Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Bagna Brenyn
Strona 1 z 25 • 1, 2, 3 ... 13 ... 25
AutorWiadomość
Bagna Brenyn
Bagna Brenyn znajdują się w północnej części hrabstwa, na terenie Forest of Bowland – oraz w bliskim sąsiedztwie wioski o tej samej nazwie. Składa się na nie kilkanaście kilometrów kwadratowych wyjątkowo zdradliwych, leśnych mokradeł, których znakiem rozpoznawczym jest barwa: zacienione splecionymi gęsto gałęziami, głębokie jeziorka, wydają się być zupełnie czarne, nie licząc pojawiających się od czasu do czasu nad powierzchnią błędnych ogników.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Dzień był upalny, a zmierzch – który zaczął powoli zapadać, barwiąc wyjątkowo czyste niebo granatem – przyniósł jedynie niewielką ulgę, chłodząc rozgrzaną ziemię ledwie wyczuwalnym wiatrem. Powietrze było duszne i wilgotne, sprawiało też wrażenie ciężkiego, jak przed burzą – mimo że nic nie zwiastowało, by się na nią zbierało. Nad lasem rozbłyskiwały pierwsze gwiazdy, choć jasno oświetlona, uklepana droga, wzdłuż której mieszkańcy pobliskiej wioski rozbili stragany i namioty, czyniła je niewidocznymi.
Teren, na którym odbywał się jarmark zorganizowany z okazji obchodów letniego przesilenia, wyglądał magicznie: biegnącą od wioski drogę oświetlały rozwieszone na drzewach lampiony – ozdobione roślinnymi i zwierzęcymi wzorami, rzucały ciepłe, złoto-pomarańczowe światło na całą okolicę, szerokim okręgiem otaczając również drewniane stoły i płachty namiotów, które rozstawiono na porośniętej trawą polanie. Samą polanę otaczały łańcuchy uplecione z kwiatów i zielonych łodyg, ponad którymi skrzydłami trzepotały nocne motyle (bystre oko wypatrzyłoby pomiędzy nimi również elfy, od czasu do czasu obsypujące głowy bawiących się czarodziejów i czarownic srebrzystym pyłem).
Na wozach, drewnianych konstrukcjach straganów i ławeczkach można było znaleźć wiązanki z polnych kwiatów, które sprawiały, że w powietrzu unosił się słodko-kwiatowy zapach, mieszający się z muzyką; dźwięki wygrywającej celtyckie melodie lutni słychać było już z daleka, wyraźnie niosące się w wieczornym powietrzu.
Najbliżej wioski, już przy wejściu na teren jarmarku, spotkać można było uśmiechniętą czarownicę, która wręczała ręcznie uplecione wianki wszystkim pojawiającym się na drodze dziewczętom. Dalej, wzdłuż drogi, znajdowały się stragany – na niektórych z nich można było kupić ręcznie wykonywane drobiazgi: biżuterię i łapacze snów, zaklęte szkatuły i sakiewki, haftowane serwety, broszki, barwne chustki i wstążki do włosów, tiary i kapelusze, zwisające z poziomych belek kolorowe paciorki i kryształy, przyciągające wzrok głównie młodszych i starszych czarownic. Na jednym ze stoisk – upchniętym na uboczu – starsza, krępa czarownica zachęcała do zakupu ochronnych amuletów; według szyldu przybitego ponad drewnianym blatem, miały chronić przed złymi mocami, pechem i chorobami. Z patykowatych stojaków zwisało ich co najmniej kilkadziesiąt: były wśród nich zawieszone na rzemieniach kamienie z runicznymi znakami, pióra czarodziejskich ptaków, szpony, dzioby, oraz coś, co do złudzenia przypominało gałki oczne; niektóre sznurki oplecione były wokół maleńkich fiolek ze sproszkowaną zawartością, inne – ściskały tajemniczo wyglądające, skórzane woreczki. Większość wyrobów pozbawiona była cen i etykiet, można było się o nie targować – a czarownica chętnie doradzała każdemu, kto zdecydował się podzielić z nią osobistą bolączką.
Dalej znajdowały się stragany z alchemicznymi miksturami i kadzidłami, rozpylającymi w powietrzu silnie ziołową woń, obok których rozstawili się handlarze żywnością: dwójka dzieci w wieku szkolnym sprzedawała zamknięte w słoikach owoce leśne, maliny i borówki; rudowłosa czarownica w średnim wieku oferowała apetycznie wyglądające domowe przetwory (głównie dżemy i powidła), a jej mąż zachęcał do skosztowania domowych nalewek, nalewając do niewielkich szklaneczek każdemu, kto tylko wyraził zainteresowanie ich nabyciem. Młodo wyglądający czarodziej rozstawił na stoisku kolorowe czarodziejskie słodycze, strzelające cukierki i lizaki, czekoladowe żaby, oraz sporych rozmiarów kociołek z kociołkowymi pieguskami; wokół niego kręciła się grupka kilku dzieci, ale widać było, że nie miały pieniędzy na zakup słodkości – cukier był drogi.
Sporym zainteresowaniem cieszyło się też stoisko czarodzieja, który za parę knutów oferował rysowane węglem portrety; mężczyzna był niewidomy, z oczami zasłoniętymi bielmem, a jego rysunki – według zachęcających słów – miały odzwierciedlać nie wygląd zewnętrzny, a to, co kryło się w głębi duszy czarodzieja lub czarownicy.
Tuż za straganami, na słabiej oświetlonej części polany, stały przykryte barwnymi płachtami wozy z towarem, w większości zaprzęgnięte w zwyczajne konie (choć ten należący do czarodzieja ze słodyczami był ciągnięty przez parę prawdziwych aetonanów). Na pierwszy rzut oka wyglądały na niepilnowane i prawdopodobnie dlatego kręciło się wokół nich kilkoro dzieciaków – od czasu do czasu któryś z nich odchodził jednak z niezadowoleniem, przywołany karcącym poleceniem rodzica.
Za targowiskiem, dalej od drogi, ale i w bezpiecznej odległości od drzew, płonęły trzy wysokie ogniska, wokół których bawiła się młodzież. Wokół jednego tańczyły dziewczęta, trzymając się za dłonie i śpiewając czarodziejskie piosenki; drugie przyciągnęło głównie dzieci, które opiekały nad płomieniami podpłomyki i kromki chleba – natomiast przy trzecim chłopcy i dziewczęta urządzili tradycyjne zawody w skakaniu przez ogień. Co chwilę powietrze wypełniało się gromkim śmiechem lub brawami, gdy jedna z par – trzymając się za ręce – rozpędzała się i przeskakiwała przez płomienie, co zgodnie z przesądem miało zapewnić szczęście i pomyślność.
Na rozstawionych wokół ognisk ławeczkach również bawili się młodzi czarodzieje; część w dłoniach miała butelki z kremowym piwem i czarnym ale, a niektórzy palili czarodziejskie papierosy – rozmawiali i śmiali się głośno, i wyglądało na to, że przynajmniej niektórzy siedzieli tam już dłuższą chwilę, bo byli widocznie pijani; chętnie dzielili się też alkoholem i papierosami z właściwie każdym, kto dołączyłby do zabawy.
Niedaleko ognisk, na drewnianym stołeczku, siedziała kilkunastoletnia dziewczyna z długim, ciemnym warkoczem, grając na lutni; przed sobą miała pleciony koszyczek, w którym błyszczało kilka monet, wrzuconych tam przez zachwyconych słuchaczy. Dźwięki, które wygrywała, rzeczywiście były piękne i czyste, a melodia wprawiała w lepszy, choć nieco melancholijny nastrój.
Wejście w interakcję z postacią NPC wymaga rzutu kością k6 i zaczekania na post uzupełniający mistrza gry.
Po drugiej stronie drogi, przykryty purpurowo-złotą płachtą, znajdował się namiot wróżbitki; w środku siedziała czarownica, której wiek trudno było określić – głównie ze względu na mocny, prawie teatralny makijaż oraz przysłaniającą część twarzy burzę ciemnych loków. Ubrana była w powłóczyste szaty, na szyi zawieszoną miała imponującą ilość paciorkowych naszyjników, a na nadgarstkach dźwięczały metalowe bransoletki. Przed sobą miała kryształową kulę, na życzenie wróżyła jednak również z dłoni i z tarota; w jej namiocie było jeszcze bardziej duszno niż na zewnątrz, głównie ze względu na płonące przy ścianach kadzidła – od których po dłuższej chwili kręciło się w głowie. Okrągły, drewniany stolik, znajdował się nisko przy ziemi, a zamiast krzeseł na podłodze rozłożone były aksamitne poduszki – na których po wejściu do namiotu trzeba było usiąść. Wróżbitka brała w zamian za przepowiednię każdą zapłatę, również przyniesione przez klientów podarki – niekoniecznie monety.
Na samym końcu drogi, oświetlona najjaśniej, znajdowała się drewniana scena, na której lada moment miało odbyć się przedstawienie, zakończone rytuałem przegnania złych duchów. Aktualnie scenę przysłaniała czarna jak noc kurtyna, zawieszona zaklęciem w powietrzu – powiewająca lekko mimo braku wiatru, jak gdyby tuż za nią trwały już przygotowania. Na podłużnych ławeczkach pod sceną gromadzili się już widzowie, w pierwszych rzędach zaczynało brakować miejsc. Obok sceny rozstawiono jeszcze dwa namioty, zapewne dla aktorów i czarodziejów pracujących nad techniczno-artystyczną stroną inscenizacji.
Do końca pierwszej tury macie czas na zaktualizowanie tabeli z żywotnością oraz rozpisanie ekwipunku. Ekwipunek może być rozpisany w pierwszym poście bądź też we wsiąkiewce - jak Wam wygodniej.
Jeżeli postać posiada biegłość historii magii na przynajmniej II poziomie lub zamieszkuje na terenie Lancashire, może uznać, że legenda opisana w opisie lokacji jest jej znana.
Przypominam, że mistrzem gry na wydarzeniu jest William, w razie pytań - zapraszam. <3
Lecąc na miotle, czując wiatr szarpiący w tłum ułożonymi starannie przez służkę włosami, myślał o miejscu, do którego właśnie zmierzał. Opowiadała mu o nim. O legendzie. Była przedziwnie bliska jego sercu ze względu na to, że Cecylia recytowała mu ją na prośbę Ophelii, gdy ta nie czuła się na siłach, by przyjąć go choć na chwilę, choćby i w obecności wszystkich swoich członków rodziny. Oprowadzała go wtedy po lesie, gdzie weszli wyżej, by ze wzgórza mogła pokazać mu wspominane w legendzie mokradła otoczone drzewami - niegdyś ludźmi chcącymi przeciwstawić się plugawej magii rzucanej rękami wrogów. Ollivanderowie od zawsze połączeni byli z naturą, nic więc dziwnego, że tak silnie pilnowali drzew będących pradawnymi łącznikami między ludźmi a magią.
Jego nogi w końcu dotknęły gruntu, nim jednak zdecydował się podjąć wędrówki dalej, w stronę świateł i powietrza niosącego ludzkie głosy, przez chwilę obserwował okolicę. Coś poruszyło się między gałęziami, kruk wzleciał ku rozgwieżdżonemu niebu, liście delikatnie zaledwie szumiały. Poprawił swoją szatę, naciągnął granatowe beżowe rękawy koszuli, a boki brązowej kamizelki na tors; skórzane sztyblety miały go zabezpieczyć przed niepewnym gruntem, a dopasowane spodnie na tyle były elastyczne, by mógł swobodnie poruszać się po straganach. Plecy otaczała mu peleryna spięta pod brodą rodową broszą z głową jelenia prezentującym gęste poroże. Nie wiedział, ile spędzi tu czasu albo czy w ogóle spotka osobę, która choćby słyszała o amulecie purpurowej wiśni, ale musiał spróbować. Choćby kosztem nieobecności na wystawnym przyjęciu u lorda Dorset.
- Reducio - powiedział cicho, lekko kręcąc różdżką w kierunku swojej miotły, na której przyleciał. Gdy tylko zmniejszyła się do odpowiedniego rozmiaru, schował ją do małej, skórzanej torby przypiętej przy pasie, tuż pod peleryną, pilnując, by obecne w niej galeony i sama miotła były bezpieczne. Dwa razy sprawdził, czy metalowe zapięcie twardo trzyma klapę.
I postawił pierwsze kroki, a za nimi kolejne. Przede wszystkim rozglądał się po ludziach, próbował wychwycić z ich twarzy jakiś błysk zaufania, wiedzy, której pożądał, zaraz potem szukał interesujących go straganów, kramików z podejrzanymi lub nie, wiszącymi na rzemykach i łańcuszkach wisiorkami. Nie wiedział, jak mógł wyglądać amulet purpurowej wiśni, mógł się tylko domyślać. Może posiadał oczko z potężnego, nasączonego mocą kamienia szlachetnego w kolorze krwi? A może w eliksirze zatopiony był kwiat wiśni? Mógł się tylko domyślać.
Skinął głową w stronę kobiety rozdającej wianki, jakby chciał dać jej znać, że przychodzi tu jako gość, nie intruz, ale nie poświęcał jej więcej uwagi, natychmiast wzrok unosząc w stronę dzieci kręcących się przy rozstawionych, kolorowych smakołykach. Cukrowe lizaki rzucały się w oczy. Na swoim dworze dał się poznać jako rozpieszczający wujek, nie miał sobie jednak nic do zarzucenia. Wierzył, że przyjdzie mu kiedyś rozpieszczać również swoje dzieci.
- Chłopcze - zawołał do sprzedającego przekąski, wyjmując z sakiewki kilka galeonów, które położył mu na blacie. - Podziel się, proszę, swoimi wspaniałościami z tymi małymi nicponiami - uśmiech na jego twarzy być może był odrobinę przytłumiony przez zadbany zarost, ale na pewno był szczery. - Myślę, że każde z was ma ochotę na pieguska, prawda?
W tym momencie coś musiało odbić światło, które wpadło mu do oka. Zwrócił się w tamtym kierunku, by z zaciekawieniem zauważyć kolejny stragan - tym razem jednak wyglądający na ten, którego szukał. Skinął głową w stronę chłopaka, licząc, że przekaże dzieciom zakupione przez Rhennarda słodycze, a samemu weźmie resztę, jeśli zostanie. Podjął krok w stronę starszej kobiety siedzącej za kontuarem, spoglądając jednak najpierw na jej (tak sądził) rękodzieła. Niektóre wcale nie zachęcały do patrzenia, inne natomiast obiecywały, że wpadł na dobry trop.
