Gilroy Wilkes
Nazwisko matki: Fudge
Miejsce zamieszkania: Londyn, Aleja Śmiertelnego Nokturnu
Czystość krwi: Półkrwi
Status majątkowy: Średniozamożny
Zawód: Szmalcownik, zaklinacz, skreślony autorytet świata runistyki
Wzrost: 175
Waga: 70
Kolor włosów: Ciemny brąz
Kolor oczu: Orzechowe
Znaki szczególne: Szaleńczy błysk w oku, okaleczona od oparzeń lewa dłoń, subtelne objawy sinicy
12½ cali Cis Strzęp całunu śmierciotuli
Instytut Magii Durmstrang; krew mieszana
brak
mojego ojca
wonią pradawnych pergaminów, metalu i gleby po deszczu
własne imię na pierwszych stronach periodyków naukowych - odzyskanie statusu w świecie nauki; otoczenie zmarłych bliskich
pismem runicznym, działaniem magicznych artefaktów, arkanami czarnej magii
nikomu
grotołaztwo, latanie na miotle
rock'n'roll
Pedro Pascal
Żeby zrozumieć tragizm mojej historii, już od pierwszych linijek należy pojąć, że od dnia narodzin byłem ochrzczony mianem największej porażki Ronalda Wilkesa — dziecięciem półkrwi z nieprawego łoża, w którym bardzo późno obudziła się magia. Ojciec, pseudokonserwatywny dziad z obsesją na punkcie czystej krwi, zadbał, aby pierwsze lata w surowym otoczeniu Instytutu Magii Durmstrang były dla mnie szkołą przetrwania. Wedle jego oczekiwań, zadaniem placówki było uczynić ze mnie, haniebnego podrzutka, do którego przyznawał się ze wstydem — mężczyznę godnego miana jego syna. Na pierwszym roku nie działało. Skąpany w mroku chłodnych korytarzy chowałem nos w księgach i liczyłem, że mijani studenci mieli lepsze zajęcia, niż pastwienie się nad bezbronną ofiarą. Myliłem się, repertuar akademickiego okrucieństwa malował się w najciemniejszych barwach udręki. W lepsze dni spotykałem się wyłącznie z obelgami, ale nieczęsto doświadczałem podobnych aktów łaski; moi oprawcy wzbogacali wachlarz psychicznych tortur przekrojem złośliwych żartów i bolesnych zaklęć, które miały mi przypominać, że w chłodnych murach Instytutu byłem tylko zwykłym śmieciem. Bękartem. Półszlamą. Synem ladacznicy. Nie potrafiłem się nawet odszczekać, bo w domu (a raczej siedlisku wszelkiego zła, w którym się uchowałem; przez brednie o wyimaginowanej klątwie, ojciec zabronił nam nazywać tego miejsca domem) do reszty stłamszono we mnie iskrę odwagi — metody rodzicielskie tego dupka nieszczególnie różniły się od szkolnych doświadczeń. Z początku nienawidziłem go za to, że posłał mnie akurat do norweskiej szkoły, która przypominała mi bardziej placówkę więzienną o zaostrzonym rygorze, niżeli prestiżowy kierunek edukacji, lecz z upływem lat musiałem się zgodzić, że nie mogłem trafić do lepszego miejsca niż Instytut. Miałem się o tym przekonać już na trzecim roku, gdy moja pozycja w szkolnych strukturach uległa zmianie. Nie, nie przestałem być poniżany przez tych, w których żyłach płynęła czysta krew, ani przez grono wścibskich zawistników mojego bękarciego losu, lecz znalazłem sposób, aby się przed nimi chronić. Szkolny rygor wprowadził do mojego życia powiew świeżości i zdyscyplinowanie, nauczyciele — zaszczepili we mnie ambicję, a podobni mi rówieśnicy uformowali grupę, bo pogardę lżej było znosić w stadzie. Wówczas mogłem skupić się na nauce, która stała się moim konikiem, bo drzemiący we mnie intelekt i potencjał magiczny przewyższał zdolności niejednej wysoko urodzonej szmaty.
