa pana ojca) i że ciekawe, czy Celine przygryzie sobie wargę do krwi, czy jeszcze nie.
To pomogło mu się skupić.
-Spokojnie, Celine. - tym razem jego głos brzmiał trochę cieplej niż pod furtką, jakby zwracał się do dziecka. Nie wiedziała, jak się to robi, ale przecież on wiedział. -Po pierwsze - usiądź. - poprosił, kierowany trochę gościnnością, trochę troską (lepiej, by siedziała, gdy - i jeśli - poruszą trudne tematy) i ciekawością. Jeśli nie będzie mogła się wiercić na nogach, jak uwidoczni się jej stres? -Po drugie, mów mi po imieniu. Hector. Nie ma potrzeby dla formalności. - zaproponował, jak wszystkim młodszym pacjentom, którzy za pomocą uprzejmości budowali z b y t duży dystans, desperacko starając odgrodzić się od rozmówcy. Przechylił lekko głowę, przypatrując się uważnie Celine i na moment zapominając o tym, że powinien mrugać. Ostatni raz przeszedł z pacjentem na ty w marcu, spotykając się z gorączkowym oporem, czy Celine będzie uleglejsza?
-Po trzecie - nic nie musisz wiedzieć. Zostaw to mnie, dobrze? Potraktuj to jako... rozmowę. Po prostu bądź szczera, ze mną i ze sobą - a jeśli będziesz miała już dość rozmowy, powiedz i skończymy na dziś. - zaproponował, próbując podchwycić z nią kontakt wzrokowy. Nie każdemu to proponował, zawsze istniało ryzyko, że pacjent zniecierpliwi się i skończy po pięciu minutach, a niektóre sprawy wymagały przecież czasu, udaną terapię poznaje się po tym, jak się kończy - wtedy, kiedy zdecyduje magipsychiatra. Z uwagi na traumę Celine i przede wszystkim z uwagi na Yvette postanowił być jednak delikatny.
Ktoś inny nie usłyszałby może jej słów, ale Hector był teraz wrażliwy na każdy szept, na każdy gest. Jeśli wiatr rozmył trochę głos, to wyczytał resztę z ruchu warg.
-Nie przychodzą do mnie chorzy. - sprostował cicho, łagodność pobrzmiewająca w tonie zdała się nagle trochę smutniejsza, trochę bardziej szczera.
Przecież naprawdę rozpoczął z tą myślą praktykę - nie chcą ich stygmatyzować, nie chcąc zakuwać nikogo w łańcuchy, uważając pacjentów za równie pogubionych ludzi, jak on sam.
Wierząc, że pomagając innym da nadzieję również sobie.
Nigdy nie wiedzieli jednak, że stawia ich na równi. Zawsze uważali się za tych gorszych, tych "chorych" (jakże nie znosił tego słowa), przypisując mu chłód i wyższość. Kiedyś próbował z tym walczyć, ale potem przekonał się, że właśnie tego oczekiwali, że dystans pomaga mu w pracy.
-Przychodzą do mnie potrzebujący pomocy. Yvette uznała, że możesz jej potrzebować. A ty, Celine? Jak myślisz? - usiadł, powoli, uznając, że czekał już na nią wystarczająco długo.
Poza tym, nie chciał na nią patrzeć z góry - nie teraz, gdy miał już przygotowany kolejnycios temat.
Podniósł wzrok, a gdy podchwycił jej spojrzenie - nie odpuścił. Patrzył wprost na nią, czy jej się to podobało, czy nie.
-Tam, pod wieżą. Zachowałaś się tak, jak chciałabyś się zachować? - zapytał z naciskiem, a w jego oczach mogła wyczytać, że pamiętał, wszystko. To, jak mu groziła, to, jak go przepraszała, i to, jak zareagowała na ból i widok własnej krwi.
Przywykł.
Jeszcze kwadrans temu zastanawiał się, czy spotkanie w walijskim lesie pomoże czy przeszkodzi im w budowaniu zaufania. Przeszkodzi i m zdecydował teraz, chyba byłoby prościej gdyby była zwykłą nieznajomą. Pomoże za to j e m u, w końcu zdążył się tam czegoś dowiedzieć. Walia, słowa Yvette, miał dzisiaj o wiele więcej informacji niż wtedy, gdy spotykał kogoś bez żadnego kontekstu. Czy Celinę wiedziała, co o niej wiedział? Czy dlatego patrzyła na niego z lekką pretensją? Jak się z tym czuła? - o to chyba ją spyta.
-A zatem masz dobry humor? - doprecyzował za to, łapiąc ją za słówka i maskując prowokację pod uprzejmym uśmiechem. Widział przecież, że nie ma. Jasne oczy zatrzymały się na niej nieco na dłużej, gdy zamykał furtkę; furtka, drzwi, więzienie, kraty, jak zareaguje na szczęk zamka?
A on? Tylko lekkie drgnienie rzęs zdradziło, że nie lubił podobnych pytań. Pacjenci nie powinni zaglądać za mur, podział powinien pozostać stabilny, dla dobra terapii. Przynajmniej pytała z czystej uprzejmości (co zanotował w pamięci, dzisiaj pytała, pod wieżą przepraszała, nie zapomniała zatem nigdy o społecznych konwenansach), c h y b a, ale nie chciał, by zaskoczyła go znowu - tak jak wtedy, gdy zauważyła, że wypowiadał się jak rodzic.
-Podobna pogoda zawsze sprawia, że czuję się dobrze. - odpowiedział równie wymijająco, może byli siebie warci, ale to on był tu w pracy i to do jego obowiązków należało poznać ją jak najlepiej, nie vice versa. Zresztą, mówił szczerze. Z wytęsknieniem wyczekiwał nadejścia wiosny i słońca, chodziło mu się wtedy lżej niż wtedy, gdy zimowe chłody przenikały aż do połamanej kości.
Stanął za ławką i z pozoru niedbale (wręcz przeciwnie, zawsze tego pilnował - równowagi i stabilności, nie ma nic bardziej upokarzającego niż dźwięk przewracającej się laski) oparł laskę o drzewo, samemu czekając aż Celinę usiądzie. Drgnienie falbanki, zdradzające, że blondynka lekko zmieniła pozycję nóg i ciężar ciała. Wyglądała właściwie ślicznie wśród budzącej się do życia zieleni - jakby faktycznie była młodszą kuzynką Yvette, która dopiero co przyjechała prosto z Francji, a nie prosto z Tower. Uważaj - przypomniał sobie przestrogi Yvette i szybko pomyślał o tym, że Beatrice też miała słabość do podobnych sukienek (i też była bardzo piękna, choć czasem nie wiedział już, czy naprawdę tak myślał czy jedynie odtwarzał w głowie chełpliwe słowa pana ojca) i że ciekawe, czy Celine przygryzie sobie wargę do krwi, czy jeszcze nie.
To pomogło mu się skupić.
-Spokojnie, Celine. - tym razem jego głos brzmiał trochę cieplej niż pod furtką, jakby zwracał się do dziecka. Nie wiedziała, jak się to robi, ale przecież on wiedział. -Po pierwsze - usiądź. - poprosił, kierowany trochę gościnnością, trochę troską (lepiej, by siedziała, gdy - i jeśli - poruszą trudne tematy) i ciekawością. Jeśli nie będzie mogła się wiercić na nogach, jak uwidoczni się jej stres? -Po drugie, mów mi po imieniu. Hector. Nie ma potrzeby dla formalności. - zaproponował, jak wszystkim młodszym pacjentom, którzy za pomocą uprzejmości budowali z b y t duży dystans, desperacko starając odgrodzić się od rozmówcy. Przechylił lekko głowę, przypatrując się uważnie Celine i na moment zapominając o tym, że powinien mrugać. Ostatni raz przeszedł z pacjentem na ty w marcu, spotykając się z gorączkowym oporem, czy Celine będzie uleglejsza?
-Po trzecie - nic nie musisz wiedzieć. Zostaw to mnie, dobrze? Potraktuj to jako... rozmowę. Po prostu bądź szczera, ze mną i ze sobą - a jeśli będziesz miała już dość rozmowy, powiedz i skończymy na dziś. - zaproponował, próbując podchwycić z nią kontakt wzrokowy. Nie każdemu to proponował, zawsze istniało ryzyko, że pacjent zniecierpliwi się i skończy po pięciu minutach, a niektóre sprawy wymagały przecież czasu, udaną terapię poznaje się po tym, jak się kończy - wtedy, kiedy zdecyduje magipsychiatra. Z uwagi na traumę Celine i przede wszystkim z uwagi na Yvette postanowił być jednak delikatny.
Ktoś inny nie usłyszałby może jej słów, ale Hector był teraz wrażliwy na każdy szept, na każdy gest. Jeśli wiatr rozmył trochę głos, to wyczytał resztę z ruchu warg.
-Nie przychodzą do mnie chorzy. - sprostował cicho, łagodność pobrzmiewająca w tonie zdała się nagle trochę smutniejsza, trochę bardziej szczera.
Przecież naprawdę rozpoczął z tą myślą praktykę - nie chcą ich stygmatyzować, nie chcąc zakuwać nikogo w łańcuchy, uważając pacjentów za równie pogubionych ludzi, jak on sam.
Wierząc, że pomagając innym da nadzieję również sobie.
Nigdy nie wiedzieli jednak, że stawia ich na równi. Zawsze uważali się za tych gorszych, tych "chorych" (jakże nie znosił tego słowa), przypisując mu chłód i wyższość. Kiedyś próbował z tym walczyć, ale potem przekonał się, że właśnie tego oczekiwali, że dystans pomaga mu w pracy.
-Przychodzą do mnie potrzebujący pomocy. Yvette uznała, że możesz jej potrzebować. A ty, Celine? Jak myślisz? - usiadł, powoli, uznając, że czekał już na nią wystarczająco długo.
Poza tym, nie chciał na nią patrzeć z góry - nie teraz, gdy miał już przygotowany kolejny
Podniósł wzrok, a gdy podchwycił jej spojrzenie - nie odpuścił. Patrzył wprost na nią, czy jej się to podobało, czy nie.
-Tam, pod wieżą. Zachowałaś się tak, jak chciałabyś się zachować? - zapytał z naciskiem, a w jego oczach mogła wyczytać, że pamiętał, wszystko. To, jak mu groziła, to, jak go przepraszała, i to, jak zareagowała na ból i widok własnej krwi.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podstawowe pytania, a jak boleśnie drażniły zmysły! Wcześniej głos Hectora wydawał się jej przyjemnie głęboki, niski, pasujący do skojarzeń ze statecznym uzdrowicielem o czystym sercu, ale teraz, gdy stał się również jej uzdrowicielem (czy na to wciąż było za wcześnie? może przechodziła dziś casting, podczas którego miał ocenić, czy będzie chciał poświęcić kilka chwil na nową pacjentkę?), pozornie niewinne pytania rozjuszały ją iskierkami czerwieni błyskającej w kącikach oczu. Wzdrygała się na wyobrażenie drugiego dna mogącego kryć się za uprzejmościami, oburzała na gościnność i zainteresowanie, które w przerysowany, karykaturalny sposób prężyły pierś jako wytwór gonienia za pieniądzem, przywdziewając inne pozory. Mimo wszystko zapanowała nad mięśniami twarzy, które zapragnęły skrzywić się w bladym dowodzie podrygującej irytacji; wprawiony w odczytywaniu ludzkich reakcji Hector mógł jednak przysłuchać się rytmowi gęstniejącego oddechu, może nawet zauważyć kolejny cień nieufności w tym, jak przekrzywiła głowę do boku. Każda sekunda oddzielająca pytanie od odpowiedzi kupowała jej odrobinę uspokajającego czasu; lepiej było, gdy Hector nie mówił, cisza pozwalała Celine zebrać myśli, przygotować następne lakoniczne słowa, choć nie mogła oprzeć się wrażeniu, że mężczyzna i tak szybko je prześwietli, interpretując oszczędność jako niepożądany objaw.
- Tak dobry, jak można mieć go u lekarza - wymruczała osowiale, bez nieuprzejmości, ale także bez otwartości, bez ciepła, radości czy choćby śladu uśmiechu. Mogli tańczyć na cienkim lodzie pozorowanego szczęścia ze zrządzenia losu, jakim było ich kolejne spotkanie, bo nawet taniec do cna przesycony goryczą mógł być piękny, jednak nie była w stanie zmusić się do aktorstwa. Zamek za jej plecami szczęknął, półwila drgnęła na ten dźwięk, jego metaliczne konotacje kojarząc z kluczem przekręcanym w drzwiach prowadzących do celi i z każdymi kolejnymi, które należało minąć w drodze do sali przesłuchań - podniosła wówczas wzrok na majowy ogród i to przypomniało jej o teraźniejszości. O wolności, zielonej, pachnącej budzącą się wiosną. Tu jesteś, nie tam. A w porównaniu z aresztem nawet wizyta u magipsychiatry - niechętna, wymuszona - wydawała się być wesołą okolicznością.
Jeśli Vale kłamał w deklaracji o dobrym samopoczuciu, nie skupiła się na tym, bo, szczerze mówiąc, to nie to miało dla niej największe znaczenie. To nie był moment na łapanie go za słówka, dociekanie, czy mówił prawdę, co myślał, co skrywał dla samego siebie, zamierzając zanotować w najbardziej prywatnym notesie tuż po pożegnaniu. Celine jeszcze przez dłuższą chwilę stała przed ławką i przyglądała się czarodziejowi, gdy ten roztaczał przed nią spokojne instrukcje przebiegu wizyty, prosił, by usiadła, choć pozostała na to głucha, może z przekorą tkwiąc na prostych, chudziutkich nogach, ciekawa czy by na nią krzyknął. Strażnicy krzyczeli, gdy czegoś im odmawiała, a chociaż wspólna przygoda pod wieżą pokazała, że był od nich o wiele bardziej cierpliwy, tak każda cierpliwość gdzieś miała swoje granice.
- Nawet gdybym chciała skończyć teraz? - zapytała ostrożnie, wreszcie stąpając bliżej kamiennego siedzenia. Przy jego krawędzi, zanim zajęła miejsce, rozsupłała kokardkę wokół szyi i ściągnęła z ramion pelerynę, którą następnie przewiesiła przez podłokietnik, aż wreszcie - skapitulowała, bezradnie moszcząc się na ławce. Jej postawa była dziwna, rozdarta między dwoma światami: z jednej strony zimna i uważna, gotowa w każdej chwili rzucić się do ucieczki, gdyby ją spłoszył, a z drugiej miękka, zwiewna, obdarzona naturalnym, dziewczęcym urokiem. Roztaczała go nieświadomie, przychodził już samoistnie. Niegdyś Rain i Philippa uczyły jej w jaki sposób się poruszać, jak modulować ciałem, jak rozczulać, aż w końcu to weszło w krew, w Tower stało się wręcz koniecznością - i odpowiedzią na poczucie zagrożenia.
Z ociąganiem sięgnęła do wiosennego beretu i zsunęła go z głowy, niezbyt dowierzając wyrozumiałej opowieści o ludziach potrzebujących pomocy. Na pewno tak było, ale czy magipsychiatra mógł wyrażać się w taki sposób, jeśli nie zamierzał odnieść konkretnego efektu, kupić sobie zaufania? Bała się tego, że mógł nią manipulować, z czego nawet nie zdawałaby sobie sprawy. Wejść do głowy, nadużyć, wczepić tam myśli, które nie należały do niej.
Jak Cornelius Sallow, on w pewnym sensie przecież tak zrobił.