- Dobra kobieto - zaczął, wzrokiem wodząc teraz po piórach ściśniętych za dudki linkami. Poznawał, że prawdopodobnie pochodziły od drapieżnych, ale czemu miały służyć? - Szukam amuletu, a widzę, że masz ich pod dostatkiem. Jednak dla mnie najcenniejszy będzie ten najrzadszy, silny, skierowany dla kobiet i dolegliwości, które nie pozwalają im powić potomstwa. - wydawała mu się znać na tej trudnej sztuce i łączyć objawy z możliwą dla nich pomocą. W końcu przeniósł na nią wzrok, na oczy, usiłując nie wyglądać przy tym jak gbur. Musiał mieć skupiony wyraz twarzy, bo naprawdę zależy mu na Cece. - Słyszałaś o amulecie purpurowej wiśni?
| Ekwipunek: różdżka, miotła (pomniejszona zaklęciem), sakiewka (w niej: garść orzechów włoskich, 1 landrynka, galeony)
Pięknie poproszę o wycenę, ile pm mam odjąć ze skrytki za kupienie dzieciakom piegusków i o post uzupełniający
Jego nogi w końcu dotknęły gruntu, nim jednak zdecydował się podjąć wędrówki dalej, w stronę świateł i powietrza niosącego ludzkie głosy, przez chwilę obserwował okolicę. Coś poruszyło się między gałęziami, kruk wzleciał ku rozgwieżdżonemu niebu, liście delikatnie zaledwie szumiały. Poprawił swoją szatę, naciągnął granatowe beżowe rękawy koszuli, a boki brązowej kamizelki na tors; skórzane sztyblety miały go zabezpieczyć przed niepewnym gruntem, a dopasowane spodnie na tyle były elastyczne, by mógł swobodnie poruszać się po straganach. Plecy otaczała mu peleryna spięta pod brodą rodową broszą z głową jelenia prezentującym gęste poroże. Nie wiedział, ile spędzi tu czasu albo czy w ogóle spotka osobę, która choćby słyszała o amulecie purpurowej wiśni, ale musiał spróbować. Choćby kosztem nieobecności na wystawnym przyjęciu u lorda Dorset.
- Reducio - powiedział cicho, lekko kręcąc różdżką w kierunku swojej miotły, na której przyleciał. Gdy tylko zmniejszyła się do odpowiedniego rozmiaru, schował ją do małej, skórzanej torby przypiętej przy pasie, tuż pod peleryną, pilnując, by obecne w niej galeony i sama miotła były bezpieczne. Dwa razy sprawdził, czy metalowe zapięcie twardo trzyma klapę.
I postawił pierwsze kroki, a za nimi kolejne. Przede wszystkim rozglądał się po ludziach, próbował wychwycić z ich twarzy jakiś błysk zaufania, wiedzy, której pożądał, zaraz potem szukał interesujących go straganów, kramików z podejrzanymi lub nie, wiszącymi na rzemykach i łańcuszkach wisiorkami. Nie wiedział, jak mógł wyglądać amulet purpurowej wiśni, mógł się tylko domyślać. Może posiadał oczko z potężnego, nasączonego mocą kamienia szlachetnego w kolorze krwi? A może w eliksirze zatopiony był kwiat wiśni? Mógł się tylko domyślać.
Skinął głową w stronę kobiety rozdającej wianki, jakby chciał dać jej znać, że przychodzi tu jako gość, nie intruz, ale nie poświęcał jej więcej uwagi, natychmiast wzrok unosząc w stronę dzieci kręcących się przy rozstawionych, kolorowych smakołykach. Cukrowe lizaki rzucały się w oczy. Na swoim dworze dał się poznać jako rozpieszczający wujek, nie miał sobie jednak nic do zarzucenia. Wierzył, że przyjdzie mu kiedyś rozpieszczać również swoje dzieci.
- Chłopcze - zawołał do sprzedającego przekąski, wyjmując z sakiewki kilka galeonów, które położył mu na blacie. - Podziel się, proszę, swoimi wspaniałościami z tymi małymi nicponiami - uśmiech na jego twarzy być może był odrobinę przytłumiony przez zadbany zarost, ale na pewno był szczery. - Myślę, że każde z was ma ochotę na pieguska, prawda?
W tym momencie coś musiało odbić światło, które wpadło mu do oka. Zwrócił się w tamtym kierunku, by z zaciekawieniem zauważyć kolejny stragan - tym razem jednak wyglądający na ten, którego szukał. Skinął głową w stronę chłopaka, licząc, że przekaże dzieciom zakupione przez Rhennarda słodycze, a samemu weźmie resztę, jeśli zostanie. Podjął krok w stronę starszej kobiety siedzącej za kontuarem, spoglądając jednak najpierw na jej (tak sądził) rękodzieła. Niektóre wcale nie zachęcały do patrzenia, inne natomiast obiecywały, że wpadł na dobry trop.
- Dobra kobieto - zaczął, wzrokiem wodząc teraz po piórach ściśniętych za dudki linkami. Poznawał, że prawdopodobnie pochodziły od drapieżnych, ale czemu miały służyć? - Szukam amuletu, a widzę, że masz ich pod dostatkiem. Jednak dla mnie najcenniejszy będzie ten najrzadszy, silny, skierowany dla kobiet i dolegliwości, które nie pozwalają im powić potomstwa. - wydawała mu się znać na tej trudnej sztuce i łączyć objawy z możliwą dla nich pomocą. W końcu przeniósł na nią wzrok, na oczy, usiłując nie wyglądać przy tym jak gbur. Musiał mieć skupiony wyraz twarzy, bo naprawdę zależy mu na Cece. - Słyszałaś o amulecie purpurowej wiśni?
| Ekwipunek: różdżka, miotła (pomniejszona zaklęciem), sakiewka (w niej: garść orzechów włoskich, 1 landrynka, galeony)
Pięknie poproszę o wycenę, ile pm mam odjąć ze skrytki za kupienie dzieciakom piegusków i o post uzupełniający
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
The member 'Rhennard Abbott' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Poruszała się pomiędzy obecnymi, zaciekawiona jaki będzie ostateczny kształt całego festiwalu. Zawitała już wcześniej z Garfieldem, od początku trując mu nad uchem rozważaniami jak wszystko będzie wyglądało oraz czy spotkają kogoś ciekawego, przestając dopiero wtedy kiedy na terenie festiwalu musieli się rozstać i Weasley poszedł organizować…organizowanie, Thalia zaś udała się do znajomego jej stanowiska, gdzie „Zajazd Pod Gruszą” rozstawiał się, prezentując tegoroczne przetwory, których próbowała skosztować nieco wcześniej, ale gdy niemal zrzuciła wszystkie słoiki z półki uznała, że wszechświat wydaje jej zdecydowanie zbyt wielkie znaki i nie chce skończyć z marynowanymi grzybkami na jej twarzy.
Pilnowała wszystkiego, od odpowiedniego ustawienia wszystkiego, aż po to, czy wszystko równo stało na drewnianym blacie straganu, dopiero wtedy pozwalając sobie na udanie się na resztę zabawy, nie zgadzając się ze wcześniejszymi szturchnięciami aby już wcześniej skończyła swoją pracę. Skoro obiecała to obiecała, nie było możliwości aby uciekała gdyby tylko wyczuwała problem albo coś się zbliżało. Sądziła też, że gdyby działo się już coś wybitnie interesującego, Garry już by tu był, ciągnąc ją za rękaw i namawiając aby z nim poszła, dlatego mogła spokojnie spełnić swoje wszystkie obowiązki i dopiero wtedy wyruszyć pomiędzy wszystkich zainteresowanych, którzy też przybyli tutaj aby tego wieczoru spędzić czas, poświęcając się…zabawie, bo chyba tak to najlepiej było nazwać.
Sięgnęła po wręczony jej przez dziewczynę wianek, uśmiechając się kiedy białe lilaki, zawilce oraz róże uwieńczyły jej czerwone, wygładzone dziś włosy. Umalowała się nawet, chociaż wykorzystała do tego pomoc innych, tak by nie wyszło wulgarnie ale raczej delikatnie – chciała w końcu nieco wyglądać, nie chcąc narażać się na kolejne komentarze. Nawet jeżeli i tak nic to nie miało dać. Pod szatą zaś znalazła się błękitna sukienka, prosta ale elegancka, dlatego że gotowa była zatańczyć gdyby taka okazja mogła się przytrafić. Rzeczy prywatne wcisnęła głęboko do kieszeni płaszcza albo wsunęła do wewnątrz, będąc przezorną i wydawało się, ubezpieczoną – w końcu mimo wszystko jej nieco paranoiczne podejście sprawiało, że obawiała się wszelkiego rodzaju kieszonkowców.
Ruszyła od razu w stronę straganu, uśmiechając się na widok lorda Abbotta który chyba również zawitał na miejsce, samej klepiąc po ramieniu Rhennarda kiedy ten nie patrzył w jej kierunku i z rozbawieniem przechodząc za jego plecami. Przyjrzała się jeszcze dzieciakom, które okupowały stoisko z łakociami, uśmiechając się kiedy zgadywała, komu zawdzięczały słodki poczęstunek. Wyciągnęła jeszcze z kieszeni pięć herbatników, wręczając dzieciakom i samej kierując się w stronę straganu. Widziała ładne łapacze snów, może powinna kupić jeden Garfieldowi?
- Przepraszam, ile za te cuda? – zagadnęła z uśmiechem, dłoń wyciągając aby delikatnie przesunąć nią pomiędzy łapaczami.
Pilnowała wszystkiego, od odpowiedniego ustawienia wszystkiego, aż po to, czy wszystko równo stało na drewnianym blacie straganu, dopiero wtedy pozwalając sobie na udanie się na resztę zabawy, nie zgadzając się ze wcześniejszymi szturchnięciami aby już wcześniej skończyła swoją pracę. Skoro obiecała to obiecała, nie było możliwości aby uciekała gdyby tylko wyczuwała problem albo coś się zbliżało. Sądziła też, że gdyby działo się już coś wybitnie interesującego, Garry już by tu był, ciągnąc ją za rękaw i namawiając aby z nim poszła, dlatego mogła spokojnie spełnić swoje wszystkie obowiązki i dopiero wtedy wyruszyć pomiędzy wszystkich zainteresowanych, którzy też przybyli tutaj aby tego wieczoru spędzić czas, poświęcając się…zabawie, bo chyba tak to najlepiej było nazwać.
Sięgnęła po wręczony jej przez dziewczynę wianek, uśmiechając się kiedy białe lilaki, zawilce oraz róże uwieńczyły jej czerwone, wygładzone dziś włosy. Umalowała się nawet, chociaż wykorzystała do tego pomoc innych, tak by nie wyszło wulgarnie ale raczej delikatnie – chciała w końcu nieco wyglądać, nie chcąc narażać się na kolejne komentarze. Nawet jeżeli i tak nic to nie miało dać. Pod szatą zaś znalazła się błękitna sukienka, prosta ale elegancka, dlatego że gotowa była zatańczyć gdyby taka okazja mogła się przytrafić. Rzeczy prywatne wcisnęła głęboko do kieszeni płaszcza albo wsunęła do wewnątrz, będąc przezorną i wydawało się, ubezpieczoną – w końcu mimo wszystko jej nieco paranoiczne podejście sprawiało, że obawiała się wszelkiego rodzaju kieszonkowców.
Ruszyła od razu w stronę straganu, uśmiechając się na widok lorda Abbotta który chyba również zawitał na miejsce, samej klepiąc po ramieniu Rhennarda kiedy ten nie patrzył w jej kierunku i z rozbawieniem przechodząc za jego plecami. Przyjrzała się jeszcze dzieciakom, które okupowały stoisko z łakociami, uśmiechając się kiedy zgadywała, komu zawdzięczały słodki poczęstunek. Wyciągnęła jeszcze z kieszeni pięć herbatników, wręczając dzieciakom i samej kierując się w stronę straganu. Widziała ładne łapacze snów, może powinna kupić jeden Garfieldowi?
- Przepraszam, ile za te cuda? – zagadnęła z uśmiechem, dłoń wyciągając aby delikatnie przesunąć nią pomiędzy łapaczami.
- Ekwipunek postaci:
1. Różdżka
2. Szata
3. Talizman
Dodatkowe przedmioty
1. Broń mała (dobrze wyważony nóż)
2. Świstoklik typu I(koralik w kształcie kotwicy)
3. Meridian śledziony
4. Eliksir Banshee (1 porcja)
5. Eliksir słodkiego snu (1 porcja)
Sakiewka
1. 200 PM
Pomniejsze przedmioty
1. Kryształ
2. Herbatniki (10 sztuk)
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Sobotni wieczór był upalny, ale przywykł do zmian temperatur, nie czując doskwierającego wokół gorąca. Jasna koszula z podwiniętymi rękawami nie należała od zawsze do niego, ale siostra przeszyła ją, tak, by na niego pasowała. Nie była ani strojna ani wiele warta, ale materiał był przewiewny i wygodny, dlatego mimo upływu czasu była jedną z najwygodniejszych rzeczy jakie miał. Przepłukał ją w końskim korycie przed skończeniem pracy, wyschła na nim samym podczas lotu na miotle. Od Weasleyów nie udał się prosto do domu, choć nie zjawił się na jarmarku dla rozrywki. O świcie zostawił Eve kartkę informującą o swoich planach, nie chcąc by się niepotrzebnie martwiła. Miejsca takie jak to przyciągały różnych ludzi i liczył, że jak zwykle nie braknie muzyki i alkoholu, który pozwoli mu wykorzystać sytuację i trochę zarobić. Nie brał ze sobą pieniędzy. Nie miał ze sobą nic poza to, co nosił zazwyczaj w kieszeniach, idealnie wpasowując się w przekonanie, że okazja czyni złodzieja. Wiedząc o dzisiejszych planach zabrał tylko dwie fiolki z nie tak tajemniczą zawartością.
Miał ze sobą własną miotłę z domu, który zamieszkiwali. Własną. Wylądował z tyłu targowiska, unikając zatłoczonego przejścia; blisko barwnych wozów z towarami zaprzęgniętych w konie, podskórnie wśród nich właśnie szukając bezpiecznego miejsca. Pozostawił ją pod jednym z drzew. Będzie mu przeszkadzać podczas tego, co zamierzał zrobić, potrzebował jej jednak w pobliżu, kiedy przyjdzie mu opuścić to miejsce. Było ono naprawdę magiczne. Uśmiechnął się już na sam widok kolorowych świateł, ludzi. To wszystko przypominało mu o najlepszym wakacjach spędzanych w domu. O conocnych śpiewach, zabawie, ogniskach wokół których dziewczęta odprawiały niezwykłe tańce. O zapachu kadzideł i ziół, ale też tytoniu i tych specyfików, których nazw nie był w stanie przytoczyć. Przypominało mu o alkoholu, który podpijali z bratem od starszych, o muzyce, do której pałał bezbrzeżną miłością. Słodki zapach niósł się podobnie jak muzyka, nastrajając przyjemnie, zachęcając do zabawy. I pomyślał o tym, że chciałby tu być właśnie dla niej. Dla zabawy. Z rodziną, z przyjaciółmi. Z ludźmi, którzy w jego głowie i sercu tworzyli dzisiejszy niekoniecznie cygański tabor. Nim pojawił się wśród ludzi, sięgnął dłonią po eliksir kameleona, który dostał od Steffena. Odkorkował fiolkę, wypił jej zawartość i zakorkowany flakonik schował z powrotem w kieszeni. Chciał zniknąć w tłumie, wiedząc, że prędzej czy później — winny czy nie i tak zostanie posądzony o coś dzisiejszego wieczora.
