Ognisko
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Ognisko
Nieduży kamienny krąg na ognisko został przygotowany na klifie, skąd można podziwiać ocean. Wiedzie do niego wydeptana ścieżka z pałacu, wiodąca również do zejścia na plażę. W pobliżu nie znajduje się nic więcej – Prewettowie zazwyczaj siadają na ziemi lub zabierają ze sobą poduchy. Najczęściej przesiadują tutaj samotnie lub w mniejszym gronie. Rozpalone ognisko podobno sprzyja podejmowaniu trudnych decyzji.
Przesilenie
21 czerwca 1958 r.
♫
21 czerwca 1958 r.
♫
Weymouth Palace żyło dzisiejszym spotkaniem. Daleko mu było do wystawnej uroczystości, ale służba i tak zadbała, by wszystko było dopięte na ostatni guzik. Podłogi w holu zostały świeżo wypastowane, na stole w jadalni leżała elegancka biała zastawa, a w łazience Archibalda wisiał wyprasowany jasnobrązowy garnitur. Letnie przesilenie zawsze było zaznaczone na kalendarzu wyraźnym czerwonym okręgiem. Prewettowie wyczekiwali końcówki czerwca niemalże tak samo mocno jak zimowych świąt, choć nie zwykli się wtedy wymieniać prezentami. Specyficzna atmosfera tej magicznej nocy była wystarczająca, by czekać na nią cały rok. Celebracja przesilenia zazwyczaj odbywała się wyłącznie wśród Prewettów, lecz w tym roku Archibald postanowił zaprosić jeszcze kilku gości. Powodów do świętowania było coraz mniej, a jego grono najbliższych osób zmniejszało się w najgorszy możliwy sposób. Poczuł potrzebę spotkania się z nimi wszystkimi na raz i zapomnienia, choćby na ten jeden wieczór, że za rogiem dzieją się straszne rzeczy. Celebracji tej wyjątkowej nocy, nadziei, odpoczynku.
Stanął przed wysokim lustrem, zapinając guziki lnianej koszuli. Na jego twarzy malowało się zmęczenie; cerę miał jakby bledszą, a oczy przygaszone. Od dłuższego czasu miał problemy ze snem, zbyt wiele myśli kotłowało mu się w głowie. Dzisiaj przede wszystkim o osobach, których już nie zobaczy przy stole. O Garetcie, Brendanie, Aleksandrze (choć dalej miał nadzieję, że udało mu się uciec z kraju i nie daje znaku życia przez wzgląd na własne bezpieczeństwo), a nawet Lacusie – wciąż pamiętał ich ostatnie wspólne przesilenie, kiedy omal nie spadli z klifu, biegając wokół ogniska.
– Lordzie Prewett, przybyli pierwsi goście – usłyszał głos służki za drzwiami. Dopiął ostatni guzik i bystrym krokiem ruszył w stronę drzwi wejściowych, uśmiechając się na widok znajomych twarzy. – Mare, najdroższa, wyglądasz olśniewająco! – Przywitał się z siostrą, zaraz przenosząc wzrok na pozostałą gromadę Greengrassów. – Saorise, ty również. Molly nie mogła się doczekać aż przyjedziesz – zdradził dziewczynce. – Delilah, jak miło, że do nas dołączyłaś – zwrócił się w stronę szwagierki. – Elroyu, mam nadzieję, że dzisiaj bez papugi – rzucił wesoło, ściskając mu dłoń, choć w jego oczach nie było ani krzty żartu. Poprosił służkę o zaprowadzenie gości do jadalni, a sam poczekał w holu na resztę. – Rio, Anthony! Jak dobrze was widzieć. Jak dzieci? A zresztą, zaraz wszystko opowiecie – Zaśmiał się, witając ich uprzejmie. – Heath, jak ty wyrosłeś! Zdecydowanie jesteś wyższy od Edwina – stwierdził, spoglądając z dumą na młodego lorda. Oni również zostali odprowadzeni do jadalni, a Archibald czekał na ostatniego gościa tego wieczoru – reszta, z tego co wiedział, miała dzisiaj do nich nie dotrzeć. – O, Hector, jesteś! – Uśmiechnął się na widok przyjaciela. – Orestesie, jak dobrze cię widzieć. Mam nadzieję, że książka ci się podobała – przywitał się z chłopcem, od razu schodząc na ich ulubiony temat. Zwykli rozmawiać jak naukowiec z naukowcem. – Reszta gości już siedzi w jadalni, chodźmy – machnął ręką i ruszył spokojnie przez korytarz, kiedy usłyszał za sobą znajome kroki. – Rory, no wreszcie! Koszuli nie mogłeś dobrać? Chodź, wszyscy już są – zaśmiał się, dołączając do pozostałych.
Na stole w jadalni pyszniły się pełne półmiski, a od intensywnych zapachów można było dostać zawrotów głowy. Na środku stołu leżała pieczeń z reema w wytrawnym sosie wiśniowym, a w reszcie półmisków czekały dodatki w postaci pieczonych ziemniaków i warzyw. Do obiadu przewidziano francuskie czerwone wino lub słodki sok malinowy. Służba nałożyła każdemu słuszną porcję na talerz, a do kieliszków nalała wybrany trunek. Z zaczarowanej harfy popłynęły dźwięki spokojnej melodii, mającej umilić im posiłek. – Bon appetit, moi drodzy – życzył gościom smacznego, a do harfy szybko dołączył akompaniament uderzających o siebie sztućców i głosów rozmów. Obiad miał być tylko preludium do głównej części spotkania, momentem na poznanie się gości i wymianę pierwszych zdań. Miał też dać siłę na przesiedzenie całego wieczora na zewnątrz, choć Archibald z niepokojem wyglądał przez okno – w nocy nad Weymouth przeszła silna nawałnica i miał nadzieję, że nie zastanie ich powtórka.
***
Po obiedzie goście zostali zaprowadzeni na klif, skąd rozpościerał się widok na ocean. Nieopodal był przygotowany kamienny krąg na ognisko, a wokół niego stało kilka wygodnych krzeseł i ława. Na każdym z nich leżał pomarańczowy koc, gdyby komuś zrobiło się zimno, choć wieczór zdawał się zapowiadać ciepło i przyjemnie. Obok ogniska stał stół ze słodkimi przekąskami oraz dzbany z napojami. Goście mogli zająć miejsce zarówno przy samym ognisku, jak i przy stole. Archibald stanął obok ogniska z szykowną butelką Quintina w dłoni. – Kochani! Bardzo się cieszę, że udało nam się dzisiaj spotkać w tak zacnym gronie. Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę z trudów, jakie czekają nas w codziennym życiu, ale tym bardziej powinniśmy celebrować chwile takie jak ta. Letnie przesilenie to wyjątkowa noc, jeszcze bardziej magiczna od pozostałych. Noc radości i miłości, gdzie światło wygrywa z cieniem. Życzę sobie i wam*, by takich chwil było w naszym życiu jak najwięcej – nie byłby sobą, gdyby nie przemówił do swoich gości, takie wystąpienia już weszły mu w krew. Otworzył butelkę Quintina i rozlał każdemu (dorosłemu!) po kieliszku, Mare podając kieliszek z sokiem. – Kwiaty paproci dopiero się budzą, dlatego mamy jeszcze dużo czasu na zabawę. Za nas, moi drodzy. I za lepszy czas**. Oby wkrótce – Uniósł kieliszek, uśmiechając się do rodziny i przyjaciół, którzy dzisiaj go otaczali. – Roratio, czyń honory i rozpal ognisko – poprosił brata, odsuwając się od kamiennego kręgu, w którym już leżało przygotowane drewno. Czuł, że gdyby dłużej wygłaszał toast, zszedłby na zbyt przygnębiające tony. – A dzieci proszę o nie spadnięcie z klifu, nie mam dzisiaj ochoty na pracę – dodał, szczególnie wymownie spoglądając na Edwina, trochę mniej na Molly.
* by nas było stać na święty spokój
** za każde wspomnienie, co żyje w nas, niech żyje jeszcze przez chwilę
***
Witajcie na obchodach letniego przesilenia! <3 Nie chcę dawać twardych terminów na odpis, ale może spróbujmy zebrać się w temacie do czwartku, żeby w miarę sprawnie szło! W kolejnych postach czekają na was dodatkowe atrakcje.Obiad: Pieczony reem w sosie wiśniowym, warzywa, sól, przyprawy, drogie wino, sok malinowy.
Przekąski przy ognisku: Suszone śliwki, jabłka, gruszki, ciasto drożdżowe, wiśnie w czekoladzie, fasolki wszystkich smaków (smaki do rzutów kostką) oraz drogie wino, sok malinowy, ciepła herbata czarna i kwiatowa.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Ostatnio zmieniony przez Archibald Prewett dnia 11.08.22 12:09, w całości zmieniany 1 raz
Zdecydowanie nie mógł odpuścić wizyty w Weymouth. Nie, kiedy zapraszał go sam Archibald. Jeszcze tego samego dnia, kiedy otrzymał list, postanowił przygotować się na wizytę. Nie mógł przecież pojawić się z pustymi rękami. Od razu wysłał prośbę o przygotowanie pięknego pióra, z którego Archibald mógłby korzystać pisząc właśnie zaproszenia i inne ważne listy lub dokumenty. Dla dzieci z kolei chciał przygotować śliczną drewnianą biedronkę i żabę do zabawy. Dla wszystkich z kolei nie zapomniał o małej beczuszce whisky.
Wystroił się jak na święta. Przyjacielowi miałby zrobić przykrość przychodząc ubrany jak na wojnę? Oczywiście, że nie, dlatego przywdział najbardziej odświętną i lekką granatowo–złotą szatę, z wyhaftowanymi złotą nicią znikaczami w pobliżu guzików i gwiazdami na rękawach. Tylko żona odwlekła go od szabli, którą z początku chciał dumnie nosić u boku. Właściwie, miała w tym rację – lepiej było nie przesadzać. A i ona, za namową Anthony’ego przywdziała coś mniej skromnego, choć i tak na tyle skromnego, co nie powodowałoby u niej zawstydzenia i poczucia winy. Duszy i zachowania Weasleya nie mógł z niej przepędzić, a nawet nie próbował. Oprócz Rii powiódł ze sobą także Heatha i dzieci, i opiekunki, które miały się zająć trojaczkami.
– Archibaldzie! – zawołał radośnie na widok swojego przyjaciela i natychmiast uścisnął mu rękę, a za tym poklepał go po ramieniu. – Opowiemy później, masz pełne ręce roboty, ale jak widzisz, jest nas spora gromadka i nie mógłbym nie przedstawić tobie całej trójki – dodał, nie chcąc go zajmować na samym początku długimi opowiadaniami, choć zrobił do tego drobny wstęp. – Och, zapomniałbym. Skromny prezent – wręczył mu zaraz pakunek.
Dał się odprowadzić do jadalni i zanim usiadł, przywitał się ze wszystkimi, którzy nie łypali na niego złowrogo, a ze szczególnym zadowoleniem ucałował dłoń Mare, pamiętając o niedawnej jej prośbie i pomocy, ale także o jej stanie, a także radośnie uściskał dłoń Rory’emu. Dopiero po powitaniach mógł spokojnie usiąść. Rozejrzał się po wszystkich zebranych, zastanawiając się kto jeszcze miał przyjść. I czy też na liście gości miał znalazł się ktoś z Abbottów… bo jeżeli tak, to ci z całą pewnością nie zamierzali powstrzymać się od niepotrzebnych komentarzy.
Po obiedzie razem z innymi zebrał się wokół jeszcze nierozpalonego ogniska. Opatulił Rię kocem, tak na wszelki wypadek, szczególnie że krążyła między gośćmi a dziećmi, które od czasu do czasu wymagały uwagi. Wysłuchał uważnie słów Prewetta, czasem kiwając głową. Nie było czego dodawać do jego słów, dlatego wzniósł toast nalanym Quintinem (a Ria sokiem) i uśmiechnął się zamiast głośno rzucić „na zdrowie” lub jakiekolwiek inne życzenie, które i tak zdążył już sobie zażyczyć Archibald. Nie mógł za to powstrzymać się od szepnięcia Heathowi:
– Nawet nie myśl o locie z klifu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wystroił się jak na święta. Przyjacielowi miałby zrobić przykrość przychodząc ubrany jak na wojnę? Oczywiście, że nie, dlatego przywdział najbardziej odświętną i lekką granatowo–złotą szatę, z wyhaftowanymi złotą nicią znikaczami w pobliżu guzików i gwiazdami na rękawach. Tylko żona odwlekła go od szabli, którą z początku chciał dumnie nosić u boku. Właściwie, miała w tym rację – lepiej było nie przesadzać. A i ona, za namową Anthony’ego przywdziała coś mniej skromnego, choć i tak na tyle skromnego, co nie powodowałoby u niej zawstydzenia i poczucia winy. Duszy i zachowania Weasleya nie mógł z niej przepędzić, a nawet nie próbował. Oprócz Rii powiódł ze sobą także Heatha i dzieci, i opiekunki, które miały się zająć trojaczkami.
– Archibaldzie! – zawołał radośnie na widok swojego przyjaciela i natychmiast uścisnął mu rękę, a za tym poklepał go po ramieniu. – Opowiemy później, masz pełne ręce roboty, ale jak widzisz, jest nas spora gromadka i nie mógłbym nie przedstawić tobie całej trójki – dodał, nie chcąc go zajmować na samym początku długimi opowiadaniami, choć zrobił do tego drobny wstęp. – Och, zapomniałbym. Skromny prezent – wręczył mu zaraz pakunek.
Dał się odprowadzić do jadalni i zanim usiadł, przywitał się ze wszystkimi, którzy nie łypali na niego złowrogo, a ze szczególnym zadowoleniem ucałował dłoń Mare, pamiętając o niedawnej jej prośbie i pomocy, ale także o jej stanie, a także radośnie uściskał dłoń Rory’emu. Dopiero po powitaniach mógł spokojnie usiąść. Rozejrzał się po wszystkich zebranych, zastanawiając się kto jeszcze miał przyjść. I czy też na liście gości miał znalazł się ktoś z Abbottów… bo jeżeli tak, to ci z całą pewnością nie zamierzali powstrzymać się od niepotrzebnych komentarzy.
Po obiedzie razem z innymi zebrał się wokół jeszcze nierozpalonego ogniska. Opatulił Rię kocem, tak na wszelki wypadek, szczególnie że krążyła między gośćmi a dziećmi, które od czasu do czasu wymagały uwagi. Wysłuchał uważnie słów Prewetta, czasem kiwając głową. Nie było czego dodawać do jego słów, dlatego wzniósł toast nalanym Quintinem (a Ria sokiem) i uśmiechnął się zamiast głośno rzucić „na zdrowie” lub jakiekolwiek inne życzenie, które i tak zdążył już sobie zażyczyć Archibald. Nie mógł za to powstrzymać się od szepnięcia Heathowi:
– Nawet nie myśl o locie z klifu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Ostatnio zmieniony przez Anthony Macmillan dnia 12.08.22 11:31, w całości zmieniany 1 raz
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od kiedy dostał zaproszenie w zasadzie nie był w stanie myśleć o czym innym jak o zaproszeniu do Weymouth. No, może był ale w końcu temat powracał jak bumerang i mały Macmillan niestrudzenie marudził ile to jeszcze trzeba czekać i czemu tak długo i w ogóle to dlaczego nie można by zrobić tego całego święta wcześniej. Nie było się co dziwić. Malec ciężko znosił rutynę w Dworku Macmillanów. Zanim wybuchła wojna, często bywał w różnych miejscach czy to w okolicy czy w magicznej części Londynu. Chociaż, dzięki temu wizyta u Prewettów wydawała się czymś niesamowitym.
W końcu nadszedł upragniony dzień. Rankiem Heath nie mógł sobie w ogóle znaleźć miejsca, ale uznał, że pozbiera trochę wrzosków w okolicy posiadłości i jakoś zleciało. Potem zaś wcale nie było lepiej, bo musiał stoczyć dwie batalie ze swoją opiekunką. Jedna była o tym, że nie może wziąć swojej miotełki na wizytę. Kobieta była nieugięta i na wszelki wypadek nawet mu ją zarekwirowała. No i jak miał teraz zademonstrować Molly jakich nowych sztuczek się nauczył? Druga awantura była zaś o strój. Na co dzień chłopiec był ubrany dobrze, ale tak żeby mógł swobodnie uprawiać różne aktywności. Dzisiaj zaś musiał się wcisnąć w coś bardziej formalnego. W końcu uległ i wystrojony był gotów by ruszyć w odwiedziny u boku swojego wujka i cioci.
