Ognisko
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ognisko
Nieduży kamienny krąg na ognisko został przygotowany na klifie, skąd można podziwiać ocean. Wiedzie do niego wydeptana ścieżka z pałacu, wiodąca również do zejścia na plażę. W pobliżu nie znajduje się nic więcej – Prewettowie zazwyczaj siadają na ziemi lub zabierają ze sobą poduchy. Najczęściej przesiadują tutaj samotnie lub w mniejszym gronie. Rozpalone ognisko podobno sprzyja podejmowaniu trudnych decyzji.
Archibald był bardziej spostrzegawczy niż jego bratu mogło się wydawać, dlatego zauważał częstotliwość z jaką zwracał się do lady Delilah i odwrotnie, zapisując sobie w głowie, żeby bardziej zgłębić ten temat. W międzyczasie zajął się rozmową z Orestesem, który spoglądał na niego oczami pełnymi zadumy i podziwu. – Bo już kiedyś jadłem masło orzechowe, znam ten smak – odpowiedział z nutką zaskoczenia w głosie, nie do końca rozumiejąc skąd to zainteresowanie i zaskoczenie z jego strony. – W większości przypadków tak, choć czasem trzeba się wykazać dużą spostrzegawczością, bo nie są widoczne na pierwszy rzut oka – wyjaśnił, jak zwykle czerpiąc przyjemność z wymądrzania się przy małym Orestesie – nie każdy tak bardzo interesował się światem, jak właśnie on, i nie każdy z taką chęcią słuchał co Archibald ma do powiedzenia. – Namów tatę, żebyście zostali na noc – zaproponował, widząc jak oczy mu się zaświeciły na myśl o wycieczce do biblioteki. – Podobno czasem można tam spotkać ducha – dodał, ale już ciszej, pochylając się nad chłopcem, jakby sprzedawał mu wielki sekret. Potem uśmiechnął się konspiracyjnie do Hectora, wcale nie zamierzając mu zdradzać tego samego.
– To prawda! Wszyscy Prewettowie starają się wtedy pomagać, ale nie każdy robi to z takim zaangażowaniem – skinął siostrze głową z szacunkiem, bo choć obecnie zajmowanie się festiwalem to dla niego czysta przyjemność (przez większość czasu), tak kilkanaście lat temu cierpiał, kiedy musiał to robić, marnując swój cenny czas. – Nie powiedziałbym, że aż bał się własnego cienia... – tu chętnie polemizowałby z siostrą, bo wychodził z założenia, że zna go lepiej niż ktokolwiek w tym gronie, ale to może był niekoniecznie dobry pomysł przy samym zainteresowanym.
– Badania są nużące? – Powtórzył z niedowierzaniem, rzucając spojrzenie Elroy'owi. – Może zatrudnij akrobatę, żeby tańczył w tle – zaśmiał się z własnego głupiego pomysłu, ale szybko uśmiech mu spełzł z twarzy, widząc reakcję siostry na brak marcepanowych pralinek. Coś go ugodziło prosto w męską dumę, braterską, nestorską. – Już nigdy nie powtórzę tego błędu – zapewnił, zamykając jej drobną dłoń we własnych. Jak mógł nie załatwić marcepanu? Był arystokratą, głową rodu – co to świadczyło o całym sojuszu kornwalijskim i nim samym, skoro nie był w stanie dostać pojedynczego produktu spożywczego? – To prawda – zgodził się z Rorym, przez chwilę minę mając tak nietęgą, jakby dowiedział się właśnie o śmierci którejś ciotki. Rozbawił się jednak na nowo, kiedy temat zszedł na talenty muzyczne.
– Nie chcieliśmy cię zniechęcać – odparł bratu. – Rory, musisz później pokazać Delilah nasz pokój muzyczny. Trzymamy tam harfę, choć odkąd Mare nie mieszka w Weymouth, rzadko ktoś na niej gra – westchnął, spoglądając na siedzącego obok szwagra. – Elroy'u, co ty dzisiaj taki cichy. Coś nie tak w rezerwacie? – Zapytał, jak zwykle pytając ogólnie o rezerwat, a nie konkretnie o smoki – to przyzwyczajenie chyba nigdy mu nie minie. Zaraz jednak uniósł wzrok na ciemne niebo, na którym zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy, a także na ognisko, będące już dość słusznych rozmiarów. Zdecydowanie wystarczających, żeby zacząć zabawę.
– Kochani! Zbliża się najważniejszy moment tej pięknej nocy, ale zanim udamy się do szklarni, czas na inną równie miłą tradycję – Klasnął w dłonie, wstając z miejsca. – Skok przez ognisko! Dla chętnych oczywiście... – dodał szybko, zdając sobie sprawę, że w gronie gości jest ciężarna kobieta i osoby nie do końca sprawne. – Symboliczny rytuał oczyszczenia i nowego początku – wyjaśnił pokrótce, nie chcąc zanudzać gości kolejnymi długimi historiami. – Kto pierwszy odważny? – Rzucił pytaniem w eter, dopijając swój kieliszek wina.
– Stawiam galeona, że nie przeskoczysz – podjudził Anthony'ego, mając nadzieję, że zadziała to na niego jak płachta na byka – chciał obejrzeć jego spektakularny skok.
Tymczasem Edwin biegał pomiędzy gośćmi, dając dowód swojej niekończącej się energii. – W chowanego nie chcę – stwierdził, chociaż jeszcze kilka chwil temu sam miał w głowie ten pomysł. – Na miotle. To nie jest trudne słowo... – wywrócił oczami. – Ale Heath nie mógł wziąć miotły, a ja nie mogę na niej latać, więc możemy rzucać bez – wyjaśnił. – A pan pozwala latać na miotle? – Spojrzał na Hectora z nutką nadziei na twarzy, bo warto znać takich dobrych ludzi, którzy na to pozwalają. – Heath proponował jeszcze w aurorów i czarnoksiężników – i właśnie ten pomysł podobał mu się najbardziej. – Ale ja chcę być aurorem – wyciągnął rękę przed siebie, jakby trzymał w niej różdżkę, a minę zrobił groźną, jakby właśnie zamierzał kogoś złapać. Wyobraźnię miał bujną i rzadko miewał problemy z wczuciem się w nawet najbardziej wymyślną sytuację. I już miał rozdzielić role pomiędzy swoimi nowymi przyjaciółmi, kiedy padło hasło skok przez ognisko. Oczy mu się zaświeciły, a włosy jakby stały się bardziej rude, kolorem przypominając właśnie płomień ogniska. – Ja, ja, ja! – Wyrwał się do przodu, podbiegając bliżej kamiennego kręgu. Wpatrywał się przez chwilę w tańczące płomienie jak zahipnotyzowany zanim ruszył biegiem przed siebie, w ostatniej chwili odbijając się od ziemi. Poczuł płomienie pod swoimi stopami, co z początku go przestraszyło, ale gdy tylko wylądował po drugiej stronie, głośno się roześmiał. – Coś mnie złapało za stopę! – Podzielił się wrażeniami. – Tato, coś mnie złapało za stopę, co może żyć w ognisku? – Zapytał, uśmiechając się szeroko, stając obok Archibalda. – Pewnie smok! Prawda wujku? Ciociu? Smok? Mały smok? – Oczy wędrowały mu z jednej osoby na drugą, najczęściej zatrzymując się jednak na Elroyu, tak bardzo chciał uzyskać odpowiedź.
1: Sam nie wiesz co poszło nie tak. Spektakularnie upadasz pośladkami w sam środek ogniska, a na ubraniach pozostaje ciemna plama, która zostanie z tobą do końca spotkania. Zrobiło ci się gorąco.
2 - 20: Wydaje ci się, że będzie dobrze, ale w ostatniej chwili potykasz się o wystający kamień. Niezgrabnie, szczupakiem, przeskakujesz przez ognisko. Scenę obserwują sowy z drzewa nieopodal – jedna sfruwa i siada ci na plecach.
21 - 50: Chyba wziąłeś za krótki rozbieg. Płomienie łaskoczą cię w pięty, powodując podobne działanie jak zaklęcie rictusempra – jesteś rozbawiony do końca tury.
51 - 80: Wszystko idzie po twojej myśli. Sprawnie przeskakujesz przez ognisko, ale tracisz równowagę po drugiej stronie. Wpadasz w ramiona innego czarodzieja.
81 - 99: Nie sądziłeś, że jesteś taki skoczny. Bez problemu przeskakujesz ognisko, czując dumę ze swojego osiągnięcia. Nabierasz ochoty na zwycięski okrzyk.
100: Nagły podmuch wiatru znad oceanu powoduje, że bezbłędnie przeskakujesz przez ognisko, lądując z drugiej strony równie spektakularnie, co akrobata. Wszyscy są pod wrażeniem twojego wyczynu.
Do rzutu możecie doliczyć statystykę zwinności.
Tradycyjnie dajmy sobie tydzień (16.10) na odpis, może tym razem się uda
– To prawda! Wszyscy Prewettowie starają się wtedy pomagać, ale nie każdy robi to z takim zaangażowaniem – skinął siostrze głową z szacunkiem, bo choć obecnie zajmowanie się festiwalem to dla niego czysta przyjemność (przez większość czasu), tak kilkanaście lat temu cierpiał, kiedy musiał to robić, marnując swój cenny czas. – Nie powiedziałbym, że aż bał się własnego cienia... – tu chętnie polemizowałby z siostrą, bo wychodził z założenia, że zna go lepiej niż ktokolwiek w tym gronie, ale to może był niekoniecznie dobry pomysł przy samym zainteresowanym.