Ruszył przed siebie, bokiem, unikając oświetlonej ścieżki. Wkroczył przed stragany uważając, by nie potrącić nikogo i nie zostać potrąconym, chcąc trzymać się bardziej boku niż tłumu, przynajmniej dopóki w jego dłoni nie znajdzie się coś odpowiedniego. Jego wzrok spoczął na chustach i wstążkach, na jednym ze straganów. Uśmiechnął się pod nosem, kiedy nawiedziła go pewna myśl, ale poszedł dalej. Zatrzymał się na widok czarownicy zachęcającej do kupna amuletów. To było to czego potrzebował, pomyślał o tym od razu. Był przesądny, oczywiście. Wszelakie gusła, rytuały odbywały się wśród cyganów od zawsze. Kobiety obrzucały wrogów klątwami, w które wierzyły — wierzyli także oni. W ich magiczną moc, w siłę przekleństw rzucanych przez cygańskie wiedźmy. To, co działo się wokół nieprzerwanie rozrywało go od środka. Wiedział, że Eve potrzebuje ochrony. Ona i to życie, które nosiła pod sercem. Jego brat potrzebował czegoś, co zapewni mu spokój ducha, bezpieczeństwo. Pakował się w kłopoty raz za razem, ale jego szczęście kiedyś się wyczerpie. Sheila potrzebowała powodzenia; miłość bywała brutala, doskonale wiedział jak bolało krwawiące serce. Marcel potrzebował pomyślności i szczęścia, którego mu brakowało w walce z losem, z innymi. Narażał się każdego dnia w walce o przyszłość, także ich, czy na to zasługiwali czy nie. O wolność. Kiedy dowiedział się, że należał do Zakonu był wściekły, bo się o niego bał. I o samego siebie — o to, że zostanie sam; Marcel zginie. Dla Neali mógłby zdobyć coś, co odgoni złe uroki — i ona i jej rodzina narażeni byli na złe moce i ludzką nienawiść przez własną dobroć. Steffenowi przydałby się amulet strzegący go przed głupota i nadmierną pewnością siebie, ale tego raczej by tu nie znalazł. Ale wiedział, że przydałby mu się talizman na szczęście, dla niego i dla jego żony. Nawet jeśli ona sama wolałaby zwykłą błyskotkę. Nie znał się na rzemiośle. Łatwo było mu ocenić cenność przedmiotów, które były ozdobą — bransoletki, broszki, pieniądze, materiały, ale amulety potrafiły mieć najbanalniejszą formę — formę paktów nasączonych magią ochronną. Przystanął więc przy straganie, trzy kroki od mężczyzny, który pytał o amulet purpurowej wiśni. Ten nie był mu potrzebny, ale liczył, że kobieta przedstawi inne — a jeśli nie jemu, zasłyszy obok od kogoś, który z nich okazałby się przydatny, po który mógłby sięgnąć. W ostatecznym rozrachunku mógłby zabrać i ten, o który pytał, by na końcu mu go próbować opchnąć znacznie drożej.
Miał ze sobą własną miotłę z domu, który zamieszkiwali. Własną. Wylądował z tyłu targowiska, unikając zatłoczonego przejścia; blisko barwnych wozów z towarami zaprzęgniętych w konie, podskórnie wśród nich właśnie szukając bezpiecznego miejsca. Pozostawił ją pod jednym z drzew. Będzie mu przeszkadzać podczas tego, co zamierzał zrobić, potrzebował jej jednak w pobliżu, kiedy przyjdzie mu opuścić to miejsce. Było ono naprawdę magiczne. Uśmiechnął się już na sam widok kolorowych świateł, ludzi. To wszystko przypominało mu o najlepszym wakacjach spędzanych w domu. O conocnych śpiewach, zabawie, ogniskach wokół których dziewczęta odprawiały niezwykłe tańce. O zapachu kadzideł i ziół, ale też tytoniu i tych specyfików, których nazw nie był w stanie przytoczyć. Przypominało mu o alkoholu, który podpijali z bratem od starszych, o muzyce, do której pałał bezbrzeżną miłością. Słodki zapach niósł się podobnie jak muzyka, nastrajając przyjemnie, zachęcając do zabawy. I pomyślał o tym, że chciałby tu być właśnie dla niej. Dla zabawy. Z rodziną, z przyjaciółmi. Z ludźmi, którzy w jego głowie i sercu tworzyli dzisiejszy niekoniecznie cygański tabor. Nim pojawił się wśród ludzi, sięgnął dłonią po eliksir kameleona, który dostał od Steffena. Odkorkował fiolkę, wypił jej zawartość i zakorkowany flakonik schował z powrotem w kieszeni. Chciał zniknąć w tłumie, wiedząc, że prędzej czy później — winny czy nie i tak zostanie posądzony o coś dzisiejszego wieczora.
Ruszył przed siebie, bokiem, unikając oświetlonej ścieżki. Wkroczył przed stragany uważając, by nie potrącić nikogo i nie zostać potrąconym, chcąc trzymać się bardziej boku niż tłumu, przynajmniej dopóki w jego dłoni nie znajdzie się coś odpowiedniego. Jego wzrok spoczął na chustach i wstążkach, na jednym ze straganów. Uśmiechnął się pod nosem, kiedy nawiedziła go pewna myśl, ale poszedł dalej. Zatrzymał się na widok czarownicy zachęcającej do kupna amuletów. To było to czego potrzebował, pomyślał o tym od razu. Był przesądny, oczywiście. Wszelakie gusła, rytuały odbywały się wśród cyganów od zawsze. Kobiety obrzucały wrogów klątwami, w które wierzyły — wierzyli także oni. W ich magiczną moc, w siłę przekleństw rzucanych przez cygańskie wiedźmy. To, co działo się wokół nieprzerwanie rozrywało go od środka. Wiedział, że Eve potrzebuje ochrony. Ona i to życie, które nosiła pod sercem. Jego brat potrzebował czegoś, co zapewni mu spokój ducha, bezpieczeństwo. Pakował się w kłopoty raz za razem, ale jego szczęście kiedyś się wyczerpie. Sheila potrzebowała powodzenia; miłość bywała brutala, doskonale wiedział jak bolało krwawiące serce. Marcel potrzebował pomyślności i szczęścia, którego mu brakowało w walce z losem, z innymi. Narażał się każdego dnia w walce o przyszłość, także ich, czy na to zasługiwali czy nie. O wolność. Kiedy dowiedział się, że należał do Zakonu był wściekły, bo się o niego bał. I o samego siebie — o to, że zostanie sam; Marcel zginie. Dla Neali mógłby zdobyć coś, co odgoni złe uroki — i ona i jej rodzina narażeni byli na złe moce i ludzką nienawiść przez własną dobroć. Steffenowi przydałby się amulet strzegący go przed głupota i nadmierną pewnością siebie, ale tego raczej by tu nie znalazł. Ale wiedział, że przydałby mu się talizman na szczęście, dla niego i dla jego żony. Nawet jeśli ona sama wolałaby zwykłą błyskotkę. Nie znał się na rzemiośle. Łatwo było mu ocenić cenność przedmiotów, które były ozdobą — bransoletki, broszki, pieniądze, materiały, ale amulety potrafiły mieć najbanalniejszą formę — formę paktów nasączonych magią ochronną. Przystanął więc przy straganie, trzy kroki od mężczyzny, który pytał o amulet purpurowej wiśni. Ten nie był mu potrzebny, ale liczył, że kobieta przedstawi inne — a jeśli nie jemu, zasłyszy obok od kogoś, który z nich okazałby się przydatny, po który mógłby sięgnąć. W ostatecznym rozrachunku mógłby zabrać i ten, o który pytał, by na końcu mu go próbować opchnąć znacznie drożej.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kiedy dzień nadszedł i czas odpowiedni od rana już właściwie w miejscu usiedzieć nie mogłam. Oh skupić na niczym konkretnie nie dało się, bo jak można było się skupić na czymkolwiek, kiedy odpowiedzi poznać miałam, na nurtujące mnie wszystkie pytania. Wybłagałam pozwolenie, żeby zjawić się na jednym z festynów, bo doszły mnie słuchy że na miejscu u nich ma być wróżka. Nie taka udawana, tylko z prawdziwego zdarzenia. Taka, co wie dobrze co i jak, a ja przecież miałam całą listę pytań, bo skoro już na wojnę szłam z losem i przeznaczeniem, to odpowiednio się powinnam na nią przygotować.
A kiedy znalazłam się już na miejscu oczy rozszerzyły mi się z zachwytu a na usta wstąpił uśmiech. Widoki był przepiękny. ZACHWYCAJĄCY. Nijak nie umywały się do tego moje marne ozdoby z ogniska wyzwolenia. Idąc, trzymając miotłę w ręce zawieszałam wzrok na lampionach ze zwierzęcymi i roślinnymi motywami. Grzejąc się prawie w ich jasnym i przyjemnym ciebie. Ledwo mogłam ustać na ziemi, bo pięty same radośnie odbijały mi się od ziemi. Z początku po prostu szłam z zachwytem patrząc na kwiaty, motyle i - przekrzywiłam trochę głowę - elfy? Podbiegłam zatrzymując się kawałek dalej, nie chcąc ich spłoszyć. Tym bardziej i tym szybciej serce rwało mi się, żeby znaleźć się już konkretnie na miejscu. Poprawiłam torbę w której miałam schowany dziennik, ołówek, wodę i sakiewkę. No i beozar i skrzeloziele, zawsze nosiłam je przy sobie wiedząc, jakie mają właściwości. Kryształ też wzięłam, wcisnęłam go w kieszonkę, zdawał się emanować dobrem. Ale kiedy dostrzegłam czarownicę przy wejściu do wioski, poczułam jak moje stopy trzy razy odbijają się od podłoża, a ja zmierzam do niej czym prędzej.
- Oh, wszystko przekracza wyobrażenia moje najśmielsze. - powiedziałam do niej z uśmiechem. Miałam związane z początku włosy wstążką - to jedną, konkretną - ale pociągnęłam za nią, poprawiłam włosy i nastawiłam głowę, żeby przyjąć podarek, który dawała z przyjemnością i chęcią. Sukienkę miałam dzisiaj najlepszą. Praktycznie nową, bo wcześniej choć ciocia pozwoliła na jej zakup, mówiła, że muszę do niej dorosnąć - cokolwiek miało to znaczyć. Miała trochę krótsze rękawy i sięgała do połowy łydki. Dekolt w kształcie serka, który pozwolił mi na zawieszenie na szyi naszyjnika w której przy pomocy żywicy utrwalono dla mnie sasankę. Była czerwona, choć w trochę przygaszonym tonie, tak, żeby nie uznać go za wulgarnym. Wstążkę zawiązałam na nadgarstku upewniając się, że zawiązana jest dobrze - nie mogłam jej zgubić przecież przypadkiem. A kiedy minęłam ją już życząc miłego wieczoru nogi niosły mnie same w rytmie muzyki, skocznie pokonywałam krok za krokiem, czasem robiąc obrót i chwilę idąc tyłem. Uśmiech z ust mi nie schodził. Przystawałam z zainteresowaniem na krótkie chwile przy straganach, nie potrafiąc odciągnąć spojrzenia od pięknych rzeczy ale miałam przecież swoją misję. Po amulet jakiś wezmę i wrócę później. Może bym coś She kupiła na zmartwienia. Albo Celine, żeby więcej zła nie musiała doświadczyć? Przystanęłam na chwilę dłużej przy mężczyźnie rysującym portrety obserwując jego kunszt. Przekrzywiłam odrobinę głowę ale nie zdecydowałam się odkrywać w ten sposób wnętrza. Pieniądze swoje własne przeznaczyć miałam na wojnę.
Ogniska mamiły mnie i wołały całkiem. Nogi same niosły się do tańca, ale pokonałam chęć i pokusę pozwalając sobie na skoczny obrót, żeby przyjrzeć się im dłużej. Ciekawa byłam o co chodziło z tym skakaniem całym. Jak już przygotuję się na los, może wrócę, żeby sprawdzić. I w końcu do niego dotarłam. Purpurowo złotego namiotu. Poczułam jak coś obija się mocniej w mojej piersi. Tego chciałam przecież, skąd więc strach? Nie było czego się obawiać przecież. Więc wdech biorąc odchyliłam płachtę wchodząc do środka pewnie. Pewniej niż się czułam w swoim środku. Rozejrzałam się najpierw wokół, a potem podeszłam żeby zająć na poduszce miejsce.
- Po pierwsze, wygląda pani za-chwy-ca-ją-co. Po drugie: sprawa poważna jest, pani co wgląd w przyszłość posiadasz. Na wojnę idę i przygotować się muszę. Ale by to zrobić uzyskać odpowiedzi mi trzeba na pytań trochę. - to powiedziawszy wyciągnęłam z torby notatnik. Otworzyłam go chwilę przesuwając spojrzeniem po spisanych pytaniach by w końcu zdecydować. - Gdzie i kiedy przyjdzie mi spotkać tego, co gwiazdy niby mi go zapisały. Ogólnie, to jak tego uniknąć. Wie pani, osobiście to wierzę, że kontrolę mam nad tym kogo kochać będę a nie, ale inni mi mówią, że to wcale tak nie działa. Więc jakbym wiedziała. Jak, kiedy i gdzie. O i czy go już nie spotkałam wcześniej. To bym wiedziała jakie podjąć zaradcze środki. - milczałam chwilę bo zaraz mi się przypomniało. Sięgnęłam do torby wyciągając monet kilka, by po krótkim zastanowieniu jeszcze kilka dołożyć, bo w sumie to poważne skomplikowane pytanie było.
płacę 10 PM?
ekwipunek (jest też we wsiąkiewce): różdżka, miotła, pół zaklętej wstążki, zwykła torba w której ma: notatnik, ołówek, biały kryształ, butelkę z wodą, bezoar, skrzeloziele, sakiewka z wszystkimi oszczędnościami
A kiedy znalazłam się już na miejscu oczy rozszerzyły mi się z zachwytu a na usta wstąpił uśmiech. Widoki był przepiękny. ZACHWYCAJĄCY. Nijak nie umywały się do tego moje marne ozdoby z ogniska wyzwolenia. Idąc, trzymając miotłę w ręce zawieszałam wzrok na lampionach ze zwierzęcymi i roślinnymi motywami. Grzejąc się prawie w ich jasnym i przyjemnym ciebie. Ledwo mogłam ustać na ziemi, bo pięty same radośnie odbijały mi się od ziemi. Z początku po prostu szłam z zachwytem patrząc na kwiaty, motyle i - przekrzywiłam trochę głowę - elfy? Podbiegłam zatrzymując się kawałek dalej, nie chcąc ich spłoszyć. Tym bardziej i tym szybciej serce rwało mi się, żeby znaleźć się już konkretnie na miejscu. Poprawiłam torbę w której miałam schowany dziennik, ołówek, wodę i sakiewkę. No i beozar i skrzeloziele, zawsze nosiłam je przy sobie wiedząc, jakie mają właściwości. Kryształ też wzięłam, wcisnęłam go w kieszonkę, zdawał się emanować dobrem. Ale kiedy dostrzegłam czarownicę przy wejściu do wioski, poczułam jak moje stopy trzy razy odbijają się od podłoża, a ja zmierzam do niej czym prędzej.