Kiedy dotarli, ledwo wytrzymał, żeby się przywitać grzecznie z Archibaldem
- I będę jeszcze wyższy!- oznajmił lordowi nestorowi po czym śmignął w kierunku, a jakże, Edwina i Molly. Molly została obdarowana bukiecikiem wrzosków, wcześniej własnoręcznie zebranych przez małego Lorda. Nawet były ozdobione niebiesko złotą wstążeczką. Po powitaniach chłopiec miał zamiar od razu zaproponować jakąś zabawę, ale okazało się, że musieli ruszyć na jakiś nudny obiad.
-Ciocia! Wujek! Kiedy mi pokażesz smoki?- wykrzyknął zaskoczony w stronę Greengrassów, a pytanie o smoki skierował do Elroya. Raz co prawda był w rezerwacie i to nawet ze swoim tatą, ale to już było dawno temu! Na pewno mieli jakieś nowe okazy! Heath nie spodziewał się obecności Greengrassów. W nieco lepszym humorze, chłopiec jakoś przebrnął bez większych ekscesów przez cały posiłek, chociaż widać było, że dla zużycia energii jaka go przepełniała machał zawzięcie nogami pod krzesłem. Może to nie było zbyt eleganckie, no ale coś musiał ze sobą zrobić.
Na szczęście zanim zaczął się na poważnie nudzić obiad się zakończył i ruszyli na klif. Mały Macmillan udawał, że słucha przemówienia Archibalda, zdecydowanie bardziej ciekawiło go samo miejsce na ognisko, przekąski w okolicy no i krawędź klifu. Strzelał oczami we wszystkie strony jakby nie mogąc się zdecydować od czego zacząć. Kiedy toast się skończył już miał zamiar ruszyć obejrzeć sobie dokładnie kraniec urwiska, ale w miejscu zatrzymały go słowa Archibalda, a potem szept Anthony'ego.
-nie mam miotły- oznajmił ponuro tak jakby to rozwiązywało cały temat.
-Wujek! Tam są fasolki! Zobaczymy kto wylosuje paskudniejszą!- rzucił wyzwanie Tonikowi i sięgnął po jedną z nich. Z tego wszystkiego zapomniał, że jakieś dwa lata temu uznał, że są fuj i w ogóle beznadziejne.
W końcu nadszedł upragniony dzień. Rankiem Heath nie mógł sobie w ogóle znaleźć miejsca, ale uznał, że pozbiera trochę wrzosków w okolicy posiadłości i jakoś zleciało. Potem zaś wcale nie było lepiej, bo musiał stoczyć dwie batalie ze swoją opiekunką. Jedna była o tym, że nie może wziąć swojej miotełki na wizytę. Kobieta była nieugięta i na wszelki wypadek nawet mu ją zarekwirowała. No i jak miał teraz zademonstrować Molly jakich nowych sztuczek się nauczył? Druga awantura była zaś o strój. Na co dzień chłopiec był ubrany dobrze, ale tak żeby mógł swobodnie uprawiać różne aktywności. Dzisiaj zaś musiał się wcisnąć w coś bardziej formalnego. W końcu uległ i wystrojony był gotów by ruszyć w odwiedziny u boku swojego wujka i cioci.
Kiedy dotarli, ledwo wytrzymał, żeby się przywitać grzecznie z Archibaldem
- I będę jeszcze wyższy!- oznajmił lordowi nestorowi po czym śmignął w kierunku, a jakże, Edwina i Molly. Molly została obdarowana bukiecikiem wrzosków, wcześniej własnoręcznie zebranych przez małego Lorda. Nawet były ozdobione niebiesko złotą wstążeczką. Po powitaniach chłopiec miał zamiar od razu zaproponować jakąś zabawę, ale okazało się, że musieli ruszyć na jakiś nudny obiad.
-Ciocia! Wujek! Kiedy mi pokażesz smoki?- wykrzyknął zaskoczony w stronę Greengrassów, a pytanie o smoki skierował do Elroya. Raz co prawda był w rezerwacie i to nawet ze swoim tatą, ale to już było dawno temu! Na pewno mieli jakieś nowe okazy! Heath nie spodziewał się obecności Greengrassów. W nieco lepszym humorze, chłopiec jakoś przebrnął bez większych ekscesów przez cały posiłek, chociaż widać było, że dla zużycia energii jaka go przepełniała machał zawzięcie nogami pod krzesłem. Może to nie było zbyt eleganckie, no ale coś musiał ze sobą zrobić.
Na szczęście zanim zaczął się na poważnie nudzić obiad się zakończył i ruszyli na klif. Mały Macmillan udawał, że słucha przemówienia Archibalda, zdecydowanie bardziej ciekawiło go samo miejsce na ognisko, przekąski w okolicy no i krawędź klifu. Strzelał oczami we wszystkie strony jakby nie mogąc się zdecydować od czego zacząć. Kiedy toast się skończył już miał zamiar ruszyć obejrzeć sobie dokładnie kraniec urwiska, ale w miejscu zatrzymały go słowa Archibalda, a potem szept Anthony'ego.
-nie mam miotły- oznajmił ponuro tak jakby to rozwiązywało cały temat.
-Wujek! Tam są fasolki! Zobaczymy kto wylosuje paskudniejszą!- rzucił wyzwanie Tonikowi i sięgnął po jedną z nich. Z tego wszystkiego zapomniał, że jakieś dwa lata temu uznał, że są fuj i w ogóle beznadziejne.
Trudno wyrazić, ile radości - albo ulgi - sprawiło mu to zaproszenie. Rok temu między nim i Archibaldem wciąż panowało milczenie, trzy miesiące temu nadal nie był pewny, czy zdołają porozmawiać - a obchody przesilenia nie tyle podtrzymywały pozory normalności, co były namacalnym dowodem przebaczenia. Hector zawsze wątpił i analizował, będzie potrzebował tych dowodów wiele. Orestes za to zareagował prostolinijnie, wesoło podskakując - ostatnio jakoś częściej podskakiwał, dawniej tego nie robił. Dawniej wyjście wiązałoby się też z napiętą atmosferą, cichymi syknięciami, irytującą obecnością żony - dziś był zaś lekki jak pióro, t y l k o on i Orestes, żałoba prawie nigdy nie smakowała tak słodko.
Ubrał siebie i Orestesa w najbardziej eleganckie szaty wyjściowe jakie posiadali, przeczuwając, że resztą gości mogą być wyżej urodzeni goście Archibalda. Znał już savoir-vivre o wiele lepiej niż cichy piętnastolatek, który przyjechał kiedyś do Weymouth na wakacje, ale te wyjścia nigdy nie przestaną go onieśmielać.
Trzymał się z tyłu, rozpoznając znamienite twarze - niektórych jeszcze nie znał, ale zaraz przywita się z lordem Elroyem, lady Marę i lady Delilah, gdy będzie już wypadało. Na razie poczekał na gospodarza, posyłając Archibaldowi łagodny uśmiech i bardzo uważne spojrzenie.
Magipsychiatrze nie umknęły ślady niewyspania ani to, że przyjaciel wyglądał na zmęczonego. Miał nadzieję, że nie dzisiejszą uroczystością - pamiętał, ile narzekań na aranżację paprotek na zaproszeniach wysłuchał w młodości - ale chyba wolałby, żeby Archibald martwił się niepotrzebnymi obowiązkami, a nie wojną.
-Archibaldzie, ogromnie dziękujemy za zaproszenie. - przywitał się, nieco (o w i e l e) bardziej formalnie niż zwykle, ale Archibald zdążył chyba przywyknąć do teatralnego onieśmielenia Hectora w towarzystwie. Przynajmniej już nie wymykało mu się "lordzie Fluviusie", jak przy jego rodzicach gdy byli nastolatkami.
-Dziękujemy, wujku... s i r! - powtórzył jak echo Orestes. Siedmiolatek był ubrany w garniturek i wyglądał jak miniaturowa kopia Hectora.
-Książka bardzo mi się podobała, ale gdzie są żony Entów? - zapytał, momentalnie poważniejąc, bowiem ta kwestia nigdy nie była wyjaśniona. Jeśli ktokolwiek znał odpowiedź, to na pewno wujek Archibald!
W jadalni Hector przywitał się z lordem Macmillan, kulturalnie udając, że widzi go po raz pierwszy od lat, po prostu jak dawnego znajomego z Hogwartu i próbując wyprzeć świadomość, że wraz z Archiem został obwołany groźnym terrorystą. Orestes nie musiał udawać - w Walii nie było aż tyle tych plakatów.
-Hector Vale - przedstawił się Anthony'emu, z onieśmieleniem zakładając, ze pewnie go nie pamięta. -Magipsychiatra. - dodał odruchowo, podświadomie lękając się, że bez tytułu lordowskiego i bez prestiżowego zawodu byłby tutaj po prostu nikim. -A to mój syn Orestes. - usprawiedliwi swoją obecność, podczas gdy Orestes ukłonił się grzecznie Anthony'emu zerkał ciekawie na Heatha, ale był zbyt speszony by samemu zacząć rozmowę.
Zasiedli przy stole i wysłuchali przemowy - Orestes z zachwytem, bo wujek mówił, a Hector z melancholijną zadumą. Trudy codziennego życia. Zawsze uważał Archibalda za bardziej uprzywilejowanego od siebie, ale cholerne listy gończe odwróciły te role - Walia wydawała się teraz ostoją wolności, a Weymouth złotą klatką - nawet z bogato zastawionym stołem. Hector nigdy nie jadł reema z malinami, był pyszny. Czy Archie nadal miał tą samą kucharkę, co zwykle? (Miał nadzieję, ze tak, że nie ufał nikomu zbyt pochopnie). Co jeszcze mogło się zmienić przez ostatnio rok?
Wzniósł toast winem, chyba swoim ulubionym. Samemu nie pił wina od kilku miesięcy, a szkoda, chętnie poczęstowałby nim... wyjątkowe osoby.
Przeszli przed ognisko, gdzie Orestes poprosił Hectora o spróbowanie fasolek - już po tym, jak poczęstował się nimi Heath. Starszy Vale skrzywił się, czując coś... suchego i ohydnego (termita), a młodszy przechylił główkę z ciekawością, usiłując przyporządkować do czegoś nieznany, roślinny smak (kaktusa). -To chyba roślina, ale nie wiem jaka. - pożalił się, ze smutkiem orientując się, że już nigdy nie znajdzie tej samej fasolki i nikt nie wyjaśni mu, co to było. Chyba, że spyta wujka!
*rzucałam w bezsensownym
Ubrał siebie i Orestesa w najbardziej eleganckie szaty wyjściowe jakie posiadali, przeczuwając, że resztą gości mogą być wyżej urodzeni goście Archibalda. Znał już savoir-vivre o wiele lepiej niż cichy piętnastolatek, który przyjechał kiedyś do Weymouth na wakacje, ale te wyjścia nigdy nie przestaną go onieśmielać.
Trzymał się z tyłu, rozpoznając znamienite twarze - niektórych jeszcze nie znał, ale zaraz przywita się z lordem Elroyem, lady Marę i lady Delilah, gdy będzie już wypadało. Na razie poczekał na gospodarza, posyłając Archibaldowi łagodny uśmiech i bardzo uważne spojrzenie.
Magipsychiatrze nie umknęły ślady niewyspania ani to, że przyjaciel wyglądał na zmęczonego. Miał nadzieję, że nie dzisiejszą uroczystością - pamiętał, ile narzekań na aranżację paprotek na zaproszeniach wysłuchał w młodości - ale chyba wolałby, żeby Archibald martwił się niepotrzebnymi obowiązkami, a nie wojną.
-Archibaldzie, ogromnie dziękujemy za zaproszenie. - przywitał się, nieco (o w i e l e) bardziej formalnie niż zwykle, ale Archibald zdążył chyba przywyknąć do teatralnego onieśmielenia Hectora w towarzystwie. Przynajmniej już nie wymykało mu się "lordzie Fluviusie", jak przy jego rodzicach gdy byli nastolatkami.
-Dziękujemy, wujku... s i r! - powtórzył jak echo Orestes. Siedmiolatek był ubrany w garniturek i wyglądał jak miniaturowa kopia Hectora.
-Książka bardzo mi się podobała, ale gdzie są żony Entów? - zapytał, momentalnie poważniejąc, bowiem ta kwestia nigdy nie była wyjaśniona. Jeśli ktokolwiek znał odpowiedź, to na pewno wujek Archibald!
W jadalni Hector przywitał się z lordem Macmillan, kulturalnie udając, że widzi go po raz pierwszy od lat, po prostu jak dawnego znajomego z Hogwartu i próbując wyprzeć świadomość, że wraz z Archiem został obwołany groźnym terrorystą. Orestes nie musiał udawać - w Walii nie było aż tyle tych plakatów.
-Hector Vale - przedstawił się Anthony'emu, z onieśmieleniem zakładając, ze pewnie go nie pamięta. -Magipsychiatra. - dodał odruchowo, podświadomie lękając się, że bez tytułu lordowskiego i bez prestiżowego zawodu byłby tutaj po prostu nikim. -A to mój syn Orestes. - usprawiedliwi swoją obecność, podczas gdy Orestes ukłonił się grzecznie Anthony'emu zerkał ciekawie na Heatha, ale był zbyt speszony by samemu zacząć rozmowę.
Zasiedli przy stole i wysłuchali przemowy - Orestes z zachwytem, bo wujek mówił, a Hector z melancholijną zadumą. Trudy codziennego życia. Zawsze uważał Archibalda za bardziej uprzywilejowanego od siebie, ale cholerne listy gończe odwróciły te role - Walia wydawała się teraz ostoją wolności, a Weymouth złotą klatką - nawet z bogato zastawionym stołem. Hector nigdy nie jadł reema z malinami, był pyszny. Czy Archie nadal miał tą samą kucharkę, co zwykle? (Miał nadzieję, ze tak, że nie ufał nikomu zbyt pochopnie). Co jeszcze mogło się zmienić przez ostatnio rok?
Wzniósł toast winem, chyba swoim ulubionym. Samemu nie pił wina od kilku miesięcy, a szkoda, chętnie poczęstowałby nim... wyjątkowe osoby.
Przeszli przed ognisko, gdzie Orestes poprosił Hectora o spróbowanie fasolek - już po tym, jak poczęstował się nimi Heath. Starszy Vale skrzywił się, czując coś... suchego i ohydnego (termita), a młodszy przechylił główkę z ciekawością, usiłując przyporządkować do czegoś nieznany, roślinny smak (kaktusa). -To chyba roślina, ale nie wiem jaka. - pożalił się, ze smutkiem orientując się, że już nigdy nie znajdzie tej samej fasolki i nikt nie wyjaśni mu, co to było. Chyba, że spyta wujka!
*rzucałam w bezsensownym
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Każde wydarzenie towarzyskie w Weymouth Roratio traktował z najwyższym priorytetem, jak na Prewetta przystało. Prawdę mówiąc obawiał się, czy Archie zdecyduje się zorganizować obchody przesilenia. To piękne święto przywodziło na myśl jedynie dobre wspomnienia, pełne czystej radości i rodzinnego ciepła. Wspólne wieczory spędzone przy ognisku, biesiadowanie i - w odpowiednim momencie wieczoru - największa trakcja ogniskowa, do której właściwie przygotowywał się od kiedy nauczył się odrywać stopy od ziemi.
Skłamałby, gdyby powiedział, że nie przykładał wagi do swojego dzisiejszego stroju i ogólnego wizerunku. Przecież jako gospodarz, brat nestora, musiał się godnie prezentować, prawda? To, a może fakt, że przecież Roratio na wszystko miał zawsze czas sprawiło, że nieco spóźniony zbiegł na sam dół do jadalni. Z nieco przyśpieszonym oddechem przywitał stojącego w drzwiach brata szerokim, niezmącony zawstydzeniem z powodu swojej niefrasobliwości uśmiechem. - Nie pasowała mi do mankietów - poskarżył się nim wszedł prężnym krokiem na salę. Po drodze uścisnął dłoń lorda Anthony'ego, którego obecność niezmiernie go cieszyła. Serce Roratio radowało się na widok szlachetnych (nie tylko z urodzenia) gości; Weymouth nieco przygasło wraz z listami gończymi wysłanymi za nestorstwem ich rodu. Dzisiaj ponownie obudziło się w nim dawne ciepło oraz gościnność, z której przecież słynęli. Świetnie czuł się w roli gospodarza, z należytym szacunkiem witając wszystkich napotkanych gości, niezależnie od tego jak wysoko odrastali od ziemi.- Mare, promieniejesz! Dobrze cię widzieć, ciebie również Elroyu, nie wyobrażam sobie obchodów przesilenia bez was - szeroki uśmiech zdobił piegowatą twarz. Przecież cieszył się niezmiernie z obecności siostry oraz jej nowej rodziny. Za sprawą unii zawartej między rodami, przypieczętowanej małżeństwem Mare oraz Elroya stali się nieodłącznym elementem napełnionych wyłącznie pozytywnymi odczuciami wspomnień minionych uroczystości. Jednakże chyba nie ukrywał, że czekał na spotkanie z lady Delilah, do której zwrócił się z powitaniem, chcąc zamienić z nią kilka słów, nim kontynuuje swoją podróż wśród dzisiejszych gości. Chociaż parę. Nie zmieniając radosnego nastroju, zbliżył się w stronę panny Greengrass. - Lady Delilah - zaczął, znajdując się na kilka kroków od niej, aby nie czuła się zaskoczona jego nagłą obecnością. - Mam nadzieję, że obchody związane z przesileniem przypadną lady do gustu - dodał po chwili, nim usiedli przy stole, a Archibald rozpoczął uroczysty posiłek.