– Badania są nużące? – Powtórzył z niedowierzaniem, rzucając spojrzenie Elroy'owi. – Może zatrudnij akrobatę, żeby tańczył w tle – zaśmiał się z własnego głupiego pomysłu, ale szybko uśmiech mu spełzł z twarzy, widząc reakcję siostry na brak marcepanowych pralinek. Coś go ugodziło prosto w męską dumę, braterską, nestorską. – Już nigdy nie powtórzę tego błędu – zapewnił, zamykając jej drobną dłoń we własnych. Jak mógł nie załatwić marcepanu? Był arystokratą, głową rodu – co to świadczyło o całym sojuszu kornwalijskim i nim samym, skoro nie był w stanie dostać pojedynczego produktu spożywczego? – To prawda – zgodził się z Rorym, przez chwilę minę mając tak nietęgą, jakby dowiedział się właśnie o śmierci którejś ciotki. Rozbawił się jednak na nowo, kiedy temat zszedł na talenty muzyczne.
– Nie chcieliśmy cię zniechęcać – odparł bratu. – Rory, musisz później pokazać Delilah nasz pokój muzyczny. Trzymamy tam harfę, choć odkąd Mare nie mieszka w Weymouth, rzadko ktoś na niej gra – westchnął, spoglądając na siedzącego obok szwagra. – Elroy'u, co ty dzisiaj taki cichy. Coś nie tak w rezerwacie? – Zapytał, jak zwykle pytając ogólnie o rezerwat, a nie konkretnie o smoki – to przyzwyczajenie chyba nigdy mu nie minie. Zaraz jednak uniósł wzrok na ciemne niebo, na którym zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy, a także na ognisko, będące już dość słusznych rozmiarów. Zdecydowanie wystarczających, żeby zacząć zabawę.
– Kochani! Zbliża się najważniejszy moment tej pięknej nocy, ale zanim udamy się do szklarni, czas na inną równie miłą tradycję – Klasnął w dłonie, wstając z miejsca. – Skok przez ognisko! Dla chętnych oczywiście... – dodał szybko, zdając sobie sprawę, że w gronie gości jest ciężarna kobieta i osoby nie do końca sprawne. – Symboliczny rytuał oczyszczenia i nowego początku – wyjaśnił pokrótce, nie chcąc zanudzać gości kolejnymi długimi historiami. – Kto pierwszy odważny? – Rzucił pytaniem w eter, dopijając swój kieliszek wina.
– Stawiam galeona, że nie przeskoczysz – podjudził Anthony'ego, mając nadzieję, że zadziała to na niego jak płachta na byka – chciał obejrzeć jego spektakularny skok.
Tymczasem Edwin biegał pomiędzy gośćmi, dając dowód swojej niekończącej się energii. – W chowanego nie chcę – stwierdził, chociaż jeszcze kilka chwil temu sam miał w głowie ten pomysł. – Na miotle. To nie jest trudne słowo... – wywrócił oczami. – Ale Heath nie mógł wziąć miotły, a ja nie mogę na niej latać, więc możemy rzucać bez – wyjaśnił. – A pan pozwala latać na miotle? – Spojrzał na Hectora z nutką nadziei na twarzy, bo warto znać takich dobrych ludzi, którzy na to pozwalają. – Heath proponował jeszcze w aurorów i czarnoksiężników – i właśnie ten pomysł podobał mu się najbardziej. – Ale ja chcę być aurorem – wyciągnął rękę przed siebie, jakby trzymał w niej różdżkę, a minę zrobił groźną, jakby właśnie zamierzał kogoś złapać. Wyobraźnię miał bujną i rzadko miewał problemy z wczuciem się w nawet najbardziej wymyślną sytuację. I już miał rozdzielić role pomiędzy swoimi nowymi przyjaciółmi, kiedy padło hasło skok przez ognisko. Oczy mu się zaświeciły, a włosy jakby stały się bardziej rude, kolorem przypominając właśnie płomień ogniska. – Ja, ja, ja! – Wyrwał się do przodu, podbiegając bliżej kamiennego kręgu. Wpatrywał się przez chwilę w tańczące płomienie jak zahipnotyzowany zanim ruszył biegiem przed siebie, w ostatniej chwili odbijając się od ziemi. Poczuł płomienie pod swoimi stopami, co z początku go przestraszyło, ale gdy tylko wylądował po drugiej stronie, głośno się roześmiał. – Coś mnie złapało za stopę! – Podzielił się wrażeniami. – Tato, coś mnie złapało za stopę, co może żyć w ognisku? – Zapytał, uśmiechając się szeroko, stając obok Archibalda. – Pewnie smok! Prawda wujku? Ciociu? Smok? Mały smok? – Oczy wędrowały mu z jednej osoby na drugą, najczęściej zatrzymując się jednak na Elroyu, tak bardzo chciał uzyskać odpowiedź.
1: Sam nie wiesz co poszło nie tak. Spektakularnie upadasz pośladkami w sam środek ogniska, a na ubraniach pozostaje ciemna plama, która zostanie z tobą do końca spotkania. Zrobiło ci się gorąco.
2 - 20: Wydaje ci się, że będzie dobrze, ale w ostatniej chwili potykasz się o wystający kamień. Niezgrabnie, szczupakiem, przeskakujesz przez ognisko. Scenę obserwują sowy z drzewa nieopodal – jedna sfruwa i siada ci na plecach.
21 - 50: Chyba wziąłeś za krótki rozbieg. Płomienie łaskoczą cię w pięty, powodując podobne działanie jak zaklęcie rictusempra – jesteś rozbawiony do końca tury.
51 - 80: Wszystko idzie po twojej myśli. Sprawnie przeskakujesz przez ognisko, ale tracisz równowagę po drugiej stronie. Wpadasz w ramiona innego czarodzieja.
81 - 99: Nie sądziłeś, że jesteś taki skoczny. Bez problemu przeskakujesz ognisko, czując dumę ze swojego osiągnięcia. Nabierasz ochoty na zwycięski okrzyk.
100: Nagły podmuch wiatru znad oceanu powoduje, że bezbłędnie przeskakujesz przez ognisko, lądując z drugiej strony równie spektakularnie, co akrobata. Wszyscy są pod wrażeniem twojego wyczynu.
Do rzutu możecie doliczyć statystykę zwinności.
Tradycyjnie dajmy sobie tydzień (16.10) na odpis, może tym razem się uda
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
-Nigdy nie dowiem się, jaką fasolkę ja zjadłem. - westchnął Orestes z zadumą, bo ewidentnie nie zjadł masła orzechowego. Wlepił w Archibalda smutne, szkliste spojrzenie ogromnych niebieskich oczu, jakby oczekując, że lord Prewett znajdzie rozwiązanie. I znalazł! Może nie dotyczące fasolki, ale poszerzanie wiedzy o rentach i noc w bibliotece wydawały się wystarczającym balsamem na ból istnienia.
-Nie boję się duchów! Czy można z nim porozmawiać? - zapytał ze świecącymi oczyma i spontanicznie zarzucił ramiona na barki Archibalda, podskakując żeby dosięgnąć. -Tęskniłem za Weymouth, wujku! - pisnął i odbiegł troszkę zawstydzony, bo był Vale'm z krwi i kości, a okazywanie uczuć nie przychodziło mu łatwo. Szczególnie, że nie tęsknił za Weymouth, a za samym wujkiem.
-Może nie trzeba mnie długo namawiać. - roześmiał się Hector, który słyszał zaproszenie, ale kwestii o duchu już nie. Chciał zażartować, że Orestes będzie musiał odpracować nocleg, przyklejając paprotki do zaproszeń na Festiwal Lata - tym zajmował się w Weymouth sam, przed laty - ale wojna postawiła przyszłość święta pod znakiem zapytania. Ugryzł się w język.
-Bez nadzoru nie pozwalam. - odparł Edwinowi z łagodnym uśmiechem, wiedząc, że prawdopodobnie rozczaruje małego lorda, ale uspokoi syna. Orestes skinął z ulgą głową.
-Latanie jest niebezpieczne. Można spaść i skręcić kark. - wyjaśnił Edwinowi konspiracyjnym szeptem, a potem z wdzięcznością spojrzał na Heatha.
-To dobry pomysł. Mogę być czarnoksiężnikiem! - zaoferował, bo był chłopcem skromnym i rzadko wyobrażał sobie siebie jako bohatera. Chętnie odda dowództwo Edwinowi, byleby nie latali.
Hector uśmiechem słuchał rozmów toczących się wkoło, samemu milcząc, nieco onieśmielony - lubił zresztą słuchać i patrzeć na Archiego, gdy ten był duszą towarzystwa.
-To na pewno bezpieczne? - zaniepokoił się dopiero, gdy przyjaciel zapowiedział skok przed ognisko. -Ja popatrzę. - rozejrzał się za Orestesem, ale nie zdążył dostrzec, że syn pobiegł wprost za Edwinem i szykuje się do skoku! Nigdy nie skakał przez ognisko, ale to nie może być trudne...
Orestes skacze, zwinność 5!