Poprzednie lata, niemalże pozbawione pozytywnych interakcji socjalnych, przyczyniły się do wzrostu mojego zainteresowania arkanami sztuk magicznych, które umożliwiłyby odpowiedź na agresję pozostałych uczniów. Przeciwzaklęcia mi nie wystarczały, z pasją chłonąłem wiedzę o zadawaniu cierpienia w propagowany przez skandynawską kulturę sposób — plugawy, bezlitosny, czarnomagiczny. To właśnie do magii zakazanej czułem największy pociąg, choć inspirując się historią wielu uczniów dogłębnie zatraconych w tej dziedzinie, okazywałem nią tyle zainteresowania, ile wypadało — przynajmniej publicznie. Od czwartej klasy bowiem, wespół z kompanami z roku, współtworzyłem sekretne koło ambitnych pasjonatów nielegalnych nauk, które obwieściliśmy mianem Awangardy Zaprzedanych Dusz, by w tajnym gronie kształcić ponadprzeciętną wiedzę teoretyczną i praktyczną w dziedzinach zespolonych z czarną magią. Każdy z nas miał swoją specjalizację, w moim przypadku były to starożytne runy; pogrążony w księgach i manuskryptach studiowałem je bardzo pieczołowicie, interesując się przekładem pradawnych symboli na mistyczne zastosowanie ich w czarodziejskim świecie. Nietrudno się domyślić, że wówczas rozpoczęła się moja fascynacja zjawiskiem klątw, nawet mimo rodzinnego przekonania, że to najplugawszy z rodzajów magii, który rzekomo ciążył nad nami od wieków. Odkrywszy niemoralne powiązanie tego obszaru z anatomią, niby w reakcji łańcuchowej przyłożyłem się do tej materii, by po wielu latach edukacji być gotowym do sporządzenia pierwszej, czarnomagicznej klątwy.
Instytut to przede wszystkim placówka, w której duże znaczenie miało tyleż kształcenie się, co pojedynkowanie i dbanie o fizyczną formę. Mój problem polegał na tym, że kiedy zawitałem u zamkowych progów, ja tej formy nie miałem wcale. Ojciec uczynił mnie sprawnościowym kaleką, odbierając mi prawo do inicjatywy i własnego zdania. Spotykałem się z brutalną opresją, na każdy przejaw sprzeciwu odpowiadał kontrą; smagany bolesnymi urokami odciąłem się od fizyczności, przybierając rolę zahukanego intelektualisty w bezpiecznej klatce wyobraźni. Z początku bardzo lękliwie podchodziłem do szkolnego rygoru — krzyk nauczycielskiej musztry i równy, niemal żołnierski krok przypominał mi krzywdę wyrządzoną przez rodziciela. Upływ czasu przedstawił mi różnicę w podejściu personelu Instytutu, który pobudził we mnie gorejący żar ambicji, a wówczas uzyskanie formy sprawnościowej okazało się przyjemnością. Konsekwentne dbanie o aktywność fizyczną, wyrażaną po dziś dzień poprzez praktykę lotnictwa miotlarskiego, pozwoliło mi wyjść z roli ofiary i stać się prawdziwym mężczyzną. Dzięki zawartym w szkole znajomościom, między innymi z pewną półgoblinką, udało mi się przetrwać pierwszy najtrudniejszy okres swego życia i wkroczyć w dorosłość jako dumny absolwent Instytutu Magii Durmstrang.