Chętnie wstał od stołu, kierując się w stronę utworzonego paleniska, gotowego do podjęcia gości. Ułożony w stożek stos już za chwilę miał dać im ciepło i zapewnić atrakcję na kolejną część wieczoru. Ujął w dłoń kielich z alkoholem i z zaskakującym skupieniem wysłuchał przemówienia brata, co jakiś czas zerkając jedynie w stronę Edwina, ciekaw czy i on znosił dzielnie ojcowskie wystąpienie. Na koniec zaś uniósł kielich w geście toastu i przechylił go, nim Archibald poprosił go o odpalenie ogniska. Odstawił naczynie na bok i odruchowo wygładził dłońmi materiał, tak aby prezentować się należycie. – Dziękuję, Archibaldzie – z powagą adekwatną do powierzonego mu zadania zwrócił się w stronę swojego nestora. Chociaż Prewettowie znali tradycję, to nie wszyscy goście mieli wcześniej okazję brać udział w obchodach przesilenia. Dlatego, gdy zamiast różdżki ujął w dłonie krzesiwo, zwrócił się do zebranych gości. – Chociaż nasi przodkowie posiadali zdolność podporządkowania sobie magicznej energii, to według ich wierzeń ogień zapalany podczas obchodów świąt powinien być czysty, pochodzić z natury, a nie pojawiać się na ziemi za sprawą zaklęcia. Dlatego dzisiaj, jak w każde przesilenie, stos zostanie podpalony czystym ogniem, zgodnie z tradycją - historia magii nigdy nie była jego mocną stroną, ale jako dumny przedstawiciel swojego rodu znał jego tradycje i kryjącą się za nimi opowieść. Nikomu nie miał zamiaru się przyznać, że coś na wzór tremy wkradło się w jego myśli, zatruło je chwilową obawą przed niepowodzeniem. Odwrócił się w stronę ułożonego stosu i dwie twarde powierzchnie starły się kilkukrotnie ze sobą, w końcu dając początek iskrom opadającym na suche gałązki, zajmując je ogniem. Płomienne języczki zaczęły wspinać się po kawałkach drewna, stopniowo zajmując cały stożek. Roratio dopiero po chwili – gdy ogień pewnie utrzymywał się w palenisku – odsunął się, spojrzeniem znowu wracając do gości. - Miłej zabawy, póki ogień się tli i może jeszcze dłużej – tego, z uśmiechem słyszalnym nawet w głosie, życzył wszystkim zebranym jak i sobie, po czym wmieszał się ponownie w tłum gości, wracając na poprzednio zajmowane przez siebie miejsce.
Skłamałby, gdyby powiedział, że nie przykładał wagi do swojego dzisiejszego stroju i ogólnego wizerunku. Przecież jako gospodarz, brat nestora, musiał się godnie prezentować, prawda? To, a może fakt, że przecież Roratio na wszystko miał zawsze czas sprawiło, że nieco spóźniony zbiegł na sam dół do jadalni. Z nieco przyśpieszonym oddechem przywitał stojącego w drzwiach brata szerokim, niezmącony zawstydzeniem z powodu swojej niefrasobliwości uśmiechem. - Nie pasowała mi do mankietów - poskarżył się nim wszedł prężnym krokiem na salę. Po drodze uścisnął dłoń lorda Anthony'ego, którego obecność niezmiernie go cieszyła. Serce Roratio radowało się na widok szlachetnych (nie tylko z urodzenia) gości; Weymouth nieco przygasło wraz z listami gończymi wysłanymi za nestorstwem ich rodu. Dzisiaj ponownie obudziło się w nim dawne ciepło oraz gościnność, z której przecież słynęli. Świetnie czuł się w roli gospodarza, z należytym szacunkiem witając wszystkich napotkanych gości, niezależnie od tego jak wysoko odrastali od ziemi.- Mare, promieniejesz! Dobrze cię widzieć, ciebie również Elroyu, nie wyobrażam sobie obchodów przesilenia bez was - szeroki uśmiech zdobił piegowatą twarz. Przecież cieszył się niezmiernie z obecności siostry oraz jej nowej rodziny. Za sprawą unii zawartej między rodami, przypieczętowanej małżeństwem Mare oraz Elroya stali się nieodłącznym elementem napełnionych wyłącznie pozytywnymi odczuciami wspomnień minionych uroczystości. Jednakże chyba nie ukrywał, że czekał na spotkanie z lady Delilah, do której zwrócił się z powitaniem, chcąc zamienić z nią kilka słów, nim kontynuuje swoją podróż wśród dzisiejszych gości. Chociaż parę. Nie zmieniając radosnego nastroju, zbliżył się w stronę panny Greengrass. - Lady Delilah - zaczął, znajdując się na kilka kroków od niej, aby nie czuła się zaskoczona jego nagłą obecnością. - Mam nadzieję, że obchody związane z przesileniem przypadną lady do gustu - dodał po chwili, nim usiedli przy stole, a Archibald rozpoczął uroczysty posiłek.
Chętnie wstał od stołu, kierując się w stronę utworzonego paleniska, gotowego do podjęcia gości. Ułożony w stożek stos już za chwilę miał dać im ciepło i zapewnić atrakcję na kolejną część wieczoru. Ujął w dłoń kielich z alkoholem i z zaskakującym skupieniem wysłuchał przemówienia brata, co jakiś czas zerkając jedynie w stronę Edwina, ciekaw czy i on znosił dzielnie ojcowskie wystąpienie. Na koniec zaś uniósł kielich w geście toastu i przechylił go, nim Archibald poprosił go o odpalenie ogniska. Odstawił naczynie na bok i odruchowo wygładził dłońmi materiał, tak aby prezentować się należycie. – Dziękuję, Archibaldzie – z powagą adekwatną do powierzonego mu zadania zwrócił się w stronę swojego nestora. Chociaż Prewettowie znali tradycję, to nie wszyscy goście mieli wcześniej okazję brać udział w obchodach przesilenia. Dlatego, gdy zamiast różdżki ujął w dłonie krzesiwo, zwrócił się do zebranych gości. – Chociaż nasi przodkowie posiadali zdolność podporządkowania sobie magicznej energii, to według ich wierzeń ogień zapalany podczas obchodów świąt powinien być czysty, pochodzić z natury, a nie pojawiać się na ziemi za sprawą zaklęcia. Dlatego dzisiaj, jak w każde przesilenie, stos zostanie podpalony czystym ogniem, zgodnie z tradycją - historia magii nigdy nie była jego mocną stroną, ale jako dumny przedstawiciel swojego rodu znał jego tradycje i kryjącą się za nimi opowieść. Nikomu nie miał zamiaru się przyznać, że coś na wzór tremy wkradło się w jego myśli, zatruło je chwilową obawą przed niepowodzeniem. Odwrócił się w stronę ułożonego stosu i dwie twarde powierzchnie starły się kilkukrotnie ze sobą, w końcu dając początek iskrom opadającym na suche gałązki, zajmując je ogniem. Płomienne języczki zaczęły wspinać się po kawałkach drewna, stopniowo zajmując cały stożek. Roratio dopiero po chwili – gdy ogień pewnie utrzymywał się w palenisku – odsunął się, spojrzeniem znowu wracając do gości. - Miłej zabawy, póki ogień się tli i może jeszcze dłużej – tego, z uśmiechem słyszalnym nawet w głosie, życzył wszystkim zebranym jak i sobie, po czym wmieszał się ponownie w tłum gości, wracając na poprzednio zajmowane przez siebie miejsce.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zbliżające się wielkimi krokami przesilenie było jedną z najważniejszych dat w kalendarzu Mare, nieważne jak wiele lat minęło od czasu, gdy miast nazwiska "Prewett" zaczęła przy podpisywaniu i przedstawianiu się używać nazwiska "Greengrass". Podobnie jak Anthony nie mógł, nie potrafił, i nie chciał wygnać ze swojej żony przyzwyczajeń oraz nawyków, które nabyła w rodzinnym domu, równie ciężko było wpłynąć na to, czego oczekiwała Mare. Co prawda bardzo miękko i gładko weszła w tradycje, które miały miejsce w Derby, lecz nie sprawiło to, że zapomniała o tych, które źródło swe, czy też korzenie, miały w jej rodzinnym Dorset. Tegoroczne przesilenie było zresztą szczególne — nie tylko dlatego, że brać w nim udział mieli także osoby nienoszące nazwiska Prewett, ale przez to, że były pierwszym przesileniem, które Mare miała obchodzić będąc brzemienną.
Ciąża rozwijała się prawidłowo, a lady Greengrass pozostawała wciąż pod opieką wykwalifikowanych lekarzy. Gdy zaproszenia doleciały na Grove Street 12, widziała minę swego męża, zaniepokojonego tym, że czeka ich długa podróż, która mogła być dla jego małżonki nieszczególnie przyjemna. Mare jednak prędko postanowiła działać, oznajmiając, że jest to jedna ze szczególnych okazji w roku, a uroczystość odbędzie się w wyselekcjonowanym przez Archibalda kręgu najbliższych. Wiedziała, że jej najstarszy brat szczególnie poważnie podchodzi do kwestii bezpieczeństwa, nie mógł przecież inaczej po tym, jak jego wizerunek spoglądał z niezliczonej liści słupów i murów dzięki listowi gończemu. Jeden raz mogła przecież wystąpić poza tradycję, pojawić się w zaawansowanej ciąży w domu rodzinnym. W domu, w którym na stałe rezydowało przynajmniej dwóch uzdrowicieli.
Wreszcie przed Weymouth Palace zajechał magiczny powóz w zielono—czarnych barwach, z którego do transportu skorzystała rodzina Greengrass. Mare na tę specjalną okazję przybrała luźną, choć zdobną suknię w kolorze jasnej zieleni, której hafty oddawały hołd jej pochodzeniu — nad wyszytymi, kwitnącymi paprociami latały bowiem motyle. Włosy upięte miała w sposób oficjalny, tak jak etykieta nakazywała nosić się mężatkom. Saoirse drepcząca przy mamie prezentowała się równie okazale, choć jej sukienka z kolei miała motywy wyłącznie motyle i była koloru błękitnego. Idąc pod ramię z Elroyem, drugą ręką prowadziła córkę w kierunku, z którego nadszedł Archibald.
— Archie, jakże mam ci dziękować za to zaproszenie? — spytała retorycznie, posyłając bratu szeroki, wyraźnie zadowolony uśmiech. Nie mogła odmówić sobie objęcia brata, następnie jednak wycofując się, by dać mu przestrzeń na przywitanie się z resztą panów Derby.
Saoirse dygnęła powoli przed wujem, choć wyglądała na wyraźnie podekscytowaną.
— Molly! — podskoczyła lekko do góry z radości, którą wywołało samo wspomnienie imienia jej ulubionej kuzynki. Mare chichotała na ten widok, zaraz przenosząc porozumiewawcze spojrzenie na męża. Pani Picks z pewnością zajmie się dobrze dwoma małymi panienkami, będą mogli przez moment odpocząć.
Zanim jeszcze przeszli do części jadalnej, nastąpiła fala przywitań. Najpierw dostrzegła Macmillanów, którzy również zjawili się w Weymouth w dość sporej grupie. Podarowała dłoń Anthony'emu, szczerze uradowana z jego obecności. Był naprawdę ciekawym czarodziejem, niezwykle dobrodusznym, a jednocześnie urokliwie spontanicznym we własnych reakcjach. Czule przywitała też jego małżonkę wraz z dziećmi; trojaczki wyglądały na naprawdę zdrowe, rosły w dodatku jak na drożdżach. Chwilę później jej uwaga przeniosła się na Heatha, którego pytanie — jak wszystkie kwestie związane ze smokami — ze względu na swój stan postanowiła oddać pod ocenę męża.
— Heath, jeszcze kilka miesięcy, a wyrósłbyś tak, że zupełnie bym cię nie poznała — Archibald miał rację, ten urwis był wyższy od jej bratanka, ale coś w zaciętości spojrzenia młodego Macmillana sprawiało, że Mare uznała, iż powinna szczególnie zwrócić na niego uwagę.
W ostatniej kolejności rozpromieniła się na widok Hectora wraz z synem. Orestes wyglądał na miłego, choć nieco wycofanego chłopca, zwłaszcza w zestawieniu z Heathem, jednak Mare postanowiła pozwolić sobie na złapanie spojrzenia chłopca i posłanie mu uśmiechu nie tyle uprzejmego, tak jak nakazywały maniery, lecz ciepłego i zapraszającego. Mury Weymouth potrafiły być przytłaczające, gdy odwiedzało się je pierwszy raz.
Po wstępnej kolacji przenieśli się na zewnątrz. Mare wciąż poruszała się przy asyście męża, ostatecznie pozwalając sobie na zajęcie jednego z przygotowanych krzeseł. Wraz z postępowaniem ciąży musiała na siebie uważać coraz mocniej, ale także dbać o przyzwyczajenie się do nowego środka ciężkości. Ten, dzięki powiększeniu się brzucha, przechodził niżej, co sprawiało, że trudniej było jej utrzymać równowagę. Wygodniej i o wiele bezpieczniej było więc zająć miejsce siedzące. Przysłuchiwała się przemowom braci z uwagą, przyjmując w swe dłonie imitujący wino sok malinowy w kieliszku. Toast — niezależnie od tego, czy alkoholowy, czy nie — wzniesiony został za lepsze czasy, trzeba im było dopomóc.
— Hm? — spytała, słysząc coś o roślinach całkiem niedaleko siebie. Gdy odwróciła głowę, zauważyła smutnego Orestesa oraz jego ojca — niewiele weselszego. — Jakieś niedogodności, Hectorze? — dodała po chwili, zniżając głos do szeptu. Choć gospodynią mogła być wyłącznie honorową i to we własnych myślach, nie chciała, by którykolwiek z gości zapamiętał ten dzień z choć jednym nieprzyjemnym elementem.
Ciąża rozwijała się prawidłowo, a lady Greengrass pozostawała wciąż pod opieką wykwalifikowanych lekarzy. Gdy zaproszenia doleciały na Grove Street 12, widziała minę swego męża, zaniepokojonego tym, że czeka ich długa podróż, która mogła być dla jego małżonki nieszczególnie przyjemna. Mare jednak prędko postanowiła działać, oznajmiając, że jest to jedna ze szczególnych okazji w roku, a uroczystość odbędzie się w wyselekcjonowanym przez Archibalda kręgu najbliższych. Wiedziała, że jej najstarszy brat szczególnie poważnie podchodzi do kwestii bezpieczeństwa, nie mógł przecież inaczej po tym, jak jego wizerunek spoglądał z niezliczonej liści słupów i murów dzięki listowi gończemu. Jeden raz mogła przecież wystąpić poza tradycję, pojawić się w zaawansowanej ciąży w domu rodzinnym. W domu, w którym na stałe rezydowało przynajmniej dwóch uzdrowicieli.
Wreszcie przed Weymouth Palace zajechał magiczny powóz w zielono—czarnych barwach, z którego do transportu skorzystała rodzina Greengrass. Mare na tę specjalną okazję przybrała luźną, choć zdobną suknię w kolorze jasnej zieleni, której hafty oddawały hołd jej pochodzeniu — nad wyszytymi, kwitnącymi paprociami latały bowiem motyle. Włosy upięte miała w sposób oficjalny, tak jak etykieta nakazywała nosić się mężatkom. Saoirse drepcząca przy mamie prezentowała się równie okazale, choć jej sukienka z kolei miała motywy wyłącznie motyle i była koloru błękitnego. Idąc pod ramię z Elroyem, drugą ręką prowadziła córkę w kierunku, z którego nadszedł Archibald.
— Archie, jakże mam ci dziękować za to zaproszenie? — spytała retorycznie, posyłając bratu szeroki, wyraźnie zadowolony uśmiech. Nie mogła odmówić sobie objęcia brata, następnie jednak wycofując się, by dać mu przestrzeń na przywitanie się z resztą panów Derby.