-Nie boję się duchów! Czy można z nim porozmawiać? - zapytał ze świecącymi oczyma i spontanicznie zarzucił ramiona na barki Archibalda, podskakując żeby dosięgnąć. -Tęskniłem za Weymouth, wujku! - pisnął i odbiegł troszkę zawstydzony, bo był Vale'm z krwi i kości, a okazywanie uczuć nie przychodziło mu łatwo. Szczególnie, że nie tęsknił za Weymouth, a za samym wujkiem.
-Może nie trzeba mnie długo namawiać. - roześmiał się Hector, który słyszał zaproszenie, ale kwestii o duchu już nie. Chciał zażartować, że Orestes będzie musiał odpracować nocleg, przyklejając paprotki do zaproszeń na Festiwal Lata - tym zajmował się w Weymouth sam, przed laty - ale wojna postawiła przyszłość święta pod znakiem zapytania. Ugryzł się w język.
-Bez nadzoru nie pozwalam. - odparł Edwinowi z łagodnym uśmiechem, wiedząc, że prawdopodobnie rozczaruje małego lorda, ale uspokoi syna. Orestes skinął z ulgą głową.
-Latanie jest niebezpieczne. Można spaść i skręcić kark. - wyjaśnił Edwinowi konspiracyjnym szeptem, a potem z wdzięcznością spojrzał na Heatha.
-To dobry pomysł. Mogę być czarnoksiężnikiem! - zaoferował, bo był chłopcem skromnym i rzadko wyobrażał sobie siebie jako bohatera. Chętnie odda dowództwo Edwinowi, byleby nie latali.
Hector uśmiechem słuchał rozmów toczących się wkoło, samemu milcząc, nieco onieśmielony - lubił zresztą słuchać i patrzeć na Archiego, gdy ten był duszą towarzystwa.
-To na pewno bezpieczne? - zaniepokoił się dopiero, gdy przyjaciel zapowiedział skok przed ognisko. -Ja popatrzę. - rozejrzał się za Orestesem, ale nie zdążył dostrzec, że syn pobiegł wprost za Edwinem i szykuje się do skoku! Nigdy nie skakał przez ognisko, ale to nie może być trudne...
Orestes skacze, zwinność 5!
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 29
'k100' : 29
- Dziękuję, chociaż mam nadzieję, że nie będę musiał zbytnio polegać na twej dyskrecji - odparł i chociaż nie mogła tego zauważyć, to uśmiech nie schodził mu z twarzy. Tym bardziej, kiedy połechtała jego i tak - według niektórych - całkiem sporych rozmiarów ego. - Dobrze słyszeć, że me wizyty nie zaburzają spokoju Derby - dyplomatyczna odpowiedź pobrzmiewała szerokim uśmiechem. Rory w jej stwierdzeniu nie doszukiwał się ogólnego zdania członków rodu Greengrass, a jej własnego spostrzeżenia odnośnie jego wizyt. Wszakże nie zakładał, że Mare miałaby być niezadowolona z wizyt swojego młodszego brata. - Nie śmiałbym odmówić, Weymouth ma wiele do zaoferowania - Roratio był dumnym ze swojego pochodzenia lordem. I był pewien, że kiedy tylko będzie miała możliwość poznania tego miejsca, polubi je chociaż w połowie tak, jak on lubił spędzać czas w Derby.
- Zaryzykuję i uwierzę ci bracie - rzucił z teatralną podejrzliwością w głosie, jakby miało to faktycznie tak wielkie znaczenie, chociaż nadal utrzymywał uśmiech na twarzy. - Z chęcią, myślę, że to dobry pomysł, prawda lady Delilah? - zwrócił się do niej już bezpośrednio. - Może od razu sprawdzimy jak sprawdza się ten duet? - zagadnął już nieco ciszej i chociaż zmieniające się odcienie jego uśmiechu nie były dla niej widoczne, ale jeżeli ktoś uważniej go obserwował, mógł zauważyć, że stał się nieco mniej szeroki, ale nie mniej pozytywny. Może zmienił wyraz na bardziej urokliwy?
Cokolwiek to było, ocknął się, kiedy Archibald wspomniał o skakaniu przez ognisko. - Proszę mi na moment wybaczyć, obowiązki wzywają - usprawiedliwił się, nim wstał ze swojego miejsca i podszedł bliżej ogniska. Uśmiechnął się szeroko, widząc Orestesa skaczącego przez ognisko. A gdy prawie bezbłędnie przeskoczył przez zaczarowany ogień. Zaczął nawet klaskać, uśmiechając się zachęcająco do chłopca. - Świetnie! Ćwiczyłeś? - zagadnął, uśmiechając się zaczepnie do malca. - Życz mi powodzenia, dobra? - poprosił jeszcze nim sam zajął odpowiednią pozycję, aby zmierzyć się z ogniskiem, które co prawda nie zagrażało niczyjemu życiu bądź zdrowiu, ale adrenalina zawsze się pojawiała.
- Zaryzykuję i uwierzę ci bracie - rzucił z teatralną podejrzliwością w głosie, jakby miało to faktycznie tak wielkie znaczenie, chociaż nadal utrzymywał uśmiech na twarzy. - Z chęcią, myślę, że to dobry pomysł, prawda lady Delilah? - zwrócił się do niej już bezpośrednio. - Może od razu sprawdzimy jak sprawdza się ten duet? - zagadnął już nieco ciszej i chociaż zmieniające się odcienie jego uśmiechu nie były dla niej widoczne, ale jeżeli ktoś uważniej go obserwował, mógł zauważyć, że stał się nieco mniej szeroki, ale nie mniej pozytywny. Może zmienił wyraz na bardziej urokliwy?
Cokolwiek to było, ocknął się, kiedy Archibald wspomniał o skakaniu przez ognisko. - Proszę mi na moment wybaczyć, obowiązki wzywają - usprawiedliwił się, nim wstał ze swojego miejsca i podszedł bliżej ogniska. Uśmiechnął się szeroko, widząc Orestesa skaczącego przez ognisko. A gdy prawie bezbłędnie przeskoczył przez zaczarowany ogień. Zaczął nawet klaskać, uśmiechając się zachęcająco do chłopca. - Świetnie! Ćwiczyłeś? - zagadnął, uśmiechając się zaczepnie do malca. - Życz mi powodzenia, dobra? - poprosił jeszcze nim sam zajął odpowiednią pozycję, aby zmierzyć się z ogniskiem, które co prawda nie zagrażało niczyjemu życiu bądź zdrowiu, ale adrenalina zawsze się pojawiała.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Roratio J. Prewett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 70
'k100' : 70
Pośród całego rozedrgania, które nadeszło nad Mare niczym ciemne, burzowe chmury wyłącznie z powodu braku marcepanowych pralinek, spokojna i niedaleka obecność Delilah była czymś, co zaskakująco skutecznie łagodziło nerwy znajdującej się przy nadziei damy. Elroy zamilkł na chwilę, zapewne pogrążony w swych własnych problemach, których z typową dla siebie troską pragnął oszczędzić małżonce, ale jego najmłodsza siostra nie próżnowała. Mare uważała, że powinni nieco częściej wyprowadzać najmłodszą z motyli w świat, pomimo jej ułomności. Spotkania takie jak te, w zaufanym gronie rodziny i najbliższych przyjaciół pokazywały przecież, że była doskonale przygotowana do roli damy, że niemożność dostrzeżenia twarzy jej rozmówców w niczym nie przeszkadzała w prowadzeniu rozmowy; tam, gdzie brakło wzroku, wchodziły przecież jej inne zmysły, a szwagierka musiała zapamiętać, żeby po powrocie do Derby przekazać Delilah, jak bardzo jest z niej dumna. Za kilka miesięcy nie będzie mogła już towarzyszyć jej w podobnych eskapadach ze względu na zbliżający się termin porodu, lecz lordowskie obowiązki Elroya nie zatrzymają się nawet na chwilę. W takich sytuacjach obecność młodszej siostry będzie dla niego zdecydowanym atutem. Pokaże jedność Greengrassów, ich niegasnącego pomimo przeciwności losu ducha.
— Och, Delilah już dawno przegoniła mnie swoimi umiejętnościami — grała przecież najpiękniejsze melodie, których tylko mogła wysłuchać. Sama Mare uczyła się przecież gry na harfie ledwie rok przed zamążpójściem, gdy rodzice pozostawiali jej drobne, z pozoru nieistotne wskazówki, kto tak bardzo zabiegał o jej rękę. Był to z kolei rodowy instrument Greengrassów, choć jego opanowanie w stopniu zadowalającym Mare było jeszcze przed nią. — Jeżeli będziesz chciała, najdroższa, poproszę kogoś, by ją tu przyniósł — zwróciła się szeptem do szwagierki, ostrożnie układając wolną dłoń na tej należącej do niej. Zaraz nachyliła się nad uchem damy, szepcząc jeszcze krótkie: — To w żadnym wypadku nie jest obowiązek. Pamiętaj, że jesteś w gościach — oczywiście, piękna prezentacja musiała się liczyć, w szczególności dla kogoś, komu rzadko kiedy pozwalano opuszczać znane i bezpieczne tereny Grove Street 12, jednakże Mare pragnęła, by także dla Delilah dzień ten był przede wszystkim dniem odpoczynku, radosnej celebracji.