- Nie wiem, proszę p... Hectorze. Nie wiem na czym polega taka pomoc, na przepisywaniu eliksirów? Yvette już mi je dała - na wzmocnienie ciała i ducha, bez tych drugich rozpadłaby się jak zmurszały budynek podczas rwącej wichury. Dla Celine stan, w którym się znajdowała, był normalnością, inną być może niż czasy sprzed aresztowania, czy choćby czasy sprzed portu, gdy wszystko było uporządkowane i klarowne, lecz wciąż normalnością. Ciągoty do bólu czy upokorzenia, które fundowała sobie sama, jakby przejmując wakatową rolę nieobecnych strażników, lęki, łzy, tak już miało być. Co Hector mógł na to poradzić? W duchu wzbraniała się przed odpowiedzią inną niż nic. - Nie do końca - przyznała, przez kilka sekund wydających się wiecznością podtrzymując mocne spojrzenie, jakim ją obdarzył, świdrujące, wymagające, zanim odwróciła wzrok i westchnęła cicho, obracając w dłoniach beret. - Mogłeś mieć złe zamiary; sądziłam, że miałeś. Gdybym miała czas pomyśleć o tym, jak chcę się zachować, pewnie od razu teleportowałabym się do domu, albo chociaż... Nie wiem, ogłuszyła cię zaklęciem, na wszelki wypadek - z ukłuciem wstydu znów spojrzała na Vale'a kątem oka. Co o niej pomyśli? Spodziewał się takiej odpowiedzi? Jako lekarz musiał być mądry, wiedział, co działo się w Anglii, co panoszyło się w cieniach, znał tę nieufność; miałby jej to za złe? Rzadko kiedy, zresztą, zachowywała się teraz w sposób, którego mogłaby życzyć sobie dawna Celine. Normalna, zdrowa Celine. Logika przychodziła opieszale, czasem w ogóle, zastąpiona przez pełen paniki instynkt i płochliwość. - Co ci to mówi? Że to objaw, obłęd? - gdy znów uniosła głowę, jej spojrzenie zamigotało zagadkowo, kolorowane potrzebą zrozumienia i jednoczesnym sprzeciwem - a różane usta otwarły się na sekundę, po czym zamknęły, bez słowa, coś chciała dodać, jednak nie była pewna co.
- Tak dobry, jak można mieć go u lekarza - wymruczała osowiale, bez nieuprzejmości, ale także bez otwartości, bez ciepła, radości czy choćby śladu uśmiechu. Mogli tańczyć na cienkim lodzie pozorowanego szczęścia ze zrządzenia losu, jakim było ich kolejne spotkanie, bo nawet taniec do cna przesycony goryczą mógł być piękny, jednak nie była w stanie zmusić się do aktorstwa. Zamek za jej plecami szczęknął, półwila drgnęła na ten dźwięk, jego metaliczne konotacje kojarząc z kluczem przekręcanym w drzwiach prowadzących do celi i z każdymi kolejnymi, które należało minąć w drodze do sali przesłuchań - podniosła wówczas wzrok na majowy ogród i to przypomniało jej o teraźniejszości. O wolności, zielonej, pachnącej budzącą się wiosną. Tu jesteś, nie tam. A w porównaniu z aresztem nawet wizyta u magipsychiatry - niechętna, wymuszona - wydawała się być wesołą okolicznością.
Jeśli Vale kłamał w deklaracji o dobrym samopoczuciu, nie skupiła się na tym, bo, szczerze mówiąc, to nie to miało dla niej największe znaczenie. To nie był moment na łapanie go za słówka, dociekanie, czy mówił prawdę, co myślał, co skrywał dla samego siebie, zamierzając zanotować w najbardziej prywatnym notesie tuż po pożegnaniu. Celine jeszcze przez dłuższą chwilę stała przed ławką i przyglądała się czarodziejowi, gdy ten roztaczał przed nią spokojne instrukcje przebiegu wizyty, prosił, by usiadła, choć pozostała na to głucha, może z przekorą tkwiąc na prostych, chudziutkich nogach, ciekawa czy by na nią krzyknął. Strażnicy krzyczeli, gdy czegoś im odmawiała, a chociaż wspólna przygoda pod wieżą pokazała, że był od nich o wiele bardziej cierpliwy, tak każda cierpliwość gdzieś miała swoje granice.
- Nawet gdybym chciała skończyć teraz? - zapytała ostrożnie, wreszcie stąpając bliżej kamiennego siedzenia. Przy jego krawędzi, zanim zajęła miejsce, rozsupłała kokardkę wokół szyi i ściągnęła z ramion pelerynę, którą następnie przewiesiła przez podłokietnik, aż wreszcie - skapitulowała, bezradnie moszcząc się na ławce. Jej postawa była dziwna, rozdarta między dwoma światami: z jednej strony zimna i uważna, gotowa w każdej chwili rzucić się do ucieczki, gdyby ją spłoszył, a z drugiej miękka, zwiewna, obdarzona naturalnym, dziewczęcym urokiem. Roztaczała go nieświadomie, przychodził już samoistnie. Niegdyś Rain i Philippa uczyły jej w jaki sposób się poruszać, jak modulować ciałem, jak rozczulać, aż w końcu to weszło w krew, w Tower stało się wręcz koniecznością - i odpowiedzią na poczucie zagrożenia.
Z ociąganiem sięgnęła do wiosennego beretu i zsunęła go z głowy, niezbyt dowierzając wyrozumiałej opowieści o ludziach potrzebujących pomocy. Na pewno tak było, ale czy magipsychiatra mógł wyrażać się w taki sposób, jeśli nie zamierzał odnieść konkretnego efektu, kupić sobie zaufania? Bała się tego, że mógł nią manipulować, z czego nawet nie zdawałaby sobie sprawy. Wejść do głowy, nadużyć, wczepić tam myśli, które nie należały do niej.
Jak Cornelius Sallow, on w pewnym sensie przecież tak zrobił.
- Nie wiem, proszę p... Hectorze. Nie wiem na czym polega taka pomoc, na przepisywaniu eliksirów? Yvette już mi je dała - na wzmocnienie ciała i ducha, bez tych drugich rozpadłaby się jak zmurszały budynek podczas rwącej wichury. Dla Celine stan, w którym się znajdowała, był normalnością, inną być może niż czasy sprzed aresztowania, czy choćby czasy sprzed portu, gdy wszystko było uporządkowane i klarowne, lecz wciąż normalnością. Ciągoty do bólu czy upokorzenia, które fundowała sobie sama, jakby przejmując wakatową rolę nieobecnych strażników, lęki, łzy, tak już miało być. Co Hector mógł na to poradzić? W duchu wzbraniała się przed odpowiedzią inną niż nic. - Nie do końca - przyznała, przez kilka sekund wydających się wiecznością podtrzymując mocne spojrzenie, jakim ją obdarzył, świdrujące, wymagające, zanim odwróciła wzrok i westchnęła cicho, obracając w dłoniach beret. - Mogłeś mieć złe zamiary; sądziłam, że miałeś. Gdybym miała czas pomyśleć o tym, jak chcę się zachować, pewnie od razu teleportowałabym się do domu, albo chociaż... Nie wiem, ogłuszyła cię zaklęciem, na wszelki wypadek - z ukłuciem wstydu znów spojrzała na Vale'a kątem oka. Co o niej pomyśli? Spodziewał się takiej odpowiedzi? Jako lekarz musiał być mądry, wiedział, co działo się w Anglii, co panoszyło się w cieniach, znał tę nieufność; miałby jej to za złe? Rzadko kiedy, zresztą, zachowywała się teraz w sposób, którego mogłaby życzyć sobie dawna Celine. Normalna, zdrowa Celine. Logika przychodziła opieszale, czasem w ogóle, zastąpiona przez pełen paniki instynkt i płochliwość. - Co ci to mówi? Że to objaw, obłęd? - gdy znów uniosła głowę, jej spojrzenie zamigotało zagadkowo, kolorowane potrzebą zrozumienia i jednoczesnym sprzeciwem - a różane usta otwarły się na sekundę, po czym zamknęły, bez słowa, coś chciała dodać, jednak nie była pewna co.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Pierwsze wizyty dzieliły się na dwa rodzaje i zawsze wiązały się z byciem ocenionym. Hector był poddawany próbie albo przez samego pacjenta, albo przez kogoś, kto go zatrudnił. O ile tuż po skończeniu specjalizacji łudził się, że będzie inny niż magipsychiatrzy z Munga, że klienci będą go odwiedzać tylko z własnej i nieprzymuszonej woli. Szybko przekonał się jednak, że przeliczył się w swoich marzeniach. Pacjenci, którzy wybrali go sami, bywali wybredni, kapryśni, nieufni - ci, których zaufanie zdobył zostali z nimi później na lata; ale na początku kariery wielu (jeśli nie większość) oceniało go i odrzucało po pierwszym spotkaniu. Jest pan za młody, jednak nie jestem chory, jak to jeden eliksir tego nie wyleczy, nie potrzebuję terapii, za to Hector był młody i potrzebował pieniędzy. Beatrice potrzebowała pieniędzy. Dlatego zaczął przyjmować te bezpieczniejsze zlecenia: od rozgoryczonych ojców, zazdrosnych mężów, neurotycznych matek. Nadopiekuńczych Zaniepokojonych krewnych. Zatrudniając go, byli na tyle zaniepokojeni, że nikt nie odprawiał go po pierwszej sesji - czasem zdarzało się to po dwóch-trzech, częściej po kilku, z biegiem czasu nauczył się rozmawiać ze zleceniodawcami na tyle zręcznie, by kontynuować terapię. Najpierw czuł się, jakby zdradzał własnych pacjentów, ale pomagał przecież, starał się pomagać tak samo, jakby zatrudnili go sami. Tak czy siak, pierwsza wizyta zawsze była swego rodzaju sprawdzianem dla magipsychiatry - pytanie tylko, czy odpowiadał przed pacjentem, czy przed innym zleceniodawcą.
Teraz było inaczej. Yvette nie była byle jaką zaniepokojoną krewną, była jego przyjaciółką (a nigdy nie szafował tym słowem). Zaufała mu, nie musiał więc dziś nikomu nic udowadniać - ani Celine, ani Yvette. Miał tylko - i aż - pomóc.
Powinno go to cieszyć, ale wykroczenie poza scenariusz napawało go dziwną tremą. Miał wrażenie, że krucha nić zaufania, mozolnie zbudowana pod wieżą w Llangurig, zerwała się gdy tylko Celine znalazła się w niechcianej roli pacjentki. Jako kuzynka Yvette bez wątpienia była zbyt dobrze wychowana, by to okazać, ale przecież potrafił doskonale czytać ludzi. Ich niechęć, zamknięcie w sobie, spłoszenie. Nie celowała już w niego różdżką, ale to wszystko wróciło - tak jakby nigdy nie uleczył jej ręki, jakby nie zamienili kilku słów od serca. Nie mógł zrzucić jej smutnego spojrzenia tylko na kwestię traumy, na potencjalne trudne nastroje, których mogła doświadczyć od ostatniego spotkania. Doskonale wiedział, że chodziło też o niego, o kontekst tej wizyty.
Westchnął w duchu, zastanawiając się, czy obrali z Yvette właściwy kurs. Osiągnie efekty, bez wątpienia, musiał (wierzył wszak we własne kompetencje), ale może będą powolniejsze, może zmarnują kilka spotkań już chwil. Czy byłoby prościej, gdyby odwiedził Celinę niczym list w owczej skórze, jako przyjaciel domu? Gdyby badał jej stan dyskretnie, a medyczne rady oferował jako dobry znajomy?
Nie, nie byłoby prościej. Byłoby sympatyczniej, ale terapia nie może przecież opierać się na kłamstwie. Celine doświadczyła ich już zbyt wiele, a dla Hectora ważne było zachowanie granic.
-Nawet gdybyś chciała skończyć teraz. - potwierdził łagodnie, starając się zabrzmieć możliwie szczerze. Mówił zresztą szczerze, nie zatrzymywałby jej tutaj - ale doskonale wiedział, że nawet jeśli skończyłaby spotkanie teraz, to Yvette wyśle ją tutaj znowu.
-Wiem. - uśmiechnął się blado, słysząc o eliksirach. Nawet gdyby nie rozmawiali wcześniej o zdrowiu Ceilne z Yvette (teraz, gdy spotkał już Celine osobiście, będzie musiał ważyć słowa, postawić granice - zdawać przyjaciółce relacje z postępów bez zdradzania żadnej z tajemnic swojej nowej pacjentki, żadnego jej słowa), to nie spodziewał się niczego innego po doświadczonej uzdrowicielce. -Eliksiry leczą ciało, Celine. Mogą znacznie pomóc w leczeniu psychiki, ducha, ale bez terapii pozostaną jedynie doraźnym środkiem. Nie wątpię, że eliksiry wzmacniające uzdrowią Twoje ciało, a nasenne pomogą spokojnie śnić - ale o ile osłabienie ciała nie powróci, to koszmary mogą. To tylko przykład, rzecz jasna. Miewasz koszmary, Celine? - przechylił lekko głowę, z nienachalną ciekawością. Wyjaśniał, cierpliwie, ale zarazem pragnął dowiedzieć się o niej czegoś więcej, skierować rozmowę na właściwe tory w subtelny sposób. Sposób, który sama Celine mogła zignorować - albo wejść na tory w tempie odpowiednim dla niej samej.
-To praktyczna myśl. - skwitował uprzejmie, gdy jeszcze raz przeanalizowała własne zachowanie pod wieżą. -I właściwie typowa. Wiesz o tym, że ludzie zazwyczaj mają dwie reakcje w sytuacjach stresowych? Ucieczka lub walka. Teleportacja lub ogłuszenie. Tyle, że do teleportacji potrzebowałabyś skupienia, które stres uniemożliwiał. - spojrzał jej prosto w oczy, jakby pytająco, jakby czekając, czy podchwyci jego scenariusz i będzie kontynuować. W takim razie, co byś zrobiła, Celine? Zebrała się na odwagę i mnie ogłuszyła? A może pobiegła w las?
-To, że zamarłaś - ujął to łagodnie i w pewnym uproszczeniu. Zamarła, czyli nie zaatakowała go od razu, czyli się wahała, czyli znalazła ukojenie we własnym bólu zamiast w rozwiązaniu problemu. -mówi mi na razie tylko tyle, że stres cię sparaliżował. Że twoja reakcja jest nieco inna niż ta większości ludzi w sytuacji zagrożenia, że gdybyś spotkała kogoś innego niż ja, mogłaby okazać się niebezpieczna. Tak się czasem zdarza - nie możemy przewidzieć, jak zareagujemy na stres, a nadmierny stres może prowokować inne reakcje niż te, które mają inni, lub które mieliśmy w przeszłości. Odpowiada ci własna reakcja, Celine? Czy może... chciałabyś popracować nad tym, jakie uczucia biorą w tobie górę, gdy kogoś lub czegoś się boisz? - mówił ostrożnie, powoli, dobierając odpowiedni kąt do rozmowy. Nie chciała być szalona, nie zaakceptuje tego - świadczyły o tym jej słowa. Ale czy zaakceptuje to, że trauma przeszkadza jej w samoobronie, czy nad tym zechce popracować?
Teraz było inaczej. Yvette nie była byle jaką zaniepokojoną krewną, była jego przyjaciółką (a nigdy nie szafował tym słowem). Zaufała mu, nie musiał więc dziś nikomu nic udowadniać - ani Celine, ani Yvette. Miał tylko - i aż - pomóc.
Powinno go to cieszyć, ale wykroczenie poza scenariusz napawało go dziwną tremą. Miał wrażenie, że krucha nić zaufania, mozolnie zbudowana pod wieżą w Llangurig, zerwała się gdy tylko Celine znalazła się w niechcianej roli pacjentki. Jako kuzynka Yvette bez wątpienia była zbyt dobrze wychowana, by to okazać, ale przecież potrafił doskonale czytać ludzi. Ich niechęć, zamknięcie w sobie, spłoszenie. Nie celowała już w niego różdżką, ale to wszystko wróciło - tak jakby nigdy nie uleczył jej ręki, jakby nie zamienili kilku słów od serca. Nie mógł zrzucić jej smutnego spojrzenia tylko na kwestię traumy, na potencjalne trudne nastroje, których mogła doświadczyć od ostatniego spotkania. Doskonale wiedział, że chodziło też o niego, o kontekst tej wizyty.
Westchnął w duchu, zastanawiając się, czy obrali z Yvette właściwy kurs. Osiągnie efekty, bez wątpienia, musiał (wierzył wszak we własne kompetencje), ale może będą powolniejsze, może zmarnują kilka spotkań już chwil. Czy byłoby prościej, gdyby odwiedził Celinę niczym list w owczej skórze, jako przyjaciel domu? Gdyby badał jej stan dyskretnie, a medyczne rady oferował jako dobry znajomy?
Nie, nie byłoby prościej. Byłoby sympatyczniej, ale terapia nie może przecież opierać się na kłamstwie. Celine doświadczyła ich już zbyt wiele, a dla Hectora ważne było zachowanie granic.