Saoirse dygnęła powoli przed wujem, choć wyglądała na wyraźnie podekscytowaną.
— Molly! — podskoczyła lekko do góry z radości, którą wywołało samo wspomnienie imienia jej ulubionej kuzynki. Mare chichotała na ten widok, zaraz przenosząc porozumiewawcze spojrzenie na męża. Pani Picks z pewnością zajmie się dobrze dwoma małymi panienkami, będą mogli przez moment odpocząć.
Zanim jeszcze przeszli do części jadalnej, nastąpiła fala przywitań. Najpierw dostrzegła Macmillanów, którzy również zjawili się w Weymouth w dość sporej grupie. Podarowała dłoń Anthony'emu, szczerze uradowana z jego obecności. Był naprawdę ciekawym czarodziejem, niezwykle dobrodusznym, a jednocześnie urokliwie spontanicznym we własnych reakcjach. Czule przywitała też jego małżonkę wraz z dziećmi; trojaczki wyglądały na naprawdę zdrowe, rosły w dodatku jak na drożdżach. Chwilę później jej uwaga przeniosła się na Heatha, którego pytanie — jak wszystkie kwestie związane ze smokami — ze względu na swój stan postanowiła oddać pod ocenę męża.
— Heath, jeszcze kilka miesięcy, a wyrósłbyś tak, że zupełnie bym cię nie poznała — Archibald miał rację, ten urwis był wyższy od jej bratanka, ale coś w zaciętości spojrzenia młodego Macmillana sprawiało, że Mare uznała, iż powinna szczególnie zwrócić na niego uwagę.
W ostatniej kolejności rozpromieniła się na widok Hectora wraz z synem. Orestes wyglądał na miłego, choć nieco wycofanego chłopca, zwłaszcza w zestawieniu z Heathem, jednak Mare postanowiła pozwolić sobie na złapanie spojrzenia chłopca i posłanie mu uśmiechu nie tyle uprzejmego, tak jak nakazywały maniery, lecz ciepłego i zapraszającego. Mury Weymouth potrafiły być przytłaczające, gdy odwiedzało się je pierwszy raz.
Po wstępnej kolacji przenieśli się na zewnątrz. Mare wciąż poruszała się przy asyście męża, ostatecznie pozwalając sobie na zajęcie jednego z przygotowanych krzeseł. Wraz z postępowaniem ciąży musiała na siebie uważać coraz mocniej, ale także dbać o przyzwyczajenie się do nowego środka ciężkości. Ten, dzięki powiększeniu się brzucha, przechodził niżej, co sprawiało, że trudniej było jej utrzymać równowagę. Wygodniej i o wiele bezpieczniej było więc zająć miejsce siedzące. Przysłuchiwała się przemowom braci z uwagą, przyjmując w swe dłonie imitujący wino sok malinowy w kieliszku. Toast — niezależnie od tego, czy alkoholowy, czy nie — wzniesiony został za lepsze czasy, trzeba im było dopomóc.
— Hm? — spytała, słysząc coś o roślinach całkiem niedaleko siebie. Gdy odwróciła głowę, zauważyła smutnego Orestesa oraz jego ojca — niewiele weselszego. — Jakieś niedogodności, Hectorze? — dodała po chwili, zniżając głos do szeptu. Choć gospodynią mogła być wyłącznie honorową i to we własnych myślach, nie chciała, by którykolwiek z gości zapamiętał ten dzień z choć jednym nieprzyjemnym elementem.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Jak chyba każdy wyczekiwała przesilenia z niecierpliwieniem, a wizyty w Weymouth jeszcze bardziej. Wraz z ekscytacją przeplatało się w niej jednak i zdenerwowanie. Chciała się przygotować, wypaść jak najlepiej. W szczególności w oczach jednej, specjalnej osoby, ale i jego najbliższych. Wiedziała też jak ważne było to dla Mare. Jak i ona z przejęciem wyczekiwała tego dnia i ponownego spotkania z bliskimi przy okazji obchodu najważniejszego dla jej rodziny święta. Przygotowania zaczęła z samego rana dopieszczając razem ze służką najmniejszy detal, od użycia oleju wrzosowego, po staranne ułożenie poszczególnych kosmyków włosów.
Z uśmiechem goszczącym na ustach wsłuchiwała się w miarowy stukot kół powozu na ścieżce. Jej wzrok skierowany był na niewielkie okienko, tak jakby oglądała widok za szybą. Splecione na kolanach dłonie zdradzały jednak jej przejęcie. Bezwiednie przeplatała palce w nerwowym geście, do momentu aż najmłodszy z braci położył dłoń na tej jej, co przyjęła z wdzięcznością. Uwaga Elroya całkowicie skupiona była na brzemiennej żonie, więc to on jej dziś towarzyszył, dodatkowo służąc za pomocne ramię. Gdy drzwi powozu stanęły otworem od razu uderzył ją znajomy, przyjemny zapach oceanu. Odetchnęła głęboko zanim z pomocą brata wyszła z powozu, od razu gładząc materiał sukni. Zieleń weluru i tiulu kontrastowała z jej jasną cerą. Lekko rozkloszowana suknia była delikatna i zwiewna, ozdobiona, szczególnie w okolicy talii, haftem kwiatów i motyli wykończonym złotą nicią. Ramiona zakrywają zaś półprzezroczyste, motylkowe rękawy sięgające po łokcie. Całości uzupełniała złota, skromna biżuteria. Włosy kaskadą loków spływały jej po plecach. Ich górna część zebrana z tyłu w luźnym warkoczu, spięta została przy pomocy złotej ozdoby o roślinnym ornamencie, w postaci liści i drobnych kwiatów. - Niczego nie pomięłam? - Jak wyglądam? Włosy mi się nie spuszyły? To tylko jedne z wielu pytań, którymi męczyła najmłodszego z braci. Odpowiadał jej cierpliwie, choć nie krył swego rozbawienia. Wyobrażała sobie, że przy kolejnym zadanym przez nią pytaniu na jego ustach uśmiech pełen politowania tylko się powiększał. Cóż, samej nie mogła ocenić czy prezentowała się odpowiednio, a zależało jej, żeby wypaść nieskazitelnie. Dziś bardziej niż zwykle.
Wszyscy razem ruszyli w stronę posiadłości, Elroy, Mare i Saoirse przodem, Delilah z bratem tuż za nimi. - Lordzie Prewett. - Dygnęła zgrabnie, kolejno podając lordowi nestorowi swą dłoń. - Mi zaś miło jest tutaj znów być. Dziękuję za zaproszenie. - Podążając w dalszym ciągu śladem rodziny przywitali się z resztą, podchodząc w pierwszej kolejności do Macmillanów, z którymi wymienili się uprzejmościami. Uśmiechnęła się szeroko na pytanie rozekscytowanego Heatha, którego obecności nie sposób było jej przegapić. W ostatniej kolejności brat poprowadził ją w stronę znanego jej już magipsychiatry. - Panie Vale. Mam nadzieję, że dziś pan nie pracuje. -Uśmiechnęła się, po czym przywitała się również z jego synem.
Cały ten czas jednak wyczekiwała ponownego spotkania z kimś czyjej obecności tu się nie doszukała. W końcu jego imię jednak padło z ust lorda nestora, a ona poczuła ukłucie w piersi. Rory. Ponownie wygładziła dłonią materiał sukni czekając cierpliwie aż się do niej zbliży. - Lordzie Roratio. - Uśmiechnęła się nieśmiało podając i jemu swą dłoń ciesząc się na ich ponowne spotkanie. Ciekawiło ją co myślał. Dziś. O niej. Czy... podobał mu się haft na jej sukni, jej kolor? Zganiła się w myślach, że nie sprawdziła czy na pewno jakiś niesforny kosmyk włosów nie wydostał się spod jej spinki. - Jestem tego pewna. - W takim towarzystwie nie miała co do tego wątpliwości.
Po przywitaniu się ze wszystkimi ruszyli razem do jadali, gdzie zauważyła, że była nieco skołowana. Już od jakiegoś czasu nie miała okazji przebywać w tak licznym gronie, na dodatek w miejscu nieznanym jej tak dobrze jak Derby. Wprawiony jednak w asyście jej brat dbał o to, aby przy stole mogła poczuć się jak najbardziej swobodnie.
Po wystawnej kolacji udali się na zewnątrz, gdzie znów uderzył ją zapach bryzy i rozgrzanego przez cały dzień piasku. Zajęli miejsce obok paleniska uważnie wsłuchując się w przemówienie Archibalda i otrzymując po kieliszku, aby wznieść je w toaście. Lepszy czas... miała nadzieję, że nie da na siebie długo czekać. Ukryła za kieliszkiem swój uśmiech wywołany rozluźniającą podniosłą atmosferę uwagą o dzieciach i klifach. Zaraz później jednak miejsce Archibalda zastąpił Roratio. Odstawiła kieliszek wsłuchując w jego głos, aby móc spojrzeć w tamtym kierunku niewidomym spojrzeniem. Był poważny. Pewnie wyprostowany, z dumnie wypiętą d przodu piersią. Denerwował się choć trochę? Nie wychwyciła choćby nutki zawahania w jego głosie. Poczuła zapach dymu zanim usłyszała pierwsze skrzące się iskry. Zapach palonego drewna przeplótł się z tym wina, a słowa Roratio niosły za sobą wspomnienie ich rozmowy ze smoczego zagajnika o drzemiącym w nich ogniu. Gdy skończył posłała w jego kierunku uśmiech, który miała nadzieję, że dostrzeże w świetle zapalonego przez niego ogniska.
Z uśmiechem goszczącym na ustach wsłuchiwała się w miarowy stukot kół powozu na ścieżce. Jej wzrok skierowany był na niewielkie okienko, tak jakby oglądała widok za szybą. Splecione na kolanach dłonie zdradzały jednak jej przejęcie. Bezwiednie przeplatała palce w nerwowym geście, do momentu aż najmłodszy z braci położył dłoń na tej jej, co przyjęła z wdzięcznością. Uwaga Elroya całkowicie skupiona była na brzemiennej żonie, więc to on jej dziś towarzyszył, dodatkowo służąc za pomocne ramię. Gdy drzwi powozu stanęły otworem od razu uderzył ją znajomy, przyjemny zapach oceanu. Odetchnęła głęboko zanim z pomocą brata wyszła z powozu, od razu gładząc materiał sukni. Zieleń weluru i tiulu kontrastowała z jej jasną cerą. Lekko rozkloszowana suknia była delikatna i zwiewna, ozdobiona, szczególnie w okolicy talii, haftem kwiatów i motyli wykończonym złotą nicią. Ramiona zakrywają zaś półprzezroczyste, motylkowe rękawy sięgające po łokcie. Całości uzupełniała złota, skromna biżuteria. Włosy kaskadą loków spływały jej po plecach. Ich górna część zebrana z tyłu w luźnym warkoczu, spięta została przy pomocy złotej ozdoby o roślinnym ornamencie, w postaci liści i drobnych kwiatów. - Niczego nie pomięłam? - Jak wyglądam? Włosy mi się nie spuszyły? To tylko jedne z wielu pytań, którymi męczyła najmłodszego z braci. Odpowiadał jej cierpliwie, choć nie krył swego rozbawienia. Wyobrażała sobie, że przy kolejnym zadanym przez nią pytaniu na jego ustach uśmiech pełen politowania tylko się powiększał. Cóż, samej nie mogła ocenić czy prezentowała się odpowiednio, a zależało jej, żeby wypaść nieskazitelnie. Dziś bardziej niż zwykle.
Wszyscy razem ruszyli w stronę posiadłości, Elroy, Mare i Saoirse przodem, Delilah z bratem tuż za nimi. - Lordzie Prewett. - Dygnęła zgrabnie, kolejno podając lordowi nestorowi swą dłoń. - Mi zaś miło jest tutaj znów być. Dziękuję za zaproszenie. - Podążając w dalszym ciągu śladem rodziny przywitali się z resztą, podchodząc w pierwszej kolejności do Macmillanów, z którymi wymienili się uprzejmościami. Uśmiechnęła się szeroko na pytanie rozekscytowanego Heatha, którego obecności nie sposób było jej przegapić. W ostatniej kolejności brat poprowadził ją w stronę znanego jej już magipsychiatry. - Panie Vale. Mam nadzieję, że dziś pan nie pracuje. -Uśmiechnęła się, po czym przywitała się również z jego synem.
Cały ten czas jednak wyczekiwała ponownego spotkania z kimś czyjej obecności tu się nie doszukała. W końcu jego imię jednak padło z ust lorda nestora, a ona poczuła ukłucie w piersi. Rory. Ponownie wygładziła dłonią materiał sukni czekając cierpliwie aż się do niej zbliży. - Lordzie Roratio. - Uśmiechnęła się nieśmiało podając i jemu swą dłoń ciesząc się na ich ponowne spotkanie. Ciekawiło ją co myślał. Dziś. O niej. Czy... podobał mu się haft na jej sukni, jej kolor? Zganiła się w myślach, że nie sprawdziła czy na pewno jakiś niesforny kosmyk włosów nie wydostał się spod jej spinki. - Jestem tego pewna. - W takim towarzystwie nie miała co do tego wątpliwości.
Po przywitaniu się ze wszystkimi ruszyli razem do jadali, gdzie zauważyła, że była nieco skołowana. Już od jakiegoś czasu nie miała okazji przebywać w tak licznym gronie, na dodatek w miejscu nieznanym jej tak dobrze jak Derby. Wprawiony jednak w asyście jej brat dbał o to, aby przy stole mogła poczuć się jak najbardziej swobodnie.
Po wystawnej kolacji udali się na zewnątrz, gdzie znów uderzył ją zapach bryzy i rozgrzanego przez cały dzień piasku. Zajęli miejsce obok paleniska uważnie wsłuchując się w przemówienie Archibalda i otrzymując po kieliszku, aby wznieść je w toaście. Lepszy czas... miała nadzieję, że nie da na siebie długo czekać. Ukryła za kieliszkiem swój uśmiech wywołany rozluźniającą podniosłą atmosferę uwagą o dzieciach i klifach. Zaraz później jednak miejsce Archibalda zastąpił Roratio. Odstawiła kieliszek wsłuchując w jego głos, aby móc spojrzeć w tamtym kierunku niewidomym spojrzeniem. Był poważny. Pewnie wyprostowany, z dumnie wypiętą d przodu piersią. Denerwował się choć trochę? Nie wychwyciła choćby nutki zawahania w jego głosie. Poczuła zapach dymu zanim usłyszała pierwsze skrzące się iskry. Zapach palonego drewna przeplótł się z tym wina, a słowa Roratio niosły za sobą wspomnienie ich rozmowy ze smoczego zagajnika o drzemiącym w nich ogniu. Gdy skończył posłała w jego kierunku uśmiech, który miała nadzieję, że dostrzeże w świetle zapalonego przez niego ogniska.
Delilah Greengrass
Zawód : Arystokratka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Blindness is an unfortunate
handicap but true vision
does not require the eyes
handicap but true vision
does not require the eyes
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Praca, wojna, a przede wszystkim stan jego ukochanej zajmował jego myśli - a przyjęcie w Weymouth stanowczo miało znaczyć wiele dla Mare, dla Delilah, dla Saoirse; miało dać im chwilowe wytchnienie i odpoczynek, a taki odpoczynek od zmartwień nie mógł wpływać źle na ciąże lady Greengrass. Nawet jeśli kilkukrotnie podczas podróży upewniał się czy jego małżonce niczego nie brakuje i czy dobrze się czuje. Martwił się o nią, o jej stan - o to, czy podróż była na pewno bezpieczną, ale nie mógł odmówić wizycie w Weymouth, wiedząc że nikt z rodziny jego żony nie pozwoliłby, aby stała się jej krzywda.
Na ciemno-zielonym stroju można było ujrzeć hafty, delikatnie jaśniejszą nicią, które zarysowywały motyle. Jego koszula była ciemniejsza, choć cały materiał był znacznie lżejszy od tego, do czego przywykł w ostatnich tygodniach - do skórzanego odzienia, do usztywnień które miały mu zapewniać bezpieczeństwo nie tylko ze strony smoczych płomieni, ale i czarnomagicznych wrogich zaklęć.
- Archibaldzie, proszę, nie doceniasz mnie. Po papudze czas na smoczoognika - odpowiedział z uśmiechem, pozwalając sobie na tę drobną złośliwość w stronę szwagra, choć zaraz również uspokoił gospodarza. - Zwierzęta to odpowiedzialność, a jestem pewny, że papuga tymczasowo będzie wystarczająca. A w przyszłości już nie musisz martwić się sową.