Celebracji, która mogłaby być o stokroć lepsza, gdyby na stole znalazły się jeszcze marcepanowe pralinki, będące dziś marcepanową kością niezgody między rodzeństwem. Przeniosła zielone spojrzenie na Archibalda, nie odpowiadając mu najpierw na słowa o Hectorze, trochę w wyrazie cichego buntu, który ostatni raz widzieli u siebie jeszcze w czasach dziecięcych. Jej napięta mimika złagodniała i powróciła do swego naturalnego formatu dopiero w chwili, gdy brat rozpoznał swój błąd.
— Trzymam za słowo, Archie — choć po samych słowach można było odnieść wrażenie, że wciąż w jej żyłach płynie złość, łagodność i ciepło, z którymi je wypowiedziała, rozwiały wszystkie wątpliwości, podbite dodatkowo szerokim uśmiechem. Skinęła do tego głową, przyjmując obietnicę; w końcu za rok Archibald będzie gospodarzem jeszcze większego przyjęcia, możliwe, że będzie ono pierwszym, na którym zjawią się z bliźniętami.
Poprawiła się na krześle, prostując plecy, gdy oznajmiono początek skoków przez ogień. Od zawsze była to ulubiona zabawa Roratio, choć nigdy nie mogła pozbyć się tego mrowiącego wrażenia w dole brzucha, które nakazywało jej martwić się o niego i każdego, kto próbował się w tej sztuce. Wiedziała, że ogień został obłożony odpowiednimi zaklęciami tak, aby w razie niepowodzenia nie zrobił nikomu krzywdy, lecz pełen przejęcia wzrok przesunęła na męża, ciekawa, czy podejmie się tegoż wyzwania.
Oby nie.
— Och, Delilah już dawno przegoniła mnie swoimi umiejętnościami — grała przecież najpiękniejsze melodie, których tylko mogła wysłuchać. Sama Mare uczyła się przecież gry na harfie ledwie rok przed zamążpójściem, gdy rodzice pozostawiali jej drobne, z pozoru nieistotne wskazówki, kto tak bardzo zabiegał o jej rękę. Był to z kolei rodowy instrument Greengrassów, choć jego opanowanie w stopniu zadowalającym Mare było jeszcze przed nią. — Jeżeli będziesz chciała, najdroższa, poproszę kogoś, by ją tu przyniósł — zwróciła się szeptem do szwagierki, ostrożnie układając wolną dłoń na tej należącej do niej. Zaraz nachyliła się nad uchem damy, szepcząc jeszcze krótkie: — To w żadnym wypadku nie jest obowiązek. Pamiętaj, że jesteś w gościach — oczywiście, piękna prezentacja musiała się liczyć, w szczególności dla kogoś, komu rzadko kiedy pozwalano opuszczać znane i bezpieczne tereny Grove Street 12, jednakże Mare pragnęła, by także dla Delilah dzień ten był przede wszystkim dniem odpoczynku, radosnej celebracji.
Celebracji, która mogłaby być o stokroć lepsza, gdyby na stole znalazły się jeszcze marcepanowe pralinki, będące dziś marcepanową kością niezgody między rodzeństwem. Przeniosła zielone spojrzenie na Archibalda, nie odpowiadając mu najpierw na słowa o Hectorze, trochę w wyrazie cichego buntu, który ostatni raz widzieli u siebie jeszcze w czasach dziecięcych. Jej napięta mimika złagodniała i powróciła do swego naturalnego formatu dopiero w chwili, gdy brat rozpoznał swój błąd.
— Trzymam za słowo, Archie — choć po samych słowach można było odnieść wrażenie, że wciąż w jej żyłach płynie złość, łagodność i ciepło, z którymi je wypowiedziała, rozwiały wszystkie wątpliwości, podbite dodatkowo szerokim uśmiechem. Skinęła do tego głową, przyjmując obietnicę; w końcu za rok Archibald będzie gospodarzem jeszcze większego przyjęcia, możliwe, że będzie ono pierwszym, na którym zjawią się z bliźniętami.
Poprawiła się na krześle, prostując plecy, gdy oznajmiono początek skoków przez ogień. Od zawsze była to ulubiona zabawa Roratio, choć nigdy nie mogła pozbyć się tego mrowiącego wrażenia w dole brzucha, które nakazywało jej martwić się o niego i każdego, kto próbował się w tej sztuce. Wiedziała, że ogień został obłożony odpowiednimi zaklęciami tak, aby w razie niepowodzenia nie zrobił nikomu krzywdy, lecz pełen przejęcia wzrok przesunęła na męża, ciekawa, czy podejmie się tegoż wyzwania.
Oby nie.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
– No to ja też będę czarnoksiężnikiem- postanowił bez większego namysłu, kiedy Edwin stwierdził, że chce być aurorem, a Orestes czarnoksiężnikiem. No w sumie to nie było się nad czym zastanawiać. Niby mógł też zostać aurorem w zabawie, ale czy miałby tyle radości z gonienia nowo poznanego chłopca? Ha, to już lepiej było we dwójkę uciekać przed małym Prewettem. Może nawet udałoby im się wywieść Edwina w pole? Czemu nie? Orestes wydawał się być sprytny, ale czy potrafił szybko biegać? Zanim jednak chłopcy zdążyli się rozbiec, zaczęła się znacznie ciekawsza rzecz. Nic dziwnego, że zabawa w czarnoksiężników i aurorów odeszła szybko w zapomnienie. Skok przez ognisko! To było coś. Jednak wujek Archie potrafił się dobrze bawić. Nic dziwnego, że młodociana cześć dzisiejszego spotkania była podekscytowana skokiem. Poza tym jak często ma się okazję coś takiego robić? Heath nie pamiętał czy kiedykolwiek skakał.
-Ja też!- zawołał od razu wzorem Edwina, ale… nietypowo dla niego, nie garnął się jako pierwszy oddając pierwszeństwo swoim kolegom. Tak jakby początkowy entuzjazm nieco w nim przygasł. Nic dziwnego. Po tym jak anomalie szalały po Wielkiej Brytanii mały Macmillan czuł strach przed kulami ognia. Ogniska nie budziły w nim takiego lęku, ale wciąż czuł się nieco nieswojo będąc blisko płomieni. No ale przecież nie będzie tchórzem! Skoro taki Orestes skakał to on też skoczy! Mimo to potrzebował dobrej chwili, żeby się psychicznie na ten moment przygotować. W końcu jednak przygryzł wargę i z dość poważną miną, jakby go czekało wbicie decydującej bramki w meczu quidditcha na Mistrzostwach Świata, ruszył biegiem w stronę kamiennego kręgu. Był na tyle rozpędzony, że już nie było odwrotu. Zresztą kiedy już ruszył wiadomo było, że nie zrezygnuje. Miał swoją Macmillanową dumę i nikt potem nie będzie mu mówić, że miał cykora przed jakimś skokiem przez ognisko, o! A może jeszcze uda mu się pięknie skoczyć i wszyscy będą wspominać ten wyczyn do przyszłego roku? To by było dopiero coś!
rzucam, skaczę, zwinność 5
-Ja też!- zawołał od razu wzorem Edwina, ale… nietypowo dla niego, nie garnął się jako pierwszy oddając pierwszeństwo swoim kolegom. Tak jakby początkowy entuzjazm nieco w nim przygasł. Nic dziwnego. Po tym jak anomalie szalały po Wielkiej Brytanii mały Macmillan czuł strach przed kulami ognia. Ogniska nie budziły w nim takiego lęku, ale wciąż czuł się nieco nieswojo będąc blisko płomieni. No ale przecież nie będzie tchórzem! Skoro taki Orestes skakał to on też skoczy! Mimo to potrzebował dobrej chwili, żeby się psychicznie na ten moment przygotować. W końcu jednak przygryzł wargę i z dość poważną miną, jakby go czekało wbicie decydującej bramki w meczu quidditcha na Mistrzostwach Świata, ruszył biegiem w stronę kamiennego kręgu. Był na tyle rozpędzony, że już nie było odwrotu. Zresztą kiedy już ruszył wiadomo było, że nie zrezygnuje. Miał swoją Macmillanową dumę i nikt potem nie będzie mu mówić, że miał cykora przed jakimś skokiem przez ognisko, o! A może jeszcze uda mu się pięknie skoczyć i wszyscy będą wspominać ten wyczyn do przyszłego roku? To by było dopiero coś!
rzucam, skaczę, zwinność 5
The member 'Heath Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
– Głowa do góry, chłopcze. Kiedyś zjesz coś, co będzie smakowało tak samo jak ta fasolka, i wtedy zagadka się rozwiąże – pocieszył Orestesa, zerkając z rozbawieniem na przyjaciela, bo dziecięce problemy zawsze go rozczulały. Starał się ich nie lekceważyć, bo zazwyczaj były proporcjonalne do wielkości ich świata, ale nie zawsze mu się to udawało. W ogóle czasem odnosił wrażenie, że może być albo bardzo dobrym ojcem, albo uzdrowicielem, albo nestorem, ale nigdy każdym jednocześnie. Wybór wbrew pozorom nie był łatwy. – No ja myślę, że się nie boisz. I owszem, można, ale nie zawsze, tylko kiedy same tego zechcą – dodał, kiwając głową z mądrością godną tylko dorosłego człowieka. Poklepał Orestesa po plecach, kiedy wykazał się nadzwyczajną dla siebie emocjonalnością i uśmiechnął się do siebie pod nosem. – Naprawdę dobrze cię widzieć, Hectorze – powiedział jeszcze raz, żeby te słowa na pewno odpowiednio wybrzmiały. Miał nadzieję, że ich przyjaźń już nie zostanie ponownie wystawiona na próbę.