Nie miałem powodów, by wracać w rodzinne strony. Nie mogłem liczyć na życzliwe stosunki z ojcem i jego żoną (która nigdy nie przybrała mnie za swojego syna), z kolei biologicznej matki nie dane mi było poznać, więc nie miałem gdzie się udać. Powrót tylko związałby mi ręce w realizowaniu ambicji, choć nie wspominam, że ojciec jako Niewymowny i wpływowa persona świata nauki, miał wielkie pole manewru, by nepotycznie wesprzeć mnie w pierwszych krokach kariery. Taki chuj — facet wręcz skrzętnie utrudniał mi dokonanie jakichkolwiek osiągnięć; to człowiek cholernie złośliwy i kiedy rzeczy dzieją się nie po jego myśli, z przyjemnością przeobrazi Ci życie w piekło. Na koniec jeszcze będzie biadolić, że to Twoja wina — jak gdyby to ode mnie zależało, że pieprzył się z ladacznicą za plecami własnej żony i spłodził jej rozrzedzonego bękarta. Myślałem, że mogę polegać wyłącznie na sobie, ale ratunkiem okazała się Awangarda Zaprzedanych Dusz. Nasze grono przez ostatnie lata nieco się poszerzyło. Wciąż stanowiliśmy małą, acz zwartą grupę czarodziejów, teraz jednak działając na polu międzynarodowym, a w strukturach goszcząc zaufanych naukowców o wysokim potencjale magicznym niezależnie od wieku i statusu. Pierwszą fuchą, która przybliżyła mnie do rozpoczęcia kariery, była skandynawska wyprawa badawcza finansowana przez kilkoro bogatych członków stowarzyszenia. Nadprzeciętna wiedza z zakresu starożytnych run zapewniła mi gładką przepustkę do udziału, a do zyskania było jej pogłębienie i, rzecz jasna, pieniądze. Aby wziąć udział, musiałem się dokształcić, zaczytując się w księgi geomancyjne, by lepiej zrozumieć motyw przewodni wyprawy — badanie miejsc kultu pierwotnej magii natury. Moją rolą było tłumaczenie i interpretacja symboli futhark, a także jego antycznych odmian odnalezionych przez grupy poszukiwawcze, do których wkrótce dołączyłem, odkrywając w sobie pasję do grotołaztwa.
Za pierwsze zarobione pieniądze chciałem rozpocząć własny biznes, więc powróciłem do Wielkiej Brytanii, osiadając w Londynie. Utrzymywałem kontakt z rodziną, nie wszyscy byli tacy jak mój ojciec — aczkolwiek nie dało się ukryć, że sporadyczne zebrania familii wiązały się z wieczną konfrontacją z jego osobą. Przez pewien moment próbował być miły, jakby odmienił się o sto osiemdziesiąt stopni, oferując mi posadę w Ministerstwie i miejsce w nowym domu, ale kiedy odmówiłem, będąc bliskim otworzenia własnego kantoru w stolicy — jawna wrogość powróciła, bo wiedział, że nie może posiąść kontroli nad moim rozwojem; że nie będę mu wdzięczny za coś, do czego sam doszedłem. Nie rozumiałem, dlaczego aż tak bardzo mnie nienawidził, że prowokował sytuacje, które doprowadzały do rodzinnych podziałów, byleby tylko uprzykrzyć mi życie. Na pewnym etapie głośno wystosowałem teorię, jakoby starsi rodziny kierowali się zasadą 'dziel i rządź', pieprząc bzdury na temat ciążącej nad nami klątwy, żeby wzmóc kontrolę nad ambitnymi jednostkami, ale zniechęciło to do mnie wielu krewnych, powodując kolejny, wewnętrzny konflikt, pies ich jebał. W każdym razie dopiąłem swego; otworzyłem lombard magicznych artefaktów i ksiąg, skupowałem rzadsze antyki i czerpałem z nich wiedzę, by odsprzedać je drożej — a interes się kręcił. W międzyczasie prowadziłem własne badania runiczne, pogłębiając swoją wiedzę na temat klątw, które jakby na przekór pozostałym spod nazwiska Wilkes, bardzo mnie pasjonowały. Zaczytywałem się w księgi, manuskrypty, spisywałem poznane runy i pogłębiałem swoją więź z tą zakazaną dziedziną, wymieniając się wiedzą z pozostałymi członkami Awangardy, a mój potencjał magiczny rósł w siłę. Później zaczęły się coraz częstsze ekspedycje: poszukiwanie czarnomagicznych artefaktów, poznawanie zapomnianych przez świat alfabetów i symboli, stopniowe przybliżanie się do mistrzostwa w tej dziedzinie. Upływały lata; całe stowarzyszenie również się rozwijało, czerpiąc z synergii wzajemnych doświadczeń przy projektach naukowych (na przykład — wpływie czarnej magii na organizm użytkownika, a nawet badań nad funkcjonowaniem inferiusów), lecz nie obyło się bez komplikacji.