- Roratio, widzę że niedługo odbierzesz honory gospodarza Archibaldowi - skomplementował jego pewność siebie i radość, z jaką witał zgromadzonych. Czego innego mógłby spodziewać się po Prewettach? On osobiście znacznie lepiej odnajdywał się na wyprawie i wśród natury, podczas obserwacji niżeli na bankietach. Nie odnajdywał w nich aż takiej przyjemności - nawet jeśli sabat, na którym poznał Mare, zapadł w pamięci zarówno jemu jak i jego małżonce.
Uśmiechnął się na widok znajomych twarzy - Anthonego jeszcze ze szkoły, choć były to momenty dla niego zawsze wstydliwe, kiedy niektórzy z lordów, tym bardziej w dzisiejszych czasach znajdujący się po tej drugiej stronie wojny, mogli pamiętać go w zieleniach Slytherinu. Młodszy Puchon jednak nie musiał wcale pamiętać szczegółów chociażby z jego bójki podczas jednego z meczów Quidditcha z Michaelem. Uścisnął Macmillanowi dłoń zaraz po tym jak ten przywitał się z jego małżonką.
- Dobrze cię widzieć - przyznał z uśmiechem. Wszystkich tutaj zgromadzonych było dobrze widzieć - doktora Vale, którego poznał w lutym, ale przede wszystkim i członków rodziny. - Rzeczywiście robi się cieplej, i piękna pogoda. A piękna pogoda nadaje się zarówno do gry w Quidditcha, jak i do obserwacji. Chociaż będziesz mi musiał obiecać ostrożność - skierował słowa do Heatha, nie mając nic przeciwko pokazywaniu młodym rezerwatu - wręcz przeciwnie, zawsze cieszył się zarówno na młodych praktykantów, jak i wizytujących. Żałował, że Peak District nie było tak żywe jak przed wojną.
- Dobrze cię widzieć Hectorze - przyznał, mimo lekkiego zaskoczenia obecnością lekarza. Chociaż czy nie oznaczało to wyłącznie, że ten był po ich stronie? Że był kimś bardziej zaufanym przez jego szwagra?
Nie podejrzewałby ani Archibalda, ani Roratio o zaproszenie kogoś, do kogo nie mieliby zaufania do Weymouth. Nie narażaliby swoich bliskich. Chociaż jego wzrok mimowolnie skierował się w stronę najmłodszego szwagra, kiedy ten witał się z jego siostrą. Nawet jeśli jego uwaga była skupiona na Mare, nie mógł zapominać o Delilah - choć nie podejrzewałby Prewettów o bycie złymi gospodarzami, wiedział o trudnościach najmłodszej z jego rodzeństwa. Nie rozumiał tego - nie był w stanie pojąć brak tak istotnego zmysłu jakim był wzrok, a jednocześnie świadomość tego, że jego siostra mogła natrafiać na trudności, o których sam by nigdy nie pomyślał, sprawiała że tym bardziej chciał być czujny.
Kucnął jednak jeszcze przy córce zanim ta odbiegał do Molly.
- Jeśli coś cię zdenerwuje, masz przyjść do mnie, tak jak rozmawialiśmy, dobrze? Nie możemy więcej palić wujowi Archibaldowi zasłon w domu. A co jeśli zamiast zasłony to tym razem Molly podpalisz sukienkę? Będzie jej przykro - przypomniał córce, starając się nie pozwalać, aby jej wybuchy magii były aż zbyt dużym obciążeniem - i starał poświęcać się jej tyle uwagi, ile tylko potrzebowała. Była jego oczkiem w głowie, jego skarbem, z którego był dumny. Nawet jeśli Archibald mógł nie być dumny ze spalonej zasłony, to on nie mógł ucieszyć się bardziej z faktu, że jego córka przejawiła magię - jedyne czego żałował to fakt, że nie było go wtedy przy niej.
Pozwolił jej jednak w końcu pobiec w kierunku kuzynki.
Wzniósł toast razem z towarzyszami - za jutro, o które wielu z tutaj zgromadzonych walczyło, i musiało jeszcze walczyć; o jutro, w którym miało być miejsce dla każdego, nie tylko dla wybranych. Ale żeby walczyć, musieli również odpoczywać, aby mieć siły na walkę, a nie na martwienie się, choć czy on sam był w stanie to zrobić? Tym bardziej, że Mare mogła wyczuć, siedząc przy nim, że w jego rękawie znajduje się różdżka. Na wszelki wypadek, gdyby któraś z tak wielu latorośli w tym miejscu jednak nie posłuchała się i zjawiła zbyt blisko ognia - lub gdyby była potrzeba jego nagłego ugaszenia. Przecież znał ryzyko. A gdyby ktoś z młodych rzeczywiście zawędrował zbyt blisko klifu? Wybuchła dyskusja lub kłótnia? Gdyby rzeczywiście była potrzebna interwencja? A może to tylko obawy ze względu na nowe magiczne talenty Saoirse? W końcu musieli być ostrożni w tych sprawach.
Przesunął wzrokiem po Mare, widząc jak ta angażuje się w rozmowę z uzdrowicielem. Uśmiechnął się delikatnie, delikatnie głodząc ją po przedramieniu, dając tym samym sygnał że na moment się oddala. Wiedział, że nie musiał się o nią martwić w takim stopniu w jakim to robił - ale nie mógł nad tym zapanować.
- Jak się czujesz, Anthony? - zapytał z uśmiechem, upijając ze swojego kieliszka alkohol. - Dzieci to ogromne szczęście, tak wielka gromadka... - przyznał, samemu czując jednocześnie ekscytację i stres na myśl o ciąży Mare - na myśl o dziedzicu, o którym wspominała, że przeczuwa go. Komu miał innemu zaufać w tej sprawie jeśli nie marce własnych dzieci? - Mam nadzieję, że będą tak energiczne i głośne jak Heath, to cieszy kiedy widać obecność dzieci w rezydencji.
Na ciemno-zielonym stroju można było ujrzeć hafty, delikatnie jaśniejszą nicią, które zarysowywały motyle. Jego koszula była ciemniejsza, choć cały materiał był znacznie lżejszy od tego, do czego przywykł w ostatnich tygodniach - do skórzanego odzienia, do usztywnień które miały mu zapewniać bezpieczeństwo nie tylko ze strony smoczych płomieni, ale i czarnomagicznych wrogich zaklęć.
- Archibaldzie, proszę, nie doceniasz mnie. Po papudze czas na smoczoognika - odpowiedział z uśmiechem, pozwalając sobie na tę drobną złośliwość w stronę szwagra, choć zaraz również uspokoił gospodarza. - Zwierzęta to odpowiedzialność, a jestem pewny, że papuga tymczasowo będzie wystarczająca. A w przyszłości już nie musisz martwić się sową.
- Roratio, widzę że niedługo odbierzesz honory gospodarza Archibaldowi - skomplementował jego pewność siebie i radość, z jaką witał zgromadzonych. Czego innego mógłby spodziewać się po Prewettach? On osobiście znacznie lepiej odnajdywał się na wyprawie i wśród natury, podczas obserwacji niżeli na bankietach. Nie odnajdywał w nich aż takiej przyjemności - nawet jeśli sabat, na którym poznał Mare, zapadł w pamięci zarówno jemu jak i jego małżonce.
Uśmiechnął się na widok znajomych twarzy - Anthonego jeszcze ze szkoły, choć były to momenty dla niego zawsze wstydliwe, kiedy niektórzy z lordów, tym bardziej w dzisiejszych czasach znajdujący się po tej drugiej stronie wojny, mogli pamiętać go w zieleniach Slytherinu. Młodszy Puchon jednak nie musiał wcale pamiętać szczegółów chociażby z jego bójki podczas jednego z meczów Quidditcha z Michaelem. Uścisnął Macmillanowi dłoń zaraz po tym jak ten przywitał się z jego małżonką.
- Dobrze cię widzieć - przyznał z uśmiechem. Wszystkich tutaj zgromadzonych było dobrze widzieć - doktora Vale, którego poznał w lutym, ale przede wszystkim i członków rodziny. - Rzeczywiście robi się cieplej, i piękna pogoda. A piękna pogoda nadaje się zarówno do gry w Quidditcha, jak i do obserwacji. Chociaż będziesz mi musiał obiecać ostrożność - skierował słowa do Heatha, nie mając nic przeciwko pokazywaniu młodym rezerwatu - wręcz przeciwnie, zawsze cieszył się zarówno na młodych praktykantów, jak i wizytujących. Żałował, że Peak District nie było tak żywe jak przed wojną.
- Dobrze cię widzieć Hectorze - przyznał, mimo lekkiego zaskoczenia obecnością lekarza. Chociaż czy nie oznaczało to wyłącznie, że ten był po ich stronie? Że był kimś bardziej zaufanym przez jego szwagra?
Nie podejrzewałby ani Archibalda, ani Roratio o zaproszenie kogoś, do kogo nie mieliby zaufania do Weymouth. Nie narażaliby swoich bliskich. Chociaż jego wzrok mimowolnie skierował się w stronę najmłodszego szwagra, kiedy ten witał się z jego siostrą. Nawet jeśli jego uwaga była skupiona na Mare, nie mógł zapominać o Delilah - choć nie podejrzewałby Prewettów o bycie złymi gospodarzami, wiedział o trudnościach najmłodszej z jego rodzeństwa. Nie rozumiał tego - nie był w stanie pojąć brak tak istotnego zmysłu jakim był wzrok, a jednocześnie świadomość tego, że jego siostra mogła natrafiać na trudności, o których sam by nigdy nie pomyślał, sprawiała że tym bardziej chciał być czujny.
Kucnął jednak jeszcze przy córce zanim ta odbiegał do Molly.
- Jeśli coś cię zdenerwuje, masz przyjść do mnie, tak jak rozmawialiśmy, dobrze? Nie możemy więcej palić wujowi Archibaldowi zasłon w domu. A co jeśli zamiast zasłony to tym razem Molly podpalisz sukienkę? Będzie jej przykro - przypomniał córce, starając się nie pozwalać, aby jej wybuchy magii były aż zbyt dużym obciążeniem - i starał poświęcać się jej tyle uwagi, ile tylko potrzebowała. Była jego oczkiem w głowie, jego skarbem, z którego był dumny. Nawet jeśli Archibald mógł nie być dumny ze spalonej zasłony, to on nie mógł ucieszyć się bardziej z faktu, że jego córka przejawiła magię - jedyne czego żałował to fakt, że nie było go wtedy przy niej.
Pozwolił jej jednak w końcu pobiec w kierunku kuzynki.
Wzniósł toast razem z towarzyszami - za jutro, o które wielu z tutaj zgromadzonych walczyło, i musiało jeszcze walczyć; o jutro, w którym miało być miejsce dla każdego, nie tylko dla wybranych. Ale żeby walczyć, musieli również odpoczywać, aby mieć siły na walkę, a nie na martwienie się, choć czy on sam był w stanie to zrobić? Tym bardziej, że Mare mogła wyczuć, siedząc przy nim, że w jego rękawie znajduje się różdżka. Na wszelki wypadek, gdyby któraś z tak wielu latorośli w tym miejscu jednak nie posłuchała się i zjawiła zbyt blisko ognia - lub gdyby była potrzeba jego nagłego ugaszenia. Przecież znał ryzyko. A gdyby ktoś z młodych rzeczywiście zawędrował zbyt blisko klifu? Wybuchła dyskusja lub kłótnia? Gdyby rzeczywiście była potrzebna interwencja? A może to tylko obawy ze względu na nowe magiczne talenty Saoirse? W końcu musieli być ostrożni w tych sprawach.
Przesunął wzrokiem po Mare, widząc jak ta angażuje się w rozmowę z uzdrowicielem. Uśmiechnął się delikatnie, delikatnie głodząc ją po przedramieniu, dając tym samym sygnał że na moment się oddala. Wiedział, że nie musiał się o nią martwić w takim stopniu w jakim to robił - ale nie mógł nad tym zapanować.
- Jak się czujesz, Anthony? - zapytał z uśmiechem, upijając ze swojego kieliszka alkohol. - Dzieci to ogromne szczęście, tak wielka gromadka... - przyznał, samemu czując jednocześnie ekscytację i stres na myśl o ciąży Mare - na myśl o dziedzicu, o którym wspominała, że przeczuwa go. Komu miał innemu zaufać w tej sprawie jeśli nie marce własnych dzieci? - Mam nadzieję, że będą tak energiczne i głośne jak Heath, to cieszy kiedy widać obecność dzieci w rezydencji.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Archibald dopiero teraz sobie uświadomił jak bardzo mu brakowało takich wydarzeń. Jego towarzyska dusza cierpiała przez zamknięcie w Weymouth, w jakkolwiek malowniczym miejscu by nie było położone. Starał się nie narzekać; przynajmniej czuł się tu bezpiecznie i żył w otoczeniu najbliższych. Męczyła go jednak ta przedłużająca się wojna, a także świadomość, że mógłby zdziałać o wiele więcej, gdyby tylko nie musiał usunąć się w cień. Dzisiejszego wieczora starał się nie zaprzątać sobie tym głowy – w końcu przesilenie należało do dni wyjątkowych, przepełnionych nadzieją, i właśnie to mieli dzisiaj świętować.
Przyglądał się gościom z lekkim uśmiechem na twarzy. Był pod wrażeniem odświętnego stroju Anthony'ego, będzie musiał później zapytać o krawca. Heath rozczulił go bukiecikiem dla Molly. Hector zachowywał się zbyt formalnie, ale miał nadzieję, że niedługo się rozluźni. Zdawał sobie sprawę, że może czuć się nieswojo w nowym towarzystwie (choć czy na pewno takim nowym?). Orestes jak zwykle okazał się szczególnie inteligentnym dzieckiem i Archibald obiecał mu później coś jeszcze opowiedzieć o Entach. Rory wydawał się czuć dzisiaj jak ryba w wodzie, co było dla Archibalda szczególnie miłe – dobrze było mieć takiego aspirującego gospodarza u swojego boku. Mare promieniała, a jej retoryczne pytanie Archibald zbył krótkim Ty nawet nie potrzebujesz zaproszenia, bo przecież Weymouth wciąż pozostawało jej domem. Delilah rzadko przekraczała próg posiadłości Prewettów, ale Archibald niezmiernie się cieszył, że udało jej się dzisiaj przybyć wraz z resztą rodziny, już przy stole zauważając dziwne napięcie pomiędzy nią a Roratio. Szwagra przywitał mocnym uściskiem dłoni, uśmiechając się nadwyraz uprzejmie na żart o smoczogniku, choć gdyby wzrok mógł czarować, z pewnością rzuciłby w tym momencie na Elroya jakąś klątwę.
Przy ognisku atmosfera się rozluźniła. Archibald nie chciał gości zanudzić swoją przemową, a tylko skromnie zaznaczyć wagę tego wyjątkowego wieczoru. Słońce pomału zaczynało zachodzić na horyzoncie, ale przed nimi jeszcze był czas na rozmowy i zabawę zanim pójdą podziwiać kwitnące kwiaty paproci.
– Mój drogi, zapomniałeś o amicus igni, nie chcemy żeby ktoś tutaj spłonął – mruknął, kładąc dłoń na ramieniu brata, kiedy skończył rozpalać ognisko. – Amicus Igni – Zaklęcie powinno być rzucane niepostrzeżenie, żeby nie psuć gościom zabawy tym brakiem adrenaliny, i właśnie tak starał się zrobić. Archibald nie chciał dzisiejszego wieczoru leczyć żadnych poparzeń. Poza tym był dumny z krótkiej przemowy brata, ale na komplementy czas przyjdzie później.
–Anthony, skąd ty masz tę szatę? Zmieniłeś krawca? Koniecznie musisz dać mi namiary – w końcu miał okazję zapytać się przyjaciela o jego elegancki strój, to pytanie chodziło mu po głowie odkąd się spotkali. – Trojaczki rosną jak na drożdżach. Poszczęściło wam się! Jak się chowają, wszystko w porządku? – Pytanie głównie skierował do Rii, która jako matka zapewne miała więcej do opowiedzenia, a Archibald nie mógł pohamować swojej uzdrowicielskiej ciekawości. – Służba z przyjemnością się nimi zajmie, jak już będziecie chcieli odpocząć. Pani Picks zapewnia najlepszą opiekę dla dzieci po tej stronie globu – zapewnił, niezmiennie darząc tę kobietę wielkim uczuciem wdzięczności i podziwu; nie wie jak by sobie poradzili bez jej pomocy, oddania i doświadczenia. – Och, prezent! Z tego wszystkiego zupełnie o nim zapomniałem. Anthony, Rio, nie musieliście – krygował się przez chwilę, choć prawda była taka, że prezenty dostawać lubił, szczególnie te niespodziewane. – A cóż to takiego? – Zapytał po chwili, a w oczach pojawił się błysk. – O, przepraszam na moment – uśmiechnął się, podchodząc do stojącego nieopodal Hectora i Orestesa.