– No już się nie bocz, Mare... Zaraz powiem skrzatowi, żeby mi o tym w porę przypomniał – zapewnił, od razu się za nim rozglądając, ale żadnego nie spostrzegł – w końcu ich praca polega na tym, żeby nie rzucać się w oczy. Westchnął cicho, zapisując sobie ten marcepan w myślach. Choćby świat się walił, znajdzie ten nieszczęsny marcepan.
Nie odpowiedział Hectorowi na pytanie, bo odpowiedź wydała mu się oczywista. Nie zamierzał ryzykować zdrowiem najbliższych w tak błahy sposób. A nawet jeżeli zdarzyłby się wypadek, był na niego przygotowany. Domowa apteczka zawsze była zaopatrzona w maści na oparzenia. Archibald stanął bliżej ogniska, dopingując każdego po kolei. Edwin go nie zawiódł, skoczył tak sprawnie, jak na małego Prewetta przystało. – Brawo! – Uradował się, zbijając z nim piątkę. Wydawał się tylko dziwnie rozbawiony, pewnie musnął stopami o zaczarowany ogień. Orestes wykazał się jeszcze większą skocznością, co Archibald również przywitał głośnymi brawami. Rory też sprawnie wylądował po drugiej stronie, choć zachwiał się nieznacznie – najwidoczniej coś go rozproszyło. Za to Heath okazał się być wyjątkowo skoczny i bez problemu poradził sobie z ogniskiem, choć płomienie z każdą chwilą stawały się ciut wyższe. Posłał Anthony'emu spojrzenie pełne podziwu – jednak nie dało się ukryć, że Macmillanowie dbali o swoją sprawność fizyczną. Na końcu on sam stanął parę kroków od ogniska, pozbywając się uprzednio marynarki, trochę krępującej ruchy. Skakał przez ognisko wielokrotnie, dlatego nie sprawiło mu to żadnego problemu – gładko wylądował po drugiej stronie, skacząc jak profesjonalista. – Ha! Tak to się robi, moi drodzy! – Ucieszył się, że nie narobił sobie wstydu – nawet wśród najbliższych wolałby tego uniknąć.
– Czas zbierać się do szklarni, zaraz będą rozkwitać paprocie. Skrócimy sobie drogę, idźcie za mną – powiedział gościom, podając rękę siostrze zanim Elroy zdążył zareagować. Musiał się nacieszyć jej obecnością, w najbliższym czasie pewnie nie będzie odwiedzać Weymouth. – Mam nadzieję, że dobrze się bawisz – zagaił, zmierzając na wydeptaną ścieżkę pomiędzy krzewami. – O, uważaj, wystająca gałąź – Archibald zerknął za ramię, sprawdzając, czy ktoś zajął się młodą lady Delilah, ale na pewno Elroy ani Rory by jej nie zignorowali. Edwin pobiegł gdzieś przodem, doskonale znając ten skrót – znał już każdy zakamarek przypałacowych ogrodów.
Szklarnia z paprociami była najstarsza, a zarazem najbardziej okazała. W środku panował lekki zaduch, a w powietrzu unosił się charakterystyczny słodki zapach, w większej ilości przyprawiający o zawroty głowy. Tak jak paprocie nie wydzielały żadnego charakterystycznego zapachu, tak ich kwiaty były już bardzo aromatyczne, mimo że dopiero zaczynały się otwierać. – Oto one – uśmiechnął się i zamilknął na chwilę, delektując się tym cudem natury. Kwiaty pomału rozkwitały, ukazując coraz więcej ślicznych białych płatków. Cały proces nie trwał długo, gdyby tylko zasiedzieli się przy ognisku choćby pięć minut dłużej, mogli wszystko przegapić. Krótka, ale wyjątkowa chwila, na którą czeka się cały rok. – Każdego roku mnie to zachwyca – podzielił się przemyśleniami z resztą gości, choć Winnie nieszczególnie podzielał jego zdanie, wiercąc się nieco u jego boku. – O świcie wszystkie kwiaty będą ręcznie zbieranie. Część od razu trafi do alchemików, którzy zrobią z nich pożytek – świeże kwiaty mają największą moc. Część zostanie wykorzystana w ciągu najbliższego tygodnia, może dwóch, ale najwięcej kwiatów zostanie ususzonych. Tak można zachować ich potencjał magiczny na dłużej – podzielił się wiedzą ze swoimi gośćmi, którzy niekoniecznie musieli wiedzieć co dzieje się dalej. Bo choć kwiaty były piękne, były jednocześnie tak rzadkie, że nie mogły rosnąć jedynie ze względów estetycznych. – Proszę, rozgośćcie się. Tam z boku jest ławka, gdyby ktoś chciał usiąść. Od tego zapachu może zakręcić się w głowie – uprzedził gości, samemu ruszając na obchód wzdłuż podłużnych stołów. Chciał sprawdzić tegoroczny zysk – bał się, że przez tak intensywną obecność czarnej magii w powietrzu, kwiaty mogą nie zakwitnąć. A jednak ku jego uciesze większość zakwitła, ponownie dając dowód na to, że światło wygrywa z ciemnością.
Rzut na skok (hop)
Postać z najwyższym rzutem na spostrzegawczość znajdzie opadnięty kwiat paproci dla siebie. Powodzenia!
Czas na odpis do 12.11 (sobota)
– No już się nie bocz, Mare... Zaraz powiem skrzatowi, żeby mi o tym w porę przypomniał – zapewnił, od razu się za nim rozglądając, ale żadnego nie spostrzegł – w końcu ich praca polega na tym, żeby nie rzucać się w oczy. Westchnął cicho, zapisując sobie ten marcepan w myślach. Choćby świat się walił, znajdzie ten nieszczęsny marcepan.
Nie odpowiedział Hectorowi na pytanie, bo odpowiedź wydała mu się oczywista. Nie zamierzał ryzykować zdrowiem najbliższych w tak błahy sposób. A nawet jeżeli zdarzyłby się wypadek, był na niego przygotowany. Domowa apteczka zawsze była zaopatrzona w maści na oparzenia. Archibald stanął bliżej ogniska, dopingując każdego po kolei. Edwin go nie zawiódł, skoczył tak sprawnie, jak na małego Prewetta przystało. – Brawo! – Uradował się, zbijając z nim piątkę. Wydawał się tylko dziwnie rozbawiony, pewnie musnął stopami o zaczarowany ogień. Orestes wykazał się jeszcze większą skocznością, co Archibald również przywitał głośnymi brawami. Rory też sprawnie wylądował po drugiej stronie, choć zachwiał się nieznacznie – najwidoczniej coś go rozproszyło. Za to Heath okazał się być wyjątkowo skoczny i bez problemu poradził sobie z ogniskiem, choć płomienie z każdą chwilą stawały się ciut wyższe. Posłał Anthony'emu spojrzenie pełne podziwu – jednak nie dało się ukryć, że Macmillanowie dbali o swoją sprawność fizyczną. Na końcu on sam stanął parę kroków od ogniska, pozbywając się uprzednio marynarki, trochę krępującej ruchy. Skakał przez ognisko wielokrotnie, dlatego nie sprawiło mu to żadnego problemu – gładko wylądował po drugiej stronie, skacząc jak profesjonalista. – Ha! Tak to się robi, moi drodzy! – Ucieszył się, że nie narobił sobie wstydu – nawet wśród najbliższych wolałby tego uniknąć.
– Czas zbierać się do szklarni, zaraz będą rozkwitać paprocie. Skrócimy sobie drogę, idźcie za mną – powiedział gościom, podając rękę siostrze zanim Elroy zdążył zareagować. Musiał się nacieszyć jej obecnością, w najbliższym czasie pewnie nie będzie odwiedzać Weymouth. – Mam nadzieję, że dobrze się bawisz – zagaił, zmierzając na wydeptaną ścieżkę pomiędzy krzewami. – O, uważaj, wystająca gałąź – Archibald zerknął za ramię, sprawdzając, czy ktoś zajął się młodą lady Delilah, ale na pewno Elroy ani Rory by jej nie zignorowali. Edwin pobiegł gdzieś przodem, doskonale znając ten skrót – znał już każdy zakamarek przypałacowych ogrodów.