-Nawet gdybyś chciała skończyć teraz. - potwierdził łagodnie, starając się zabrzmieć możliwie szczerze. Mówił zresztą szczerze, nie zatrzymywałby jej tutaj - ale doskonale wiedział, że nawet jeśli skończyłaby spotkanie teraz, to Yvette wyśle ją tutaj znowu.
-Wiem. - uśmiechnął się blado, słysząc o eliksirach. Nawet gdyby nie rozmawiali wcześniej o zdrowiu Ceilne z Yvette (teraz, gdy spotkał już Celine osobiście, będzie musiał ważyć słowa, postawić granice - zdawać przyjaciółce relacje z postępów bez zdradzania żadnej z tajemnic swojej nowej pacjentki, żadnego jej słowa), to nie spodziewał się niczego innego po doświadczonej uzdrowicielce. -Eliksiry leczą ciało, Celine. Mogą znacznie pomóc w leczeniu psychiki, ducha, ale bez terapii pozostaną jedynie doraźnym środkiem. Nie wątpię, że eliksiry wzmacniające uzdrowią Twoje ciało, a nasenne pomogą spokojnie śnić - ale o ile osłabienie ciała nie powróci, to koszmary mogą. To tylko przykład, rzecz jasna. Miewasz koszmary, Celine? - przechylił lekko głowę, z nienachalną ciekawością. Wyjaśniał, cierpliwie, ale zarazem pragnął dowiedzieć się o niej czegoś więcej, skierować rozmowę na właściwe tory w subtelny sposób. Sposób, który sama Celine mogła zignorować - albo wejść na tory w tempie odpowiednim dla niej samej.
-To praktyczna myśl. - skwitował uprzejmie, gdy jeszcze raz przeanalizowała własne zachowanie pod wieżą. -I właściwie typowa. Wiesz o tym, że ludzie zazwyczaj mają dwie reakcje w sytuacjach stresowych? Ucieczka lub walka. Teleportacja lub ogłuszenie. Tyle, że do teleportacji potrzebowałabyś skupienia, które stres uniemożliwiał. - spojrzał jej prosto w oczy, jakby pytająco, jakby czekając, czy podchwyci jego scenariusz i będzie kontynuować. W takim razie, co byś zrobiła, Celine? Zebrała się na odwagę i mnie ogłuszyła? A może pobiegła w las?
-To, że zamarłaś - ujął to łagodnie i w pewnym uproszczeniu. Zamarła, czyli nie zaatakowała go od razu, czyli się wahała, czyli znalazła ukojenie we własnym bólu zamiast w rozwiązaniu problemu. -mówi mi na razie tylko tyle, że stres cię sparaliżował. Że twoja reakcja jest nieco inna niż ta większości ludzi w sytuacji zagrożenia, że gdybyś spotkała kogoś innego niż ja, mogłaby okazać się niebezpieczna. Tak się czasem zdarza - nie możemy przewidzieć, jak zareagujemy na stres, a nadmierny stres może prowokować inne reakcje niż te, które mają inni, lub które mieliśmy w przeszłości. Odpowiada ci własna reakcja, Celine? Czy może... chciałabyś popracować nad tym, jakie uczucia biorą w tobie górę, gdy kogoś lub czegoś się boisz? - mówił ostrożnie, powoli, dobierając odpowiedni kąt do rozmowy. Nie chciała być szalona, nie zaakceptuje tego - świadczyły o tym jej słowa. Ale czy zaakceptuje to, że trauma przeszkadza jej w samoobronie, czy nad tym zechce popracować?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Hector rozmyślał o zaufaniu Yvette, tymczasem Celine nie mogła oprzeć się wrażeniu, że sama je już straciła. Gdyby było inaczej, kuzynka nigdy nie namówiłaby jej do spotkania z nieznajomym magomedykiem (jedno - rzekomo - przypadkowe spotkanie przy wieży w środku walijskiego lasu nie czyniło z niego znajomego), tylko uwierzyłaby, że półwila poradzi sobie sama, jeśli podarować jej odrobinę czasu. Podobno leczył rany. A przecież nie posiadała takich, na sobie i w sobie, których upływ dni nie zdołałby zatrzeć! Zmieniające się kartki w kalendarzu w końcu przykryłyby kurzem te najdrastyczniejsze ze wspomnień, bez pomocy oferowanej przez Vale'a.
Tak właśnie by było, gdyby Yv zaufała jej, nie Hectorowi.
Podejrzliwość spojrzenia na chwilkę stała się ostra, próbowała przeniknąć przez cząsteczki jego skóry i wydrzeć kłamstwo z dna myśli, nieważne jednak, jak długo przyglądała się czarodziejowi, jego oczy wydawały się tak samo spokojne. Jego ciało tak samo otwarte. Nie zamykał się przed nią za klatką zaciśniętych ramion, ani nie unikał sztyletujących go tęczówek, i niechętnie zrozumiała, że mówił prawdę. Z ogrodu istniało tyle wyjść, ile w płocie umieszczono sztachetek - bo może i Celine była wymęczona miesiącami więzienia, ale dałaby radę przeskoczyć przez nie i uciec, gdyby teraz okazało się znaczyć później. Tutaj, na zewnątrz, nic ich nie krępowało, jedynie areszt myśli i nierównych pozycji. Powoli opuściła spojrzenie i kiwnęła głową, a przełykana ślina zakłuła w gardło przy jego kolejnym pytaniu.
Koszmary. Lepkie, bezdenne czeluści czerni i burgundu, kakofonia głosów, syczanych epitetów, głuchych sapnięć zamrożonych w kamieniu, i strach, tyle strachu. Łzy w oczach tatka, gdy patrzył na nią po raz ostatni, chropowatą, suchą dłonią gładząc policzek. Zanim Yvette przesłała jej pierwszy eliksir słodkiego snu, te obrazy budziły Celine co kilkanaście, kilkadziesiąt minut każdej nocy, zastąpione potem przez ciszę i szarość, które wreszcie pozwoliły na wypoczynek. Umknęła wzrokiem na bujną zieleń pobliskiego klombu, w dłoniach znów mnąc falbanę sukienki; naprawdę powinna o tym wszystkim opowiedzieć obcemu mężczyźnie? Nawet dla przyjaciół te wizje były zbyt intymne i zbyt smutne, co dopiero dla kogoś, kto poddawał ją ocenie, w rozważaniach wertując zapamiętane linijki z medycznych podręczników...
- Miewałam - odpowiedziała mu zdawkowo, podczas gdy w ciele zaczynała kumulować się energia, dla której jeszcze nie znalazła ujścia. Niepokój, nerwy prześlizgujące się po wnętrznościach jak choroba. - Nie wróciły od ponad miesiąca, od kiedy piję wywar, który podobno z nimi walczy. Yvette go przyrządzała - chwytała się tej informacji jak tonący brzytwy: tego, że jeśli to jej kuzynka stała za przygotowaniem danego specyfiku, ten będzie działać już zawsze, niezależnie od książkowych zaleceń i czasowych ograniczeń. Że jeśli to właśnie dokładna dłoń Baudelaire siekała, szatkowała i miażdżyła ingrediencje, które potem łączyły się w jedność, postawiła wokół niej mur nie do przebicia, albo wzniosła fortecę nie do zdobycia, i nawet Vale będzie zmuszony przyznać temu rację.
Zerknąwszy na Hectora kątem oka, gdy tylko poczuła na sobie jego spojrzenie, Celine nagle podniosła się ze swojego siedzenia, drepcząc miękkim i wolnym, ale wyraźnie poddenerwowanym krokiem wte i wewte. Trzymała przed sobą skrzyżowane ramiona, dłonie oparłszy na zgięciach łokci. I choć zamykała się przed nim nieświadomą mową ciała, magipsychiatra mógł zauważyć, że defensywa nie była jeszcze tak ścisła, wciąż mógł się przez nią przecisnąć. Krew szumiała w uszach, łomot serca niósł się echem prawie tak wyraźnym, jak szum wiatru bawiącego się z liśćmi nad ich głowami; pod skórą pęczniała panika. Malutki jej pąk dojrzewał z każdym słowem Hectora, bo chociaż mówił spokojnie i rzeczowo, półwila poczuła się zaatakowana. Skonfrontowana. A przecież tego próbowała unikać - wracania pamięcią do jakkolwiek trudnych chwil, i taką chwilą był pierwszy strach pod wieżą, gdy stanęli naprzeciw siebie jako anonimowi spacerowicze i jednocześnie jako wilk i Czerwony Kapturek.
- Nic z tego nie rozumiem - paznokcie wbiły się w materiał swetra, nie podniosła głosu, jednak rumieniec nerwów i roziskrzone spojrzenie mówiły więcej, niż wszelkie słowo. Gubiła się w tym, w świecie Hectora, zaczynała w nim tonąć. - Nad uczuciami nie można pracować. One są lub ich nie ma, płyną z serca i nie da się ich zmienić. Jak miałabym to zrobić? Pan to umie? Zna pan jakąś magiczną sztuczkę? - dopiero wtedy obróciła się w stronę Hectora i zatrzymała przed nim, ogarnięta mimowolnym napięciem, które dawało świadectwo temu, jak trudno było jej o tym rozmawiać. Jak głupia się czuła. Ale czy to nie było normalne? Tak właśnie mówili o niej w więzieniu, głupia kurwa.
Nie trwało to długo, ta buńczuczność, którą mu pokazała, próbując bronić kruchego serca. Oczy nagle rozwarły się, wpatrzone w twarz Vale'a (co sobie o niej pomyślał? że naprawdę była nienormalna, a polecenie Yvette uzasadnione? wziął ją za nerwową idiotkę?), krew odpłynęła z policzków, dłonie opadły wzdłuż ciała; budzący się gniew zastąpił lęk, półwila cofnęła się o krok, momentalnie chcąc zapaść się pod ziemię. Jak ty się zachowujesz? Pyskowanie strażnikom gwarantowało uderzenie w brzuch, więc spojrzała na dłonie mężczyzny, oczekując ciosu.
Wtedy też jej nie skrzywdził, dlaczego spodziewała się, że zrobi to teraz?
- Nie chciałam być niemiła - zmitygowała się cichszym głosem, spokojniejszym, jakby ciężar zrzuconych emocji oddał jej cząstkę kontroli, lub zwyczajnie wepchnął w schematy przeprosin i usprawiedliwień. Tower uczyło, że nie miało się prawa do wybuchów gniewu. - To po prostu... Chciałabym móc nad tym panować, naprawdę. Zmienić wiele rzeczy. Tych, których nie widać... - Celine przyłożyła lekko drżącą dłoń do serca. - Ale tak się nie da. Nie okłamuj mnie, Hectorze - odebrana nadzieja bolała podwójnie.
Tak właśnie by było, gdyby Yv zaufała jej, nie Hectorowi.
Podejrzliwość spojrzenia na chwilkę stała się ostra, próbowała przeniknąć przez cząsteczki jego skóry i wydrzeć kłamstwo z dna myśli, nieważne jednak, jak długo przyglądała się czarodziejowi, jego oczy wydawały się tak samo spokojne. Jego ciało tak samo otwarte. Nie zamykał się przed nią za klatką zaciśniętych ramion, ani nie unikał sztyletujących go tęczówek, i niechętnie zrozumiała, że mówił prawdę. Z ogrodu istniało tyle wyjść, ile w płocie umieszczono sztachetek - bo może i Celine była wymęczona miesiącami więzienia, ale dałaby radę przeskoczyć przez nie i uciec, gdyby teraz okazało się znaczyć później. Tutaj, na zewnątrz, nic ich nie krępowało, jedynie areszt myśli i nierównych pozycji. Powoli opuściła spojrzenie i kiwnęła głową, a przełykana ślina zakłuła w gardło przy jego kolejnym pytaniu.
Koszmary. Lepkie, bezdenne czeluści czerni i burgundu, kakofonia głosów, syczanych epitetów, głuchych sapnięć zamrożonych w kamieniu, i strach, tyle strachu. Łzy w oczach tatka, gdy patrzył na nią po raz ostatni, chropowatą, suchą dłonią gładząc policzek. Zanim Yvette przesłała jej pierwszy eliksir słodkiego snu, te obrazy budziły Celine co kilkanaście, kilkadziesiąt minut każdej nocy, zastąpione potem przez ciszę i szarość, które wreszcie pozwoliły na wypoczynek. Umknęła wzrokiem na bujną zieleń pobliskiego klombu, w dłoniach znów mnąc falbanę sukienki; naprawdę powinna o tym wszystkim opowiedzieć obcemu mężczyźnie? Nawet dla przyjaciół te wizje były zbyt intymne i zbyt smutne, co dopiero dla kogoś, kto poddawał ją ocenie, w rozważaniach wertując zapamiętane linijki z medycznych podręczników...
- Miewałam - odpowiedziała mu zdawkowo, podczas gdy w ciele zaczynała kumulować się energia, dla której jeszcze nie znalazła ujścia. Niepokój, nerwy prześlizgujące się po wnętrznościach jak choroba. - Nie wróciły od ponad miesiąca, od kiedy piję wywar, który podobno z nimi walczy. Yvette go przyrządzała - chwytała się tej informacji jak tonący brzytwy: tego, że jeśli to jej kuzynka stała za przygotowaniem danego specyfiku, ten będzie działać już zawsze, niezależnie od książkowych zaleceń i czasowych ograniczeń. Że jeśli to właśnie dokładna dłoń Baudelaire siekała, szatkowała i miażdżyła ingrediencje, które potem łączyły się w jedność, postawiła wokół niej mur nie do przebicia, albo wzniosła fortecę nie do zdobycia, i nawet Vale będzie zmuszony przyznać temu rację.
Zerknąwszy na Hectora kątem oka, gdy tylko poczuła na sobie jego spojrzenie, Celine nagle podniosła się ze swojego siedzenia, drepcząc miękkim i wolnym, ale wyraźnie poddenerwowanym krokiem wte i wewte. Trzymała przed sobą skrzyżowane ramiona, dłonie oparłszy na zgięciach łokci. I choć zamykała się przed nim nieświadomą mową ciała, magipsychiatra mógł zauważyć, że defensywa nie była jeszcze tak ścisła, wciąż mógł się przez nią przecisnąć. Krew szumiała w uszach, łomot serca niósł się echem prawie tak wyraźnym, jak szum wiatru bawiącego się z liśćmi nad ich głowami; pod skórą pęczniała panika. Malutki jej pąk dojrzewał z każdym słowem Hectora, bo chociaż mówił spokojnie i rzeczowo, półwila poczuła się zaatakowana. Skonfrontowana. A przecież tego próbowała unikać - wracania pamięcią do jakkolwiek trudnych chwil, i taką chwilą był pierwszy strach pod wieżą, gdy stanęli naprzeciw siebie jako anonimowi spacerowicze i jednocześnie jako wilk i Czerwony Kapturek.
- Nic z tego nie rozumiem - paznokcie wbiły się w materiał swetra, nie podniosła głosu, jednak rumieniec nerwów i roziskrzone spojrzenie mówiły więcej, niż wszelkie słowo. Gubiła się w tym, w świecie Hectora, zaczynała w nim tonąć. - Nad uczuciami nie można pracować. One są lub ich nie ma, płyną z serca i nie da się ich zmienić. Jak miałabym to zrobić? Pan to umie? Zna pan jakąś magiczną sztuczkę? - dopiero wtedy obróciła się w stronę Hectora i zatrzymała przed nim, ogarnięta mimowolnym napięciem, które dawało świadectwo temu, jak trudno było jej o tym rozmawiać. Jak głupia się czuła. Ale czy to nie było normalne? Tak właśnie mówili o niej w więzieniu, głupia kurwa.
Nie trwało to długo, ta buńczuczność, którą mu pokazała, próbując bronić kruchego serca. Oczy nagle rozwarły się, wpatrzone w twarz Vale'a (co sobie o niej pomyślał? że naprawdę była nienormalna, a polecenie Yvette uzasadnione? wziął ją za nerwową idiotkę?), krew odpłynęła z policzków, dłonie opadły wzdłuż ciała; budzący się gniew zastąpił lęk, półwila cofnęła się o krok, momentalnie chcąc zapaść się pod ziemię. Jak ty się zachowujesz? Pyskowanie strażnikom gwarantowało uderzenie w brzuch, więc spojrzała na dłonie mężczyzny, oczekując ciosu.