– Wszystko w porządku? Naprawdę się cieszę, że udało wam się przybyć – powiedział, uśmiechając się do przyjaciela pokrzepiająco. – Próbujecie fasolek? Przyznam, że ja nieszczególnie za nimi przepadam, ale... Wyjątkowo... – niepewnie wziął z miski jedną fasolkę, której kolor wydał się najmniej szkodliwy, po czym odgryzł czubek. – Hmm – Wcale nie smakowało tak paskudnie jak się spodziewał. W zasadzie było całkiem smaczne. – Masło orzechowe! – Dawno nie jadł masła orzechowego, ale nigdy nie zapomni tego pysznego smaku. – Natomiast jeżeli chodzi o żony entów, to one też żyją w lesie razem z nimi. Nie różnią się szczególnie od nich wyglądem, u drzew różnice płci wyglądają trochę inaczej niż u nas ludzi – wyjaśnił pokrótce, jak zwykle doceniając zainteresowanie światem młodego Orestesa. – Później możemy się udać do biblioteki, mamy dużo innych książek, które mogą ci się spodobać – zapewnił swojego gościa, po czym przeniósł wzrok na siostrę, siedzącą obok. – Mare, pamiętasz jak Hector przyjechał do nas kiedyś na wakacje? Ile ty miałaś lat... Z dziesięć, to powinnaś pamiętać. Nawet Rory był już wtedy na świecie. Ile my godzin spędziliśmy na tej plaży, aż dziwne, że jej nie zadeptaliśmy – zażartował, spoglądając na przyjaciela. Miło wracało się do takich wspomnień. Upił łyk alkoholu z kieliszka i usiadł obok siostry na wolnym fotelu. – Jak się czujesz? Kiedy ostatnio miałaś robione badania? – Obiecał sobie, że da Mare spokój od takich pytań, ale pokusa była silniejsza. – Musisz mi wybaczyć, że w tym roku nie ma twoich ulubionych marcepanowych pralinek. Przysięgam, starałem się zaopatrzyć naszą spiżarnię w marcepan, ale chyba... Nawet nie wiem jak się robi marcepan, ale gdziekolwiek się go robi, zrobiono go chyba za mało – westchnął, leniwie kręcąc resztą zawartości kieliszka. Jego ulubionym alkoholem zdecydowanie było wino, ale quintin też był jak najbardziej udany. – Saorise, nie przejmuj się. Jak spalisz nam zasłony, to powiesimy nowe – zaśmiał się, wspominając incydent sprzed kilku miesięcy. – Lady Delilah, jak idzie gra na instrumentach? Harfa, dobrze pamiętam? Mam nadzieję, że kiedyś będzie nam dane usłyszeć koncert na żywo – zagaił siostrę Elroy'a. – Ja kiedyś lubiłem grać na fortepianie, ale ostatnio nie starcza mi na to czasu. Chyba czas do tego wrócić... Mare też grała na harfie, gracie czasem wspólnie? Ooo, Mare, pamiętasz jak Rory rzępolił w dzieciństwie na skrzypcach? Początki były tragiczne, specjalnie wyciszaliśmy pomieszczenia, w których ćwiczył – zaśmiał się, z radością wracając do beztroskich czasów, kiedy ich najmłodszy brat ledwie wyrósł od ziemi. – Ale w końcu się nauczył – zakończył historię pozytywnym akcentem, unosząc w jego stronę kieliszek, który po chwili wypił do dna. – Anthony! Opowiedz coś o swoich podróżach, spotkałeś się jeszcze gdzieś ze świętem przesilenia? – Odezwał się do przyjaciela, zapraszając go wraz z małżonką bliżej reszty gości.
Molly dygnęła grzecznie, kiedy Heath podarował jej bukiecik kwiatów. Jeszcze nigdy nikt jej nie podarował takiego prezentu, dlatego nie do końca wiedziała, co z nim uczynić. Trzymała go cały czas w dłoniach, nawet siadając z nim do stołu, ale w końcu odebrała go od niej spostrzegawcza służka i włożyła do eleganckiego wazonu. Przy ognisku podeszła do Saorise i zachęciła ją do oddalenia się nieznacznie, bo zauważyła przy pobliskim krzaczku siedlisko biedronek.
Edwin był przeszczęśliwy obecnością Heatha, przy którym mógł dać upust swojej energiczności i pomysłowości. – Heath, Heath, Heath! Pobawimy się w chowanego? Albo w berka, o! Albo... Albo w-w jeźdźców i smoków! A nie, tata mi zabronił latać na miotle... – Zasmucił się na chwilę, nieco przeinaczając słowa Archibalda, ale tak je zrozumiał. Rude loki jak zwykle pozostawały w nieładzie, pomimo usilnych prób Pani Picks, by je jakoś okiełznać. – To porzucajmy kafla! – Zaproponował kolejną zabawę, głowę miał pełną pomysłów. – Pójdę po Orestesa. Znasz Orestesa? – Heath prawdopodobnie nie dostał szansy odpowiedzieć na pytanie, bo Winnie już pobiegł w jego stronę. – Orestes, będziemy się bawić w chowanego. Albo nie w chowanego. Porzucamy kafla. A ty w co chcesz się bawić? O, fasolki... – Przerwał swój słowotok, wrzucając sobie jedną z nich do buzi, czego zaraz pożałował. Stał tak przez krótką chwilę, a twarz coraz bardziej mu czerwieniała, bo przecież uczono go, że nie można pluć przy ludziach, ani w ogóle zachowywać się nieelegancko, ale paskudny smak (natki pietruszki) był zbyt silny. – Fuj, bleee – wykrzywił się, splunąwszy sobie pod nogi, po czym wytarł buzię rękawem eleganckiego zielonkawego sweterka. – Przepraszam – bąknął po chwili, przypominając sobie, że wujek Hector stoi tuż obok i mógł paść ofiarą tego ataku.
Zachęcam do odpisów do niedzieli (18.09.22) <3
Przyglądał się gościom z lekkim uśmiechem na twarzy. Był pod wrażeniem odświętnego stroju Anthony'ego, będzie musiał później zapytać o krawca. Heath rozczulił go bukiecikiem dla Molly. Hector zachowywał się zbyt formalnie, ale miał nadzieję, że niedługo się rozluźni. Zdawał sobie sprawę, że może czuć się nieswojo w nowym towarzystwie (choć czy na pewno takim nowym?). Orestes jak zwykle okazał się szczególnie inteligentnym dzieckiem i Archibald obiecał mu później coś jeszcze opowiedzieć o Entach. Rory wydawał się czuć dzisiaj jak ryba w wodzie, co było dla Archibalda szczególnie miłe – dobrze było mieć takiego aspirującego gospodarza u swojego boku. Mare promieniała, a jej retoryczne pytanie Archibald zbył krótkim Ty nawet nie potrzebujesz zaproszenia, bo przecież Weymouth wciąż pozostawało jej domem. Delilah rzadko przekraczała próg posiadłości Prewettów, ale Archibald niezmiernie się cieszył, że udało jej się dzisiaj przybyć wraz z resztą rodziny, już przy stole zauważając dziwne napięcie pomiędzy nią a Roratio. Szwagra przywitał mocnym uściskiem dłoni, uśmiechając się nadwyraz uprzejmie na żart o smoczogniku, choć gdyby wzrok mógł czarować, z pewnością rzuciłby w tym momencie na Elroya jakąś klątwę.
Przy ognisku atmosfera się rozluźniła. Archibald nie chciał gości zanudzić swoją przemową, a tylko skromnie zaznaczyć wagę tego wyjątkowego wieczoru. Słońce pomału zaczynało zachodzić na horyzoncie, ale przed nimi jeszcze był czas na rozmowy i zabawę zanim pójdą podziwiać kwitnące kwiaty paproci.
– Mój drogi, zapomniałeś o amicus igni, nie chcemy żeby ktoś tutaj spłonął – mruknął, kładąc dłoń na ramieniu brata, kiedy skończył rozpalać ognisko. – Amicus Igni – Zaklęcie powinno być rzucane niepostrzeżenie, żeby nie psuć gościom zabawy tym brakiem adrenaliny, i właśnie tak starał się zrobić. Archibald nie chciał dzisiejszego wieczoru leczyć żadnych poparzeń. Poza tym był dumny z krótkiej przemowy brata, ale na komplementy czas przyjdzie później.
–Anthony, skąd ty masz tę szatę? Zmieniłeś krawca? Koniecznie musisz dać mi namiary – w końcu miał okazję zapytać się przyjaciela o jego elegancki strój, to pytanie chodziło mu po głowie odkąd się spotkali. – Trojaczki rosną jak na drożdżach. Poszczęściło wam się! Jak się chowają, wszystko w porządku? – Pytanie głównie skierował do Rii, która jako matka zapewne miała więcej do opowiedzenia, a Archibald nie mógł pohamować swojej uzdrowicielskiej ciekawości. – Służba z przyjemnością się nimi zajmie, jak już będziecie chcieli odpocząć. Pani Picks zapewnia najlepszą opiekę dla dzieci po tej stronie globu – zapewnił, niezmiennie darząc tę kobietę wielkim uczuciem wdzięczności i podziwu; nie wie jak by sobie poradzili bez jej pomocy, oddania i doświadczenia. – Och, prezent! Z tego wszystkiego zupełnie o nim zapomniałem. Anthony, Rio, nie musieliście – krygował się przez chwilę, choć prawda była taka, że prezenty dostawać lubił, szczególnie te niespodziewane. – A cóż to takiego? – Zapytał po chwili, a w oczach pojawił się błysk. – O, przepraszam na moment – uśmiechnął się, podchodząc do stojącego nieopodal Hectora i Orestesa.
– Wszystko w porządku? Naprawdę się cieszę, że udało wam się przybyć – powiedział, uśmiechając się do przyjaciela pokrzepiająco. – Próbujecie fasolek? Przyznam, że ja nieszczególnie za nimi przepadam, ale... Wyjątkowo... – niepewnie wziął z miski jedną fasolkę, której kolor wydał się najmniej szkodliwy, po czym odgryzł czubek. – Hmm – Wcale nie smakowało tak paskudnie jak się spodziewał. W zasadzie było całkiem smaczne. – Masło orzechowe! – Dawno nie jadł masła orzechowego, ale nigdy nie zapomni tego pysznego smaku. – Natomiast jeżeli chodzi o żony entów, to one też żyją w lesie razem z nimi. Nie różnią się szczególnie od nich wyglądem, u drzew różnice płci wyglądają trochę inaczej niż u nas ludzi – wyjaśnił pokrótce, jak zwykle doceniając zainteresowanie światem młodego Orestesa. – Później możemy się udać do biblioteki, mamy dużo innych książek, które mogą ci się spodobać – zapewnił swojego gościa, po czym przeniósł wzrok na siostrę, siedzącą obok. – Mare, pamiętasz jak Hector przyjechał do nas kiedyś na wakacje? Ile ty miałaś lat... Z dziesięć, to powinnaś pamiętać. Nawet Rory był już wtedy na świecie. Ile my godzin spędziliśmy na tej plaży, aż dziwne, że jej nie zadeptaliśmy – zażartował, spoglądając na przyjaciela. Miło wracało się do takich wspomnień. Upił łyk alkoholu z kieliszka i usiadł obok siostry na wolnym fotelu. – Jak się czujesz? Kiedy ostatnio miałaś robione badania? – Obiecał sobie, że da Mare spokój od takich pytań, ale pokusa była silniejsza. – Musisz mi wybaczyć, że w tym roku nie ma twoich ulubionych marcepanowych pralinek. Przysięgam, starałem się zaopatrzyć naszą spiżarnię w marcepan, ale chyba... Nawet nie wiem jak się robi marcepan, ale gdziekolwiek się go robi, zrobiono go chyba za mało – westchnął, leniwie kręcąc resztą zawartości kieliszka. Jego ulubionym alkoholem zdecydowanie było wino, ale quintin też był jak najbardziej udany. – Saorise, nie przejmuj się. Jak spalisz nam zasłony, to powiesimy nowe – zaśmiał się, wspominając incydent sprzed kilku miesięcy. – Lady Delilah, jak idzie gra na instrumentach? Harfa, dobrze pamiętam? Mam nadzieję, że kiedyś będzie nam dane usłyszeć koncert na żywo – zagaił siostrę Elroy'a. – Ja kiedyś lubiłem grać na fortepianie, ale ostatnio nie starcza mi na to czasu. Chyba czas do tego wrócić... Mare też grała na harfie, gracie czasem wspólnie? Ooo, Mare, pamiętasz jak Rory rzępolił w dzieciństwie na skrzypcach? Początki były tragiczne, specjalnie wyciszaliśmy pomieszczenia, w których ćwiczył – zaśmiał się, z radością wracając do beztroskich czasów, kiedy ich najmłodszy brat ledwie wyrósł od ziemi. – Ale w końcu się nauczył – zakończył historię pozytywnym akcentem, unosząc w jego stronę kieliszek, który po chwili wypił do dna. – Anthony! Opowiedz coś o swoich podróżach, spotkałeś się jeszcze gdzieś ze świętem przesilenia? – Odezwał się do przyjaciela, zapraszając go wraz z małżonką bliżej reszty gości.
Molly dygnęła grzecznie, kiedy Heath podarował jej bukiecik kwiatów. Jeszcze nigdy nikt jej nie podarował takiego prezentu, dlatego nie do końca wiedziała, co z nim uczynić. Trzymała go cały czas w dłoniach, nawet siadając z nim do stołu, ale w końcu odebrała go od niej spostrzegawcza służka i włożyła do eleganckiego wazonu. Przy ognisku podeszła do Saorise i zachęciła ją do oddalenia się nieznacznie, bo zauważyła przy pobliskim krzaczku siedlisko biedronek.
Edwin był przeszczęśliwy obecnością Heatha, przy którym mógł dać upust swojej energiczności i pomysłowości. – Heath, Heath, Heath! Pobawimy się w chowanego? Albo w berka, o! Albo... Albo w-w jeźdźców i smoków! A nie, tata mi zabronił latać na miotle... – Zasmucił się na chwilę, nieco przeinaczając słowa Archibalda, ale tak je zrozumiał. Rude loki jak zwykle pozostawały w nieładzie, pomimo usilnych prób Pani Picks, by je jakoś okiełznać. – To porzucajmy kafla! – Zaproponował kolejną zabawę, głowę miał pełną pomysłów. – Pójdę po Orestesa. Znasz Orestesa? – Heath prawdopodobnie nie dostał szansy odpowiedzieć na pytanie, bo Winnie już pobiegł w jego stronę. – Orestes, będziemy się bawić w chowanego. Albo nie w chowanego. Porzucamy kafla. A ty w co chcesz się bawić? O, fasolki... – Przerwał swój słowotok, wrzucając sobie jedną z nich do buzi, czego zaraz pożałował. Stał tak przez krótką chwilę, a twarz coraz bardziej mu czerwieniała, bo przecież uczono go, że nie można pluć przy ludziach, ani w ogóle zachowywać się nieelegancko, ale paskudny smak (natki pietruszki) był zbyt silny. – Fuj, bleee – wykrzywił się, splunąwszy sobie pod nogi, po czym wytarł buzię rękawem eleganckiego zielonkawego sweterka. – Przepraszam – bąknął po chwili, przypominając sobie, że wujek Hector stoi tuż obok i mógł paść ofiarą tego ataku.