- Oh, wszystko przekracza wyobrażenia moje najśmielsze. - powiedziałam do niej z uśmiechem. Miałam związane z początku włosy wstążką - to jedną, konkretną - ale pociągnęłam za nią, poprawiłam włosy i nastawiłam głowę, żeby przyjąć podarek, który dawała z przyjemnością i chęcią. Sukienkę miałam dzisiaj najlepszą. Praktycznie nową, bo wcześniej choć ciocia pozwoliła na jej zakup, mówiła, że muszę do niej dorosnąć - cokolwiek miało to znaczyć. Miała trochę krótsze rękawy i sięgała do połowy łydki. Dekolt w kształcie serka, który pozwolił mi na zawieszenie na szyi naszyjnika w której przy pomocy żywicy utrwalono dla mnie sasankę. Była czerwona, choć w trochę przygaszonym tonie, tak, żeby nie uznać go za wulgarnym. Wstążkę zawiązałam na nadgarstku upewniając się, że zawiązana jest dobrze - nie mogłam jej zgubić przecież przypadkiem. A kiedy minęłam ją już życząc miłego wieczoru nogi niosły mnie same w rytmie muzyki, skocznie pokonywałam krok za krokiem, czasem robiąc obrót i chwilę idąc tyłem. Uśmiech z ust mi nie schodził. Przystawałam z zainteresowaniem na krótkie chwile przy straganach, nie potrafiąc odciągnąć spojrzenia od pięknych rzeczy ale miałam przecież swoją misję. Po amulet jakiś wezmę i wrócę później. Może bym coś She kupiła na zmartwienia. Albo Celine, żeby więcej zła nie musiała doświadczyć? Przystanęłam na chwilę dłużej przy mężczyźnie rysującym portrety obserwując jego kunszt. Przekrzywiłam odrobinę głowę ale nie zdecydowałam się odkrywać w ten sposób wnętrza. Pieniądze swoje własne przeznaczyć miałam na wojnę.
Ogniska mamiły mnie i wołały całkiem. Nogi same niosły się do tańca, ale pokonałam chęć i pokusę pozwalając sobie na skoczny obrót, żeby przyjrzeć się im dłużej. Ciekawa byłam o co chodziło z tym skakaniem całym. Jak już przygotuję się na los, może wrócę, żeby sprawdzić. I w końcu do niego dotarłam. Purpurowo złotego namiotu. Poczułam jak coś obija się mocniej w mojej piersi. Tego chciałam przecież, skąd więc strach? Nie było czego się obawiać przecież. Więc wdech biorąc odchyliłam płachtę wchodząc do środka pewnie. Pewniej niż się czułam w swoim środku. Rozejrzałam się najpierw wokół, a potem podeszłam żeby zająć na poduszce miejsce.
- Po pierwsze, wygląda pani za-chwy-ca-ją-co. Po drugie: sprawa poważna jest, pani co wgląd w przyszłość posiadasz. Na wojnę idę i przygotować się muszę. Ale by to zrobić uzyskać odpowiedzi mi trzeba na pytań trochę. - to powiedziawszy wyciągnęłam z torby notatnik. Otworzyłam go chwilę przesuwając spojrzeniem po spisanych pytaniach by w końcu zdecydować. - Gdzie i kiedy przyjdzie mi spotkać tego, co gwiazdy niby mi go zapisały. Ogólnie, to jak tego uniknąć. Wie pani, osobiście to wierzę, że kontrolę mam nad tym kogo kochać będę a nie, ale inni mi mówią, że to wcale tak nie działa. Więc jakbym wiedziała. Jak, kiedy i gdzie. O i czy go już nie spotkałam wcześniej. To bym wiedziała jakie podjąć zaradcze środki. - milczałam chwilę bo zaraz mi się przypomniało. Sięgnęłam do torby wyciągając monet kilka, by po krótkim zastanowieniu jeszcze kilka dołożyć, bo w sumie to poważne skomplikowane pytanie było.
płacę 10 PM?
ekwipunek (jest też we wsiąkiewce): różdżka, miotła, pół zaklętej wstążki, zwykła torba w której ma: notatnik, ołówek, biały kryształ, butelkę z wodą, bezoar, skrzeloziele, sakiewka z wszystkimi oszczędnościami
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 1
'k10' : 1
Czarownica rozdająca kwietne wianki odpowiedziała na skinięcie Rhennarda, uśmiechając się do niego życzliwie; jej spojrzenie przemknęło po dobrze skrojonych ubraniach, sprawiających, że wyróżniał się z tłumu w większości prosto ubranych czarodziejów. Nie zaczepiła go jednak, przez moment jedynie wodząc za nim wzrokiem, a później przenosząc uwagę na następną osobę.
Przemieszczając się między straganami, Rhennard nigdzie nie dostrzegał amuletu, który przypominałby ten z jego wyobrażeń. W pierwszej kolejności zatrzymał się przy stoisku ze słodyczami, a stojący za drewnianym stolikiem młodzieniec od razu zrobił krok w jego kierunku, pytając uprzejmie, czy chciałby coś kupić. Na widok złotych monet oczy mu rozbłysły, zgarnął zapłatę do skórzanej sakiewki, po czym nasypał do papierowej torebki szczodrą porcję kociołkowych piegusków. – Proszę bardzo, proszę pana – powiedział, wyciągając torebkę w stronę Rhennarda, a gdy lord Abbott się odwrócił, z sekundowym zawahaniem przekazał ją jednemu z chłopców, szczupłemu, w za dużej koszuli z podwiniętymi rękawami i z jasną, opadającą na oczy grzywką. Pozostałe dzieci otoczyły go szczelnym wianuszkiem bardzo szybko, wyciągając ręce po ciastka, które chłopiec sprawiedliwie rozdał; na koniec podbiegł jeszcze do Rhennarda, zaczepiając go i ciągnąc za rękaw koszuli. – Przepraszam, proszę pana? – odezwał się, zadzierając głowę, po czym wyciągnął drobną dłoń, na której połyskiwał cienki, miedziany krążek – z wyrytymi na nim listkami. – Proszę go wziąć, przynosi szczęście – poprosił. Krążek wyglądał na bezwartościowy, chłopiec jednak zaczekał cierpliwie, aż Rhennard go weźmie – najwidoczniej chcąc chociaż w ten sposób zapłacić za ciastka.
Kobieta sprzedająca amulety również zbliżyła się do Rhennarda, kiedy ten podszedł do jej stoiska; skinęła mu głową z szacunkiem, przez moment przyglądając się spinającej pelerynę broszy, szybko jednak zwróciła swoją uwagę ku samemu klientowi. – Ach – mruknęła, gdy ten wyjawił, jaki rodzaj amuletu go interesuje; Rhennardowi mogło się wydawać, że w jej spojrzeniu dostrzegł współczucie. – Szuka pan w istocie talizmanu rzadkiego i skrywającego potężną moc, gdyż choroba, na którą działa, dotyka zarówno ciało, jak i duszę. Nie znajdzie go pan tutaj. – Pokręciła głową ze smutkiem. – W rękach handlarza widziałam go tylko raz, wiele lat temu, ale czarodziej, który go posiadał, nie chciał za niego galeonów. Przyjechał tutaj szukając czegoś innego; chciał przewodnika, który mógłby przeprowadzić go przez bagna i pomóc w odszukaniu chaty, w której zginęła Brenyn. Słyszał pan jej historię? – zapytała, zaraz potem przechodząc dalej. – Widzi pan, drogi panie, Brenyn również posiadała amulet – jedyny w swoim rodzaju – w którym zaklęta była cząstka leśnej magii. Rozbity, mógł wyleczyć każdą chorobę lub zapewnić właścicielowi każde bogactwo – ale można było użyć go tylko raz. Zaginął, oczywiście, razem z chatą, i od tej pory ani tamten handlarz, ani nikt inny jej nie odnalazł – dokończyła z lekkim błyskiem w oku; wyglądało na to, że bardzo lubiła opowiadać tę historię. – Może jednak jest coś innego, czego pan poszukujesz? Amuletu bezpiecznego skarbca? – Wyciągnęła rękę, dotykając opuszkiem jeden ze skórzanych woreczków, przewiązany rzemieniem, na końcu którego kołysało się błękitne piórko. – Chroni przed utratą tego, co cenne, skutecznie ostrzega przed kieszonkowcami. Albo talizman lekkiego serca, poprawia nastrój – ma pan tak dużo smutku w oczach…
Całej wymianie zdań bez trudu mógł przysłuchać się James. Wypity eliksir wypełnił jego ciało przyjemnym chłodem, rozlewając się po nim niczym zimny prąd i sprawiając, że całkowicie zlał się z otoczeniem. Przemieszczając się w ten sposób pomiędzy tłumem, musiał wyjątkowo uważać, żeby nie zostać przez przypadek przez kogoś popchniętym; gdy zmierzał w stronę straganów z amuletami, tuż przed nim przebiegła grupka dzieci, radośnie zajadających się ciastkami z papierowej torebki i chwalących się, że dostały je od jakiegoś bogatego czarodzieja.
Stojąc za Rhennardem, James bez większego wysiłku był w stanie odgadnąć, że przysłuchiwał się czarodziejowi raczej majętnemu: brosza spinająca pelerynę z drogiego materiału błyszczała jasno w blasku rzucanym przez lampiony, a kamizelka wyglądała na skrojoną na miarę. Gdy się poruszył, pod połą peleryny dostrzegł niewielką, skórzaną, przypiętą do pasa torbę – zamkniętą na metalową klamrę. Nieco dalej, przy sąsiednim straganie, jego uwagę na moment zwróciła rudowłosa kobieta w ciepłym płaszczu o męskim kroju – zaraz potem jednak musiał się przesunąć, bo talizmanom – po drugiej stronie długiego stoiska – zaczął przyglądać się ktoś jeszcze.
Mężczyzna ubrany był niepozornie, w ciemną prostą koszulę i równie ciemne spodnie z matowego materiału, choć starannie wypastowane buty ze srebrnymi wykończeniami zdradzały, że prawdopodobnie nie brakowało mu pieniędzy. Brązowe włosy zaczesane miał do tyłu, przy skroniach widać już było pierwsze pasma siwizny; do paska przytroczoną miał skórzaną sakiewkę. W pierwszym momencie Jamesowi trudno było przypomnieć sobie, dlaczego jego twarz wydała mu się znajoma – od ich spotkania minęło kilka długich miesięcy – ale wreszcie na powierzchnię pamięci wyłoniło się imię i nazwisko. Tuż obok niego stał Gilderoy Dawlish, urzędnik, któremu nigdy nie wysłał obiecanej łapówki za podrobione dokumenty.
Thalia, przechadzając się pomiędzy straganami, czuła na sobie przesuwające się po niej spojrzenia; włosy w ogniście rudym kolorze, ozdobione kolorowym wiankiem, przyciągały wzrok, równie skutecznie robił to jednak jej nietypowy strój: wełniany płaszcz zarzucony na błękitną sukienkę zdawał się być osobliwym wyborem przy niemal trzydziestostopniowym upale. Wystarczyło parę minut, by czarownica zaczęła mocno pocić się pod grubym materiałem, duszne powietrze lepiło się jej do skóry; pot zrosił też czoło tuż pod linią włosów.
Dzieci, obdarowane już wcześniej przez Rhennarda kociołkowymi pieguskami, zareagowały na herbatniki z nieco mniejszym entuzjazmem, ale jasnowłosy chłopiec i towarzysząca mu dziewczynka wyciągnęły po nie drobne dłonie, kiwając głowami w geście podziękowania. – Dziękujemy, proszę pani! – krzyknęły, by zaraz potem odbiec dalej, w stronę swoich koleżanek i kolegów.
Łapacze snów, przy których przystanęła Thalia, kołysały się łagodnie na lekkim wietrze; wykonane z drewna, rzemyków i piór, różniły się od siebie wielkością i kunsztem wykonania – jedne były maleńkie, wielkością przypominając złote galeony, inne – bez trudu zajęłyby całą powierzchnię ściany nad łóżkiem. Sprzedawała je młoda dziewczyna o długich, jasnobrązowych włosach, lokami spływających na jej plecy; za jej plecami stała również starsza czarownica, podobna do niej tak bardzo, że musiała być jej matką lub bliską krewną – ale jedynie obserwowała córkę, nie wtrącając się, gdy ta obdarzyła Thalię szerokim uśmiechem. – Och, to zależy – czy któryś konkretny przykuł pani uwagę? – zapytała, zerkając w stronę łapaczy. – Za pięć knutów może pani dostać łapacz, który uchroni przed koszmarnymi snami – ale o te – musnęła palcem taki, który obwiązany był jasnoszarymi piórami i ozdobiony lśniącymi koralikami – podarowane ukochanemu sprawią, że zacznie śnić o pani. Kosztują siedem sykli, albo dziesięć, jeśli sny dodatkowo mają nabrać romantycznego charakteru – zachęciła.
Zaciekawione spojrzenia podążały również za Nealą, gdy radosnym krokiem pokonywała teren pomiędzy straganami, na moment zatrzymując się przy ogniskach. Bawiący się tam, młodzi chłopcy, zerknęli w jej stronę, po czym powiedzieli do siebie coś, czego nie dosłyszała; zaraz potem jeden z nich skinął ku niej głową, robiąc krok do przodu, jakby chciał się do niej odezwać, ale nie zdążył – bo Neala, wykonawszy pełen obrót, ruszyła w stronę purpurowo-złotego namiotu wróżbitki, odsuwając kotary i bez większego problemu dostając się do środka.
Rhennard, możesz odpisać ze skrytki 5 PM za kociołkowe pieguski. Jeśli zdecydujesz się wziąć krążek od chłopca, nie będzie on zajmował miejsca w twoim ekwipunku.
Neala, twoją wróżbitką dzisiaj jest Millicenta, a wskazówki dotyczące wróżby co do czekającej cię przyszłości zostały przesłane do Millicenty w prywatnej wiadomości. Kwestię zapłaty możecie ustalić między sobą.