Wtedy też jej nie skrzywdził, dlaczego spodziewała się, że zrobi to teraz?
- Nie chciałam być niemiła - zmitygowała się cichszym głosem, spokojniejszym, jakby ciężar zrzuconych emocji oddał jej cząstkę kontroli, lub zwyczajnie wepchnął w schematy przeprosin i usprawiedliwień. Tower uczyło, że nie miało się prawa do wybuchów gniewu. - To po prostu... Chciałabym móc nad tym panować, naprawdę. Zmienić wiele rzeczy. Tych, których nie widać... - Celine przyłożyła lekko drżącą dłoń do serca. - Ale tak się nie da. Nie okłamuj mnie, Hectorze - odebrana nadzieja bolała podwójnie.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Czas nie leczył ran, czas je zabliźniał - a pod bliznami wciąż tkwiły zgruchotane, źle zrośnięte kości, połamane dusze.
Hector wiedział to z własnego doświadczenia.
Yvette zareagowała prawidłowo, przysyłając tutaj Celine w samą porę. Zanim rany zdążyły się zagoić i źle zrosnąć (choć Hector obawiał się, że pobyt w Tower i tak mógł utrwalić w dziewczynie niezdrowe mechanizmy psychologiczne, niegdyś potrzebne do o b r o n y, a teraz toksyczne), gdy mógł jej pomóc ze świeżymi traumami. Zresztą, nie były już tak świeże - całe zachowanie dziewczyny zdradzało, że desperacko chciała zostawić je za sobą, że wkroczyła w fazę wyparcia i zamierzała zdławić własne demony.
Zdrowy był przynajmniej brak zaufania - rozumiał, choć nie okazywał, że rozumie. Ani, że zastanawia się właśnie, czy byłoby prościej gdyby nie był mężczyzną, gdyby Celine rozmawiała z Yvette. Yvette nie była jednak magipsychiatrą i była za blisko.
-Nie możesz pić eliksiru słodkiego snu przez całe życie, a koszmary mogą powrócić, jeśli twoja psychika się z nimi nie uporała. - odparł ripostę o eliksirze (czując, że Celine zasłania się nim jak tarczą), a łagodny ton kontrastował z ponurą prawdą w jego słowach. Może wypowiadaną zbyt wprost, ale powinna wiedzieć. Zasługiwała na to, by wiedzieć, by się przygotować, by nie budzić się w panice, gdy odstawi cudowny środek o posmaku cynamonu. A odstawić go musiała i Hector musi przypomnieć o tym Yvette, zwłaszcza wiedząc o historii uzależnienia Celine. Teraz eliksir był koniecznością, ale terapię należy przerwać, gdy będzie gotowa - czyli wcześniej niż j e j zdaniem będzie gotowa.
Lubił dawkować pacjentom dobre i złe informacje na zmianę, więc po tej rozczarowującej przyszedł czas na doprecyzowanie czegoś, co wisiało pomiędzy nimi jak miecz Damoklesa. Yvette. Imię drogiej przyjaciółki i opiekuńczej kuzynki, wypowiedziane przez Celine z dziwnym napięciem.
-Wszystko, co mi powiesz, zostanie między nami. Obiecuję dyskrecję każdemu pacjentowi, to podstawa mojej pracy. - wziął głębszy wdech. -Nawet przed Yvette. Mogę zachęcić cię, żebyś powiedziała jej o czymś sama, ale nie będziemy rozmawiać za Twoimi plecami o tym, o czym rozmawiałem z Tobą. - przechylił się lekko na ławeczce, tak, aby móc spojrzeć jej prosto w oczy, zagwarantować o szczerości swojej obietnicy.
Sekrety domu rodzinnego nauczyły go w końcu mówić prawdę tak, by była to jego prawda, ostrożnie dobierać słowa i obietnice. Nigdy nie łamał przysiąg, te związane z pracą były świętością, ale obiecał Celine, że nie będzie rozmawiał z Yvette o tym, czego dowie się od panny Lovegood.
Rozmawiali już w końcu o tym, czego dowiedział się od samej Yvette. I w razie czego znajdzie sposób, by zaalarmować o czymś uzdrowicielkę bez zdradzania treści sesji - ale na razie chciał zaufać samej pacjentce i jej relacji z kuzynką. Wziąć krok do tyłu, nie wtrącać się, być tu dla Celine, bo to właśnie o to (choć za jej plecami) poprosiła go (jego zdaniem) Yvette.
Ucieczka lub atak - choć w Llangurig Celinę z a m a r ł a, to jej obecne zachowanie, mimika, defensywna mowa ciała i wreszcie obronne słowa potwierdzały, że jej umysł reagował na zagrożenie podobnie, jak psychika większości osób. Zagrożeniem były wspomnienia, terapia, rozdrapywanie ran - i chciała od nich uciec, kulać się w sobie, zmieniając temat, zaprzeczając możliwości panowania nad uczuciami, zadając pytania jemu.
Łagodny uśmiech wciąż miał przylepiony do twarzy, ale mimowolnie zamrugał.
Nie, nie umiał panować nad w ł a s n y m i uczuciami, czasami powątpiewał w to, czy ich intensywność (lub jej brak) jest normalna, d l a t e g o został magipsychiatrą. A na kursie nauczył się, że...
-Nie możemy panować nad emocjami, ale możemy panować nad tym, co z nimi robimy. Jak je oceniamy, jak oceniamy samych siebie. To, co płynie z serca nie zawsze jest przecież prawdą absolutną - jeśli dziecko zniszczy twoją ulubioną pamiątkę, z serca popłynie złość, ale to nie znaczy, że będziesz kochać to dziecko mniej. Miłość to wybór, a terapia... - zawahał się jedynie na moment, układając metaforę na poczekaniu, dostosowując ją do słów samej pacjentki. Mówiła coś oemocjach uczuciach płynących z serca, musiała być zatem romantyczna, bardziej niż niegdyś on. -...to ćwiczenia z miłości do samego siebie. Rany na psychice zadali nam - na wpół świadomie wybrał formę "my", może nie chcąc wystawiać Celine na świecznik, "my-ogół społeczeństwa", albo może "my" jak poraniony magipsychiatra i jego bardziej poranieni pacjenci. -inni, ale wskrzeszamy je sami, nawet długo po tym, gdy krzywda już nam nie grozi. To dlatego krzywdzenie umysłów innych powinno być karane równie surowo jak krzywdy na ciele, rany goją się jeszcze dłużej. - ostatnie zdanie wyrwało mu się z większą dozą sprawiedliwego gniewu niż zamierzał, urwał zatem, na powrót przymusił usta do uśmiechu i wskazał gestem na mały stolik, który ustawił wcześniej obok ławki. Spoczywały na nim notes i pióro - Celine myślała pewnie wcześniej (o ile je zauważyła), że to do notatek samego magipsychiatry. -Zacznijmy powoli, dobrze? Zapisz trzy rzeczy, które w sobie lubisz. - zaproponował, nie spuszczając z niej wzroku.
I dostrzegł strach.
I poczuł współczucie zmieszane ze wstydem i paniczną chęć zapewnienia jej, że wszystko będzie dobrze - ale zanim się odezwał, wziął głęboki wdech i przypomniał sobie, na co kazała mu uważać Yvette. Półwila, o uroku, którego nie jest świadoma. On też nie był świadomy, jak działał - poza tym, że pragnął jej chronić (jak każdego pacjenta, czy...?) i że powinien uważać, odplątać Hectora-profesjonalistę od Hectora-człowieka. Nie był nawet świadom, że jest na dobrej drodze, że nieświadomie spotkał już jedną półwilę i był w stanie bardzo asertywnie jej odmówić, nie nagiąć własnej etyki zawodowej nawet na widok łez w jasnych oczach. Ale tamta kobieta była obca, a ta zademonstrowała mu już własną bezbronność, ta była kuzynką jego dobrej przyjaciółki, na myśl o krzywdzie tej czuł znajomy i niechciany posmak lodowatego gniewu, a miał przecież ją uspokajać.
-Nie przejmuj się tutaj tym jaka jesteś, Celine. To przestrzeń, w której masz prawo do wszystkich emocji. - powiedział uspokajająco, choć chciałby móc obiecać jej więcej. Świat, w którym zawsze byłaby bezpieczna i w którym miałaby prawdo do bycia sobą - ale świat taki nie był, świat niszczył, świat nie rozumiał. Świat deptał piękno i zdeptał już ją, choć nie wiedział jeszcze, jak bardzo. Wkładała w końcu tyle wysiłku i uroku w to, by się trzymać.
-Nie okłamię cię. - westchnął, jakoś przepraszająco. Nie okłamię, choć kłamstwa są słodsze i łatwiejsze. -Niektórych rzeczy nie da się zmienić. Ale z każdą można nauczyć się żyć. - spojrzał jej prosto w oczy, nie kłamiąc. Można żyć z bratem, który zabija wiewiórki i pisklęta, można żyć z ojcem, który gardzi każdą kaleką istotą i z matką, która nawet w lecie nosi długie rękawy i kołnierze pod szyję, można żyć bez siostry i bez emocji, można przeżyć z żoną przy której nie sposób czuć się bezpiecznie, można całe życie lękać się szaleństwa, ale m o ż n a znieść wszystko i nadal móc się łagodnie uśmiechać.
Można, prawda?
Hector wiedział to z własnego doświadczenia.
Yvette zareagowała prawidłowo, przysyłając tutaj Celine w samą porę. Zanim rany zdążyły się zagoić i źle zrosnąć (choć Hector obawiał się, że pobyt w Tower i tak mógł utrwalić w dziewczynie niezdrowe mechanizmy psychologiczne, niegdyś potrzebne do o b r o n y, a teraz toksyczne), gdy mógł jej pomóc ze świeżymi traumami. Zresztą, nie były już tak świeże - całe zachowanie dziewczyny zdradzało, że desperacko chciała zostawić je za sobą, że wkroczyła w fazę wyparcia i zamierzała zdławić własne demony.
Zdrowy był przynajmniej brak zaufania - rozumiał, choć nie okazywał, że rozumie. Ani, że zastanawia się właśnie, czy byłoby prościej gdyby nie był mężczyzną, gdyby Celine rozmawiała z Yvette. Yvette nie była jednak magipsychiatrą i była za blisko.
-Nie możesz pić eliksiru słodkiego snu przez całe życie, a koszmary mogą powrócić, jeśli twoja psychika się z nimi nie uporała. - odparł ripostę o eliksirze (czując, że Celine zasłania się nim jak tarczą), a łagodny ton kontrastował z ponurą prawdą w jego słowach. Może wypowiadaną zbyt wprost, ale powinna wiedzieć. Zasługiwała na to, by wiedzieć, by się przygotować, by nie budzić się w panice, gdy odstawi cudowny środek o posmaku cynamonu. A odstawić go musiała i Hector musi przypomnieć o tym Yvette, zwłaszcza wiedząc o historii uzależnienia Celine. Teraz eliksir był koniecznością, ale terapię należy przerwać, gdy będzie gotowa - czyli wcześniej niż j e j zdaniem będzie gotowa.
Lubił dawkować pacjentom dobre i złe informacje na zmianę, więc po tej rozczarowującej przyszedł czas na doprecyzowanie czegoś, co wisiało pomiędzy nimi jak miecz Damoklesa. Yvette. Imię drogiej przyjaciółki i opiekuńczej kuzynki, wypowiedziane przez Celine z dziwnym napięciem.
-Wszystko, co mi powiesz, zostanie między nami. Obiecuję dyskrecję każdemu pacjentowi, to podstawa mojej pracy. - wziął głębszy wdech. -Nawet przed Yvette. Mogę zachęcić cię, żebyś powiedziała jej o czymś sama, ale nie będziemy rozmawiać za Twoimi plecami o tym, o czym rozmawiałem z Tobą. - przechylił się lekko na ławeczce, tak, aby móc spojrzeć jej prosto w oczy, zagwarantować o szczerości swojej obietnicy.
Sekrety domu rodzinnego nauczyły go w końcu mówić prawdę tak, by była to jego prawda, ostrożnie dobierać słowa i obietnice. Nigdy nie łamał przysiąg, te związane z pracą były świętością, ale obiecał Celine, że nie będzie rozmawiał z Yvette o tym, czego dowie się od panny Lovegood.
Rozmawiali już w końcu o tym, czego dowiedział się od samej Yvette. I w razie czego znajdzie sposób, by zaalarmować o czymś uzdrowicielkę bez zdradzania treści sesji - ale na razie chciał zaufać samej pacjentce i jej relacji z kuzynką. Wziąć krok do tyłu, nie wtrącać się, być tu dla Celine, bo to właśnie o to (choć za jej plecami) poprosiła go (jego zdaniem) Yvette.
Ucieczka lub atak - choć w Llangurig Celinę z a m a r ł a, to jej obecne zachowanie, mimika, defensywna mowa ciała i wreszcie obronne słowa potwierdzały, że jej umysł reagował na zagrożenie podobnie, jak psychika większości osób. Zagrożeniem były wspomnienia, terapia, rozdrapywanie ran - i chciała od nich uciec, kulać się w sobie, zmieniając temat, zaprzeczając możliwości panowania nad uczuciami, zadając pytania jemu.
Łagodny uśmiech wciąż miał przylepiony do twarzy, ale mimowolnie zamrugał.
Nie, nie umiał panować nad w ł a s n y m i uczuciami, czasami powątpiewał w to, czy ich intensywność (lub jej brak) jest normalna, d l a t e g o został magipsychiatrą. A na kursie nauczył się, że...
-Nie możemy panować nad emocjami, ale możemy panować nad tym, co z nimi robimy. Jak je oceniamy, jak oceniamy samych siebie. To, co płynie z serca nie zawsze jest przecież prawdą absolutną - jeśli dziecko zniszczy twoją ulubioną pamiątkę, z serca popłynie złość, ale to nie znaczy, że będziesz kochać to dziecko mniej. Miłość to wybór, a terapia... - zawahał się jedynie na moment, układając metaforę na poczekaniu, dostosowując ją do słów samej pacjentki. Mówiła coś o
I dostrzegł strach.
I poczuł współczucie zmieszane ze wstydem i paniczną chęć zapewnienia jej, że wszystko będzie dobrze - ale zanim się odezwał, wziął głęboki wdech i przypomniał sobie, na co kazała mu uważać Yvette. Półwila, o uroku, którego nie jest świadoma. On też nie był świadomy, jak działał - poza tym, że pragnął jej chronić (jak każdego pacjenta, czy...?) i że powinien uważać, odplątać Hectora-profesjonalistę od Hectora-człowieka. Nie był nawet świadom, że jest na dobrej drodze, że nieświadomie spotkał już jedną półwilę i był w stanie bardzo asertywnie jej odmówić, nie nagiąć własnej etyki zawodowej nawet na widok łez w jasnych oczach. Ale tamta kobieta była obca, a ta zademonstrowała mu już własną bezbronność, ta była kuzynką jego dobrej przyjaciółki, na myśl o krzywdzie tej czuł znajomy i niechciany posmak lodowatego gniewu, a miał przecież ją uspokajać.
-Nie przejmuj się tutaj tym jaka jesteś, Celine. To przestrzeń, w której masz prawo do wszystkich emocji. - powiedział uspokajająco, choć chciałby móc obiecać jej więcej. Świat, w którym zawsze byłaby bezpieczna i w którym miałaby prawdo do bycia sobą - ale świat taki nie był, świat niszczył, świat nie rozumiał. Świat deptał piękno i zdeptał już ją, choć nie wiedział jeszcze, jak bardzo. Wkładała w końcu tyle wysiłku i uroku w to, by się trzymać.
-Nie okłamię cię. - westchnął, jakoś przepraszająco. Nie okłamię, choć kłamstwa są słodsze i łatwiejsze. -Niektórych rzeczy nie da się zmienić. Ale z każdą można nauczyć się żyć. - spojrzał jej prosto w oczy, nie kłamiąc. Można żyć z bratem, który zabija wiewiórki i pisklęta, można żyć z ojcem, który gardzi każdą kaleką istotą i z matką, która nawet w lecie nosi długie rękawy i kołnierze pod szyję, można żyć bez siostry i bez emocji, można przeżyć z żoną przy której nie sposób czuć się bezpiecznie, można całe życie lękać się szaleństwa, ale m o ż n a znieść wszystko i nadal móc się łagodnie uśmiechać.