Zachęcam do odpisów do niedzieli (18.09.22) <3
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Mimo powagi, jaka miała miejsce podczas samego, drobnego rytuału rozpalania ogniska, niefrasobliwość Roratio znowuż dała się we znaki, patrząc na fakt o zapomnieniu o rzuceniu zaklęcia. Posłał jedynie w stronę Archibalda wdzięczny uśmiech. Ostatecznie zaklęcie sprawiające iż ogień stawał się niegroźny zostało rzucone, a sam Roratio mógł ponownie wplątać się w tłum, jednocześnie znowuż sięgając po swój kieliszek jeszcze wypełniony winem. Ponownie wmieszał się w tłum, kierując swe kroki w stronę lady Delilah. - Być może to zbyt próżne pytanie do zadania tak pięknej damie, ale oczekuję wyłącznie szczerej opinii - odparł, zbliżając się w jej kierunku. W głosie pobrzmiewał na nowo szeroki uśmiech, który zastąpił wcześniejszą powagę. - Jak wypadłem? Muszę przyznać, że nieco się denerwowałem, mam nadzieję, że mnie nie wydasz, mój szanowny lord nestor nie dałby mi o tym zapomnieć - dokończył po chwili ciszy. O ile wstęp do wcześniej wspomnianego pytania był wypowiedziany głosem pewnym, który można było określić mianem pewnego, o tyle samo pytanie zadał głosem nieco niższym, jakby przeznaczonym jedynie dla uszu Delilah. Podczas licznych wizyt w Derby wierzył, że wspólnie wypracowali między sobą na tyle solidny fundament zaufania, że mógł sobie pozwolić na podobne pytanie. - Cieszę się, że jest dzisiaj lady wraz z nami w Weymouth. Być może będę miał okazję choć trochę odwdzięczyć się za twoją gościnność podczas wizyt w Derby - odparł już nieco poważniej, chociaż nadal pogodnym głosem. Lilah chętnie oprowadzała go po dobrze sobie znanym terenie posiadłości Greengrassów i Rory żywił nadzieję, że będzie mógł podzielić się z nią także skrawkiem historii - zarówno tej dalszej jak i bliższej - rodziny Prewett. Natomiast jego wielkoduszny brat postanowił rozpocząć tę podróż za niego, wspominając pierwsze lekcje gry na skrzypcach. - Chciałbym tylko nadmienić, że brak marcepanowych pralinek jest wielką stratą dla nas wszystkich, siostrzyczko - dodał, włączając się jeszcze w dyskusję na temat ulubionych słodkości Mare i nie tylko. Roratio zawsze utożsamiał to święto właśnie z tym przysmakiem i dosłownie próbował stanąć na głowie, aby zdobyć marcepan. Niestety, nawet stanie na głowie nie pomogło. - A mówiliście, że świetnie mi idzie - żachnął się niby to obrażony oskarżeniem starszego brata, ale tej głębokiej urazie przeczył szeroki uśmiech na piegowatej twarzy.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Dzisiaj nie pracuję. - przyznał pogodnie na uwagę lady Delilah, ale nie byłby sobą, gdyby nie dodał: -Choć, czy róża może przestać być różą, dama damą, a magipsychiatra magipsychiatrą? - zanim zdążył kontynuować tą filozoficzną myśl, przywitał się z nim Elroy.
-Dzień dobry, lordzie Greengrass. - z całej familii jego znał najmniej, ton miał zatem oficjalny, ale dostrzegł, że Greengrass przygląda mu się jakoś znacząco. Czy mógł wiedzieć, że to za jego (i Mare) sprawą - nie Archibalda, nie innych bliskich - Hector po raz pierwszy, jeszcze w lutym, złamał własną zasadę trzymania się z dala od wojennych spraw i nauczył się leczyć mugoli?
A potem poszło jak z górki.
Speszył się, dostrzegając, że lady Mare przygląda mu się tuż po tym, jak spróbował wyjątkowo niesmacznej fasolki. Nie wypadało przecież ani okazywać zdegustowania, ani krytykować przekąsek przygotowanych przez gospodarzy! Zwłaszcza, że pieczony reem był przepyszny - szkoda, że jego smak rozmył się w suchej fasolce.
-Wszystko w porządku, milady. - odpowiedział, już nie szeptem. -Fasolki jak zwykle zaskakują, ale to przecież ich zaleta. - dodał nieco ciszej, układając usta do łagodnego uśmiechu.
Orestes nie opanował sztuki savoir-vivre'u równie dobrze i nie przyszło mu do głowy, że powinien zamaskować własne rozczarowanie. Zwłaszcza, że fasolka była dobra, tylko t a j e m n i c z a i nie wiedział, czym była i nigdy się nie dowie i...
...wzniósł na Mare wielkie, przeraźliwie smutne oczy.
-Moja fasolka była jakby cytrusowa, ale cierpka, ale świeża i nie wiem, co to, czy jadła kiedyś milady coś takiego? - zapytał, naśladując grzeczny ton swojego taty, ale nie umiał do końca ukryć frustracji związanej z własną niewiedzą. Jakoś nie przyszło mu do głowy, by zapytać o fasolkę tatę, bo w końcu jedli te same rzeczy i takich rzeczy nigdy nie jedli. Może to był smak jakiegoś przysmaku prawdziwych dam?
Orestes rozpromienił się (minimalnie, smutek nie opuszczał go łatwo), gdy obok pojawił się wujek Archie. On zawsze wiedział wszystko - i jakby na potwierdzenie myśli chłopca, natychmiast odgadł smak własnej fasolki. Malec przyjrzał się mu z mieszanką podejrzliwej zazdrości i bezgranicznego szacunku.
-Jak odgadłeś to tak szybko? - zdziwił się, bo dawno nie jadł masła orzechowego i obecnie wydawało się równie zagadkowe, jak wszystko inne. Ale wujek był taki mądry, chwilowo detronizując w oczach Orestesta lady Marę i tatę, który nic nie opowiedział o swojej fasolce. -Czy można się nauczyć rozpoznawać różnice płci? - zaciekawił się, a potem uśmiechnął radośnie na wieść o bibliotece. -Dziękuję! - a potem wujek zaczął rozmawiać z lady Mare, więc Orestes już nie przeszkadzał.
-Ja pamiętam, jak lady Mare pomagała z nami w Festiwalu Lata. - jak wszyscy Prewettowie, roześmiał się Hector do wspomnień i do Archibalda, zapytany o wakacje. Pamiętał też, że Mare miała do tego więcej entuzjazmu niż sam Archibald. Potem kurtuazyjnie odprowadził Orestesa na bok, gdy rodzeństwo rozmawiało - domyślał się o czym, widząc błogosławiony stan lady Mare.
Orestes pomachał nieśmiało jasnowłosemu chłopcu (Heath), widząc spojrzenia skierowane w swoją stronę. Potem chciał schować się za tatą, bo bał się trochę nowych ludzi (ale za to był świetny w grze w chowanego, więc gdy Edwin wszystko wyjaśni, z radością dołączy do gry), ale Edwin zdążył do niego dobiec.
-Może w chowanego? - bąknął cicho, zdążywszy poweseleć na samo słowo i zrobić przerażoną minę na słowo "kafel", które kojarzyło mu się z miotłami. -Kafla rzuca się na m... mmm... - upewnił się, ale znienawidzone słowo nie mogło mu przejść przez usta, a Edwin pakował już sobie do ust fasolkę. Orestes chciał ostrzec młodszego kolegę, ale nie zdążył.
-Też trafiłeś na tajemniczy smak? - zatroskał się, spoglądając na Edwina z bezbrzeżnym współczuciem. -Musimy z tym żyć. - dodał z powagą, powoli godząc się z tym, ze nigdy nie dowie się, co właściwie zjadł.
-Nie szkodzi, Edwinie. Może zjedzcie jeszcze po jednej, chłopcy? - zaproponował Hector, ale Orestes pokręcił zdecydowanie głową. -Tylko bawcie się ostrożnie... - dodał, nieświadom, że robi synowi obciach przy młodszym koledze. Z niepokojem zerknął w stronę ogniska, ale Archibald niby je zaczarował. Hector rozejrzał się po zebranych, dostrzegając jak Roratio rozmawia z lady Delilah - a w końcu nieśmiało skierował się w stronę Elroya i Anthony'ego, początkowo chcąc jedynie przysłuchać się zawiązującym się rozmowom.
-Dzień dobry, lordzie Greengrass. - z całej familii jego znał najmniej, ton miał zatem oficjalny, ale dostrzegł, że Greengrass przygląda mu się jakoś znacząco. Czy mógł wiedzieć, że to za jego (i Mare) sprawą - nie Archibalda, nie innych bliskich - Hector po raz pierwszy, jeszcze w lutym, złamał własną zasadę trzymania się z dala od wojennych spraw i nauczył się leczyć mugoli?
A potem poszło jak z górki.
Speszył się, dostrzegając, że lady Mare przygląda mu się tuż po tym, jak spróbował wyjątkowo niesmacznej fasolki. Nie wypadało przecież ani okazywać zdegustowania, ani krytykować przekąsek przygotowanych przez gospodarzy! Zwłaszcza, że pieczony reem był przepyszny - szkoda, że jego smak rozmył się w suchej fasolce.
-Wszystko w porządku, milady. - odpowiedział, już nie szeptem. -Fasolki jak zwykle zaskakują, ale to przecież ich zaleta. - dodał nieco ciszej, układając usta do łagodnego uśmiechu.
Orestes nie opanował sztuki savoir-vivre'u równie dobrze i nie przyszło mu do głowy, że powinien zamaskować własne rozczarowanie. Zwłaszcza, że fasolka była dobra, tylko t a j e m n i c z a i nie wiedział, czym była i nigdy się nie dowie i...
...wzniósł na Mare wielkie, przeraźliwie smutne oczy.
-Moja fasolka była jakby cytrusowa, ale cierpka, ale świeża i nie wiem, co to, czy jadła kiedyś milady coś takiego? - zapytał, naśladując grzeczny ton swojego taty, ale nie umiał do końca ukryć frustracji związanej z własną niewiedzą. Jakoś nie przyszło mu do głowy, by zapytać o fasolkę tatę, bo w końcu jedli te same rzeczy i takich rzeczy nigdy nie jedli. Może to był smak jakiegoś przysmaku prawdziwych dam?
Orestes rozpromienił się (minimalnie, smutek nie opuszczał go łatwo), gdy obok pojawił się wujek Archie. On zawsze wiedział wszystko - i jakby na potwierdzenie myśli chłopca, natychmiast odgadł smak własnej fasolki. Malec przyjrzał się mu z mieszanką podejrzliwej zazdrości i bezgranicznego szacunku.
-Jak odgadłeś to tak szybko? - zdziwił się, bo dawno nie jadł masła orzechowego i obecnie wydawało się równie zagadkowe, jak wszystko inne. Ale wujek był taki mądry, chwilowo detronizując w oczach Orestesta lady Marę i tatę, który nic nie opowiedział o swojej fasolce. -Czy można się nauczyć rozpoznawać różnice płci? - zaciekawił się, a potem uśmiechnął radośnie na wieść o bibliotece. -Dziękuję! - a potem wujek zaczął rozmawiać z lady Mare, więc Orestes już nie przeszkadzał.
-Ja pamiętam, jak lady Mare pomagała z nami w Festiwalu Lata. - jak wszyscy Prewettowie, roześmiał się Hector do wspomnień i do Archibalda, zapytany o wakacje. Pamiętał też, że Mare miała do tego więcej entuzjazmu niż sam Archibald. Potem kurtuazyjnie odprowadził Orestesa na bok, gdy rodzeństwo rozmawiało - domyślał się o czym, widząc błogosławiony stan lady Mare.
Orestes pomachał nieśmiało jasnowłosemu chłopcu (Heath), widząc spojrzenia skierowane w swoją stronę. Potem chciał schować się za tatą, bo bał się trochę nowych ludzi (ale za to był świetny w grze w chowanego, więc gdy Edwin wszystko wyjaśni, z radością dołączy do gry), ale Edwin zdążył do niego dobiec.
-Może w chowanego? - bąknął cicho, zdążywszy poweseleć na samo słowo i zrobić przerażoną minę na słowo "kafel", które kojarzyło mu się z miotłami. -Kafla rzuca się na m... mmm... - upewnił się, ale znienawidzone słowo nie mogło mu przejść przez usta, a Edwin pakował już sobie do ust fasolkę. Orestes chciał ostrzec młodszego kolegę, ale nie zdążył.
-Też trafiłeś na tajemniczy smak? - zatroskał się, spoglądając na Edwina z bezbrzeżnym współczuciem. -Musimy z tym żyć. - dodał z powagą, powoli godząc się z tym, ze nigdy nie dowie się, co właściwie zjadł.
-Nie szkodzi, Edwinie. Może zjedzcie jeszcze po jednej, chłopcy? - zaproponował Hector, ale Orestes pokręcił zdecydowanie głową. -Tylko bawcie się ostrożnie... - dodał, nieświadom, że robi synowi obciach przy młodszym koledze. Z niepokojem zerknął w stronę ogniska, ale Archibald niby je zaczarował. Hector rozejrzał się po zebranych, dostrzegając jak Roratio rozmawia z lady Delilah - a w końcu nieśmiało skierował się w stronę Elroya i Anthony'ego, początkowo chcąc jedynie przysłuchać się zawiązującym się rozmowom.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ewidentnie przy ognisku całe to spotkanie towarzyskie zaczęło się rozkręcać, a Heath znalazł się w swoim żywiole. W sumie to nawet miał problem, bo nie miał pojęcia od czego zacząć! Czemu nie mógł się rozdwoić? Na szczęście zanim zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję z kłopotu wybawił go Edwin proponując różne zabawy.
-No ja nie mam ze sobą miotły. Nie mogłem jej wziąć- poskarżył się Edwinowi robiąc dokładnie taką samą smutną minę. Zaraz jednak wszystko minęło, bo przecież mogli robić inne rzeczy.
-Porzucajmy!- przytaknął. Heatha nie trzeba było namawiać długo do robienia czegokolwiek związanego z quidditchem. Od razu był chętny.
-Jeszcze nie…- odpowiedział na pytanie kolegi i widząc, że ten pobiegł w kierunku młodszego chłopca ruszył za nim.
Kiedy doszedł do małego Prewetta oraz Orestesa przypomniał sobie, że miał zjeść fasolkę. A więc, tak jak zapowiedział sięgnął po fasolkę i wepchnął ją sobie do ust i w zasadzie powtórzył to co wcześniej zrobił Edwin.
-Ohyda! Już wiem czemu nie lubię fasolek. Moja smakowała drewnem- poskarżył się. Miał wrażenie, że zawsze trafiały mu się te wyjątkowo niesmaczne. Cóż, nie był świadom, że mógł trafić o wiele gorzej ze swoją fasolką.
-Chowany jest nudny. Jeszcze fajnie jak się szuka, ale jak się dobrze schowasz to tak siedzisz i czekasz. – podzielił się swoją opinią na temat tej zabawy. Może trochę zbyt mocno torpedując ten pomysł, ale co mógł poradzić? Chyba nie było niczym dziwnym, że mały Macmillan był raczej słaby w tę grę. Brakowało mu cierpliwości.
-Kafla możemy sobie popoddawać nawet bez mioteł- wyjaśnił Orestesowi. No ale to oznaczało, że musieliby najpierw po kafla pójść, bo nie sądził, żeby Edwin wziął go tutaj ze sobą.
-Wiem! Zrobimy sobie wyścig! Taki z przeszkodami i w ogóle!- tym razem to on podał pomysł. -Albo możemy w aurorów i czarnoksiężników- podał jeszcze drugą propozycję. Oby tylko Orestes jakoś sobie dał radę z tymi dwoma wulkanami energii. Bo wszystko wskazywało na to, że młody Vale będzie skazany na zabawę z dwoma nadpobudliwymi małymi Lordami. A może nawet mu się spodoba?
rzut na ffasolkę
-No ja nie mam ze sobą miotły. Nie mogłem jej wziąć- poskarżył się Edwinowi robiąc dokładnie taką samą smutną minę. Zaraz jednak wszystko minęło, bo przecież mogli robić inne rzeczy.
-Porzucajmy!- przytaknął. Heatha nie trzeba było namawiać długo do robienia czegokolwiek związanego z quidditchem. Od razu był chętny.
-Jeszcze nie…- odpowiedział na pytanie kolegi i widząc, że ten pobiegł w kierunku młodszego chłopca ruszył za nim.
Kiedy doszedł do małego Prewetta oraz Orestesa przypomniał sobie, że miał zjeść fasolkę. A więc, tak jak zapowiedział sięgnął po fasolkę i wepchnął ją sobie do ust i w zasadzie powtórzył to co wcześniej zrobił Edwin.
-Ohyda! Już wiem czemu nie lubię fasolek. Moja smakowała drewnem- poskarżył się. Miał wrażenie, że zawsze trafiały mu się te wyjątkowo niesmaczne. Cóż, nie był świadom, że mógł trafić o wiele gorzej ze swoją fasolką.
-Chowany jest nudny. Jeszcze fajnie jak się szuka, ale jak się dobrze schowasz to tak siedzisz i czekasz. – podzielił się swoją opinią na temat tej zabawy. Może trochę zbyt mocno torpedując ten pomysł, ale co mógł poradzić? Chyba nie było niczym dziwnym, że mały Macmillan był raczej słaby w tę grę. Brakowało mu cierpliwości.
-Kafla możemy sobie popoddawać nawet bez mioteł- wyjaśnił Orestesowi. No ale to oznaczało, że musieliby najpierw po kafla pójść, bo nie sądził, żeby Edwin wziął go tutaj ze sobą.