Wkrótce miała przyjść na świat moja śliczna córeczka, którą wydać na świat miała najwspanialsza kobieta pod słońcem. Wszystko byłoby idealnie, lecz borykałem się z problemami natury prawnej, nie mogąc pozbyć się z karku wzroku Biura Aurorów, moja rodzina zaś nie wiedziała o mojej zakazanej profesji. Problem polegał na tym, że w naszym skromnym gronie nastąpił przeciek i przez blisko pół roku efekty naszych postępów trafiały w dłonie brytyjskiego Ministerstwa Magii, które nie posiadło jeszcze wystarczających dowodów, by postawić nas przed Sądem Wizengamotu. Kiedy pozostali odkryli tożsamość zdrajcy, jako główny praktyk i teoretyk czarnomagiczny w naszym gronie, po raz pierwszy wykorzystałem zabójczą klątwę do dyskretnego odebrania życia. Po tym incydencie grono Awangardy na kilka lat wyciszyło swoją działalność, dokonując indywidualnego rozwoju członków, by powrócić w nieco innym składzie po kilku latach i wymienić się pozyskaną wiedzą.
Życie w końcu zaczęło układać się po mojej myśli. Co prawda regularnie zmieniałem miejsce zamieszkania (wedle rodziny była to rodowa klątwa, choć ja potrafiłem przyznać się do błędu i wziąć odpowiedzialność za domowe usterki i pożary), ale wspinałem się po szczeblach naukowej kariery, na przekór ojcu stając się runistą na miarę pierwszych stron naukowych periodyków. Przez kilka lat pełniłem nawet profesję wykładowcy w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart, przekazując wiedzę młodszym pokoleniom i korzystając z tamtejszego działu ksiąg zakazanych, by wzbogacać własną. Toczyłem życie, które lubiłem — miałem kochającą żonę, bezproblemowo dorastającą córkę, uczyłem się nawet zawiązywać bliższe stosunki i interakcje społeczne. Nadto poznałem swoją pozaszkolną uczennicę, pasjonatkę run i adeptkę czarnej magii, z którą zgłębiałem sekrety tej wyklętej sztuki, pełniąc dlań rolę mentora. To było miłe uczucie; mieć kogoś, kto widział w Tobie autorytet. Wówczas wiele osób ogłaszało mnie takim mianem. Miałem trzydzieści parę lat i największe odkrycia jeszcze przed sobą, choć zdawało się, że w zakresie run nie ma już dla mnie żadnych tajemnic. Ale jak to mówią, nic co dobre, nigdy dobrze się nie kończy — a moja opowieść potwierdza tę regułę.
Straciłem posadę w Hogwarcie, bo uznano, że mam demoralizujący wpływ na podopiecznych. Do gazet trafiły sfałszowane notatki z niegotowych do publikacji badań nad teorią magiczną, której założeniem było udowodnić, że materialny, znany nam wszechświat w całości stanowi składową magii, a czystość krwi nie świadczy o magicznym potencjale, bo zdolnymi do jej okiełznania są również mugole. Wartym podkreślenia jest fakt, że nie był to oficjalny projekt, nad którym pracowałem; nie jestem wszak numerologiem, toteż wykorzystanie tego przecieku podważyło mój autorytet naukowy. Wówczas zaczęło się piekło: pogróżki ze stron tajemniczego ugrupowania, które dziś określa się mianem Rycerzy Walpurgii, prześmiewcze komentarze koleżków z branży, a co najważniejsze — polityczna ofensywa mego ojca (który, jak się później dowiedziałem, sprzymierzył się ze wspomnianym gronem zwolenników segregacji krwi). Jak nietrudno się domyślić, stał za wykradnięciem moich zapisków i publikacją ich w zmienionej formie, która stawiałaby mnie w złym świetle — a podając informacje do prasy, przedstawił te teorie moim imieniem. Trudno było mi odwrócić ten proces, bo persona jego rangi miała do powiedzenia zbyt wiele, by uszło mi to na sucho. Mój naukowy autorytet legł w gruzach, przez jawne groźby idealistów czystej krwi wycofałem się w cień, a moja chwila przeminęła, gdy wyparła się mnie nawet Awangarda. Nie wiem, czy miałem to zapisane w gwiazdach, ale wszechświat sprzeniewierzył się przeciwko mnie, odbierając mi dwa najcudowniejsze skarby w moim życiu — moją córeczkę i żonę, która poszła w jej ślady. Pozostała mi tylko butelka. Stoczyłem się na dno, zatraciwszy w życiu wszystko, co do tej pory zbudowałem. Nienawidziłem siebie za to, że nie udało mi się zapobiec śmierci córki i depresji małżonki. Znienawidziłem i ją, że zostawiła mnie z tym wszystkim samego jak palec. W pobliżu była tylko garść znajomych od kufla i moja podopieczna, która bezskutecznie próbowała nakłonić mnie, bym stanął na nogi. Wówczas stałem się jedynie zwykłym śmieciem. Bękartem. Półszlamą. Synem ladacznicy.