Aktywne zaklęcia i eliksiry:
Kameleon (James) - 1/3 tury
Reducio (miotła Rhennarda)
To tylko post uzupełniający, kolejka toczy się dalej.
Przemieszczając się między straganami, Rhennard nigdzie nie dostrzegał amuletu, który przypominałby ten z jego wyobrażeń. W pierwszej kolejności zatrzymał się przy stoisku ze słodyczami, a stojący za drewnianym stolikiem młodzieniec od razu zrobił krok w jego kierunku, pytając uprzejmie, czy chciałby coś kupić. Na widok złotych monet oczy mu rozbłysły, zgarnął zapłatę do skórzanej sakiewki, po czym nasypał do papierowej torebki szczodrą porcję kociołkowych piegusków. – Proszę bardzo, proszę pana – powiedział, wyciągając torebkę w stronę Rhennarda, a gdy lord Abbott się odwrócił, z sekundowym zawahaniem przekazał ją jednemu z chłopców, szczupłemu, w za dużej koszuli z podwiniętymi rękawami i z jasną, opadającą na oczy grzywką. Pozostałe dzieci otoczyły go szczelnym wianuszkiem bardzo szybko, wyciągając ręce po ciastka, które chłopiec sprawiedliwie rozdał; na koniec podbiegł jeszcze do Rhennarda, zaczepiając go i ciągnąc za rękaw koszuli. – Przepraszam, proszę pana? – odezwał się, zadzierając głowę, po czym wyciągnął drobną dłoń, na której połyskiwał cienki, miedziany krążek – z wyrytymi na nim listkami. – Proszę go wziąć, przynosi szczęście – poprosił. Krążek wyglądał na bezwartościowy, chłopiec jednak zaczekał cierpliwie, aż Rhennard go weźmie – najwidoczniej chcąc chociaż w ten sposób zapłacić za ciastka.
Kobieta sprzedająca amulety również zbliżyła się do Rhennarda, kiedy ten podszedł do jej stoiska; skinęła mu głową z szacunkiem, przez moment przyglądając się spinającej pelerynę broszy, szybko jednak zwróciła swoją uwagę ku samemu klientowi. – Ach – mruknęła, gdy ten wyjawił, jaki rodzaj amuletu go interesuje; Rhennardowi mogło się wydawać, że w jej spojrzeniu dostrzegł współczucie. – Szuka pan w istocie talizmanu rzadkiego i skrywającego potężną moc, gdyż choroba, na którą działa, dotyka zarówno ciało, jak i duszę. Nie znajdzie go pan tutaj. – Pokręciła głową ze smutkiem. – W rękach handlarza widziałam go tylko raz, wiele lat temu, ale czarodziej, który go posiadał, nie chciał za niego galeonów. Przyjechał tutaj szukając czegoś innego; chciał przewodnika, który mógłby przeprowadzić go przez bagna i pomóc w odszukaniu chaty, w której zginęła Brenyn. Słyszał pan jej historię? – zapytała, zaraz potem przechodząc dalej. – Widzi pan, drogi panie, Brenyn również posiadała amulet – jedyny w swoim rodzaju – w którym zaklęta była cząstka leśnej magii. Rozbity, mógł wyleczyć każdą chorobę lub zapewnić właścicielowi każde bogactwo – ale można było użyć go tylko raz. Zaginął, oczywiście, razem z chatą, i od tej pory ani tamten handlarz, ani nikt inny jej nie odnalazł – dokończyła z lekkim błyskiem w oku; wyglądało na to, że bardzo lubiła opowiadać tę historię. – Może jednak jest coś innego, czego pan poszukujesz? Amuletu bezpiecznego skarbca? – Wyciągnęła rękę, dotykając opuszkiem jeden ze skórzanych woreczków, przewiązany rzemieniem, na końcu którego kołysało się błękitne piórko. – Chroni przed utratą tego, co cenne, skutecznie ostrzega przed kieszonkowcami. Albo talizman lekkiego serca, poprawia nastrój – ma pan tak dużo smutku w oczach…
Całej wymianie zdań bez trudu mógł przysłuchać się James. Wypity eliksir wypełnił jego ciało przyjemnym chłodem, rozlewając się po nim niczym zimny prąd i sprawiając, że całkowicie zlał się z otoczeniem. Przemieszczając się w ten sposób pomiędzy tłumem, musiał wyjątkowo uważać, żeby nie zostać przez przypadek przez kogoś popchniętym; gdy zmierzał w stronę straganów z amuletami, tuż przed nim przebiegła grupka dzieci, radośnie zajadających się ciastkami z papierowej torebki i chwalących się, że dostały je od jakiegoś bogatego czarodzieja.
Stojąc za Rhennardem, James bez większego wysiłku był w stanie odgadnąć, że przysłuchiwał się czarodziejowi raczej majętnemu: brosza spinająca pelerynę z drogiego materiału błyszczała jasno w blasku rzucanym przez lampiony, a kamizelka wyglądała na skrojoną na miarę. Gdy się poruszył, pod połą peleryny dostrzegł niewielką, skórzaną, przypiętą do pasa torbę – zamkniętą na metalową klamrę. Nieco dalej, przy sąsiednim straganie, jego uwagę na moment zwróciła rudowłosa kobieta w ciepłym płaszczu o męskim kroju – zaraz potem jednak musiał się przesunąć, bo talizmanom – po drugiej stronie długiego stoiska – zaczął przyglądać się ktoś jeszcze.
Mężczyzna ubrany był niepozornie, w ciemną prostą koszulę i równie ciemne spodnie z matowego materiału, choć starannie wypastowane buty ze srebrnymi wykończeniami zdradzały, że prawdopodobnie nie brakowało mu pieniędzy. Brązowe włosy zaczesane miał do tyłu, przy skroniach widać już było pierwsze pasma siwizny; do paska przytroczoną miał skórzaną sakiewkę. W pierwszym momencie Jamesowi trudno było przypomnieć sobie, dlaczego jego twarz wydała mu się znajoma – od ich spotkania minęło kilka długich miesięcy – ale wreszcie na powierzchnię pamięci wyłoniło się imię i nazwisko. Tuż obok niego stał Gilderoy Dawlish, urzędnik, któremu nigdy nie wysłał obiecanej łapówki za podrobione dokumenty.
Thalia, przechadzając się pomiędzy straganami, czuła na sobie przesuwające się po niej spojrzenia; włosy w ogniście rudym kolorze, ozdobione kolorowym wiankiem, przyciągały wzrok, równie skutecznie robił to jednak jej nietypowy strój: wełniany płaszcz zarzucony na błękitną sukienkę zdawał się być osobliwym wyborem przy niemal trzydziestostopniowym upale. Wystarczyło parę minut, by czarownica zaczęła mocno pocić się pod grubym materiałem, duszne powietrze lepiło się jej do skóry; pot zrosił też czoło tuż pod linią włosów.
Dzieci, obdarowane już wcześniej przez Rhennarda kociołkowymi pieguskami, zareagowały na herbatniki z nieco mniejszym entuzjazmem, ale jasnowłosy chłopiec i towarzysząca mu dziewczynka wyciągnęły po nie drobne dłonie, kiwając głowami w geście podziękowania. – Dziękujemy, proszę pani! – krzyknęły, by zaraz potem odbiec dalej, w stronę swoich koleżanek i kolegów.
Łapacze snów, przy których przystanęła Thalia, kołysały się łagodnie na lekkim wietrze; wykonane z drewna, rzemyków i piór, różniły się od siebie wielkością i kunsztem wykonania – jedne były maleńkie, wielkością przypominając złote galeony, inne – bez trudu zajęłyby całą powierzchnię ściany nad łóżkiem. Sprzedawała je młoda dziewczyna o długich, jasnobrązowych włosach, lokami spływających na jej plecy; za jej plecami stała również starsza czarownica, podobna do niej tak bardzo, że musiała być jej matką lub bliską krewną – ale jedynie obserwowała córkę, nie wtrącając się, gdy ta obdarzyła Thalię szerokim uśmiechem. – Och, to zależy – czy któryś konkretny przykuł pani uwagę? – zapytała, zerkając w stronę łapaczy. – Za pięć knutów może pani dostać łapacz, który uchroni przed koszmarnymi snami – ale o te – musnęła palcem taki, który obwiązany był jasnoszarymi piórami i ozdobiony lśniącymi koralikami – podarowane ukochanemu sprawią, że zacznie śnić o pani. Kosztują siedem sykli, albo dziesięć, jeśli sny dodatkowo mają nabrać romantycznego charakteru – zachęciła.
Zaciekawione spojrzenia podążały również za Nealą, gdy radosnym krokiem pokonywała teren pomiędzy straganami, na moment zatrzymując się przy ogniskach. Bawiący się tam, młodzi chłopcy, zerknęli w jej stronę, po czym powiedzieli do siebie coś, czego nie dosłyszała; zaraz potem jeden z nich skinął ku niej głową, robiąc krok do przodu, jakby chciał się do niej odezwać, ale nie zdążył – bo Neala, wykonawszy pełen obrót, ruszyła w stronę purpurowo-złotego namiotu wróżbitki, odsuwając kotary i bez większego problemu dostając się do środka.
Neala, twoją wróżbitką dzisiaj jest Millicenta, a wskazówki dotyczące wróżby co do czekającej cię przyszłości zostały przesłane do Millicenty w prywatnej wiadomości. Kwestię zapłaty możecie ustalić między sobą.
Aktywne zaklęcia i eliksiry:
Kameleon (James) - 1/3 tury
Reducio (miotła Rhennarda)
To tylko post uzupełniający, kolejka toczy się dalej.
Sabat Litha.
Sama nazwa była mu niemal obca, obce pozostawały związane z nią tradycje, czarodziejskie zwyczaje. Wychowany w mugolskiej społeczności nie świętował w dzieciństwie dnia, w którym Słońce kończy swą wędrówkę po firmamencie, znajdując się najwyżej, jak tylko mogło; nie dziękował mocy drzemiącej w Zieleni, dającej życie, obradzającej w dary. Nawet później, już po ukończeniu Hogwartu, nigdy nie miał okazji, by celebrować solarną magię.
Może dlatego, kiedy tylko Penny, pochylając się nad projektem nowego stroju dla Seamaranusa, wspomniała o tym, iż będzie miała w najbliższym czasie wyjątkowo dużo pracy, bo poproszono ją o pomoc w przygotowaniu kostiumów do przedstawienia na obchodach przesilenia letniego w jej stronach, zainteresował się tym na tyle, by zacząć dopytywać. Już nie z grzeczności, a wiedziony najczystszą ciekawością.
Choć magia tętniła w jego żyłach, to wciąż tak niewiele wiedział o jej korzeniach. Był tu dzisiaj nie tylko dlatego, aby pomóc upiększyć transmutacyjnymi iluzjami przygotowywane dla występujących stroje; liczył na to, że będzie miał też czas, już po występie, aby w pełni oddać się zabawie.
Założył jedną z najlepszych koszuli, której barwę zmienił za pomocą dissimulato - spędził więcej czasu, niż powinien, nie mogąc się zdecydować na efekt wizualny, który chciał uzyskać za pomocą Zaklęcia Kopciuszka. Ostatecznie zapragnął, by czerń zmieniła się w zieleń leśnego runa, w której gdzieniegdzie, gdy poruszało się materiałem, jak diamenty błyszczała rosa; migocząca intensywnie, kiedy podsycała ją barwa płomieni z rozpalonych ognisk, żywych i intensywnych jak promienie samego Słońca. Do jednego z mankietów przypiął starą, pokrytą patyną spinkę, będąca też uśpionym świstoklikiem. Koszulę wsunął do środka czarnych, dopasowanych spodni, łatanych w kilku miejscach, lecz na tyle umiejętnie, iż w nienajlepszym oświetleniu trudno było to dostrzec. Tak, jak i łaty na butach, wzmocnionych w ostatnim czasie skórą wsiąkiewki.
Żar oblepił jego płuca, gdy podążał na miotle za synem Penny, prowadzącym go w nieznane okolice, które na razie miał okazję podziwiać jedynie z góry; lecieli nisko, niemal tuż nad rozłożystymi konarami starych, sążnych drzew, strażników leśnych tajemnic. A na miejscu znaleźli się znacznie wcześniej, co najmniej kilka godzin przed czasem, gdy przybywali pierwsi świętujący. Ruszył w stronę ciemnej kurtyny, za którą ludzie krzątali się już w febrze przygotowywań do przedstawienia, i tam też odłożył miotłę, gdzieś pomiędzy szpargałami, schowanymi tak, aby nie było ich widać z widowni. Przywitał się z Penny, a także z jej liczną rodziną, z pyzatymi twarzami wnucząt, które były do niej tak podobne, że nie mogłaby się ich bez wątpienia wyprzeć.
I zabrał się do pracy.
Dopiero teraz, gdy zaczęło zmierzchać, rozwieszone na drzewach lampiony, z których sączyło się ciepłe światło, robiły niezwykłe wrażenie; któryś z występujących dzieciaków, okręcił wokół jego szyi fragment łańcucha z kwiatów, który nie do końca się udał. Mała dziewczynka bohatersko go zaplatała, jednocześnie mamrocząc pod nosem swoje kwestie, przez co trochę się pogubiła i musiała zacząć od nowa. Uśmiechnął się do niej ciepło, a także zdradził jej swoją tajemnicę, która pomogła mu pozbyć się tremy przed scenicznymi występami. Zawsze wybierał sobie z tłumu jedną, przyjazną twarz, i wyobrażał sobie, ze tylko ta osoba przygląda się jego popisom. Kto wie, może to również wystarczy, by przejmowała się choć odrobinę mniej tym, jak wypadnie?
Kwiecisty fragment łańcucha poprawił, by nie zsunął się czasem z jego ramion, i na prośbę Penny udał się po kilka drobiazgów, które zostały na wozie.
Przechodząc pod florystycznymi girlandami, kątem oka wyłowił trzepot skrzydeł nocnych motyli, a także sylwetki drobnych elfów; znalazł się nieopodal, gdy srebrny pył zabłyszczał w powietrzu; kilka drobinek opadło na rdzawe kosmyki i jego policzki.
Z niemałą uwagą przyjrzał się zawartości stoisk, gdy mijał je, kierując się w stronę jednego z wozów, na którym znajdowały się wcześniej rekwizyty i kostiumy - choć większość z nich została już wcześniej przeniesiona w pobliże sceny, to musiał znaleźć jeszcze dwa woreczki, które zapodziały się po drodze. Uniósł płachtę, sięgając po zguby. Już z nimi, manewrując w tłumie, ruszył z powrotem w kierunku drewnianej sceny.
Dźwięki lutni kusiły, by do nich zatańczyć, by choć spróbować oderwać się od ziemi, przeskakując w rytuale oczyszczenia nad ogniem - do tego jednak musiałby najpierw znaleźć się w stanie dostatecznie nietrzeźwym.