-Wiem! Zrobimy sobie wyścig! Taki z przeszkodami i w ogóle!- tym razem to on podał pomysł. -Albo możemy w aurorów i czarnoksiężników- podał jeszcze drugą propozycję. Oby tylko Orestes jakoś sobie dał radę z tymi dwoma wulkanami energii. Bo wszystko wskazywało na to, że młody Vale będzie skazany na zabawę z dwoma nadpobudliwymi małymi Lordami. A może nawet mu się spodoba?
rzut na ffasolkę
Dłoń łagodnie oparła na tej należącej do męża, powoli przesuwając ją wyżej jego rękawa we wspierającym geście. Twardość różdżki w miejscu, w której być jej nie powinno i gdzie jednocześnie być powinna, spotkała się z porozumiewawczym spojrzeniem, zielenie spojrzeń zaiskrzyły między sobą w niemej konwersacji, lecz Mare wyglądała na tylko odrobinę zaniepokojoną. Z jednej strony rozumiała bowiem podejście męża, gotowość do chronienia ich wszystkich w każdym wypadku, w każdym miejscu i każdym stanie. Z drugiej strony jednak wiedziała, że dziś nic im nie groziło. Nie tutaj. Archibald i Roratio wspięli się przecież na wyżyny sztuki przyjęć, a Weymouth zawsze było bezpiecznym miejscem; czy mogła więc oskarżać męża o nadgorliwość? Odrobinę. Czy zachowywałaby się podobnie gdyby była mężem żony noszącej pod sercem bliźnięta? Oczywiście, że tak.
Niemniej jednak jej humor w dalszym ciągu pozostawał w najlepszym porządku. Pojawiający się obok Archibald z dawką wspomnień z dzieciństwa sprawił, że jej spojrzenie, jak i cała twarz rozjaśniły się nagle, a z ust skrytych za starannie wykonaną rękawiczką wydobył się chichot.
— Doktor Vale bał się własnego cienia, a dzisiaj jest wziętym magipsychiatrą — choć była młodsza od Archibalda i Hectora, dobrze pamiętała wszystkich niezwykłych gości, którzy zjawiali się w progach ich rodowej rezydencji. Zwróciła spojrzenie zielonych oczu w kierunku magipsychiatry, samym spojrzeniem prosząc, by nie miał jej dobrotliwej uwagi za złe. Niedawno odzyskali odpowiedni kontakt, słyszała o jego zaangażowaniu i szczerze powiedziawszy — nie spodziewała się, że ten nieśmiały przyjaciel jej brata w dorosłości okaże się być tak odważnym człowiekiem. Zaraz jednak powróciła uwagą do starszego brata. — Mam je co tydzień, Archie. Trochę już mnie to nuży, ale czas pędzi, za trzy miesiące o tej porze może będę już odpoczywać z maleństwami — im bardziej postępowała ciąża, tym więcej dawała sobie czasu na odpoczynek, lecz dalej czuła, że ma zdecydowanie więcej energii niż możliwości do jej spożytkowania. Jako młoda dama myślała, że jej życie będzie polegać na pławieniu się w luksusach, lecz odkąd zaangażowała się poważniej w politykę i działalność charytatywną, nie potrafiła odwracać oczu od ludzkiej krzywdy. Jeszcze tyle rzeczy było do zrobienia...
Trwałaby w tym zawieszeniu, gdyby nie słowa o marcepanowych pralinkach.
— Słucham? — pomimo zmarszczonych nagle brwi, w zielonych oczach zakręciły się łzy. Mare wzniosła jednak podbródek do góry, przymknęła oczy, łykając jednocześnie łzy. Tylko dłoń, którą trzymała jeszcze na ręce Elroya zadrżała alarmująco. — Marcepanowe pralinki to nie tylko moje ulubione słodycze, to tradycja... — szepnęła, poświęcając uwagę na to, by w owym szepcie jak najmocniej wybrzmiało własne niezadowolenie. Wtedy też uwaga brata przeszła na Delilah, a na słowa o rzępoleniu Roratio uśmiechnęła się kątem ust, choć dalej chciała przekazać, że była wybitnie obrażona. — Pamiętam — burknęła, chcąc uciąć temat, bo i przez sprawę marcepanowych pralinek humor jej nie był najlepszy. Dlatego też szukała jakiejś dystrakcji, a z pomocą zaskakująco przyszedł mały Orestes.
— Oj maluszku... — jak za ruchem różdżki ton Mare przestał już nieść w sobie urazę, a rysy twarzy złagodniały w rozczuleniu. — Cytrusowa, ale cierpka i jakby świeża... — powtórzyła w rozmyśleniu, na moment spoglądając na Hectora, po czym poprosiła jego syna — Podasz mi, proszę, fasolki? — a gdy tak się stało, spróbowała jednej z nich. Natychmiast skrzywiła się jednak, bowiem smak metalu o rybnej nucie nie należał do jej ulubionych. Natychmiast sięgnęła po drugą fasolkę, w międzyczasie biorąc łyk soku, aby pozbyć się z ust tego okropnego smaku. Druga fasolka okazała się jednak łagodniejsza — ciasteczkowy smak przełknęła bez krzywienia się, jednak żadna z prób nie przyniosła czegoś podobnego do tego, co przed chwilą spróbował Orestes.
— Cytrusowe, ale cierpkie i świeże, to pewnie jakaś roślina... — powiedziała, nachylając się do Orestesa. Sama nie znała się jednak na królestwie roślin, na ziołach jeszcze mniej, ale Archibald już tak... — Jestem pewna, że wuj Archibald będzie znał odpowiedź na to pytanie — dodała, spoglądając na brata z ukosa. Dalej była obrażona, ale gdy dziecko zniknęło razem z innymi chłopcami, westchnęła cicho, tym razem poświęcając swoją uwagę wspomnieniom Hectora. — W tym roku jednak nie będzie mi dane pomagać... — szepnęła z wyraźnym żalem zamkniętym w głoskach. Zazwyczaj nie pozwalała sobie na podobne wyznania, ale dziś świętowali letnie przesilenie w zaufanym towarzystwie.
Niemniej jednak jej humor w dalszym ciągu pozostawał w najlepszym porządku. Pojawiający się obok Archibald z dawką wspomnień z dzieciństwa sprawił, że jej spojrzenie, jak i cała twarz rozjaśniły się nagle, a z ust skrytych za starannie wykonaną rękawiczką wydobył się chichot.
— Doktor Vale bał się własnego cienia, a dzisiaj jest wziętym magipsychiatrą — choć była młodsza od Archibalda i Hectora, dobrze pamiętała wszystkich niezwykłych gości, którzy zjawiali się w progach ich rodowej rezydencji. Zwróciła spojrzenie zielonych oczu w kierunku magipsychiatry, samym spojrzeniem prosząc, by nie miał jej dobrotliwej uwagi za złe. Niedawno odzyskali odpowiedni kontakt, słyszała o jego zaangażowaniu i szczerze powiedziawszy — nie spodziewała się, że ten nieśmiały przyjaciel jej brata w dorosłości okaże się być tak odważnym człowiekiem. Zaraz jednak powróciła uwagą do starszego brata. — Mam je co tydzień, Archie. Trochę już mnie to nuży, ale czas pędzi, za trzy miesiące o tej porze może będę już odpoczywać z maleństwami — im bardziej postępowała ciąża, tym więcej dawała sobie czasu na odpoczynek, lecz dalej czuła, że ma zdecydowanie więcej energii niż możliwości do jej spożytkowania. Jako młoda dama myślała, że jej życie będzie polegać na pławieniu się w luksusach, lecz odkąd zaangażowała się poważniej w politykę i działalność charytatywną, nie potrafiła odwracać oczu od ludzkiej krzywdy. Jeszcze tyle rzeczy było do zrobienia...
Trwałaby w tym zawieszeniu, gdyby nie słowa o marcepanowych pralinkach.
— Słucham? — pomimo zmarszczonych nagle brwi, w zielonych oczach zakręciły się łzy. Mare wzniosła jednak podbródek do góry, przymknęła oczy, łykając jednocześnie łzy. Tylko dłoń, którą trzymała jeszcze na ręce Elroya zadrżała alarmująco. — Marcepanowe pralinki to nie tylko moje ulubione słodycze, to tradycja... — szepnęła, poświęcając uwagę na to, by w owym szepcie jak najmocniej wybrzmiało własne niezadowolenie. Wtedy też uwaga brata przeszła na Delilah, a na słowa o rzępoleniu Roratio uśmiechnęła się kątem ust, choć dalej chciała przekazać, że była wybitnie obrażona. — Pamiętam — burknęła, chcąc uciąć temat, bo i przez sprawę marcepanowych pralinek humor jej nie był najlepszy. Dlatego też szukała jakiejś dystrakcji, a z pomocą zaskakująco przyszedł mały Orestes.
— Oj maluszku... — jak za ruchem różdżki ton Mare przestał już nieść w sobie urazę, a rysy twarzy złagodniały w rozczuleniu. — Cytrusowa, ale cierpka i jakby świeża... — powtórzyła w rozmyśleniu, na moment spoglądając na Hectora, po czym poprosiła jego syna — Podasz mi, proszę, fasolki? — a gdy tak się stało, spróbowała jednej z nich. Natychmiast skrzywiła się jednak, bowiem smak metalu o rybnej nucie nie należał do jej ulubionych. Natychmiast sięgnęła po drugą fasolkę, w międzyczasie biorąc łyk soku, aby pozbyć się z ust tego okropnego smaku. Druga fasolka okazała się jednak łagodniejsza — ciasteczkowy smak przełknęła bez krzywienia się, jednak żadna z prób nie przyniosła czegoś podobnego do tego, co przed chwilą spróbował Orestes.
— Cytrusowe, ale cierpkie i świeże, to pewnie jakaś roślina... — powiedziała, nachylając się do Orestesa. Sama nie znała się jednak na królestwie roślin, na ziołach jeszcze mniej, ale Archibald już tak... — Jestem pewna, że wuj Archibald będzie znał odpowiedź na to pytanie — dodała, spoglądając na brata z ukosa. Dalej była obrażona, ale gdy dziecko zniknęło razem z innymi chłopcami, westchnęła cicho, tym razem poświęcając swoją uwagę wspomnieniom Hectora. — W tym roku jednak nie będzie mi dane pomagać... — szepnęła z wyraźnym żalem zamkniętym w głoskach. Zazwyczaj nie pozwalała sobie na podobne wyznania, ale dziś świętowali letnie przesilenie w zaufanym towarzystwie.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Uśmiechnęła się na odpowiedź pana Vale w pełni rozumiejąc i zgadzając się z przesłaniem jego słów. Miała jednak nadzieję, że dziś skupi się jednak bardziej na zabawie, aniżeli analizie ludzkich zachowań. Po przemowie wstała z miejsca chwytając ponownie za odstawiony, niemal pełny kieliszek, aby kierując się za głosami dołączyć do reszty towarzystwa. Wtedy też usłyszała kroki, a następnie znajomy głos oznajmiający jej swą obecność. Uśmiechał się. Była pewna. Odwzajemniła mu się więc tym samym. - Tylko taką oferuję. - Zatrzymała się odwracając się w stronę Roratio, gdy miała już pewność, że nie zwraca się on do nikogo innego, a właśnie do niej. Nie skomentowała niespodziewanego komplementu nie chcąc pokazywać swego zmieszania, ale zdecydowanie jego słowa jej schlebiały. Nie miała zamiaru przyznać tego w głos, nawet przed samą sobą, ale wszystkie te przygotowania... zależało jej, aby zaprezentować się jak najlepiej przede wszystkim przed nim. -Wypadł lord znakomicie. Mówiłeś pewnie i znamiennie, z lordowską godnością. - Zapewne równie godnie się prezentował w świetle zapalonego przez siebie ognia. Na tą myśl poczuła ciepłotę na policzkach, które okrył nieśmiały rumieniec. Żałowała, że nie mogła go zobaczyć w tak podniosłej i ważnej dla niego chwili, była jednak przekonana o tym, że poszło mu doskonale. - Gdyby było jednak inaczej mógłby lord liczyć na moją pełną dyskrecję. - Ukryła uśmiech za kieliszkiem mając nadzieję, że nikt prócz samego zainteresowanego nie wyczyta w jej słowach i mimice cichego porozumienia. - Też się cieszę. Nie ma jednak za co lord mi się odwdzięczać. Goszczenie lorda w Derby było dla nas czystą przyjemnością. - Dla niej z pewnością, ale również i dla reszty jej rodziny, a przede wszystkim dla Mare, która uradowana była myślą każdego spotkania z młodszym bratem. - Ale liczę, że nie odmówi mi lord wspólnego spaceru po Weymouth, gdy nadarzy się ku temu okazja. - Dziś był czas wspólnej celebracji, więc nie był to odpowiedni moment. Ani Roremu jako gospodarzowi, ani jej jako gościowi, nie wypadało opuszczać towarzystwa, ale może następnym razem...
Słysząc własne imię od razu odwróciła się w stronę wypowiadającego go głosu chcąc bezpośrednio zwrócić się do lorda Archibalda. - Tak. Głównie ona. Bardzo dobrze, ale wciąż bez przerwy ćwiczę. - Uśmiechnęła się nieco zawstydzona, że uwaga została skierowana w jej stronę. Zachowanie stałości w praktyce było istotne, aby nie zaprzepaścić zdobytych już osiągnięć. Nie mogła pozwolić sobie wyjść z prawy. Gdyby dała opuszką palców odpocząć od twardych strun zapomniałyby w końcu jak się po nich poruszać. - Ja również. Gra dla takiej publiki byłaby zaszczytem. - Od lat nie grała dla nikogo spoza najbliższej rodziny, q przynajmniej nie dla takiej grupy. Faktycznie byłaby zaszczycona, ale czułaby też niewyobrażalną presję, aby wypaść jak najlepiej. - Tak. Mare jest niezwykle uzdolniona. - Uwielbiała z nią grać przy każdej możliwej okazji, a tych na szczęście nie brakowało, w końcu bratowa równie mocno co ona ukochała sobie muzykę i grę na harfie.
- Nie wiedziałam, że lord też gra. - Zaciekawiona wsłuchiwała się w słowa Archibalda o Rorym próbując powstrzymać mimowolnie unoszące się do góry kąciki ust. - Ktoś mi powiedział, że zgrany z nas duet. Będziemy musieli się o tym przekonać. - Skierowała te słowa wyłącznie do niego korzystając z okazji, iż reszta była zajęta rozmową między sobą, a oni stali obok siebie. Z chęcią by z nim kiedyś zagrała. Jeśli oczywiście będzie mieć na to ochotę. Chciałaby podzielić się z nim jej pasją, radością jaką przynosi jej muzyka. Aby poznał melodie, które niekiedy zastępują jej mowę, które przekazują więcej niż słowa. Odnaleźliby w muzyce harmonię tak jak we wspólnym milczeniu i rozmowie?
Słysząc własne imię od razu odwróciła się w stronę wypowiadającego go głosu chcąc bezpośrednio zwrócić się do lorda Archibalda. - Tak. Głównie ona. Bardzo dobrze, ale wciąż bez przerwy ćwiczę. - Uśmiechnęła się nieco zawstydzona, że uwaga została skierowana w jej stronę. Zachowanie stałości w praktyce było istotne, aby nie zaprzepaścić zdobytych już osiągnięć. Nie mogła pozwolić sobie wyjść z prawy. Gdyby dała opuszką palców odpocząć od twardych strun zapomniałyby w końcu jak się po nich poruszać. - Ja również. Gra dla takiej publiki byłaby zaszczytem. - Od lat nie grała dla nikogo spoza najbliższej rodziny, q przynajmniej nie dla takiej grupy. Faktycznie byłaby zaszczycona, ale czułaby też niewyobrażalną presję, aby wypaść jak najlepiej. - Tak. Mare jest niezwykle uzdolniona. - Uwielbiała z nią grać przy każdej możliwej okazji, a tych na szczęście nie brakowało, w końcu bratowa równie mocno co ona ukochała sobie muzykę i grę na harfie.
- Nie wiedziałam, że lord też gra. - Zaciekawiona wsłuchiwała się w słowa Archibalda o Rorym próbując powstrzymać mimowolnie unoszące się do góry kąciki ust. - Ktoś mi powiedział, że zgrany z nas duet. Będziemy musieli się o tym przekonać. - Skierowała te słowa wyłącznie do niego korzystając z okazji, iż reszta była zajęta rozmową między sobą, a oni stali obok siebie. Z chęcią by z nim kiedyś zagrała. Jeśli oczywiście będzie mieć na to ochotę. Chciałaby podzielić się z nim jej pasją, radością jaką przynosi jej muzyka. Aby poznał melodie, które niekiedy zastępują jej mowę, które przekazują więcej niż słowa. Odnaleźliby w muzyce harmonię tak jak we wspólnym milczeniu i rozmowie?
Delilah Greengrass
Zawód : Arystokratka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Blindness is an unfortunate
handicap but true vision
does not require the eyes
handicap but true vision
does not require the eyes
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Ognisko
Szybka odpowiedź