Nie oznaczało to, że przestałem praktykować czarną magię, przeciwnie. Pogrążyłem się w niej jeszcze bardziej — do tego stopnia, że dorabiając jako podrzędny zaklinacz z Nokturnu, przez nieostrożność popadłem w objęcia sinicy, która znacznie pogorszyła komfort mojej egzystencji. Z początku ignorowałem leczenie, ale ból bywał zbyt trudny do zniesienia, więc zwróciłem się o pomoc do krewnych. Uzyskałem ją od kuzyna pracującego na Wydziale Urazów Pozaklęciowych w Szpitalu Świętego Munga, z którym zawiązałem dyskretną współpracę; on przygotowywał dla mnie eliksiry wzmacniające i nadzorował leczenie choroby, a ja — zacząłem dostarczać dla niego żywy materiał... do przerobienia na składniki alchemiczne. Tak też rysowały się początki mojego szmalcownictwa. Gdy taka profesja po przejęciu władzy przez zwolenników czystej krwi stała się legalną opcją zarobkową, stoczyłem się jeszcze głębiej na dno, zawierając najemniczy układ i jak pies na posyłki, czyniąc plugastwa, którymi ministerialni brzydzili się brudzić sobie dłonie. Jedno z takich zleceń, oparte na zawistnych poglądach antymugolskich moich pracodawców, zmusiło mnie do niemoralnego aktu odebrania życia czarodziejowi potężnemu, lecz niedostatecznie, by uchronić się przed moim niewybaczalnym zaklęciem uśmiercającym.
Zajęło mi wiele czasu, by wszystko sobie poukładać, ale miałem wsparcie kilkorga osób, dzięki którym na swój sposób podniosłem się z kolan. Nigdy nie polubiłem swojego nowego zajęcia, ale kiedy raz wejdziesz w to gówno — nie ma z niego wyjścia. To stało się moim nowym stylem życia, sposobem na wyładowanie kotłującej się we mnie agresji i włożenia czegoś do gara. Zarabiałem na tym niezłe pieniądze, dorabiając jako zaklinacz — teraz już półjawnie, bo Ministerstwo przestało patrzeć z góry na czarnoksiężników i udawało mi się uchodzić z profesją na sucho; sami zresztą dawali mi podobne zlecenia. Mimo wszystko nie wyzbyłem się głodu odzyskania dawnego życia, w głębi serca pragnąłem powrócić na pierwsze strony naukowych periodyków i udowodnić ojcu, że był co do mnie w błędzie — ale nie czułem już ambicji, by próbować się przebić przez paskudną łatkę. Pogrążony w nihilizmie egzystencjalnym, kontynuowałem swój marny, szmalcowniczy żywot bez skrupułów i moralności, resztki ambicji wkładając w próby uformowania nowego, brytyjskiego odłamu Awangardy Zaprzedanych Dusz ze swoją podopieczną, bo na powrót statusu persony w świecie nauki nie mogłem już liczyć.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | 2 (różdżka) |
Uroki: | 0 | |
Czarna magia: | 26 | 3 (różdżka) |
Uzdrawianie: | 0 | |
Transmutacja: | 0 | |
Alchemia: | 0 | |
Sprawność: | 10 | 0 |
Zwinność: | 5 | 0 |
Reszta: -1 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
norweski | I | 1 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Numerologia | I | 2 |
Geomancja | I | 2 |
Anatomia | II | 10 |
Historia Magii | I | 2 |
Starożytne Runy | IV | 40 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Wytrzymałość Psychiczna | I | 5 |
Ekonomia | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | - |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | II | 7 |
Pływanie | I | 0.5 |
Grotołaztwo | I | 0.5 |
Wspinaczka | I | 0.5 |
Walka wręcz | I | 0.5 |
Biegłości pozostałe | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: -13 |
Ostatnio zmieniony przez Gilroy Wilkes dnia 28.08.22 23:39, w całości zmieniany 8 razy
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: Ramsey Mulciber