Można, prawda?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie przemknęło jej przez myśl, że od eliksiru słodkiego snu można było się uzależnić. Wróżkowy pył smakował inaczej, rozluźniał wszystkie mięśnie, łagodził sploty w zamotanej wełnie świadomości, gwarantował chwilę ucieczki od rzeczywistości, która wtedy wydawała się nieprzyjazna i zbyt trudna, podczas gdy wywar ofiarował... Och, ucieczkę od snów. Czy to znaczyło, że wciąż uciekała? Najpierw od portowych trudności, potem z więzienia, a w końcu również od własnej głowy, karcącej za każdy powzięty oddech; wstyd oblał ją jak kwas i spuściła wzrok na swoje dłonie, mimowolnie zastanawiając się, czy Hector miał ją za absolutnie nieporadną melepetę. Kogoś, kto bez lekarstwa nie był w stanie podporządkować sobie swojej psychiki, będąc na zawołanie zgubnych emocji. Miałby rację - teraz, tutaj. Nie odpowiedziała mu na to, cichnąc; mogłaby przecież upierać się przy swoim i przekonywać, że medykamenty od Yvette z pewnością posiadały w sobie mgiełkę permanentnie wyzwalającego od koszmarów efektu, ale jaki był w tym sens? I tak nie znalazłaby dobrych słów, by pokazać Hectorowi swoją kłamliwą opinię, nie była na tyle mądra; poza tym czarodziej docierał tam, gdzie słowa przestawały działać, odkrywał myśli, których nie miała śmiałości wypowiedzieć na głos, a przecież rozmawiali zaledwie przez chwilę. Skąd to wiedział, jak to odkrył? Niemożliwe, by jego nauka zaopatrzyła go w podobne zdolności. A może... Może posiadał tę samą umiejętność, jak Cornelius Sallow? Wkradał się do umysłu i czytał z niego jak z otwartej księgi, tylko że tym razem bez bólu, bez fizycznego cierpienia, jedynie z psychicznym. Bolało, gdy nakłaniał ją do zwierzeń, wykorzystując do tego owinięte w atłas sentencje, spokojne i okrutnie bezpieczne.
Nic nie było bezpieczne, oboje musieli zdawać sobie z tego sprawę.
- Trudno w to uwierzyć - szeptała, bawiąc się palcami; bezmyślnie układała je w eleganckie, baletowe kompozycje, jakby łagodnymi ruchami muskała rześkie, majowe powietrze. - Podobno się przyjaźnicie... Przed przyjaciółmi nie ma sekretów - Celine spojrzała kątem oka na Hectora, jakby próbowała przyłapać go na spisku, na kłamstwie, które obnażyła wytknięciem jego bliskości z panią Baudelaire.
Panować nad własną reakcją na emocje? W pewien pokrętny dla niej sposób jego sugestia miała sens, jednak półwila nie miała odwagi tego przyznać, uparcie tkwiąc przy własnych osądach, które w tej chwili były dla niej tarczą przed inwazyjnym obnażaniem się z problemów kwitnących w samotności; Vale znów uderzał w czuły punkt, drażnił struny nabrzmiałych myśli, zagubionych w coraz głośniejszej kakofonii, prowadząc ich ścieżką, która dla Celine była coraz trudniejsza. Miłość to wybór. Na dźwięk tych słów otwarła szerzej oczy i przyjrzała się mężczyźnie; naprawdę tak myślał?
- Wybór - powtórzyła po nim przeciągle, smakując określenie na języku. - Kiedyś ubłociłam ulubiony płaszcz mojego taty - jej głos zabrzmiał odlegle, pogrążyła się w zadumie, wpatrzona gdzieś w dal. - Była zimna jesień, prawie wszystkie liście opadły z drzew, a jego płaszcz... Zawsze mi się podobał. Miał wielkie kieszenie, do których zmieściłabym kilka żab. To głupie, ale zbieraliśmy je z kolegami i nosiliśmy z daleka od wody, bo myśleliśmy, że się topią - pokręciła lekko głową z cichym westchnieniem. - Wyszłam z domu w jego płaszczu i kiedy próbowałam dosięgnąć żaby zielonej jak jabłko... wpadłam do bagna. Nie było głębokie, ale strasznie lepkie. Wiedziałam, że się wścieknie, więc spróbowałam umyć płaszcz w jeziorze, tylko że to mocniej rozmazało brązowe ślady. Katastrofa. Kiedy wróciłam do domu i tata zaczął krzyczeć, myślałam, że nigdy mu to nie przejdzie, ta złość - wylewała z siebie potok słów z łagodną tęsknotą, z rozczuleniem, a kąciki ust za moment drgnęły w bladym uśmiechu. - Oczywiście, że mu przeszło. Że zapomniał. Ja... Chyba chcę powiedzieć, że... - Celine zamrugała szybciej, powracając do rzeczywistości. - Nie wiem, co chciałam powiedzieć... - że rozumiała? Czy może próbowała w zawoalowany sposób podkreślić swoje poczucie winy drzemiące na dnie świadomości, lub może odwrotnie - pokazać, czym zaleczała swoje rany? Jaką dobrocią pamięci? - Ale w końcu się zagoją, prawda? - te krzywdy zadane umysłom i sercom.
Niepewnie, wręcz podejrzliwie odebrała od Hectora przedmioty i z przeciągłym westchnieniem znów zajęła miejsce na ławce, układając notes na kolanach, uchylony na przypadkowej, pustej stronie, o którą trzykrotnie zapukała stalówka pióra. Trzy słowa, trzy stuknięcia. Co mogła w sobie kochać? Co mogła lubić? Oczy mimowolnie powędrowały do twarzy magipsychiatry tylko na moment, obawiała się jego oceny, choć zapewniał, że nigdy po nią nie sięgnie, tylko czy był w stanie naprawdę wyłączyć w ten sposób własne serce?
Wspomnienia, to pierwsze, co znalazło drogę do spijającego czerń tuszu pergaminu. Dzieciństwo, burzliwa adolescencja, piękna dorosłość, każda napotkana po drodze osoba, portowi przyjaciele przyjmujący ją w swoje kręgi jak własną znajdę; wielu z tamtych chwil żałowała, własnych wyborów i ich katastrofalnych skutków, jednak to nie na nich się skupiała, a na słonecznych, ciepłych dniach pełnych uśmiechów odganiających cienie. Taniec, to nadeszło później. Balet, słodycz odebranych osiągnięć, złamanych obietnic cudownej, świetlanej przyszłości. Był dla niej wszystkim, największą miłością i pasją, definiował ją najlepiej na świecie. A trzecia rzecz? Lovegood przygryzła wargę, próbując dojść do ładu z zagmatwanymi, pustymi myślami.
- Po co to robimy? - spytała, przerwawszy ciszę, w próbie oderwania się od niewygodnego zadania; wstyd było przyznać, że zabrakło jej dalszych pomysłów, że tam, gdzie kiedyś tętniły duma i docenienie, dziś nie było już niemalże nic. Na chwilę przymknęła oczy, zatraciwszy się w ciemności. Pomyśl, uspokój się, pomyśl.
Empatia. Najpierw miała ustąpić miejsca nadziei, wątle rozpalającej swój ogień od czasu rozmowy z Jimmym, któremu zdecydowała się uwierzyć, powoli, krok po kroku; Celine ułożyła ostrożnie pióro pomiędzy stronami notesu i znów spojrzała na Hectora. - Gotowe - nie oddała mu jednak notatnika, przynajmniej nie od razu, zmieszanie wzmogło się jak fala przybierająca na sile, na wzór odpowiedzi przed nauczycielem; czy zapisała prawidłowe refleksje, zgodnie z jego oczekiwaniem? Czy może znów wyjdzie na głupią, nierozumną?
- Jakiś czas temu chyba spisałabym je szybciej - zdobyła się na odwagę i w końcu wyciągnęła dłonie z przedmiotem w kierunku Hectora, niepewnie, niechętnie, znów mając wrażenie, że ingerował w jej prywatność, w coś, czego widzieć ani wiedzieć nie powinien. - Ale to nic rewolucyjnego, zresztą mało co przyszło mi do głowy, tak nagle... Nigdy nie lubiłam odrabiać prac domowych - przyznała z przebłyskiem uśmiechu, oplatając swoje zakłopotanie w woalkę żartobliwości; nie byli jednak w klasie, a on nie był profesorem. Nie będzie cię oceniał, nie martw się. Obiecał, że tego nie zrobi, obiecał też, że cię nie okłamie. Lekko kiwnęła głową na ostatnie zapewnienie magomedyka, milknąc - bo rozmowa z nim wciąż była trudna.
Nic nie było bezpieczne, oboje musieli zdawać sobie z tego sprawę.
- Trudno w to uwierzyć - szeptała, bawiąc się palcami; bezmyślnie układała je w eleganckie, baletowe kompozycje, jakby łagodnymi ruchami muskała rześkie, majowe powietrze. - Podobno się przyjaźnicie... Przed przyjaciółmi nie ma sekretów - Celine spojrzała kątem oka na Hectora, jakby próbowała przyłapać go na spisku, na kłamstwie, które obnażyła wytknięciem jego bliskości z panią Baudelaire.
Panować nad własną reakcją na emocje? W pewien pokrętny dla niej sposób jego sugestia miała sens, jednak półwila nie miała odwagi tego przyznać, uparcie tkwiąc przy własnych osądach, które w tej chwili były dla niej tarczą przed inwazyjnym obnażaniem się z problemów kwitnących w samotności; Vale znów uderzał w czuły punkt, drażnił struny nabrzmiałych myśli, zagubionych w coraz głośniejszej kakofonii, prowadząc ich ścieżką, która dla Celine była coraz trudniejsza. Miłość to wybór. Na dźwięk tych słów otwarła szerzej oczy i przyjrzała się mężczyźnie; naprawdę tak myślał?
- Wybór - powtórzyła po nim przeciągle, smakując określenie na języku. - Kiedyś ubłociłam ulubiony płaszcz mojego taty - jej głos zabrzmiał odlegle, pogrążyła się w zadumie, wpatrzona gdzieś w dal. - Była zimna jesień, prawie wszystkie liście opadły z drzew, a jego płaszcz... Zawsze mi się podobał. Miał wielkie kieszenie, do których zmieściłabym kilka żab. To głupie, ale zbieraliśmy je z kolegami i nosiliśmy z daleka od wody, bo myśleliśmy, że się topią - pokręciła lekko głową z cichym westchnieniem. - Wyszłam z domu w jego płaszczu i kiedy próbowałam dosięgnąć żaby zielonej jak jabłko... wpadłam do bagna. Nie było głębokie, ale strasznie lepkie. Wiedziałam, że się wścieknie, więc spróbowałam umyć płaszcz w jeziorze, tylko że to mocniej rozmazało brązowe ślady. Katastrofa. Kiedy wróciłam do domu i tata zaczął krzyczeć, myślałam, że nigdy mu to nie przejdzie, ta złość - wylewała z siebie potok słów z łagodną tęsknotą, z rozczuleniem, a kąciki ust za moment drgnęły w bladym uśmiechu. - Oczywiście, że mu przeszło. Że zapomniał. Ja... Chyba chcę powiedzieć, że... - Celine zamrugała szybciej, powracając do rzeczywistości. - Nie wiem, co chciałam powiedzieć... - że rozumiała? Czy może próbowała w zawoalowany sposób podkreślić swoje poczucie winy drzemiące na dnie świadomości, lub może odwrotnie - pokazać, czym zaleczała swoje rany? Jaką dobrocią pamięci? - Ale w końcu się zagoją, prawda? - te krzywdy zadane umysłom i sercom.
Niepewnie, wręcz podejrzliwie odebrała od Hectora przedmioty i z przeciągłym westchnieniem znów zajęła miejsce na ławce, układając notes na kolanach, uchylony na przypadkowej, pustej stronie, o którą trzykrotnie zapukała stalówka pióra. Trzy słowa, trzy stuknięcia. Co mogła w sobie kochać? Co mogła lubić? Oczy mimowolnie powędrowały do twarzy magipsychiatry tylko na moment, obawiała się jego oceny, choć zapewniał, że nigdy po nią nie sięgnie, tylko czy był w stanie naprawdę wyłączyć w ten sposób własne serce?
Wspomnienia, to pierwsze, co znalazło drogę do spijającego czerń tuszu pergaminu. Dzieciństwo, burzliwa adolescencja, piękna dorosłość, każda napotkana po drodze osoba, portowi przyjaciele przyjmujący ją w swoje kręgi jak własną znajdę; wielu z tamtych chwil żałowała, własnych wyborów i ich katastrofalnych skutków, jednak to nie na nich się skupiała, a na słonecznych, ciepłych dniach pełnych uśmiechów odganiających cienie. Taniec, to nadeszło później. Balet, słodycz odebranych osiągnięć, złamanych obietnic cudownej, świetlanej przyszłości. Był dla niej wszystkim, największą miłością i pasją, definiował ją najlepiej na świecie. A trzecia rzecz? Lovegood przygryzła wargę, próbując dojść do ładu z zagmatwanymi, pustymi myślami.
- Po co to robimy? - spytała, przerwawszy ciszę, w próbie oderwania się od niewygodnego zadania; wstyd było przyznać, że zabrakło jej dalszych pomysłów, że tam, gdzie kiedyś tętniły duma i docenienie, dziś nie było już niemalże nic. Na chwilę przymknęła oczy, zatraciwszy się w ciemności. Pomyśl, uspokój się, pomyśl.
Empatia. Najpierw miała ustąpić miejsca nadziei, wątle rozpalającej swój ogień od czasu rozmowy z Jimmym, któremu zdecydowała się uwierzyć, powoli, krok po kroku; Celine ułożyła ostrożnie pióro pomiędzy stronami notesu i znów spojrzała na Hectora. - Gotowe - nie oddała mu jednak notatnika, przynajmniej nie od razu, zmieszanie wzmogło się jak fala przybierająca na sile, na wzór odpowiedzi przed nauczycielem; czy zapisała prawidłowe refleksje, zgodnie z jego oczekiwaniem? Czy może znów wyjdzie na głupią, nierozumną?
- Jakiś czas temu chyba spisałabym je szybciej - zdobyła się na odwagę i w końcu wyciągnęła dłonie z przedmiotem w kierunku Hectora, niepewnie, niechętnie, znów mając wrażenie, że ingerował w jej prywatność, w coś, czego widzieć ani wiedzieć nie powinien. - Ale to nic rewolucyjnego, zresztą mało co przyszło mi do głowy, tak nagle... Nigdy nie lubiłam odrabiać prac domowych - przyznała z przebłyskiem uśmiechu, oplatając swoje zakłopotanie w woalkę żartobliwości; nie byli jednak w klasie, a on nie był profesorem. Nie będzie cię oceniał, nie martw się. Obiecał, że tego nie zrobi, obiecał też, że cię nie okłamie. Lekko kiwnęła głową na ostatnie zapewnienie magomedyka, milknąc - bo rozmowa z nim wciąż była trudna.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zauważył cień, który przemknął po jej twarzy, ale udał, że nie widzi. Była dostatecznie speszona, a on nie musiał drążyć każdego szczegółu - ludzie łamali się pod zbyt dużym naciskiem, a on chciał tylko ugiąć Celine. Dotrzeć do spraw, o które tak martwiła się Yvette i która panna Lovegood taiła zarówno przed kuzynką, jak i pogrzebała we własnej świadomości. Może pogrzebała je pod oparami eliksiru słodkiego snu - Hector z własnego doświadczenia wiedział, jak nęcące jest uczucie tuż po jego spożyciu. Sen bez snów, spokojny i głęboki.
Nigdy nie przepisywał go bez dłuższego namysłu osobom ze skłonnościami samobójczymi, wiedząc - również z własnego, gorzkiego doświadczenia (z czasów przed pojawieniem się na świecie Orestesa) - że wizja takiego snu potrafi bardzo kusić.