Zatrzymał się na widok Rhennarda, choć przyglądał się mężczyźnie jeszcze przez chwilę, jakby upewniając się, czy to na pewno lord Abbott we własnej osobie zagościł na ziemiach Ollivanderów; dopiero po kilku sekundach uśmiechnął się szerzej, unosząc rękę wyżej, w geście powitania, ostatecznie jednak nie zdecydował się na razie do niego podejść - Rhennard zdawał się być zajęty rozmową z kobietą, którą otaczało naręcze amuletów. Gdzieś nieopodal mignęła mu także charakterystyczna burza włosów Lorelei, ukoronowana kwietnym wiankiem. Nie był pewien, czy go dostrzegła - bez wątpienia i ją będzie musiał odnaleźć nieco później; na razie jednak omiótł wzrokiem stragan, przy którym się znalazł, uśmiechając się serdecznie do rudowłosej kobiety i znajdującego się tuż obok niej mężczyzny. Zwrócił na nich uwagę już wcześniej, gdy rozkładali swój towar, skinął im jednak głową raz jeszcze.
Nie mógł spędzić tu zbyt wiele czasu, ale widząc niewielkie słoiczki z domowymi przetworami i imponującą kolekcję nalewek, przemknęło mu przez myśl, że warto byłoby chyba pozwolić sobie na choć taki drobiazg, by sprezentować go rodzinie.
- Czy sekretem jest to, co kryje się w środku? - to, z czego przygotowują skrzące się różnymi barwami nalewki, to, jakie owoce wypełniają szklane pojemniczki na dżemy? - Marzy mi się, żeby kupić coś, co za jakiś czas przypomni mi o magii tego miejsca i tego święta, coś najbardziej charakterystycznego dla tych stron - nie znał rejonów Lancashire, jednak w tonie jego głosu kryła się fascynacja; skryta w lesie wioska skradła jego serce. Ciekaw był, jakie kryje w sobie tajemnice zarówno ona, jak i jej mieszkańcy. - Żałuję, że trafiłem tu dopiero teraz, ale pewien jestem, że pojawię się w okolicy jeszcze nie jeden raz. Śladami jakich legend i historii warto się wybrać, aby pozwolić się zauroczyć temu miejscu jeszcze bardziej? - próżno było szukać w jego tonie kurtuazyjnej grzeczności; mówił szczerze, właściwie przemknęło mu przez myśl, że kiedy w końcu uzbiera wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić sobie jakiś niewielki dom, mógłby zamieszkać właśnie tu - nie pamiętał, kiedy ostatnim razem jakieś miejsce tak go urzekło.
Sama nazwa była mu niemal obca, obce pozostawały związane z nią tradycje, czarodziejskie zwyczaje. Wychowany w mugolskiej społeczności nie świętował w dzieciństwie dnia, w którym Słońce kończy swą wędrówkę po firmamencie, znajdując się najwyżej, jak tylko mogło; nie dziękował mocy drzemiącej w Zieleni, dającej życie, obradzającej w dary. Nawet później, już po ukończeniu Hogwartu, nigdy nie miał okazji, by celebrować solarną magię.
Może dlatego, kiedy tylko Penny, pochylając się nad projektem nowego stroju dla Seamaranusa, wspomniała o tym, iż będzie miała w najbliższym czasie wyjątkowo dużo pracy, bo poproszono ją o pomoc w przygotowaniu kostiumów do przedstawienia na obchodach przesilenia letniego w jej stronach, zainteresował się tym na tyle, by zacząć dopytywać. Już nie z grzeczności, a wiedziony najczystszą ciekawością.
Choć magia tętniła w jego żyłach, to wciąż tak niewiele wiedział o jej korzeniach. Był tu dzisiaj nie tylko dlatego, aby pomóc upiększyć transmutacyjnymi iluzjami przygotowywane dla występujących stroje; liczył na to, że będzie miał też czas, już po występie, aby w pełni oddać się zabawie.
Założył jedną z najlepszych koszuli, której barwę zmienił za pomocą dissimulato - spędził więcej czasu, niż powinien, nie mogąc się zdecydować na efekt wizualny, który chciał uzyskać za pomocą Zaklęcia Kopciuszka. Ostatecznie zapragnął, by czerń zmieniła się w zieleń leśnego runa, w której gdzieniegdzie, gdy poruszało się materiałem, jak diamenty błyszczała rosa; migocząca intensywnie, kiedy podsycała ją barwa płomieni z rozpalonych ognisk, żywych i intensywnych jak promienie samego Słońca. Do jednego z mankietów przypiął starą, pokrytą patyną spinkę, będąca też uśpionym świstoklikiem. Koszulę wsunął do środka czarnych, dopasowanych spodni, łatanych w kilku miejscach, lecz na tyle umiejętnie, iż w nienajlepszym oświetleniu trudno było to dostrzec. Tak, jak i łaty na butach, wzmocnionych w ostatnim czasie skórą wsiąkiewki.
Żar oblepił jego płuca, gdy podążał na miotle za synem Penny, prowadzącym go w nieznane okolice, które na razie miał okazję podziwiać jedynie z góry; lecieli nisko, niemal tuż nad rozłożystymi konarami starych, sążnych drzew, strażników leśnych tajemnic. A na miejscu znaleźli się znacznie wcześniej, co najmniej kilka godzin przed czasem, gdy przybywali pierwsi świętujący. Ruszył w stronę ciemnej kurtyny, za którą ludzie krzątali się już w febrze przygotowywań do przedstawienia, i tam też odłożył miotłę, gdzieś pomiędzy szpargałami, schowanymi tak, aby nie było ich widać z widowni. Przywitał się z Penny, a także z jej liczną rodziną, z pyzatymi twarzami wnucząt, które były do niej tak podobne, że nie mogłaby się ich bez wątpienia wyprzeć.
I zabrał się do pracy.
Dopiero teraz, gdy zaczęło zmierzchać, rozwieszone na drzewach lampiony, z których sączyło się ciepłe światło, robiły niezwykłe wrażenie; któryś z występujących dzieciaków, okręcił wokół jego szyi fragment łańcucha z kwiatów, który nie do końca się udał. Mała dziewczynka bohatersko go zaplatała, jednocześnie mamrocząc pod nosem swoje kwestie, przez co trochę się pogubiła i musiała zacząć od nowa. Uśmiechnął się do niej ciepło, a także zdradził jej swoją tajemnicę, która pomogła mu pozbyć się tremy przed scenicznymi występami. Zawsze wybierał sobie z tłumu jedną, przyjazną twarz, i wyobrażał sobie, ze tylko ta osoba przygląda się jego popisom. Kto wie, może to również wystarczy, by przejmowała się choć odrobinę mniej tym, jak wypadnie?
Kwiecisty fragment łańcucha poprawił, by nie zsunął się czasem z jego ramion, i na prośbę Penny udał się po kilka drobiazgów, które zostały na wozie.
Przechodząc pod florystycznymi girlandami, kątem oka wyłowił trzepot skrzydeł nocnych motyli, a także sylwetki drobnych elfów; znalazł się nieopodal, gdy srebrny pył zabłyszczał w powietrzu; kilka drobinek opadło na rdzawe kosmyki i jego policzki.
Z niemałą uwagą przyjrzał się zawartości stoisk, gdy mijał je, kierując się w stronę jednego z wozów, na którym znajdowały się wcześniej rekwizyty i kostiumy - choć większość z nich została już wcześniej przeniesiona w pobliże sceny, to musiał znaleźć jeszcze dwa woreczki, które zapodziały się po drodze. Uniósł płachtę, sięgając po zguby. Już z nimi, manewrując w tłumie, ruszył z powrotem w kierunku drewnianej sceny.
Dźwięki lutni kusiły, by do nich zatańczyć, by choć spróbować oderwać się od ziemi, przeskakując w rytuale oczyszczenia nad ogniem - do tego jednak musiałby najpierw znaleźć się w stanie dostatecznie nietrzeźwym.
Zatrzymał się na widok Rhennarda, choć przyglądał się mężczyźnie jeszcze przez chwilę, jakby upewniając się, czy to na pewno lord Abbott we własnej osobie zagościł na ziemiach Ollivanderów; dopiero po kilku sekundach uśmiechnął się szerzej, unosząc rękę wyżej, w geście powitania, ostatecznie jednak nie zdecydował się na razie do niego podejść - Rhennard zdawał się być zajęty rozmową z kobietą, którą otaczało naręcze amuletów. Gdzieś nieopodal mignęła mu także charakterystyczna burza włosów Lorelei, ukoronowana kwietnym wiankiem. Nie był pewien, czy go dostrzegła - bez wątpienia i ją będzie musiał odnaleźć nieco później; na razie jednak omiótł wzrokiem stragan, przy którym się znalazł, uśmiechając się serdecznie do rudowłosej kobiety i znajdującego się tuż obok niej mężczyzny. Zwrócił na nich uwagę już wcześniej, gdy rozkładali swój towar, skinął im jednak głową raz jeszcze.
Nie mógł spędzić tu zbyt wiele czasu, ale widząc niewielkie słoiczki z domowymi przetworami i imponującą kolekcję nalewek, przemknęło mu przez myśl, że warto byłoby chyba pozwolić sobie na choć taki drobiazg, by sprezentować go rodzinie.
- Czy sekretem jest to, co kryje się w środku? - to, z czego przygotowują skrzące się różnymi barwami nalewki, to, jakie owoce wypełniają szklane pojemniczki na dżemy? - Marzy mi się, żeby kupić coś, co za jakiś czas przypomni mi o magii tego miejsca i tego święta, coś najbardziej charakterystycznego dla tych stron - nie znał rejonów Lancashire, jednak w tonie jego głosu kryła się fascynacja; skryta w lesie wioska skradła jego serce. Ciekaw był, jakie kryje w sobie tajemnice zarówno ona, jak i jej mieszkańcy. - Żałuję, że trafiłem tu dopiero teraz, ale pewien jestem, że pojawię się w okolicy jeszcze nie jeden raz. Śladami jakich legend i historii warto się wybrać, aby pozwolić się zauroczyć temu miejscu jeszcze bardziej? - próżno było szukać w jego tonie kurtuazyjnej grzeczności; mówił szczerze, właściwie przemknęło mu przez myśl, że kiedy w końcu uzbiera wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić sobie jakiś niewielki dom, mógłby zamieszkać właśnie tu - nie pamiętał, kiedy ostatnim razem jakieś miejsce tak go urzekło.
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Gdyby nie przyszedł tutaj w jednym, ważnym celu, najchętniej wykupiłby wszystkie słodycze ze straganu, by dzieci, szczupłe na drobnych twarzyczkach i o równie chudych rączkach, najadły się chociaż nimi do syta. Nie był pewien czy było to dla nich zdrowe, matka wielokrotnie w dzieciństwie odmawiała mu przed zjedzeniem obiadu podobnych uciech, ale nie było to wtedy dla niego ważne. Widok głodujących w czasie wojny dzieci łapał go za serce i to w najbardziej szczerym wydaniu. Nie zdążył zobaczyć dziecięcych min - żałował - ale nie zdołał zrobić zbyt wielu kroków, kiedy poczuł, jak ktoś ciągnie go za koszulę. Odwrócił się, instynktownie szukając winowajcy na poziomie własnego wzroku, ale okazało się prędko, że zerknąć musiał nieco niżej. W pierwszej chwili na jego twarzy widać było zdziwienie, ale za chwilę rozjaśnił już ją uśmiech wdzięczności.
- Bardzo dziękuję - przyjął drobną monetę z lekkim skinieniem głowy i schował ją do sakiewki, znów pilnując, by klamra mocno trzymała klapę. Zasłonił ją połą peleryny, drugie ramię odkrywając, bo temperatura wieczora wcale nie dawała obietnicy chłodu. Patrzył za chłopcem, gdy ten odbiegał, by wrócić do straganu, który sobie upatrzył.
Kobieta okazała się być znawczynią w swoim temacie, co pozwoliło mu poczuć ulgę. Gdy mówiła, uważnie wbijał w nią wzrok. Wiedziała o nim. Najważniejsze więc - to nie baśń powtarzana przez kolejnych medyków, ten medalion istniał. I, co go najbardziej szokowało, być może mógł być blisko niego. Nie znajdzie go tutaj - to nieco zachwiało pewnością dalszych kroków, ale nadzieja prędko tę pewność odbudowała.
- Znam tę historię, owszem - odparł, podążając za nią. Wzrokiem uciekł na chwilę na dość kontrowersyjne ozdoby - gałki oczne. Domyślał się, że były zwierzęce... ale pewności mieć nie mógł. - Zdradzona przez swą miłość; by chronić swój lud dokonała ostatecznego poświęcenia. - ktoś go zaczepił. Obejrzał się, a widząc Thalię, skinął jej głową. Jakże ten świat był mały. Wrócił swoją uwagą do starszej kobiety, wciąż łaknąc odpowiedzi na pytania, które tłoczyły się uparcie pod brązowymi włosami. - Czy wiesz jednak, droga pani - odchrząknął. Miał wrażenie, że emocje ścisnęły mu gardło. - Czy tamten handlarz powrócił z bagien? Co się stało z przewodnikiem? Jak można znaleźć kogoś, kto przez bagna mnie przeprowadzi? - nie, nie był pewien, czy wiedział, co mówi. Wydawało mu się, że kierował nim nie zdrowy rozsądek, a uczucia, jakie żywił do Cece, chęć zadośćuczynienia jej za los, na jaki skazali ją ich rodzice. Na jaki skazał ją Rhennard. Przymrużył powieki, jakby w zdziwieniu. Miał wrażenie, że kobieta widziała więcej, niż ludzkie oko mogło dojrzeć. Odruchowo położył rękę na sakiewce. Dlaczego wspomniała o kieszonkowcach? - Zależy mi tylko na tym jednym amulecie, droga pani. Gdybyś jednak posiadała informację, które okażą się pomocne w odnalezieniu chaty Brenyn, jestem tu i słucham, oczywiście za właściwą opłatą - głos ściszył, mając nadzieję, że będzie słyszalny tylko przez kobietę.
| pm odjęte, monetkę biorę i dziękuję!
- Bardzo dziękuję - przyjął drobną monetę z lekkim skinieniem głowy i schował ją do sakiewki, znów pilnując, by klamra mocno trzymała klapę. Zasłonił ją połą peleryny, drugie ramię odkrywając, bo temperatura wieczora wcale nie dawała obietnicy chłodu. Patrzył za chłopcem, gdy ten odbiegał, by wrócić do straganu, który sobie upatrzył.
Kobieta okazała się być znawczynią w swoim temacie, co pozwoliło mu poczuć ulgę. Gdy mówiła, uważnie wbijał w nią wzrok. Wiedziała o nim. Najważniejsze więc - to nie baśń powtarzana przez kolejnych medyków, ten medalion istniał. I, co go najbardziej szokowało, być może mógł być blisko niego. Nie znajdzie go tutaj - to nieco zachwiało pewnością dalszych kroków, ale nadzieja prędko tę pewność odbudowała.