Szklarnia z paprociami była najstarsza, a zarazem najbardziej okazała. W środku panował lekki zaduch, a w powietrzu unosił się charakterystyczny słodki zapach, w większej ilości przyprawiający o zawroty głowy. Tak jak paprocie nie wydzielały żadnego charakterystycznego zapachu, tak ich kwiaty były już bardzo aromatyczne, mimo że dopiero zaczynały się otwierać. – Oto one – uśmiechnął się i zamilknął na chwilę, delektując się tym cudem natury. Kwiaty pomału rozkwitały, ukazując coraz więcej ślicznych białych płatków. Cały proces nie trwał długo, gdyby tylko zasiedzieli się przy ognisku choćby pięć minut dłużej, mogli wszystko przegapić. Krótka, ale wyjątkowa chwila, na którą czeka się cały rok. – Każdego roku mnie to zachwyca – podzielił się przemyśleniami z resztą gości, choć Winnie nieszczególnie podzielał jego zdanie, wiercąc się nieco u jego boku. – O świcie wszystkie kwiaty będą ręcznie zbieranie. Część od razu trafi do alchemików, którzy zrobią z nich pożytek – świeże kwiaty mają największą moc. Część zostanie wykorzystana w ciągu najbliższego tygodnia, może dwóch, ale najwięcej kwiatów zostanie ususzonych. Tak można zachować ich potencjał magiczny na dłużej – podzielił się wiedzą ze swoimi gośćmi, którzy niekoniecznie musieli wiedzieć co dzieje się dalej. Bo choć kwiaty były piękne, były jednocześnie tak rzadkie, że nie mogły rosnąć jedynie ze względów estetycznych. – Proszę, rozgośćcie się. Tam z boku jest ławka, gdyby ktoś chciał usiąść. Od tego zapachu może zakręcić się w głowie – uprzedził gości, samemu ruszając na obchód wzdłuż podłużnych stołów. Chciał sprawdzić tegoroczny zysk – bał się, że przez tak intensywną obecność czarnej magii w powietrzu, kwiaty mogą nie zakwitnąć. A jednak ku jego uciesze większość zakwitła, ponownie dając dowód na to, że światło wygrywa z ciemnością.
Rzut na skok (hop)
Postać z najwyższym rzutem na spostrzegawczość znajdzie opadnięty kwiat paproci dla siebie. Powodzenia!
Czas na odpis do 12.11 (sobota)
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Może dla reszty gości te nieszczęsne marcepanowe pralinki nie stanowiły niczego wielkiego, przez co ich nieobecność na stole nie rzucała się w oczy, jednak dla Mare były nierozerwalnym symbolem dzisiejszego święta. Niezadowolenie dodatkowo wzmocnione było stanem, w jakim się znajdowała, dlatego też pozwoliła sobie wyartykułować je dość wyraźnie — najwyraźniej na tyle, że starszy brat rzeczywiście wziął sobie to upomnienie do serca, jednocześnie zwracając uwagę na to, by i siostra zaufała mu co do przyszłorocznej organizacji. Mare zresztą nie była kobietą, która długo trzymała urazę, zwłaszcza w stosunkach z najbliższą rodziną. Dlatego też pomimo raczej pochmurnej aury, która towarzyszyła jej od czasu pamiętnego odkrycia, po prośbie brata na jej ustach pojawił się szerszy uśmiech, a oczy zalśniły dobrze znanym w Weymouth, ciepłym blaskiem.
— Dobrze więc, już nie będę — szepnęła do Archibalda cicho, tak aby tylko on mógł usłyszeć tę deklarację. W dalszej kolejności przeniosła wzrok na skaczących przez ognisko chłopców. Przez moment miała ochotę zamknąć oczy, przerażona, że dzieci mogłyby zrobić sobie przy tym krzywdę, ale na szczęście wokół roiło się od odpowiedzialnych dorosłych, którzy zadbali o to, by ta niebezpieczna z pozoru rozrywka wcale nie stanowiła wielkiego zagrożenia dla najmłodszego pokolenia. Jeżeli ktokolwiek mógłby mieć co do tego wątpliwości — te z pewnością rozwiały się w chwili, gdy przez ogień przeskoczył sam Archibald. Lady Mare wzniosła dłonie do oklasków, nie spodziewała się bowiem po tym bracie żadnego atletycznego zacięcia, ale najwyraźniej obecność Roratio dobrze wpływała na jego sportowe motywacje.
Posłała krótkie, porozumiewawcze spojrzenie Elroyowi, jednocześnie darowując swą dłoń Archibaldowi. Dzięki pomocy brata dźwignęła się z miejsca odrobinę prościej i niemal od razu uśmiechnęła jeszcze szerzej; nie lubiła co prawda wykorzystywać pomocy innych na co dzień, lecz stan, w jakim się znajdowała, sprawiał powoli, że pomoc ta była więcej niż konieczna, wykraczała już poza granice zwykłych zachcianek i nigdy nie wynikała z lenistwa.
— Oczywiście, że tak. Nie spodziewałam się, że naprawdę przeskoczysz nad ogniskiem — kąciki ust zadrżały od powstrzymywanego śmiechu. Lady Greengrass niewątpliwie lśniła radością, która udzielała jej się w trakcie wizyty w domu, przebywania wśród rodziny i bliskiego grona przyjaciół. Była wdzięczna bratu za zorganizowanie tego spotkania, podarowania wszystkim zebranym pewnego okruszka normalności w życiu, które przez ostatnie miesiące skupione było w znakomitej większości na wojnie, konflikcie i cierpieniu. Przez moment pozwoliła sobie skupić się nie na ścieżce przed nimi — znała ją bowiem na pamięć, z czasów, gdy jako panienka przemierzała ją po tysiąckroć razy. Dopiero ostrzeżenie Archibalda o wystającej gałęzi zaalarmowało szlachciankę, która w ostatniej chwili schyliła się nieco, dzięki czemu udało jej się uniknąć z nią zderzenia. — Dziękuję, Archie — szepnęła, choć głos ściśnięty miała wzruszeniem. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniały.
Gdy znaleźli się w szklarni, odetchnęła z ulgą; uwielbiała słodki zapach tychże kwiatów, jej zaślubiny z Elroyem specjalnie ustalono na okolice ich kwitnienia po to, by mogła w tym dniu cieszyć się z ślubnej korony zdobnej w te niezwykle rzadkie okazy. Powrót do szklarni był zdarzeniem niezwykle sentymentalnym, rozejrzała się więc za Saoirse, a gdy ta dotarła do szklarni z ojcem, podarowała małej rękę, prowadząc ją do ławki, na której zasiadły obie.
| i cyk spostrzegawczość II
— Dobrze więc, już nie będę — szepnęła do Archibalda cicho, tak aby tylko on mógł usłyszeć tę deklarację. W dalszej kolejności przeniosła wzrok na skaczących przez ognisko chłopców. Przez moment miała ochotę zamknąć oczy, przerażona, że dzieci mogłyby zrobić sobie przy tym krzywdę, ale na szczęście wokół roiło się od odpowiedzialnych dorosłych, którzy zadbali o to, by ta niebezpieczna z pozoru rozrywka wcale nie stanowiła wielkiego zagrożenia dla najmłodszego pokolenia. Jeżeli ktokolwiek mógłby mieć co do tego wątpliwości — te z pewnością rozwiały się w chwili, gdy przez ogień przeskoczył sam Archibald. Lady Mare wzniosła dłonie do oklasków, nie spodziewała się bowiem po tym bracie żadnego atletycznego zacięcia, ale najwyraźniej obecność Roratio dobrze wpływała na jego sportowe motywacje.
Posłała krótkie, porozumiewawcze spojrzenie Elroyowi, jednocześnie darowując swą dłoń Archibaldowi. Dzięki pomocy brata dźwignęła się z miejsca odrobinę prościej i niemal od razu uśmiechnęła jeszcze szerzej; nie lubiła co prawda wykorzystywać pomocy innych na co dzień, lecz stan, w jakim się znajdowała, sprawiał powoli, że pomoc ta była więcej niż konieczna, wykraczała już poza granice zwykłych zachcianek i nigdy nie wynikała z lenistwa.
— Oczywiście, że tak. Nie spodziewałam się, że naprawdę przeskoczysz nad ogniskiem — kąciki ust zadrżały od powstrzymywanego śmiechu. Lady Greengrass niewątpliwie lśniła radością, która udzielała jej się w trakcie wizyty w domu, przebywania wśród rodziny i bliskiego grona przyjaciół. Była wdzięczna bratu za zorganizowanie tego spotkania, podarowania wszystkim zebranym pewnego okruszka normalności w życiu, które przez ostatnie miesiące skupione było w znakomitej większości na wojnie, konflikcie i cierpieniu. Przez moment pozwoliła sobie skupić się nie na ścieżce przed nimi — znała ją bowiem na pamięć, z czasów, gdy jako panienka przemierzała ją po tysiąckroć razy. Dopiero ostrzeżenie Archibalda o wystającej gałęzi zaalarmowało szlachciankę, która w ostatniej chwili schyliła się nieco, dzięki czemu udało jej się uniknąć z nią zderzenia. — Dziękuję, Archie — szepnęła, choć głos ściśnięty miała wzruszeniem. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniały.
Gdy znaleźli się w szklarni, odetchnęła z ulgą; uwielbiała słodki zapach tychże kwiatów, jej zaślubiny z Elroyem specjalnie ustalono na okolice ich kwitnienia po to, by mogła w tym dniu cieszyć się z ślubnej korony zdobnej w te niezwykle rzadkie okazy. Powrót do szklarni był zdarzeniem niezwykle sentymentalnym, rozejrzała się więc za Saoirse, a gdy ta dotarła do szklarni z ojcem, podarowała małej rękę, prowadząc ją do ławki, na której zasiadły obie.
| i cyk spostrzegawczość II
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
The member 'Mare Greengrass' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 95
'k100' : 95
Orestes przechylił lekko głowę, lustrując Archibalda przenikliwym spojrzeniem.
-Racja... - przyznał powoli, ale nagle w jasnych oczach zalśniła podejrzliwość. -Ale nie mówi tak wujek tylko po to, żebym nie grymasił przy jedzeniu i próbował nowych rzeczy? - wytknął, mrużąc lekko oczy, bo to byłby okrutny podstęp. -A o czym lubią rozmawiać tutejsze duchy, żeby zechciały ze mną rozmawiać? - dodał z przejęciem, bo skoro już ma zobaczyć ducha, to bardzo bardzo chciałby z jednym porozmawiać!
Hector spoglądał z ciepłym uśmiechem na tą wymianę zdań - było na świecie niewiele osób, przed którymi Orestes się otwierał, a nawet takich, którym ufał na tyle, by zasypywać je logicznymi pytaniami. Pobyt w Weymouth chyba naprawdę dobrze mu robił, a Vale po raz kolejny odczuł bolesne ukłucie sumienia na myśl, że na rok odciął syna od jego przyszywanego wujka.
Choć Archibald nie grzeszył czasem empatią, to tym razem zdawał się odgadnąć myśli Hectora, raz jeszcze zapewniając, że jest tu mile widziany. Podniósł na przyjaciela wyraźnie wzruszone spojrzenie, uśmiechając się równie radośnie - i nieśmiało zarazem - jak za dawnych czasów.
-Ciebie też, Archie. - zniżył głos, bo nie chciał zdrabniać imienia lorda nestora w towarzystwie, nawet tam bliskim. -Zawsze. - dodał cicho, obiecując sobie, że po tamtej próbie i ledwo-wybaczalnym błędzie, będzie już trwał przy przyjacielu bez względu na wszystko.
Nawet bez względu na to, że Archie wymownie milczał na temat ogniska, a choć logiczne było, że je zabezpieczył, to Hector i tak się bał i byłby wdzięczny za zapewnienie! Prewett był chyba w kwestii Edwina mniej nadopiekuńczy niż Hector w kwestii Orestesa - może gdy nie było się ojcem jedynaka, podchodziło się do świata trzeźwiej? Vale zawsze marzył o drugim dziecku, ale marzenia pozostały niespełnione.
-Super! To... zrobimy pułapkę na aurora? - Orestes zniżył głos do szeptu, mile ucieszony, że Heath chce być w jego drużynie. Nie był pewny, jak być czarnoksiężnikiem, ale ognisko szybko odwróciło jego uwagę.
Skoczył, trochę niezdarnie, ale na tyle sprawnie, by wylądować bez problemu.
-Łaskocze! - roześmiał się do Heatha i Edwina, ale Hector po chwili znalazł się przy chłopcach.
-Orestesie, nie znikaj mi tak z oczu bez uprzedzenia. - upomniał chłopca, trochę blady z niepokoju. Rzucił mu badawcze spojrzenie, ale mały uśmiechał się tak zaraźliwie, że sam wygiął usta w uśmiechu. -Chodźmy do szklarni. - w środku pozwolił synowi znaleźć Edwina i bawić się dalej z Heathem, a sam z ulgą usiadł na ławce, wyciągając do przodu kaleką nogę.
spostrzegawczość II (108)
-Racja... - przyznał powoli, ale nagle w jasnych oczach zalśniła podejrzliwość. -Ale nie mówi tak wujek tylko po to, żebym nie grymasił przy jedzeniu i próbował nowych rzeczy? - wytknął, mrużąc lekko oczy, bo to byłby okrutny podstęp. -A o czym lubią rozmawiać tutejsze duchy, żeby zechciały ze mną rozmawiać? - dodał z przejęciem, bo skoro już ma zobaczyć ducha, to bardzo bardzo chciałby z jednym porozmawiać!
Hector spoglądał z ciepłym uśmiechem na tą wymianę zdań - było na świecie niewiele osób, przed którymi Orestes się otwierał, a nawet takich, którym ufał na tyle, by zasypywać je logicznymi pytaniami. Pobyt w Weymouth chyba naprawdę dobrze mu robił, a Vale po raz kolejny odczuł bolesne ukłucie sumienia na myśl, że na rok odciął syna od jego przyszywanego wujka.
Choć Archibald nie grzeszył czasem empatią, to tym razem zdawał się odgadnąć myśli Hectora, raz jeszcze zapewniając, że jest tu mile widziany. Podniósł na przyjaciela wyraźnie wzruszone spojrzenie, uśmiechając się równie radośnie - i nieśmiało zarazem - jak za dawnych czasów.
-Ciebie też, Archie. - zniżył głos, bo nie chciał zdrabniać imienia lorda nestora w towarzystwie, nawet tam bliskim. -Zawsze. - dodał cicho, obiecując sobie, że po tamtej próbie i ledwo-wybaczalnym błędzie, będzie już trwał przy przyjacielu bez względu na wszystko.
Nawet bez względu na to, że Archie wymownie milczał na temat ogniska, a choć logiczne było, że je zabezpieczył, to Hector i tak się bał i byłby wdzięczny za zapewnienie! Prewett był chyba w kwestii Edwina mniej nadopiekuńczy niż Hector w kwestii Orestesa - może gdy nie było się ojcem jedynaka, podchodziło się do świata trzeźwiej? Vale zawsze marzył o drugim dziecku, ale marzenia pozostały niespełnione.
-Super! To... zrobimy pułapkę na aurora? - Orestes zniżył głos do szeptu, mile ucieszony, że Heath chce być w jego drużynie. Nie był pewny, jak być czarnoksiężnikiem, ale ognisko szybko odwróciło jego uwagę.
Skoczył, trochę niezdarnie, ale na tyle sprawnie, by wylądować bez problemu.
-Łaskocze! - roześmiał się do Heatha i Edwina, ale Hector po chwili znalazł się przy chłopcach.
-Orestesie, nie znikaj mi tak z oczu bez uprzedzenia. - upomniał chłopca, trochę blady z niepokoju. Rzucił mu badawcze spojrzenie, ale mały uśmiechał się tak zaraźliwie, że sam wygiął usta w uśmiechu. -Chodźmy do szklarni. - w środku pozwolił synowi znaleźć Edwina i bawić się dalej z Heathem, a sam z ulgą usiadł na ławce, wyciągając do przodu kaleką nogę.
spostrzegawczość II (108)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zachwiał się nieco, kiedy już lądował po drugiej stronie ogniska, tracąc na chwilę równowagę, omal nie wpadając na młodszego z lordów Greengrass, który to wcześniej eskortował lady Delilah. Uśmiechnął się jednak bez większego skrępowania i poprawił kamizelkę. Stanął w bezpiecznej odległości, przyglądając się Archibaldowi (udając, że wcale jego spojrzenie nie powędrowało w stronę lady Delilah, na której twarzy nie mógł jednak ujrzeć zachwytu jego sportowym wyczynem). Klasnął w dłonie, na widok bezbłędnie wykonanego skoku nestora, próbując gdzieś tam ukryć nutkę zazdrości. Cóż, w tej dziedzinie czuł się akurat na dużo sprawniejszego niż Archibald, ale naturalnie ta paskudna emocja, która przebiegła gdzieś przez umysł młodzieńca nie miała popsuć mu radości z sukcesu brata. Podszedł do niego bliżej, a dłoń ciężko opadła na braterskie plecy w przyjacielskim geście. - No, Archibaldzie, jestem pod wrażeniem - rzucił, szczerząc się najpierw do niego, później do Mare, której przed chwilą pomógł wstać.
Sam wrócił na tył, będąc wsparciem dla lady Delilah, nawet jeżeli pobudzona do życia, chłopięca natura kazała mu pobiec śladem Edwina. Mimo to wstrzymał krok. Umiejętnie prowadził Delilah przez wydeptaną ścieżkę, pilnując, aby jej stopa nie zahaczyła o wystający konar, a głowa nie spotkała się z upadającą nisko gałęzią. Znał tę ścieżkę jak własną kieszeń - to on kiedyś z równym do chłopców zapałem eksplorował każdy skrawek terenów ich posiadłości, zaznaczając swoją obecność w każdym z tych miejsc. Co chwilę przyciszony głos pełen skupienia i troskliwości kierował w stronę Delilah słowa ostrzeżenia; ostrożnie, proszę schyl głowę.
Nie musiał za to mówić jej kiedy znaleźli się na miejscu. Szklarnia przywitała ich nieco duszącym, ale słodkim zapachem kwitnących kwiatów paproci. Szeroki uśmiech ponownie zagościł na piegowatej twarzy. Cała posiadłość żyła tym dniem, z niepokojem, do którego nikt nie chciał się przyznać spoglądała w stronę szklarni. Aż w końcu tu byli - i tak jak cały wieczór - kwiaty zdawały się być niewzruszone wojną.
- Chciałabyś usiąść? - zagadnął, patrząc na swoją towarzyszkę. Chciał, aby czuła się swobodnie, wiedział, że ktoś nieprzyzwyczajony mógł uznać zapach w szklarki za przytłaczający.
Sam wrócił na tył, będąc wsparciem dla lady Delilah, nawet jeżeli pobudzona do życia, chłopięca natura kazała mu pobiec śladem Edwina. Mimo to wstrzymał krok. Umiejętnie prowadził Delilah przez wydeptaną ścieżkę, pilnując, aby jej stopa nie zahaczyła o wystający konar, a głowa nie spotkała się z upadającą nisko gałęzią. Znał tę ścieżkę jak własną kieszeń - to on kiedyś z równym do chłopców zapałem eksplorował każdy skrawek terenów ich posiadłości, zaznaczając swoją obecność w każdym z tych miejsc. Co chwilę przyciszony głos pełen skupienia i troskliwości kierował w stronę Delilah słowa ostrzeżenia; ostrożnie, proszę schyl głowę.
Nie musiał za to mówić jej kiedy znaleźli się na miejscu. Szklarnia przywitała ich nieco duszącym, ale słodkim zapachem kwitnących kwiatów paproci. Szeroki uśmiech ponownie zagościł na piegowatej twarzy. Cała posiadłość żyła tym dniem, z niepokojem, do którego nikt nie chciał się przyznać spoglądała w stronę szklarni. Aż w końcu tu byli - i tak jak cały wieczór - kwiaty zdawały się być niewzruszone wojną.
- Chciałabyś usiąść? - zagadnął, patrząc na swoją towarzyszkę. Chciał, aby czuła się swobodnie, wiedział, że ktoś nieprzyzwyczajony mógł uznać zapach w szklarki za przytłaczający.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Roratio J. Prewett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 6
'k100' : 6
– Oczywiście, że nie! – Obruszył się, nie spuszczając wzroku z małego Orestesa. Faktycznie nie pomyślał o tym podstępie, choć musiał przyznać, że byłby całkiem sprytny. – A duchy... Ciężko powiedzieć – zamyślił się na moment, bo nigdy nie miał dobrego kontaktu ze zmarłymi – wydawało mu się, że każdy temat jest w stanie je zainteresować albo obrazić w zależności od ich nastroju. – Wydaje mi się, że o historii – powiedział jednak, żeby nie wyjść przed Orestesem na człowieka, który czegoś nie wie. Musiał dbać o swój autorytet.
– No wiesz co... – pokręcił głową, słysząc wyznanie młodszej siostry. Wydeptana ścieżka prowadziła ich wprost do szklarni, ale nie spieszył się – szedł spokojnym miarowym krokiem, dotrzymując towarzystwa Mare. – Naprawdę sprawiam wrażenie takiej pokraki? – zaśmiał się pod nosem, nawet nie potrzebując usłyszeć odpowiedzi. To Rory w ich rodzinie zajmował miejsce tego wysportowanego, ale Archibald i tak nie uważał siebie za całkowitą niedojdę.
W szklarni panował przyjemny półmrok. Górne światła były zgaszone, ale w każdym zakamarku znajdowały się magicznie zapalone świecie. Było ciepło, wręcz odrobinę duszno, a w powietrzu unosił się intensywny aromat kwitnących roślin. – Są przepiękne! – Stwierdził, zaglądając pomiędzy grządki w poszukiwaniu kwiatów. Nie każda roślina zakwitła, ale ciężko było o stuprocentową skuteczność. Na pierwszy rzut oka kwiatów i tak było dużo, co radowało serce Archibalda – mógł odhaczyć kolejny sukces na liście. Gdyby coś im się stało, mocno by to odchorował. Przynajmniej cud przesilenia pozostał w tym szaleństwie niezmienny. – Odpowiednio uwarzone dosłownie przynoszą szczęście – powiedział do mniej obeznanych w alchemii gości. Sam nie potrafił uwarzyć felix felicis – prawdę powiedziawszy, jego znajomość sztuki eliksirotwórstwa w praktyce ograniczała się do podstaw – ale doskonale wiedział do czego można użyć te wyjątkowo magiczne ingrediencje.
– O! To bardzo dobry znak, wiesz o tym – skwitował, widząc jak siostra znalazła obok siebie opadnięty kwiat. Teraz szczególnie należało jej się trochę szczęścia; podskórnie obawiał się, że ostatnie wydarzenia ze Staffordshire i Derbyshire mogą się powtórzyć.
– Delilah, Roratio, wszystko w porządku? – Zapytał, przechodząc obok ławki, na której siedzieli. Zauważył, że dużą część dzisiejszego wieczoru spędzili wspólnie, ale na razie nie myślał o tym za dużo, ot, Rory był po prostu dobrym gospodarzem – z czego Archibald był niezmiernie zadowolony, dobrze było wiedzieć, że w razie potrzeby może liczyć na jego zastępstwo.
– Hectorze, czytałeś ostatnie wydanie Medyniezbędnika? Jest tam bardzo ciekawy artykuł o zastosowaniu chińskiej rzepy, musisz się z nim zapoznać – zapewnił, jakby faktycznie każdy uzdrowiciel miał być zainteresowany tym tematem. Podejrzewał jednak, że Hector nie pogardzi żadną magomedyczną ciekawostką.
– Mógłbym tutaj siedzieć do rana, ale jeszcze jestem rozsądnym człowiekiem – zaśmiał się, zwracając się do swoich gości. – Zapraszam do pałacu, wypijemy jeszcze coś ciepłego albo mocniejszego, w zależności od chęci i możliwości. Bardzo się cieszę, że udało nam się dzisiaj spotkać w tak miłym gronie, by celebrować tę wyjątkową noc. Mam nadzieję, że takich okazji do spotkań będzie tylko więcej – przemówił już ostatni raz podczas tego wieczoru, po czym skłonił się lekko gościom i odczekał chwilę aż wrócą do swoich czynności. Sam podbiegł na moment do ogrodników, na których czekało dzisiaj sporo pracy. Zamienił z nimi kilka słów zanim wrócił za gośćmi do pałacu, by świętować przez resztę czasu, który im pozostał przed powrotem do codziennych obowiązków.
zt
– No wiesz co... – pokręcił głową, słysząc wyznanie młodszej siostry. Wydeptana ścieżka prowadziła ich wprost do szklarni, ale nie spieszył się – szedł spokojnym miarowym krokiem, dotrzymując towarzystwa Mare. – Naprawdę sprawiam wrażenie takiej pokraki? – zaśmiał się pod nosem, nawet nie potrzebując usłyszeć odpowiedzi. To Rory w ich rodzinie zajmował miejsce tego wysportowanego, ale Archibald i tak nie uważał siebie za całkowitą niedojdę.
W szklarni panował przyjemny półmrok. Górne światła były zgaszone, ale w każdym zakamarku znajdowały się magicznie zapalone świecie. Było ciepło, wręcz odrobinę duszno, a w powietrzu unosił się intensywny aromat kwitnących roślin. – Są przepiękne! – Stwierdził, zaglądając pomiędzy grządki w poszukiwaniu kwiatów. Nie każda roślina zakwitła, ale ciężko było o stuprocentową skuteczność. Na pierwszy rzut oka kwiatów i tak było dużo, co radowało serce Archibalda – mógł odhaczyć kolejny sukces na liście. Gdyby coś im się stało, mocno by to odchorował. Przynajmniej cud przesilenia pozostał w tym szaleństwie niezmienny. – Odpowiednio uwarzone dosłownie przynoszą szczęście – powiedział do mniej obeznanych w alchemii gości. Sam nie potrafił uwarzyć felix felicis – prawdę powiedziawszy, jego znajomość sztuki eliksirotwórstwa w praktyce ograniczała się do podstaw – ale doskonale wiedział do czego można użyć te wyjątkowo magiczne ingrediencje.
– O! To bardzo dobry znak, wiesz o tym – skwitował, widząc jak siostra znalazła obok siebie opadnięty kwiat. Teraz szczególnie należało jej się trochę szczęścia; podskórnie obawiał się, że ostatnie wydarzenia ze Staffordshire i Derbyshire mogą się powtórzyć.
– Delilah, Roratio, wszystko w porządku? – Zapytał, przechodząc obok ławki, na której siedzieli. Zauważył, że dużą część dzisiejszego wieczoru spędzili wspólnie, ale na razie nie myślał o tym za dużo, ot, Rory był po prostu dobrym gospodarzem – z czego Archibald był niezmiernie zadowolony, dobrze było wiedzieć, że w razie potrzeby może liczyć na jego zastępstwo.
– Hectorze, czytałeś ostatnie wydanie Medyniezbędnika? Jest tam bardzo ciekawy artykuł o zastosowaniu chińskiej rzepy, musisz się z nim zapoznać – zapewnił, jakby faktycznie każdy uzdrowiciel miał być zainteresowany tym tematem. Podejrzewał jednak, że Hector nie pogardzi żadną magomedyczną ciekawostką.
– Mógłbym tutaj siedzieć do rana, ale jeszcze jestem rozsądnym człowiekiem – zaśmiał się, zwracając się do swoich gości. – Zapraszam do pałacu, wypijemy jeszcze coś ciepłego albo mocniejszego, w zależności od chęci i możliwości. Bardzo się cieszę, że udało nam się dzisiaj spotkać w tak miłym gronie, by celebrować tę wyjątkową noc. Mam nadzieję, że takich okazji do spotkań będzie tylko więcej – przemówił już ostatni raz podczas tego wieczoru, po czym skłonił się lekko gościom i odczekał chwilę aż wrócą do swoich czynności. Sam podbiegł na moment do ogrodników, na których czekało dzisiaj sporo pracy. Zamienił z nimi kilka słów zanim wrócił za gośćmi do pałacu, by świętować przez resztę czasu, który im pozostał przed powrotem do codziennych obowiązków.
zt
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Ognisko
Szybka odpowiedź