Niemal niepostrzeżenie, jedynie poprzez przypomnienie własnych zasad, zdołał zresztą nakłonić Celine do zdradzenia jednej ze swoich obaw. Szczerej. Nieświadomie przechylił lekko głowę, a rzęsy zastygły gdy zastanawiał się, co mogła chcieć ukryć przed Yvette. Uzdrowicielka poznała jej ciało, znała moc płynącą w jej krwi (moc, która sprawiała, że nawet nerwowe gesty półwili wydawały się pełne gracji, a Hector co chwila przypominał sobie, że musi pozostać skupiony), opowiedziała Hectorowi o Tower i wiedziała nawet o epizodzie z używkami. Czy Celine z dobrego serca chciała utwierdzić kuzynkę w przekonaniu, że nie ma się czym martwić, czy wstydziła się czegoś jeszcze?
-Tajemnica zawodowa stoi ponad przyjaźnią. To kwestia etyki, nie sympatii. - odpowiedział ze zdecydowaniem, miękka łagodność zniknęła na moment z niskiego głosu, ustępując miejsca stali. Uśmiechnął się, jakby przepraszająco. Tłumaczył to już innej blondynce o urokliwej buzi, tamta go nie zrozumiała - ale Celinę wydawała się nieco bardziej przenikliwa. Może jej zresztą to ułatwić, użyć jakiejś metafory - ale jaką by zrozumiała? -Czy - nie mógł użyć słowa "policjant", spróbował więc wymyślić rolę daleką od obecnych władz -aurorzy mogą opowiadać o swoich dochodzeniach rodzinie? - ledwo wypowiedział te słowa, przypomniał sobie o pieprzonym Jasperze Evans i przełknął prędko ślinę. Możliwe, że w życiu prywatnym kierował się nieco innymi zasadami niż w swoich kwiecistych profesjonalnych porównaniach. -A Yvette plotkować o wstydliwych sprawach pacjentów z przyjaciółkami? - kontynuował. -Może i w mojej pracy nikt nie zginie od zaklęcia ani od krwotoku wewnętrznego, ale konieczność zachowania dyskrecji niczym się nie różni. - wytłumaczył, broniąc powagi swojego zawodu. Czasami (gdy nie dopadało go wypalenie zawodowe) wierzył zresztą, że naprawdę ratuje życia, tak samo jak aurorzy i uzdrowiciele na ostrym dyżurze. Po prostu wolniej i subtelniej.
Przypomniał sobie, że powinien zamrugać. A potem taktownie odwrócił na moment wzrok, słuchając o jej ojcu. Świeżej ranie - ale mile zaskoczyło go, że potrafiła mówić o ojcu bez nawiązania do Tower, wspominać lepszą przeszłość. I nie rozpaść się na kawałki.
-Widok plam na ulubionym płaszczu to impuls, gniew to emocja. Szukająca ujścia, potrzebująca czasu by ostygnąć. A zapomnienie to wybór. - wytłumaczył z bladym uśmiechem, rozkładając tą historię na czynniki pierwsze. -Decyzja, ze miłość do córki jest głębsza i ważniejsza niż złość i płaszcz. W takich chwilach miłości nie trzeba czuć, czuje się przecież świeższy impuls, a w praniu ubrań nie ma nic tkliwego ani wzniosłego. - również tych zarzyganych przez niemowlę, przez chłopca, który ciągle płakał. -Dlatego jest wyborem. - uśmiechnął się nieco szerzej, czując - albo ryzykując hipotezę - że chociaż w tym aspekcie znaleźli nić zrozumienia.
Nie był pewien, co przeżyła Celine w celi, ale biorąc pod uwagę to, o co martwiła się Yvette - i on sam, znając podłości do których byli zdolni mężczyźni w pozycji władzy - możliwe, że podczas kolejnych spotkań będą musieli wrócić do definicji miłości, wyborów i krzywdy.
-W końcu tak. - przytaknął, wiedząc, że Celine potrzebuje tego zapewnienia. -Ale można im pomóc. Są też ludzie, którzy całe życie rozdrapują własne blizny - albo zaniedbują, narażając je na rozdrapanie przez każdy zewnętrzny kryzys. Dlatego Yvette poprosiła mnie o pomoc - chciała, chcemy, żebyś doszła do siebie jak najszybciej, ale żeby rany nie zagoiły się w... niewłaściwy sposób. Zrośniętą krzywo kończynę widać natychmiast, ale ran na duchu niekoniecznie.
Dał Celine czas na spisanie własnych cech, co jakiś czas spoglądając na jej zamyśloną twarzyczkę. Widział wstyd, ale i determinację - wyraz twarzy znany z Ravenclawu, obecny nieustannie na buziach uczniów, którzy chcieli zaimponować swoim nauczycielom.
Ani razu nie zerknął natomiast na kartkę, której mu zresztą nie pokazała. Jeszcze nie wiedziała, że to nie sprawdzian, ale może wyczuwała to instynktownie.
-Kartka jest dla ciebie. - zapowiedział, gdy skończyła. -Właściwie to nie była praca domowa, tylko ćwiczenie na rozgrzewkę. - uściślił z krukońską precyzją. -Ale pracę domową też ci zadam. Ilekroć przyjdzie ci do głowy coś, za co siebie nie lubisz, dopisz do tej listy kolejną cechę, którą w sobie lubisz. Jeśli poczujesz się w ciągu dnia gorzej, siądź nad kartką przed pójściem spać i myśl do skutku, dopóki nie dopiszesz tam chociaż jednego słowa. Dobrze?
Nigdy nie przepisywał go bez dłuższego namysłu osobom ze skłonnościami samobójczymi, wiedząc - również z własnego, gorzkiego doświadczenia (z czasów przed pojawieniem się na świecie Orestesa) - że wizja takiego snu potrafi bardzo kusić.
Niemal niepostrzeżenie, jedynie poprzez przypomnienie własnych zasad, zdołał zresztą nakłonić Celine do zdradzenia jednej ze swoich obaw. Szczerej. Nieświadomie przechylił lekko głowę, a rzęsy zastygły gdy zastanawiał się, co mogła chcieć ukryć przed Yvette. Uzdrowicielka poznała jej ciało, znała moc płynącą w jej krwi (moc, która sprawiała, że nawet nerwowe gesty półwili wydawały się pełne gracji, a Hector co chwila przypominał sobie, że musi pozostać skupiony), opowiedziała Hectorowi o Tower i wiedziała nawet o epizodzie z używkami. Czy Celine z dobrego serca chciała utwierdzić kuzynkę w przekonaniu, że nie ma się czym martwić, czy wstydziła się czegoś jeszcze?
-Tajemnica zawodowa stoi ponad przyjaźnią. To kwestia etyki, nie sympatii. - odpowiedział ze zdecydowaniem, miękka łagodność zniknęła na moment z niskiego głosu, ustępując miejsca stali. Uśmiechnął się, jakby przepraszająco. Tłumaczył to już innej blondynce o urokliwej buzi, tamta go nie zrozumiała - ale Celinę wydawała się nieco bardziej przenikliwa. Może jej zresztą to ułatwić, użyć jakiejś metafory - ale jaką by zrozumiała? -Czy - nie mógł użyć słowa "policjant", spróbował więc wymyślić rolę daleką od obecnych władz -aurorzy mogą opowiadać o swoich dochodzeniach rodzinie? - ledwo wypowiedział te słowa, przypomniał sobie o pieprzonym Jasperze Evans i przełknął prędko ślinę. Możliwe, że w życiu prywatnym kierował się nieco innymi zasadami niż w swoich kwiecistych profesjonalnych porównaniach. -A Yvette plotkować o wstydliwych sprawach pacjentów z przyjaciółkami? - kontynuował. -Może i w mojej pracy nikt nie zginie od zaklęcia ani od krwotoku wewnętrznego, ale konieczność zachowania dyskrecji niczym się nie różni. - wytłumaczył, broniąc powagi swojego zawodu. Czasami (gdy nie dopadało go wypalenie zawodowe) wierzył zresztą, że naprawdę ratuje życia, tak samo jak aurorzy i uzdrowiciele na ostrym dyżurze. Po prostu wolniej i subtelniej.
Przypomniał sobie, że powinien zamrugać. A potem taktownie odwrócił na moment wzrok, słuchając o jej ojcu. Świeżej ranie - ale mile zaskoczyło go, że potrafiła mówić o ojcu bez nawiązania do Tower, wspominać lepszą przeszłość. I nie rozpaść się na kawałki.
-Widok plam na ulubionym płaszczu to impuls, gniew to emocja. Szukająca ujścia, potrzebująca czasu by ostygnąć. A zapomnienie to wybór. - wytłumaczył z bladym uśmiechem, rozkładając tą historię na czynniki pierwsze. -Decyzja, ze miłość do córki jest głębsza i ważniejsza niż złość i płaszcz. W takich chwilach miłości nie trzeba czuć, czuje się przecież świeższy impuls, a w praniu ubrań nie ma nic tkliwego ani wzniosłego. - również tych zarzyganych przez niemowlę, przez chłopca, który ciągle płakał. -Dlatego jest wyborem. - uśmiechnął się nieco szerzej, czując - albo ryzykując hipotezę - że chociaż w tym aspekcie znaleźli nić zrozumienia.
Nie był pewien, co przeżyła Celine w celi, ale biorąc pod uwagę to, o co martwiła się Yvette - i on sam, znając podłości do których byli zdolni mężczyźni w pozycji władzy - możliwe, że podczas kolejnych spotkań będą musieli wrócić do definicji miłości, wyborów i krzywdy.
-W końcu tak. - przytaknął, wiedząc, że Celine potrzebuje tego zapewnienia. -Ale można im pomóc. Są też ludzie, którzy całe życie rozdrapują własne blizny - albo zaniedbują, narażając je na rozdrapanie przez każdy zewnętrzny kryzys. Dlatego Yvette poprosiła mnie o pomoc - chciała, chcemy, żebyś doszła do siebie jak najszybciej, ale żeby rany nie zagoiły się w... niewłaściwy sposób. Zrośniętą krzywo kończynę widać natychmiast, ale ran na duchu niekoniecznie.
Dał Celine czas na spisanie własnych cech, co jakiś czas spoglądając na jej zamyśloną twarzyczkę. Widział wstyd, ale i determinację - wyraz twarzy znany z Ravenclawu, obecny nieustannie na buziach uczniów, którzy chcieli zaimponować swoim nauczycielom.
Ani razu nie zerknął natomiast na kartkę, której mu zresztą nie pokazała. Jeszcze nie wiedziała, że to nie sprawdzian, ale może wyczuwała to instynktownie.
-Kartka jest dla ciebie. - zapowiedział, gdy skończyła. -Właściwie to nie była praca domowa, tylko ćwiczenie na rozgrzewkę. - uściślił z krukońską precyzją. -Ale pracę domową też ci zadam. Ilekroć przyjdzie ci do głowy coś, za co siebie nie lubisz, dopisz do tej listy kolejną cechę, którą w sobie lubisz. Jeśli poczujesz się w ciągu dnia gorzej, siądź nad kartką przed pójściem spać i myśl do skutku, dopóki nie dopiszesz tam chociaż jednego słowa. Dobrze?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Celine coraz trudniej przychodziło wierzyć nieznajomym na słowo. W ich oczach prześlizgiwały się cienie wzbierającej zdrady, dojrzewającej jak nasłoneczniony, skapujący sokiem owoc; mięśnie mimiczne tylko czekały, by w kilkusekundowym momencie nieuwagi unieść ciężar prześmiewczego, makiawelicznego uśmiechu. A ona? Od zawsze była naiwna, w niepoznanych dotąd twarzach dopatrywała się okruchów życzliwości, niemego przyrzeczenia o tym, że anonimowe ręce i różdżki nigdy jej nie zagrożą, jeśli sama będzie postępować właściwie - dopiero Tower pokazało, że mogło być inaczej. Że zagrożenie istniało, czyhało, lubieżne i nienasycone. Chociaż Hectorowi nie można było odmówić daru uprzejmego przekonywania, czuła, że powinna się przed nim bronić, jakby posiadane przez niego umiejętności w jakiś sposób mogły zaszkodzić, odkrywając zbyt wiele kart, które na zawsze powinny zostać uśpione. Tak jednakże donikąd nie dojdą. Odbijany kafel nieufności i zapewnień był po prostu krętą drogą prowadzącą do anemicznego marazmu, więc ktoś musiał ustąpić.
- Zaufam ci - zdecydowała mizernie, niepewnie, ucieknąwszy wzrokiem ku pączkom nierozwiniętych kwiatów chylących splecione ze sobą płatki w stronę słońca. Pomyślała o tych kilku aurorach, których miała szczęście poznać, o dzielnych mężczyznach i kobietach stawiających czoła hydrze o setce głów ubranych w propagandowe komunikaty, a ich głosy zdawały się powtarzać słowa Hectora jak echo. Miał rację, rzadko kto mógł, lub może chciał obciążać bliskich żeliwem przeżytych doświadczeń, a jeśli Vale faktycznie przyjaźnił się z Yvette, mógł pragnąć oszczędzić jej smutków. Tak, właśnie w to powinna uwierzyć. - Zaryzykuję - ostatnie, wypowiedziane szeptem słowo padło niemalże dla samej siebie, zaryzykuję mogło znaczyć tyle, co będę dzielna, spróbuję być. Zbyt często zmagała się z lękami i ulegała ich zaraźliwemu kalectwu - i choć nawet teraz bała się mieć nadzieję, byłaby głupia, gdyby chociaż nie wysłuchała tego, co miał do powiedzenia.
W gruncie rzeczy łatwiej było jej pamiętać tatka z czasów, gdy miał elegancko ogolone policzki, pachniał herbatą i świeżo palonym w kominku drewnem, i ocierał z czoła kropelki potu po wyłapaniu wszystkich uciekinierów z ogródka w Dolinie. Dirikraki uwielbiały korzystać z każdej magicznej luki, torując sobie drogę do wolności, a podczas gdy ona zaśmiewała się do rozpuku, Egerton Lovegood ganiał po całej okolicy i zbierał rozkojarzone swobodą ptactwo.
Wtedy jego uśmiech był inny, nigdy nie smutny.
- Cudownie byłoby móc naprawdę wybrać zapomnienie - westchnęła gorzko. Hector mówił o miłości do samego siebie, ona z kolei miłość tę straciła, a konfrontacje z niedawną przeszłością, choć rzadsze niż jeszcze miesiąc temu (za sprawą leków, przyjaciół lub rodziny, a może wszystkiego po trochu?), wciąż bolały tak samo; nie potrafiła puścić ich w niepamięć, przytrzymując pomiędzy palcami wstążki dziesiątek czarno-białych balonów wypełnionych gwoździami, których ostrawe końce wwiercały się w ściany czaszki. W ich bólu odnajdowała dziwny komfort, zapewne już o tym wiedział. Widział, jak zareagowała na zraniony palec pod wieżą, jaką sprawiło jej to przyjemność - bo w świecie wolności przestała czuć się bezpiecznie, za sprawą fizycznych dolegliwości, ukłuć cierpienia, skurczy, nawet bolącej głowy, łącząc się za to z Tower. Nie wróci tam. Nigdy. Teraz to było jasne, nie wróci, nie wróci, a jednocześnie... Wracała kroczek po kroczku. Inaczej, nieśmiało, niepozornie, jakby wcale.
Chcemy, dźwięk tego słowa zmusił ją do ponownego uniesienia spojrzenia na Hectora, przez błękitno-zielone tęczówki badała jego twarz i w niedowierzaniu poszukiwała tam oznak kłamstwa, którego nie zdążyłby ukryć, ale znów ją przechytrzył. Znów był szybszy. A jeśli wcale nie oszukiwał?
- Chcecie? Ty też? - powtórzyła po nim, sztywniejąc w okolicach ramion; oś kręgosłupa przylgnęła do mięśni i wczepiła w nie jak pasożyt, zsyłając na całe ciało poczucie skurczenia. Spazmatyczny rumieniec splamił policzki, stłumił jej głos w ciszy, zmusił, by znów uciekła spojrzeniem na swoje dłonie, smukłymi kciukami kręcąc bezmyślne, zdenerwowane młynki; nie rumieniła się jednak jak rozchichotana panieneczka, a jak ktoś, kto bardzo, bardzo usiłował zatrzymać w gardle kaskadę rwących słów. Bezskutecznie. - Nie mam mnie - poprosiła, coraz bardziej zmęczona. Preludium ich spotkań nie należało do najprostszych, między innymi dlatego, że obecność siedzącego obok Hectora była konfrontacją samą w sobie, konfrontacją, której nie chciała. - Jesteś lekarzem, nie moim przyjacielem. Nie chcę sądzić, że zależy ci na moim samopoczuciu, a nie tylko na wyniku twojej pracy, że rozmawiamy z sympatii, że to wszystko jest... Czymś innym, niż w rzeczywistości. Koleżeństwem. Przyjaźnią. To nie znaczy, że zaufanie się skończy - szron łez pokrył tęczówki oczu, brzmiała przepraszająco, w końcu nie chciała sprawić mu przykrości, ale w Tower of London wierzyła, że ci, dla których była jedynie obiektem i urozmaiceniem nużących wart, byli jej bliscy. Drugi raz nie popełni tego samego błędu. Mogła odbierać go w zły sposób, być może faktycznie miał na względzie jej dobro, jednak tego jeszcze nie była świadoma. Przyjdzie dzień, gdy stanie się inaczej - jeśli tylko było to prawdą. - Nie chcę brzmieć na niewdzięczną - szepnęła; lecz na taką brzmiała, goszcząc w piersi gwałtowne uderzenie nienawiści, coś, co sprawiło, że ponownie ujęła w dłoń pióro i po kilku uderzeniach serca naniosła na pergamin kolejne słowo. - Nie jestem niewdzięczna, Hectorze. Naprawdę. Doceniam, że... chcesz pomóc - Yvette, miała to na końcu języka, milknąc w odpowiednim momencie. - Ale muszę pamiętać, dlaczego to robimy - dokończyła ze wstydem. Dla zdrowienia, dla bezpiecznego zasklepiania się ran, dla prawidłowego zrostu rozharatanej tkanki. Dla Yvette. Nie po to, by cieszyć się wzajemnym towarzystwem, ani by miło spędzać czas na łonie natury, w ukradkowej utopii majowych upałów. - Czy możemy na dziś skończyć? Proszę - powietrze uleciało z niej niemal z impetem, była zmęczona, kątem oka spoglądając na pana Vale.
zt x2?
- Zaufam ci - zdecydowała mizernie, niepewnie, ucieknąwszy wzrokiem ku pączkom nierozwiniętych kwiatów chylących splecione ze sobą płatki w stronę słońca. Pomyślała o tych kilku aurorach, których miała szczęście poznać, o dzielnych mężczyznach i kobietach stawiających czoła hydrze o setce głów ubranych w propagandowe komunikaty, a ich głosy zdawały się powtarzać słowa Hectora jak echo. Miał rację, rzadko kto mógł, lub może chciał obciążać bliskich żeliwem przeżytych doświadczeń, a jeśli Vale faktycznie przyjaźnił się z Yvette, mógł pragnąć oszczędzić jej smutków. Tak, właśnie w to powinna uwierzyć. - Zaryzykuję - ostatnie, wypowiedziane szeptem słowo padło niemalże dla samej siebie, zaryzykuję mogło znaczyć tyle, co będę dzielna, spróbuję być. Zbyt często zmagała się z lękami i ulegała ich zaraźliwemu kalectwu - i choć nawet teraz bała się mieć nadzieję, byłaby głupia, gdyby chociaż nie wysłuchała tego, co miał do powiedzenia.
W gruncie rzeczy łatwiej było jej pamiętać tatka z czasów, gdy miał elegancko ogolone policzki, pachniał herbatą i świeżo palonym w kominku drewnem, i ocierał z czoła kropelki potu po wyłapaniu wszystkich uciekinierów z ogródka w Dolinie. Dirikraki uwielbiały korzystać z każdej magicznej luki, torując sobie drogę do wolności, a podczas gdy ona zaśmiewała się do rozpuku, Egerton Lovegood ganiał po całej okolicy i zbierał rozkojarzone swobodą ptactwo.
Wtedy jego uśmiech był inny, nigdy nie smutny.
- Cudownie byłoby móc naprawdę wybrać zapomnienie - westchnęła gorzko. Hector mówił o miłości do samego siebie, ona z kolei miłość tę straciła, a konfrontacje z niedawną przeszłością, choć rzadsze niż jeszcze miesiąc temu (za sprawą leków, przyjaciół lub rodziny, a może wszystkiego po trochu?), wciąż bolały tak samo; nie potrafiła puścić ich w niepamięć, przytrzymując pomiędzy palcami wstążki dziesiątek czarno-białych balonów wypełnionych gwoździami, których ostrawe końce wwiercały się w ściany czaszki. W ich bólu odnajdowała dziwny komfort, zapewne już o tym wiedział. Widział, jak zareagowała na zraniony palec pod wieżą, jaką sprawiło jej to przyjemność - bo w świecie wolności przestała czuć się bezpiecznie, za sprawą fizycznych dolegliwości, ukłuć cierpienia, skurczy, nawet bolącej głowy, łącząc się za to z Tower. Nie wróci tam. Nigdy. Teraz to było jasne, nie wróci, nie wróci, a jednocześnie... Wracała kroczek po kroczku. Inaczej, nieśmiało, niepozornie, jakby wcale.
Chcemy, dźwięk tego słowa zmusił ją do ponownego uniesienia spojrzenia na Hectora, przez błękitno-zielone tęczówki badała jego twarz i w niedowierzaniu poszukiwała tam oznak kłamstwa, którego nie zdążyłby ukryć, ale znów ją przechytrzył. Znów był szybszy. A jeśli wcale nie oszukiwał?
- Chcecie? Ty też? - powtórzyła po nim, sztywniejąc w okolicach ramion; oś kręgosłupa przylgnęła do mięśni i wczepiła w nie jak pasożyt, zsyłając na całe ciało poczucie skurczenia. Spazmatyczny rumieniec splamił policzki, stłumił jej głos w ciszy, zmusił, by znów uciekła spojrzeniem na swoje dłonie, smukłymi kciukami kręcąc bezmyślne, zdenerwowane młynki; nie rumieniła się jednak jak rozchichotana panieneczka, a jak ktoś, kto bardzo, bardzo usiłował zatrzymać w gardle kaskadę rwących słów. Bezskutecznie. - Nie mam mnie - poprosiła, coraz bardziej zmęczona. Preludium ich spotkań nie należało do najprostszych, między innymi dlatego, że obecność siedzącego obok Hectora była konfrontacją samą w sobie, konfrontacją, której nie chciała. - Jesteś lekarzem, nie moim przyjacielem. Nie chcę sądzić, że zależy ci na moim samopoczuciu, a nie tylko na wyniku twojej pracy, że rozmawiamy z sympatii, że to wszystko jest... Czymś innym, niż w rzeczywistości. Koleżeństwem. Przyjaźnią. To nie znaczy, że zaufanie się skończy - szron łez pokrył tęczówki oczu, brzmiała przepraszająco, w końcu nie chciała sprawić mu przykrości, ale w Tower of London wierzyła, że ci, dla których była jedynie obiektem i urozmaiceniem nużących wart, byli jej bliscy. Drugi raz nie popełni tego samego błędu. Mogła odbierać go w zły sposób, być może faktycznie miał na względzie jej dobro, jednak tego jeszcze nie była świadoma. Przyjdzie dzień, gdy stanie się inaczej - jeśli tylko było to prawdą. - Nie chcę brzmieć na niewdzięczną - szepnęła; lecz na taką brzmiała, goszcząc w piersi gwałtowne uderzenie nienawiści, coś, co sprawiło, że ponownie ujęła w dłoń pióro i po kilku uderzeniach serca naniosła na pergamin kolejne słowo. - Nie jestem niewdzięczna, Hectorze. Naprawdę. Doceniam, że... chcesz pomóc - Yvette, miała to na końcu języka, milknąc w odpowiednim momencie. - Ale muszę pamiętać, dlaczego to robimy - dokończyła ze wstydem. Dla zdrowienia, dla bezpiecznego zasklepiania się ran, dla prawidłowego zrostu rozharatanej tkanki. Dla Yvette. Nie po to, by cieszyć się wzajemnym towarzystwem, ani by miło spędzać czas na łonie natury, w ukradkowej utopii majowych upałów. - Czy możemy na dziś skończyć? Proszę - powietrze uleciało z niej niemal z impetem, była zmęczona, kątem oka spoglądając na pana Vale.
zt x2?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
18 maja 1958
Nie potrafiła przywyknąć do obecności Hectora, jego delikatnie naprowadzających sugestii, inwazyjnych pytań, oczu prześwietlających duszę, doszukujących się w niej najgłębiej uśpionych sekretów. Po pierwszym spotkaniu przez chwilę sądziła, że więcej tu nie wróci. Uprzejmość terapeuty okazała się, o dziwo, trudniejsza do zniesienia, niż gdyby spoglądał na nią z niewypowiedzianym na głos osądem, jakimkolwiek śladem odrazy, do nich już przywykła, widząc własne odbicie w lustrze, ale z życzliwością przychodziło jej pogodzić się o wiele trudniej.
Nie robię tego dla siebie, powtarzała więc uparcie w myślach przed następną wizytą, z kolei przy trzeciej, obecnej, sztorm ustał z myśli, pozostawiając na ich wodach leniwie skropione podejrzliwością fale - przynajmniej co do jego osoby. Gdyby chciał, do tej pory zdołałby zadać celny cios. Mógłby ją złamać, zniszczyć, pokiereszować tkanki zdrowiejącego serca, ale tego nie zrobił. Nie krzywdził inaczej, niż poprzez poruszanie bolesnych tematów, zmusiwszy do konfrontacji - a choć to nie raz bolało bardziej, niż wymierzenie policzka, Celine powoli zaczynała rozumieć, do czego prowadziły ich spotkania.
Kiedy ognisko u Neali dobiegło końca, wręcz nie mogła nadziwić się własnej radości na kolejną wizytę w walijskim domu magipsychiatry, tyle miała mu do opowiedzenia. Tyle wątpliwości do rozwiania, spiętrzonych w zbyt małej czaszce, by wszystkie je pomieścić.
- Dzień dobry, Hectorze - odezwała się przy otwartej furtce, prowadzona ścieżką ku znajomej już ławce pod drzewem, gdzie znów dostrzegła miękki koc wyścielający siedzenie. Majowy skwar sprzyjał przebywaniu na świeżym powietrzu, czuła zresztą, że tutaj łatwiej było jej oddychać, bez ścian obciskających płuca ani paniki po wkroczeniu do nowego wnętrza. Ułożony na głowie jasny kapelusz bronił przed spieczeniem noska, miękką wstęgą lawendowej kokardy opadając z tyłu na srebrne włosy. Ktoś mógłby pomyśleć, że zamierzali spędzić razem urocze popołudnie w towarzystwie kwiatów wdzięczących się do słońca, tymczasem po skórze półwili już wędrowały ciarki niepewności i zdenerwowania. Nie umiała ich maskować, nie przy nim; dłonie błądziły po połach sukienki, w ten sposób dając dowód energii w nich skumulowanej.
- Dziś... nawet się cieszę, że się widzimy. Odrobinkę - przyznała, jak zwykle nie zajmując miejsca od razu. Zamiast tego wędrowała wzdłuż ścieżki, każdym krokiem płynęła w przestrzeni, jakby nie obowiązywała jej grawitacja, unikała także jego spojrzenia, rumieniąc się pod natłokiem pogmatwanych przemyśleń, ich kakofonicznej, obrosłej w chaos piany. Chyba wciąż do końca mu nie ufała, trudno to jednak ocenić, skoro sama nie była pewna. - Mam straszny bałagan w głowie - z przeciągłym westchnieniem Celine przymknęła powieki i odchyliła głowę do tyłu, kąpiąc się w promieniach słońca, które natychmiast liznęły skórę. Wstydziła się. Bo od czego miała zacząć? Jak odnaleźć słowa mogące opisać jej okropne zachowanie podczas uroczystości zaordynowanej przez Nealę? Jak wyjaśnić łatwość, z którą sięgnęła po alkohol i pozwoliła mu się ponieść, tak bardzo ryzykując?
Nie potrafiła przywyknąć do obecności Hectora, jego delikatnie naprowadzających sugestii, inwazyjnych pytań, oczu prześwietlających duszę, doszukujących się w niej najgłębiej uśpionych sekretów. Po pierwszym spotkaniu przez chwilę sądziła, że więcej tu nie wróci. Uprzejmość terapeuty okazała się, o dziwo, trudniejsza do zniesienia, niż gdyby spoglądał na nią z niewypowiedzianym na głos osądem, jakimkolwiek śladem odrazy, do nich już przywykła, widząc własne odbicie w lustrze, ale z życzliwością przychodziło jej pogodzić się o wiele trudniej.
Nie robię tego dla siebie, powtarzała więc uparcie w myślach przed następną wizytą, z kolei przy trzeciej, obecnej, sztorm ustał z myśli, pozostawiając na ich wodach leniwie skropione podejrzliwością fale - przynajmniej co do jego osoby. Gdyby chciał, do tej pory zdołałby zadać celny cios. Mógłby ją złamać, zniszczyć, pokiereszować tkanki zdrowiejącego serca, ale tego nie zrobił. Nie krzywdził inaczej, niż poprzez poruszanie bolesnych tematów, zmusiwszy do konfrontacji - a choć to nie raz bolało bardziej, niż wymierzenie policzka, Celine powoli zaczynała rozumieć, do czego prowadziły ich spotkania.
Kiedy ognisko u Neali dobiegło końca, wręcz nie mogła nadziwić się własnej radości na kolejną wizytę w walijskim domu magipsychiatry, tyle miała mu do opowiedzenia. Tyle wątpliwości do rozwiania, spiętrzonych w zbyt małej czaszce, by wszystkie je pomieścić.
- Dzień dobry, Hectorze - odezwała się przy otwartej furtce, prowadzona ścieżką ku znajomej już ławce pod drzewem, gdzie znów dostrzegła miękki koc wyścielający siedzenie. Majowy skwar sprzyjał przebywaniu na świeżym powietrzu, czuła zresztą, że tutaj łatwiej było jej oddychać, bez ścian obciskających płuca ani paniki po wkroczeniu do nowego wnętrza. Ułożony na głowie jasny kapelusz bronił przed spieczeniem noska, miękką wstęgą lawendowej kokardy opadając z tyłu na srebrne włosy. Ktoś mógłby pomyśleć, że zamierzali spędzić razem urocze popołudnie w towarzystwie kwiatów wdzięczących się do słońca, tymczasem po skórze półwili już wędrowały ciarki niepewności i zdenerwowania. Nie umiała ich maskować, nie przy nim; dłonie błądziły po połach sukienki, w ten sposób dając dowód energii w nich skumulowanej.
- Dziś... nawet się cieszę, że się widzimy. Odrobinkę - przyznała, jak zwykle nie zajmując miejsca od razu. Zamiast tego wędrowała wzdłuż ścieżki, każdym krokiem płynęła w przestrzeni, jakby nie obowiązywała jej grawitacja, unikała także jego spojrzenia, rumieniąc się pod natłokiem pogmatwanych przemyśleń, ich kakofonicznej, obrosłej w chaos piany. Chyba wciąż do końca mu nie ufała, trudno to jednak ocenić, skoro sama nie była pewna. - Mam straszny bałagan w głowie - z przeciągłym westchnieniem Celine przymknęła powieki i odchyliła głowę do tyłu, kąpiąc się w promieniach słońca, które natychmiast liznęły skórę. Wstydziła się. Bo od czego miała zacząć? Jak odnaleźć słowa mogące opisać jej okropne zachowanie podczas uroczystości zaordynowanej przez Nealę? Jak wyjaśnić łatwość, z którą sięgnęła po alkohol i pozwoliła mu się ponieść, tak bardzo ryzykując?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Rzadko prowadził osoby aż tak młode, na granicy adolescencji. Jeśli już, to na prośbę wymagających ojców, w ramach społecznych wymagań. Jako młody uzdrowiciel wierzył, że powinien pomagać pacjentom dotrzeć do prawdy o sobie. Jako początkujący przedsiębiorca odkrył jednak, że pomoc w dopasowaniu się do socjalnych obowiązków również była ważna i lepiej płatna.
Celinę leczył jednak dla niej samej, bez presji nadopiekuńczej matki i surowego ojca. Nigdy nie zajmował się też kimś świeżo po wyjściu z więzienia, zwykle tacy pacjenci nie szukali zresztą jego pomocy. Do niedawna wierzył zresztą w system sprawiedliwości, koncepcję winy i kary. Dopiero marcowe wydarzenia i słowa Yvette zachwiały tą wiarą.
Uśmiechnął się z pewnym zaskoczeniem, gdy śmiało jak na siebie powitała go pierwsza, gdy zobaczył, że dziś nosi głowę nieco wyżej. Postępy bywały bardzo powolne, obydwoje musieli o tym pamiętać.
A on zawsze miał słabość do połamanych istot.
-Dzień dobry, Celine. - spojrzał uważnie na dziewczynę, a potem przeniósł wzrok na dom. Dwie pierwsze wizyty odbyli w ogrodzie, miejscu jak najbardziej różnym od ciasnych wnętrz Tower, by czuła się swobodniej, by mogła zaczerpnąć oddechu. Dzisiaj wydawała się jednak w lepszej formie.
-Może masz ochotę wejść do domu? - zaproponował, dając jej wybór. Miał sztywne zasady, pacjentów przyjmował w gabinecie, ale dla niej mógł je trochę nagiąć - nie była tylko pacjentką, była kuzynką Yvette. A fotele w bibliotece były wygodne.
-Nawet? - uniósł kąciki ust w łagodnym rozbawieniu. Znów nie spuszczał wzroku z jej twarzy, jak zawsze przy delikatnych żartach próbował wybadać, na ile może sobie pozwolić. -Też się cieszę, Celinę. - lubił w końcu swoją pracę, lubił nawet tą pacjentkę, tak różną od innych.
-Opowiesz mi o tym? Spróbujemy go uporządkować. - poprosił, dostrzegając subtelną różnicę w jej mimice, delikatny rumieniec... wstydu? Czy to dawne wspomnienia do niej wracały, splatając się z nowymi przemyśleniami? Czy może od ich ostatniego spotkania wydarzyło się coś jeszcze, coś w jej aktualnej teraźniejszości? Tej, którą dzięki jego drobnej pomocy, miała poukładać od nowa, zostawiając dawne traumy i błędy za sobą? Wiedział, że od niektórych ran nie sposób się uwolnić, ale demony bywają głośne i milczące. Trzeba nauczyć Celinę żyć z tymi cichymi, założyć im kaganiec.
Celinę leczył jednak dla niej samej, bez presji nadopiekuńczej matki i surowego ojca. Nigdy nie zajmował się też kimś świeżo po wyjściu z więzienia, zwykle tacy pacjenci nie szukali zresztą jego pomocy. Do niedawna wierzył zresztą w system sprawiedliwości, koncepcję winy i kary. Dopiero marcowe wydarzenia i słowa Yvette zachwiały tą wiarą.
Uśmiechnął się z pewnym zaskoczeniem, gdy śmiało jak na siebie powitała go pierwsza, gdy zobaczył, że dziś nosi głowę nieco wyżej. Postępy bywały bardzo powolne, obydwoje musieli o tym pamiętać.
A on zawsze miał słabość do połamanych istot.
-Dzień dobry, Celine. - spojrzał uważnie na dziewczynę, a potem przeniósł wzrok na dom. Dwie pierwsze wizyty odbyli w ogrodzie, miejscu jak najbardziej różnym od ciasnych wnętrz Tower, by czuła się swobodniej, by mogła zaczerpnąć oddechu. Dzisiaj wydawała się jednak w lepszej formie.
-Może masz ochotę wejść do domu? - zaproponował, dając jej wybór. Miał sztywne zasady, pacjentów przyjmował w gabinecie, ale dla niej mógł je trochę nagiąć - nie była tylko pacjentką, była kuzynką Yvette. A fotele w bibliotece były wygodne.
-Nawet? - uniósł kąciki ust w łagodnym rozbawieniu. Znów nie spuszczał wzroku z jej twarzy, jak zawsze przy delikatnych żartach próbował wybadać, na ile może sobie pozwolić. -Też się cieszę, Celinę. - lubił w końcu swoją pracę, lubił nawet tą pacjentkę, tak różną od innych.
-Opowiesz mi o tym? Spróbujemy go uporządkować. - poprosił, dostrzegając subtelną różnicę w jej mimice, delikatny rumieniec... wstydu? Czy to dawne wspomnienia do niej wracały, splatając się z nowymi przemyśleniami? Czy może od ich ostatniego spotkania wydarzyło się coś jeszcze, coś w jej aktualnej teraźniejszości? Tej, którą dzięki jego drobnej pomocy, miała poukładać od nowa, zostawiając dawne traumy i błędy za sobą? Wiedział, że od niektórych ran nie sposób się uwolnić, ale demony bywają głośne i milczące. Trzeba nauczyć Celinę żyć z tymi cichymi, założyć im kaganiec.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaproszenie do domu zmroziło ją w miejscu, przytwierdzając stopy do podłoża jak zaklęcie, które nie pozwoliłoby im odejść. Wzrok podążył najpierw do przystojnej twarzy Hectora, ciosanej z antycznych archetypów i białego kruszcu zamierzchłych rzeźb, a potem niepewnie ściągnął ku budowli - zewnętrzne ściany z cegły wyglądały na zadbane, z okien nie spozierała żadna bestia, a mimo to Celine i tak była przekonana, że gdzieś w środku czaiło się zagrożenie. Ostatnio zawsze tak było. Nieznajome miejsca oddziaływały na nią gorzej niż nieznajomi ludzie, odbierały oddech, przyspieszały rytm bicia serca, zwaliłyby ją z nóg, gdyby tylko mogły.
- Chyba nie - wymamrotała bez entuzjazmu, za chwilę orientując się, że mogła zabrzmieć zbyt markotnie; półwila wyprostowała wtedy plecy i spojrzała na Vale'a nieco bystrzej. - W środku na pewno jest pięknie, ale pogodę też mamy piękną. Kto wie, kiedy słońce przestanie być dla nas miłe? Powinniśmy z niego korzystać. W kwietniu było go mało - poprawiła się z przepraszającym uśmiechem, wiedziała, że on wie, że się domyśli, a jednocześnie miała nadzieję, że nie będzie dziś drążył tej niechęci. W końcu zamierzała zdekoncentrować Hectora dużo poważniejszymi problemami.
Zanim usta pozwoliłyby wylać się kaskadzie sekretów na powierzchnię, przełamując barierę między pamięcią, w której przytrzymywała ostatnie wydarzenia, a uważnymi uszami terapeuty, jej chód stał się szybszy, bardziej chaotyczny, jak taniec powoływany do życia właśnie w tym momencie. Przypadkowa improwizacja. Patrzyła na ścieżkę przy stopach, by potem unieść spojrzenie na korony drzew, wrócić nim do kwietnych klombów i znów na ścieżkę, i tak toczyło się to koło w rytmie poddenerwowanego spaceru jeszcze przez dłuższą chwilę niewygodnego milczenia.
- Zrobiłam coś strasznie głupiego - wyjawiła cicho, tak jakby kwiaty mogły ich podsłuchać, a to, co usłyszą zmusiłoby je do zmiany zdania na temat półwili. Pewnie i tak nie myślały o niej zbyt pochwalnie. - Na pewno nikomu o tym nie powiesz? - zapytała kontrolnie, zawsze to robiła, pełna obaw, że prędzej czy później tajemnica zawodowa wygaśnie. - Ostatnio byłam na ognisku u koleżanki, nowej przyjaciółki - swoją drogą kto by pomyślał, że trafię na taką duszę? Sympatyczną i pełną zrozumienia? I że ona mnie zaakceptuje? Odczarowywałyśmy jej kolor włosów, który przez pomyłkę zmieniłam na różowy, intensywny jak cyklamen, za karę musiała w nim chodzić przez tydzień... Ale nie o tym, och, nie o tym - zatrzepotała głową, a srebrne włosy zakołysały się w objęciach powietrza. - Tam był alkohol - jej głos nagle wydawał się grobowy; Celine obróciła się w kierunku Vale'a, gorączkowo przyglądając się jego twarzy. Już się domyślał? Wiedział, do czego prowadziła ta historia? Historia pozornie niepozorna, a jednak odciskająca na niej tak mocny, kołowaty ślad?
- Chyba nie - wymamrotała bez entuzjazmu, za chwilę orientując się, że mogła zabrzmieć zbyt markotnie; półwila wyprostowała wtedy plecy i spojrzała na Vale'a nieco bystrzej. - W środku na pewno jest pięknie, ale pogodę też mamy piękną. Kto wie, kiedy słońce przestanie być dla nas miłe? Powinniśmy z niego korzystać. W kwietniu było go mało - poprawiła się z przepraszającym uśmiechem, wiedziała, że on wie, że się domyśli, a jednocześnie miała nadzieję, że nie będzie dziś drążył tej niechęci. W końcu zamierzała zdekoncentrować Hectora dużo poważniejszymi problemami.
Zanim usta pozwoliłyby wylać się kaskadzie sekretów na powierzchnię, przełamując barierę między pamięcią, w której przytrzymywała ostatnie wydarzenia, a uważnymi uszami terapeuty, jej chód stał się szybszy, bardziej chaotyczny, jak taniec powoływany do życia właśnie w tym momencie. Przypadkowa improwizacja. Patrzyła na ścieżkę przy stopach, by potem unieść spojrzenie na korony drzew, wrócić nim do kwietnych klombów i znów na ścieżkę, i tak toczyło się to koło w rytmie poddenerwowanego spaceru jeszcze przez dłuższą chwilę niewygodnego milczenia.
- Zrobiłam coś strasznie głupiego - wyjawiła cicho, tak jakby kwiaty mogły ich podsłuchać, a to, co usłyszą zmusiłoby je do zmiany zdania na temat półwili. Pewnie i tak nie myślały o niej zbyt pochwalnie. - Na pewno nikomu o tym nie powiesz? - zapytała kontrolnie, zawsze to robiła, pełna obaw, że prędzej czy później tajemnica zawodowa wygaśnie. - Ostatnio byłam na ognisku u koleżanki, nowej przyjaciółki - swoją drogą kto by pomyślał, że trafię na taką duszę? Sympatyczną i pełną zrozumienia? I że ona mnie zaakceptuje? Odczarowywałyśmy jej kolor włosów, który przez pomyłkę zmieniłam na różowy, intensywny jak cyklamen, za karę musiała w nim chodzić przez tydzień... Ale nie o tym, och, nie o tym - zatrzepotała głową, a srebrne włosy zakołysały się w objęciach powietrza. - Tam był alkohol - jej głos nagle wydawał się grobowy; Celine obróciła się w kierunku Vale'a, gorączkowo przyglądając się jego twarzy. Już się domyślał? Wiedział, do czego prowadziła ta historia? Historia pozornie niepozorna, a jednak odciskająca na niej tak mocny, kołowaty ślad?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
-Oczywiście. - zgodził się z łagodnym uśmiechem. Wzrok przeniósł na moment na krzewy róż, by nie mogła dostrzec, że błękitne spojrzenie stało się nieco ciemniejsze na myśl o ciemnej celi. To dlatego wolisz siedzieć na zewnątrz? - cisnęło mu się na usta, choć oczywiście mógłby ubrać swoje pytanie w płaszcz subtelności, wybrać słowa mniej wyraźnie kojarzące się z Tower, a i tak zdradzające, co miał na myśli. Mógłby. Chciałby. Był ciekaw i wiedział, że to też muszą przepracować - na razie skupiali się na teraźniejszości, na samoocenie Celine, temat więzienia ledwo muskając. Wciąż pracował na jej zaufanie i wydawało się, że dzisiaj je zdobył, w końcu przywitała go - jak na siebie - dość serdecznie. Ale choć warunki sprzyjały ryzyku, to coś - ta wiadomość o bałaganie w jej myślach, jej gotowość do podzielenia się tymże bałaganem - go powstrzymało.
-Obowiązuje mnie tajemnica zawodowa. - przypomniał jej, a choć głos pozostał ciepły, to Hector mówił wyraźnie i z naciskiem. Zresztą (przemknęło mu przez myśl i natychmiast się za to skarcił, bowiem sam powinien najlepiej wiedzieć, że ludzie są nieprzewidywalni) co aż tak głupiego mogła zrobić młoda dziewczyna? Była tutaj, cała i zdrowa. To najważniejsze. Póki nic nie groziło jej życiu, póki była wolna i bezpieczna, nawet nie przyszłoby mu do głowy mówić czegokolwiek Yvette. Każdy ma prawo do prywatności, a człowiek tak pełen sekretów jak Hector wiedział o tym najlepiej.
-Masz nową przyjaciółkę. - powtórzył po Celine, a jego ciepły uśmiech wydał się jakiś szerszy, naprawdę ciepły. To wspaniale, powiedziałby gdyby rozmawiali towarzysko, ale była jego pacjentką i nie mógł niczego wartościować. Zwłaszcza, gdy pracowali nad wykształceniem zdrowych mechanizmów zarówno zaufania, jak i dbania o własne bezpieczeństwo. Gdy nie był pewien, gdzie poznała tamtą dziewczynę.
-Gdzie się poznałyście? - zaczął ostrożnie, ale Celine była dziś chaosem, żywym srebrem. Czy właśnie taka była zanim, zanim aresztowano jej ojca, zanim trafiła na portowe ulice, zanim znalazła się w domu zepsutej szlachcianki, zanim wtrącono ją do celi na długie miesiące? Miał wrażenie, że poznaje ją od nowa - albo dawną Celine, albo kogoś zupełnie innego. Osobę, którą mogłaby być, którą dopiero się stawała, nieśmiało zrzucając kokon niczym motyl. Właściwie go to radowało, próbował komuś pomóc, tak naprawdę - ale zaraz skarcił się za własną naiwność, bowiem pacjenci rzadko kiedy mówili swoim magipsychiatrom dobre wieści.
A alkohol, w przypadku dziewczyny do niedawna uzależnionej, był bardzo złą wieścią.
-Alkohol i co dalej? - uśmiech powoli spełzał z jego twarzy, ale to nie był moment na kazanie ani nadmierne dociekanie, nie była jego córką, a pacjentką. Musiała to wykrztusić z siebie sama.
-Obowiązuje mnie tajemnica zawodowa. - przypomniał jej, a choć głos pozostał ciepły, to Hector mówił wyraźnie i z naciskiem. Zresztą (przemknęło mu przez myśl i natychmiast się za to skarcił, bowiem sam powinien najlepiej wiedzieć, że ludzie są nieprzewidywalni) co aż tak głupiego mogła zrobić młoda dziewczyna? Była tutaj, cała i zdrowa. To najważniejsze. Póki nic nie groziło jej życiu, póki była wolna i bezpieczna, nawet nie przyszłoby mu do głowy mówić czegokolwiek Yvette. Każdy ma prawo do prywatności, a człowiek tak pełen sekretów jak Hector wiedział o tym najlepiej.
-Masz nową przyjaciółkę. - powtórzył po Celine, a jego ciepły uśmiech wydał się jakiś szerszy, naprawdę ciepły. To wspaniale, powiedziałby gdyby rozmawiali towarzysko, ale była jego pacjentką i nie mógł niczego wartościować. Zwłaszcza, gdy pracowali nad wykształceniem zdrowych mechanizmów zarówno zaufania, jak i dbania o własne bezpieczeństwo. Gdy nie był pewien, gdzie poznała tamtą dziewczynę.
-Gdzie się poznałyście? - zaczął ostrożnie, ale Celine była dziś chaosem, żywym srebrem. Czy właśnie taka była zanim, zanim aresztowano jej ojca, zanim trafiła na portowe ulice, zanim znalazła się w domu zepsutej szlachcianki, zanim wtrącono ją do celi na długie miesiące? Miał wrażenie, że poznaje ją od nowa - albo dawną Celine, albo kogoś zupełnie innego. Osobę, którą mogłaby być, którą dopiero się stawała, nieśmiało zrzucając kokon niczym motyl. Właściwie go to radowało, próbował komuś pomóc, tak naprawdę - ale zaraz skarcił się za własną naiwność, bowiem pacjenci rzadko kiedy mówili swoim magipsychiatrom dobre wieści.
A alkohol, w przypadku dziewczyny do niedawna uzależnionej, był bardzo złą wieścią.
-Alkohol i co dalej? - uśmiech powoli spełzał z jego twarzy, ale to nie był moment na kazanie ani nadmierne dociekanie, nie była jego córką, a pacjentką. Musiała to wykrztusić z siebie sama.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ławka w ogrodzie
Szybka odpowiedź