- Znam tę historię, owszem - odparł, podążając za nią. Wzrokiem uciekł na chwilę na dość kontrowersyjne ozdoby - gałki oczne. Domyślał się, że były zwierzęce... ale pewności mieć nie mógł. - Zdradzona przez swą miłość; by chronić swój lud dokonała ostatecznego poświęcenia. - ktoś go zaczepił. Obejrzał się, a widząc Thalię, skinął jej głową. Jakże ten świat był mały. Wrócił swoją uwagą do starszej kobiety, wciąż łaknąc odpowiedzi na pytania, które tłoczyły się uparcie pod brązowymi włosami. - Czy wiesz jednak, droga pani - odchrząknął. Miał wrażenie, że emocje ścisnęły mu gardło. - Czy tamten handlarz powrócił z bagien? Co się stało z przewodnikiem? Jak można znaleźć kogoś, kto przez bagna mnie przeprowadzi? - nie, nie był pewien, czy wiedział, co mówi. Wydawało mu się, że kierował nim nie zdrowy rozsądek, a uczucia, jakie żywił do Cece, chęć zadośćuczynienia jej za los, na jaki skazali ją ich rodzice. Na jaki skazał ją Rhennard. Przymrużył powieki, jakby w zdziwieniu. Miał wrażenie, że kobieta widziała więcej, niż ludzkie oko mogło dojrzeć. Odruchowo położył rękę na sakiewce. Dlaczego wspomniała o kieszonkowcach? - Zależy mi tylko na tym jednym amulecie, droga pani. Gdybyś jednak posiadała informację, które okażą się pomocne w odnalezieniu chaty Brenyn, jestem tu i słucham, oczywiście za właściwą opłatą - głos ściszył, mając nadzieję, że będzie słyszalny tylko przez kobietę.
| pm odjęte, monetkę biorę i dziękuję!
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
Propozycja dorobienia sobie na jarmarku w namiocie wróżbitki spadła Goshawk jak z nieba, chociaż nie była niczym nowym w jej karierze. Bez namysłu jednak zgodziła się i zgodnie z prośbą zjawiła się na jarmarku przed czasem, żałując wkrótce swojej punktualności. Chociaż na ubiór miała wpływ, dobierając jedne z wizytowych, wróżbiarskich szat, o tyle nie miała zbyt dużego wpływu na mocny, sceniczny makijaż, a także włosy, wcześniej rozpuszczone i zmierzwione wiatrem, zmienione teraz w burzę loków, kokieteryjnie opadających jej na twarz. Nie sprzeciwiała się temu, rzecz jasna, uznając, że skoro i tak nie robi tego za darmo, to skorzysta z okazji by być elegancką choć przez chwilę.
Gdy dotarła do namiotu, nie miała zbyt wiele czasu na rozejrzenie się wokół; usiadła na miękkiej poduszce dosłownie pięć minut przed zjawieniem się pierwszej uczestniczki zabawy. Nie rozpoznała płomiennowłosej, młodej czarownicy, która bardzo pewnym siebie krokiem weszła do namiotu, zajęła miejsce przed nią i zaczęła mówić, wykazując się niezwykłym jak na młody wiek sprezycowaniem, a nawet gdyby zrozumiała, że ma przed sobą kuzynkę Weasleya – nie dałaby tego po sobie poznać. Powoli przetasowała i rozłożyła karty tarota, uważnie je studiując. Każdej kolejnej poświęcała chwilę i za każdym razem wracała myślą do zadanych przez dziewczynę pytań. W pewnej chwili podniosła głowę i spojrzała na Nealę, palcem wskazując na pierwszą z kart; numer osiemnasty, w pozycji prostej, tarczę księżyca oświetlającą chłodną poświatą zarówno wilka, jak i psa.
– Ta karta w pewnym sensie oznacza zamknięcie się w świecie iluzji, marzeń, to też pewne oderwanie się od rzeczywistości; księżyc będzie nam mówić o różnego rodzaju niepokojach i napięciach wewnątrz nas, może wskazywać na to, że widzimy coś w złym świetle – Millicenta zaczęła spokojnie, wyjaśniając samo znaczenie karty i w duchu dodając sama do siebie, że nikt nie ma kontroli nad tym kogo prawdziwie kocha – księżyc oświetla ciemność, gdy na zewnątrz nas wychodzą z nas wszelkie obawy, czy lęki, które schowaliśmy na dnie duszy; to karta zagubienia i bardzo często pojawia się, gdy człowiek jest na rozdrożu i nie wie co ma zrobić – przesunęła dłonią po karcie – może wskazywać zarówno sytuację, dużą przemianę w życiu i osobę, która odmieni nasze życie na zawsze, jak i miejsce, związane z wodą – uśmiechnęła się – kto wie, może jezioro lub morze? Albo bagno? Może to twój szczęśliwy dzień i właśnie tutaj spotkasz tego, który odmieni twoje życie? – księżyc mógł również mówić, że osoba, która pojawi się na naszej drodze niekoniecznie będzie dobra, godna zaufania, choć tego nie dodała, nie chcąc psuć dziewczynie beztroskiego nastroju. Później wskazała następną, Koło Fortuny w dalszym ciągu w pozycji prostej, standardowej.
– Wiele zależy od tego, w jakim towarzystwie znajdują się wyciągnięte karty – wskazała palcem na dziesiątą z Arkanów – ta, moja droga, niesie nasz los. Zawsze zapowiada nam zmiany; nowych etap w życiu, czy nagłe, niespodziewane zdarzenia, których nie da się zatrzymać, a przede wszystkim nieuchronność losu – kontynuowała – być może, w najprostszym ujęciu stawiałabym na znajomość, miłość tego, który był ci przeznaczony, niekoniecznie tego, którego chcesz pokochać – przerwała dosłownie na sekundę, by przejść do ostatniej, Głupca w pozycji prostej. – Ta z kolei niech cię nie zwiedzie nazwą; Głupiec wbrew pozorom każe podążać za intuicją, jednocześnie sygnalizuje zabawę i podróż w nieznane. Jesteśmy w idealnym miejscu i czasie, moja droga, być może twój los odmieni się dzisiaj – dokończyła, nie wiedząc, czy Neala będzie zadowolona z wróżby. Chociaż karty jednoznacznie nie dały odpowiedzi na zadane pytania, dały dużo wskazówek i podpowiedzi odnośnie nadchodzącej przyszłości i życia młodej czarownicy. Ale to nie to zaprzątnęło uwagę Goshawk, kiedy powoli zaczynała składać talię kart; dziwne uczucie, intuicja, której tak dawno nie czuła, by wyciągnąć następną, nieznaną. Z początku nie chciała tego robić, odnajdując w sobie zaskakującą obawę, przed tym co ujrzy. Nauczona jednak doświadczeniem i konsekwencjami co wydarzyło się, gdy zadziałała wbrew sobie, postanowiła w miarę niezauważalnie wyciągnąć kolejną kartę z talii. Serce zabiło jej mocniej, choć w tej sekundzie nie była pewna czy to kwestia tego, co dosłownie za moment miała ujrzeć, czy faktu, że w namiocie było duszno od temperatury i woni mocnych kadzideł.
ekwipunek: różdżka, pusta sakiewka na podarki, skrzeloziele, bawełniana chusteczka, narzędzia do wróżenia (karty tarota, szklana kula)?, pół plastra miodu z zaopatrzenia
ps. proszę o post uzupełniający odnośnie karty
Gdy dotarła do namiotu, nie miała zbyt wiele czasu na rozejrzenie się wokół; usiadła na miękkiej poduszce dosłownie pięć minut przed zjawieniem się pierwszej uczestniczki zabawy. Nie rozpoznała płomiennowłosej, młodej czarownicy, która bardzo pewnym siebie krokiem weszła do namiotu, zajęła miejsce przed nią i zaczęła mówić, wykazując się niezwykłym jak na młody wiek sprezycowaniem, a nawet gdyby zrozumiała, że ma przed sobą kuzynkę Weasleya – nie dałaby tego po sobie poznać. Powoli przetasowała i rozłożyła karty tarota, uważnie je studiując. Każdej kolejnej poświęcała chwilę i za każdym razem wracała myślą do zadanych przez dziewczynę pytań. W pewnej chwili podniosła głowę i spojrzała na Nealę, palcem wskazując na pierwszą z kart; numer osiemnasty, w pozycji prostej, tarczę księżyca oświetlającą chłodną poświatą zarówno wilka, jak i psa.
– Ta karta w pewnym sensie oznacza zamknięcie się w świecie iluzji, marzeń, to też pewne oderwanie się od rzeczywistości; księżyc będzie nam mówić o różnego rodzaju niepokojach i napięciach wewnątrz nas, może wskazywać na to, że widzimy coś w złym świetle – Millicenta zaczęła spokojnie, wyjaśniając samo znaczenie karty i w duchu dodając sama do siebie, że nikt nie ma kontroli nad tym kogo prawdziwie kocha – księżyc oświetla ciemność, gdy na zewnątrz nas wychodzą z nas wszelkie obawy, czy lęki, które schowaliśmy na dnie duszy; to karta zagubienia i bardzo często pojawia się, gdy człowiek jest na rozdrożu i nie wie co ma zrobić – przesunęła dłonią po karcie – może wskazywać zarówno sytuację, dużą przemianę w życiu i osobę, która odmieni nasze życie na zawsze, jak i miejsce, związane z wodą – uśmiechnęła się – kto wie, może jezioro lub morze? Albo bagno? Może to twój szczęśliwy dzień i właśnie tutaj spotkasz tego, który odmieni twoje życie? – księżyc mógł również mówić, że osoba, która pojawi się na naszej drodze niekoniecznie będzie dobra, godna zaufania, choć tego nie dodała, nie chcąc psuć dziewczynie beztroskiego nastroju. Później wskazała następną, Koło Fortuny w dalszym ciągu w pozycji prostej, standardowej.
– Wiele zależy od tego, w jakim towarzystwie znajdują się wyciągnięte karty – wskazała palcem na dziesiątą z Arkanów – ta, moja droga, niesie nasz los. Zawsze zapowiada nam zmiany; nowych etap w życiu, czy nagłe, niespodziewane zdarzenia, których nie da się zatrzymać, a przede wszystkim nieuchronność losu – kontynuowała – być może, w najprostszym ujęciu stawiałabym na znajomość, miłość tego, który był ci przeznaczony, niekoniecznie tego, którego chcesz pokochać – przerwała dosłownie na sekundę, by przejść do ostatniej, Głupca w pozycji prostej. – Ta z kolei niech cię nie zwiedzie nazwą; Głupiec wbrew pozorom każe podążać za intuicją, jednocześnie sygnalizuje zabawę i podróż w nieznane. Jesteśmy w idealnym miejscu i czasie, moja droga, być może twój los odmieni się dzisiaj – dokończyła, nie wiedząc, czy Neala będzie zadowolona z wróżby. Chociaż karty jednoznacznie nie dały odpowiedzi na zadane pytania, dały dużo wskazówek i podpowiedzi odnośnie nadchodzącej przyszłości i życia młodej czarownicy. Ale to nie to zaprzątnęło uwagę Goshawk, kiedy powoli zaczynała składać talię kart; dziwne uczucie, intuicja, której tak dawno nie czuła, by wyciągnąć następną, nieznaną. Z początku nie chciała tego robić, odnajdując w sobie zaskakującą obawę, przed tym co ujrzy. Nauczona jednak doświadczeniem i konsekwencjami co wydarzyło się, gdy zadziałała wbrew sobie, postanowiła w miarę niezauważalnie wyciągnąć kolejną kartę z talii. Serce zabiło jej mocniej, choć w tej sekundzie nie była pewna czy to kwestia tego, co dosłownie za moment miała ujrzeć, czy faktu, że w namiocie było duszno od temperatury i woni mocnych kadzideł.
ekwipunek: różdżka, pusta sakiewka na podarki, skrzeloziele, bawełniana chusteczka, narzędzia do wróżenia (karty tarota, szklana kula)?, pół plastra miodu z zaopatrzenia
ps. proszę o post uzupełniający odnośnie karty
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Właściwie to nie czułam na sobie spojrzeń za bardzo skupiona na tym, co działo się wokół - albo na tym, co wokół się znajdowało. Grało mi w duszy i zwyczajnie nie byłam w stanie się poruszać jak na normalnego człowieka przystało. Byłam dziwna. Ale - ostatecznie - postanowiłam. Postanowiłam całkiem i naprawdę, że się tym więcej nie będę przejmować, tylko dziwna będę dokładnie tak jak mnie rwie do tego dusza. Kiedy w trakcie jednego z przesuwających, przeskakujących obrotów stanęłam na chwilę na ognisku zerknęłam na grupkę dostrzegając skinięcie głową. Wyrzuciłam nogę w tył dygając pięknie, ale nie spoglądając już więcej tylko ruszając z tej pozycji dalej w stronę namiotów. Miałam przecież swoją własną prywatną misję - potem podejdę zapytam o co chodziło z tymi ogniskami dokładniej. Problem miałam w ogóle taki, że wieczność bym tu spędzić mogła. Pięknie było, magicznie wręcz, a ja nawet nie do końca miałam wieczór. Może rodzina mi wybaczy, jak zostanę tu dłużej trochę?
W końcu znalazłam się w namiocie, czując jak serce obija mi się o pierś. Bo oto, miałam dostać odpowiedź na pierwsze i najważniejsze pytanie. Wzięłam wdech w usta, opadając na kolana i na piętach usadawiając się wygodniej, na bok odkładając miotłę i z torby wyciągając notatnik i ołówek. Patrzyłam jak kobieta tasuje karty czując jak serce obija mi się w środku a na policzki wychodzą wypieki. Przesunęłam wzrok na wskazaną przez nią kartę łapiąc za ołówek. Szybko naszkicowałam kartę - znaczy kilka kresek żeby po spojrzeniu pamiętała co jest co i nadstawiłam rękę, żeby notować co mi powie. Zmarszczyłam brwi na te całe iluzje, marzenia i od rzeczywistości oderwania - nie o to pytałam przecież. Ale zapisałam mimo wszystko. No miałam obawy i lęki, nie chowałam ich wcale tak daleko - wręcz przeciwnie głośno trąbiłam o tym zakochiwaniu się całym. I no EUREKA! Na rozdrożu byłam, bo nie wiedziałam gdzie nie chodzić, żeby się w to bagno - dosłownie - nie wpakować całe. W końcu dotarliśmy do osoby jakiejś. Spisywałam wszystko w tym momencie podnosząc na chwilę głowę. Kiedy jednak zakończyła pytaniem widocznie moja mina mi całkiem zrzedła. Patrzyłam na nią chwilę, żeby zaraz pochylić się i spisać to wszystko. To teraz co, nie mogłam już chodzić na żadne plaże i rzek wszelkich unikać. Właściwie nawet do kuzyna Anthony'ego nie powinnam chadzać bo u niego - jakby nie patrzeć - też są bagna. TRAGEDIA. Nic w tej odpowiedzi nie było konkretnego.
- Pani Szanowna co w przyszłość spoglądasz. - westchnęłam wręcz cierpiętniczo, widocznie nie zrozumiała tego, co mówiłam na sam przód. - Właśnie rzecz się ma w drugą stronę całkiem. Miłość to wór problemów tylko, a przeznaczenie się na mnie całkiem uwzięło. Mnie chodzi o to, żeby go… - wzięłam wdech w płuca. - Nie. - uniosłam obie ręce ułożone bliźniaczo i ułożyłam na stole trochę po lewej. - Spotkać. - przeniosłam te dłonie energicznie na środek, jakbym pomiędzy nimi coś przenosiła. Ale nic poza słowami to nie było. - Wcale. - wyraźnie zaznaczyłam każde słowo po raz trzeci przenosząc dłonie tym razem odrobinę po mojej prawej. Skupiłam się na tym, żeby słuchać dalej, bo to na szczęście koniec jeszcze nie był. Brwi mi się zmarszczył bardziej. Zerknęłam na kartę, kilkoma ruchami szkicując co widzę, żeby obok dopisać słowa, które wypowiadała. Prychnęłam, pokręciłam głową i wywróciłam oczami na nieuchronność losu. Przecież - na wszystkich założycieli Hogwartu - po to tu przyszłam, żeby wziąć i się przed nim uchronić. - Niedobrze. - mruknęłam wykrzywiając w niezadowoleniu usta. Teraz mi się jeszcze BAWIĆ nie było wolno? O kant stołu wziąć i to rozbić wszystko, bo to przecież mogło być wszystko. Na co miały być mi wróżby całe, jak się uchronić przed losem nie dało. Paranoja jakaś straszna. Szaleństwo kompletne. Wydęłam wargi z westchnieniem spoglądając na ostatnią z kart. Ją też skreśliłam krzywo by zapisywać przy niej co weźmie i mi powie. Zapisywałam, a kiedy wspomniała o tym odmienianiu losu aż jęknęłam, czując jak opadają mi ramiona całkiem. Odrzuciłam głowę w tył, patrząc przez chwil kilka na sufit namiotu. Uniosłam rękę, żeby palcem wskazującym i kciukiem złapać nos przy kącikach oczu i opuściłam głowę. Oddychaj Neala, to jeszcze nie koniec. Nie możesz wziąć i poddać się po jednym pytaniu przecież. Tą rundę wzięłam i przegrałam z losem. Los: jeden. Neala: zero. Ale jeszcze mogłam zapytać o coś pomocnego prawda? Ale prawda była taka, że nie bardzo mogłam, bo miałam być chwilę tylko. Przygryzłam wargę mocno się nad czymś zastanawiając. - Pani śliczna, co wieczną widzisz prawdę, czy można się z tobą wziąć i no… spotkać prywatnie? - zapytałam przekrzywiając odrobinę głowę. - Prawda taka jest, że pytań mam jeszcze parę, ale też czas dziś ograniczony całkiem. - sięgnęłam do sakiewki wyciągając kilka monet. - Jakby była pani tak miła i napisała sowę - Neala Weasley - powinna znaleźć, oczywiście, za kolejne zapłacę. - obiecałam solennie podnosząc się do pionu. Musiałam przemyśleć pytania dokładniej - może źle to zadałam całkiem i stąd taki wynik średni dość? Nie byłam pewna, poza tym, naprawdę nie powinnam tu za długo być, a chciałam jednak wrócić nad ogniska. Podniosłam się trochę mało składnie zbierając notatnik i ołówek. Dygnęłam krótko, pochylając głowę. - Dziękuję, będę wdzięczna. Życzę… - zastanowiłam się chwilę. - …owocnego we wróżby wieczoru. - dodałam zanim opuściłam namiot posyłając krótki uśmiech, choć mina mi jeszcze nie do końca wzięła odrzedła. Brwi zmarszczyłam kiedy wyszłam na zewnątrz chwilę stojąc przed namiotem.
Szczęśliwy dzień. Bagna były niebezpieczne, zabawy były niebezpieczne. Właściwie WSZĘDZIE niebezpiecznie było. Westchnęłam odpychając się od niewidzialnej ściany. To nic, nie zepsuje mi to humoru. Nie dzisiaj - jutro to wezmę i przemyślę dokładnie wszystko. Schowałam notatnik do torby i ruszyłam w kierunku ognisk. Z początku normalnie - jak całkowicie zwyczajny i normalny człowiek, ale im bliżej byłam tym bardziej nogi mi podrygiwały. Ah nieważne, jutro przemyślę to dokładniej, dzisiaj póki jeszcze chwila była chciałam oddać się temu co czułam. Dostrzegłam grupkę chłopaków. Zatrzymałam się na chwilę spoglądając w stronę dziewczyn tańczących przy ognisku - może one były rozsądniejszym wyborem? Zmarszczyłam brwi zastanawiając się, żeby przenieść wzrok na dzieci. Postanowiłam, dzisiaj się przeznaczeniu wcale nie dam. To moja decyzja była i to ja miałam wybór - odnośnie tego zakochiwania całego a zakochiwać się nie zamierzałam. Więc ruszyłam w stronę chłopców to do niech decydując się podejść właśnie. A co losie! Tak, gram ci na nosie właśnie.
- Cześć. - powiedziałam, chcąc skupić na nich swoją uwagę. - Neala jestem. - przedstawiłam się krótko, rozciągając usta w uśmiechu, nogi podrygiwały mi lekko. Uniosłam tą rękę w której nie trzymałam miotły i zacisnęłam ją na pasku torby. Przesunęłam po nich spojrzeniem. - Pięknie wszystko wygląda, magicznie nawet. Dusza aż sama drży na pobyt w takim miejscu. Jesteście stąd? - zadałam kolejne pytanie, by zaraz puścić ten pasek i podrapać się po policzku. Brodą wskazałam na ogniska. - Zastanawia mnie, czemu są aż trzy ogniska. To jakaś… tradycja? - zapytałam przekrzywiając trochę głowę, przenosząc spojrzenie w stronę ognisk które ciągnęły mnie do siebie niezmiennie.
| zostawiam Millie 15PM (odpisane) i zaczepiam chłopaków (nie wiem czy mogłam ich zauważyć, jak nie to przepraszam) rzucam k6? (tu też nie jestem pewna czy ich się liczy jako NPC czy NPC to dziewczynka) bosz, wiesz że nic nie wiem, kochaj mistrzu
W końcu znalazłam się w namiocie, czując jak serce obija mi się o pierś. Bo oto, miałam dostać odpowiedź na pierwsze i najważniejsze pytanie. Wzięłam wdech w usta, opadając na kolana i na piętach usadawiając się wygodniej, na bok odkładając miotłę i z torby wyciągając notatnik i ołówek. Patrzyłam jak kobieta tasuje karty czując jak serce obija mi się w środku a na policzki wychodzą wypieki. Przesunęłam wzrok na wskazaną przez nią kartę łapiąc za ołówek. Szybko naszkicowałam kartę - znaczy kilka kresek żeby po spojrzeniu pamiętała co jest co i nadstawiłam rękę, żeby notować co mi powie. Zmarszczyłam brwi na te całe iluzje, marzenia i od rzeczywistości oderwania - nie o to pytałam przecież. Ale zapisałam mimo wszystko. No miałam obawy i lęki, nie chowałam ich wcale tak daleko - wręcz przeciwnie głośno trąbiłam o tym zakochiwaniu się całym. I no EUREKA! Na rozdrożu byłam, bo nie wiedziałam gdzie nie chodzić, żeby się w to bagno - dosłownie - nie wpakować całe. W końcu dotarliśmy do osoby jakiejś. Spisywałam wszystko w tym momencie podnosząc na chwilę głowę. Kiedy jednak zakończyła pytaniem widocznie moja mina mi całkiem zrzedła. Patrzyłam na nią chwilę, żeby zaraz pochylić się i spisać to wszystko. To teraz co, nie mogłam już chodzić na żadne plaże i rzek wszelkich unikać. Właściwie nawet do kuzyna Anthony'ego nie powinnam chadzać bo u niego - jakby nie patrzeć - też są bagna. TRAGEDIA. Nic w tej odpowiedzi nie było konkretnego.
- Pani Szanowna co w przyszłość spoglądasz. - westchnęłam wręcz cierpiętniczo, widocznie nie zrozumiała tego, co mówiłam na sam przód. - Właśnie rzecz się ma w drugą stronę całkiem. Miłość to wór problemów tylko, a przeznaczenie się na mnie całkiem uwzięło. Mnie chodzi o to, żeby go… - wzięłam wdech w płuca. - Nie. - uniosłam obie ręce ułożone bliźniaczo i ułożyłam na stole trochę po lewej. - Spotkać. - przeniosłam te dłonie energicznie na środek, jakbym pomiędzy nimi coś przenosiła. Ale nic poza słowami to nie było. - Wcale. - wyraźnie zaznaczyłam każde słowo po raz trzeci przenosząc dłonie tym razem odrobinę po mojej prawej. Skupiłam się na tym, żeby słuchać dalej, bo to na szczęście koniec jeszcze nie był. Brwi mi się zmarszczył bardziej. Zerknęłam na kartę, kilkoma ruchami szkicując co widzę, żeby obok dopisać słowa, które wypowiadała. Prychnęłam, pokręciłam głową i wywróciłam oczami na nieuchronność losu. Przecież - na wszystkich założycieli Hogwartu - po to tu przyszłam, żeby wziąć i się przed nim uchronić. - Niedobrze. - mruknęłam wykrzywiając w niezadowoleniu usta. Teraz mi się jeszcze BAWIĆ nie było wolno? O kant stołu wziąć i to rozbić wszystko, bo to przecież mogło być wszystko. Na co miały być mi wróżby całe, jak się uchronić przed losem nie dało. Paranoja jakaś straszna. Szaleństwo kompletne. Wydęłam wargi z westchnieniem spoglądając na ostatnią z kart. Ją też skreśliłam krzywo by zapisywać przy niej co weźmie i mi powie. Zapisywałam, a kiedy wspomniała o tym odmienianiu losu aż jęknęłam, czując jak opadają mi ramiona całkiem. Odrzuciłam głowę w tył, patrząc przez chwil kilka na sufit namiotu. Uniosłam rękę, żeby palcem wskazującym i kciukiem złapać nos przy kącikach oczu i opuściłam głowę. Oddychaj Neala, to jeszcze nie koniec. Nie możesz wziąć i poddać się po jednym pytaniu przecież. Tą rundę wzięłam i przegrałam z losem. Los: jeden. Neala: zero. Ale jeszcze mogłam zapytać o coś pomocnego prawda? Ale prawda była taka, że nie bardzo mogłam, bo miałam być chwilę tylko. Przygryzłam wargę mocno się nad czymś zastanawiając. - Pani śliczna, co wieczną widzisz prawdę, czy można się z tobą wziąć i no… spotkać prywatnie? - zapytałam przekrzywiając odrobinę głowę. - Prawda taka jest, że pytań mam jeszcze parę, ale też czas dziś ograniczony całkiem. - sięgnęłam do sakiewki wyciągając kilka monet. - Jakby była pani tak miła i napisała sowę - Neala Weasley - powinna znaleźć, oczywiście, za kolejne zapłacę. - obiecałam solennie podnosząc się do pionu. Musiałam przemyśleć pytania dokładniej - może źle to zadałam całkiem i stąd taki wynik średni dość? Nie byłam pewna, poza tym, naprawdę nie powinnam tu za długo być, a chciałam jednak wrócić nad ogniska. Podniosłam się trochę mało składnie zbierając notatnik i ołówek. Dygnęłam krótko, pochylając głowę. - Dziękuję, będę wdzięczna. Życzę… - zastanowiłam się chwilę. - …owocnego we wróżby wieczoru. - dodałam zanim opuściłam namiot posyłając krótki uśmiech, choć mina mi jeszcze nie do końca wzięła odrzedła. Brwi zmarszczyłam kiedy wyszłam na zewnątrz chwilę stojąc przed namiotem.
Szczęśliwy dzień. Bagna były niebezpieczne, zabawy były niebezpieczne. Właściwie WSZĘDZIE niebezpiecznie było. Westchnęłam odpychając się od niewidzialnej ściany. To nic, nie zepsuje mi to humoru. Nie dzisiaj - jutro to wezmę i przemyślę dokładnie wszystko. Schowałam notatnik do torby i ruszyłam w kierunku ognisk. Z początku normalnie - jak całkowicie zwyczajny i normalny człowiek, ale im bliżej byłam tym bardziej nogi mi podrygiwały. Ah nieważne, jutro przemyślę to dokładniej, dzisiaj póki jeszcze chwila była chciałam oddać się temu co czułam. Dostrzegłam grupkę chłopaków. Zatrzymałam się na chwilę spoglądając w stronę dziewczyn tańczących przy ognisku - może one były rozsądniejszym wyborem? Zmarszczyłam brwi zastanawiając się, żeby przenieść wzrok na dzieci. Postanowiłam, dzisiaj się przeznaczeniu wcale nie dam. To moja decyzja była i to ja miałam wybór - odnośnie tego zakochiwania całego a zakochiwać się nie zamierzałam. Więc ruszyłam w stronę chłopców to do niech decydując się podejść właśnie. A co losie! Tak, gram ci na nosie właśnie.
- Cześć. - powiedziałam, chcąc skupić na nich swoją uwagę. - Neala jestem. - przedstawiłam się krótko, rozciągając usta w uśmiechu, nogi podrygiwały mi lekko. Uniosłam tą rękę w której nie trzymałam miotły i zacisnęłam ją na pasku torby. Przesunęłam po nich spojrzeniem. - Pięknie wszystko wygląda, magicznie nawet. Dusza aż sama drży na pobyt w takim miejscu. Jesteście stąd? - zadałam kolejne pytanie, by zaraz puścić ten pasek i podrapać się po policzku. Brodą wskazałam na ogniska. - Zastanawia mnie, czemu są aż trzy ogniska. To jakaś… tradycja? - zapytałam przekrzywiając trochę głowę, przenosząc spojrzenie w stronę ognisk które ciągnęły mnie do siebie niezmiennie.
| zostawiam Millie 15PM (odpisane) i zaczepiam chłopaków (nie wiem czy mogłam ich zauważyć, jak nie to przepraszam) rzucam k6? (tu też nie jestem pewna czy ich się liczy jako NPC czy NPC to dziewczynka) bosz, wiesz że nic nie wiem, kochaj mistrzu
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 25 • 1, 2, 3 ... 13 ... 25
Bagna Brenyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire