Morsmordre :: Devon :: Plymouth
Most Demimozów
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Most Demimozów
Most łączący brzegi rzeki Plym swoją nazwę otrzymał na cześć czarodziejskiej grupy muzycznej, która przed latami zwykła dawać tu koncerty – jednak u członków magicznego podziemia demimozy budzą obecnie zupełnie inne skojarzenia. Brukowany pomost jest jednocześnie najkrótszą drogą pomiędzy dwiema dzielnicami mieszczącymi budynki rebelianckiego ministerstwa magii, przez co znajduje się pod nieprzerwaną obserwacją wtopionych w tłum strażników, niemożliwych do odróżnienia od zwyczajnych przechodniów. Przenoszący tajne wiadomości łącznicy przemieszczają się tędy kilkanaście razy dziennie, nietrudno dostrzec też przelatujące sowy pocztowe.
Biegnąca bezpośrednio pod mostem promenada jest popularnym miejscem do spacerów – w cieplejsze dni robi się tu dość tłoczno, a przestrzeń nierzadko wypełnia muzyka, wygrywana przez ulicznych artystów, przy której bawi się okoliczna młodzież. Rzeka, ze względu na strome brzegi, niezbyt nadaje się do kąpieli, jest jednak dobrym miejscem na rejs łódką.
Biegnąca bezpośrednio pod mostem promenada jest popularnym miejscem do spacerów – w cieplejsze dni robi się tu dość tłoczno, a przestrzeń nierzadko wypełnia muzyka, wygrywana przez ulicznych artystów, przy której bawi się okoliczna młodzież. Rzeka, ze względu na strome brzegi, niezbyt nadaje się do kąpieli, jest jednak dobrym miejscem na rejs łódką.
Adda wygodnie oparła łokcie o barierkę mostu, przechyliła się nieznacznie w przód, chcąc spojrzeć na błękit rzeki rozciągającej się w dole i to, co działo się na promenadzie. Już od dłuższego czasu grajek wygrywał tam całkiem przyjemną, skoczną melodię i była ciekawa czy ktoś już dał się porwać muzyce. (Gdyby nie to, że czekała na Liddy, pewnie sama już byłaby na dole, aktywnie poszukując ofiary do tańca). Dzień był przyjemny, niezbyt gorący, a trwające zawieszenie broni jakby ożywiło część mieszkańców Plymouth, zachęciło do kręcenia się po promenadzie, do zajrzenia do budki z kawą. Adda nie musiała się specjalnie wysilać, by dostrzec pogodne nastroje, śmielsze uśmiechy i wesoło błyszczące oczy; w głębi ducha cieszył ją ten widok. Ludzie potrzebowali chwili normalności, namiastki życia sprzed wojny. Ona sama czuła, że tego potrzebuje ― chwili wytchnienia, krótkiego urlopu, odciągnięcia myśli od spraw rebelii.
Być może właśnie ta potrzeba kierowała nią parę dni temu, kiedy zaproponowała Liddy spotkanie poza ramami pracy. Dobrze się dogadywały mimo sporej różnicy wieku, poza tym Adda była praktycznie pewna, że dogadałaby się z kimkolwiek; potrafiła się dopasować do aktualnego towarzystwa jak brakujący element układanki, szybko pokonywała bariery i opory, zjednywała sobie ludzi. W jej zawodzie podobne umiejętności były na wagę złota, więc z ochotą je pielęgnowała; w pracy, poza nią, wszędzie.
Nie miała konkretnego planu na dzień dzisiejszy, postanowiła poddać się biegowi wydarzeń, zobaczyć, co los miał dla niej w zanadrzu. Może przejdą się na kawę? (Czy Liddy pijała kawę?). A może pójdą gdzieś poza miasto? Na promenadę? Odruchowo pomyślała o aparacie z którym młodsza czarownica się nie rozstawała ― może znajdzie się coś ciekawego do uchwycenia? Jakaś zabawna sytuacja?
Odwróciła się plecami do barierki, ale wciąż nonszalancko opierała się o nią łokciami; dmuchnęła w lok opadający jej na czoło w tym samym momencie w którym minął ją znajomy Demimoz, odruchowo puściła oczko w jego stronę. Tony uśmiechnął się półgębkiem, już chyba coś chciał powiedzieć, ale Adda wypatrzyła w tłumie znajomą, rdzawą czuprynę i uniosła wysoko rękę.
― Tutaj, Liddy! ― zawołała lekko, z humorem. ― Już myślałam, że coś cię zatrzymało ― dodała, kiedy koleżanka znalazła się tuż obok, powitała ją miłym dla oka uśmiechem. ― Wszystko w porządku? ― spytała jeszcze, tak całkiem na wszelki wypadek. Zawieszenie broni - zawieszeniem, ale ostrożności nigdy za wiele.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
1.07.1958
Całe szczęście, że skończył się czerwiec, a wraz z nim jej coroczny magiczny katar. Miała wrażenie, że to choróbsko z czasem tylko przybiera na sile... albo może te czerwcowe wichry wzmogły jej dolegliwości? Nie dość, że latanie na miotle w takich warunkach samo w sobie było ciężkie, to z gilem do pasa i łzawiącymi oczami stało się prawdziwym koszmarem i właściwie uniemożliwiło jej działanie w oddziale łączności.
Miała to jednak już za sobą i cieszyła się, że może nareszcie swobodnie oddychać przez nos, który nie wygląda też już jak rozgotowany burak przyklejony do jej twarzy. Świat od razu wydaje się przyjaźniejszy, jeśli człowieka nie dręczy katar, naprawdę! A w połączeniu z listem, który otrzymała kilka dni temu, to już w ogóle.
List był od Addy.
Współpracowały ze sobą już jakiś czas na rzecz rebeliantów i choć to serio nie było nic wielkiego i Liddy miała tego świadomość, to jednak w duchu cieszyła się jak dziecko, że to właśnie ją wybrała Adda jako swoją pomocniczkę. Kobieta bardzo imponowała Lydii. Na pewno była nieustraszona i waleczna i doskonale wiedziała jak pracować w terenie, ale mimo wojny i tego całego ambarasu z biurem aurorów wciąż pozostawała przyjazna... i zauważała takie niepozorne osoby jak Lydia. Za nic w świecie Moorówna nie chciała zawieść jej zaufania i bardzo sumiennie wykonywała powierzone jej zadania. W głębi duszy jednak naprawdę liczyła na to, że Adda nie tylko dostrzega w niej potencjał, ale też... może nawet trochę... lubi...? Ale potem sama siebie sprowadzała na ziemię, bo przecież była tylko głupią małolatą z miotłą i aparatem, a Adda na pewno miała dużo dojrzałych przyjaciółek...
Ale ten list... tym razem wcale nie chodziło o żadne zlecenie, więc może ten parszywy głos w głowie Liddy się jednak mylił!
I bardzo dobrze.
Na miejscu zjawiła się o czasie, ale jeszcze przystanęła na chwilę, żeby niedbałym ruchem ręki ściągnąć gogle lotnicze z głowy i przeczesać rudą czuprynę. Odruchowo sprawdziła czy niebieska chustka wciąż trzyma jej się na szyi, nim aparat fotograficzny w plecaku zmieniła miejscami z pomniejszonym już sprzętem do latania. Raczej nie będzie potrzebowała teraz miotły.
Resztą, czyli wypłowiałym już lekko T-shirtem i spodniami, którym własnoręcznie obcięła (trochę nierówno) nogawki za kolanami, się nie przejmowała. Grunt, że było jej wygodnie i nie za gorąco.
Bardzo szybko wypatrzyła blondynkę na moście i choć w pierwszej chwili chciała radośnie do niej podbiec i się przywitać, to...
Są takie momenty, kiedy Liddy nie zastanawia się czy otworzyć etui z aparatem, po prostu to robi, a potem machinalnie spogląda przez wizjer. Czeka jedno lub dwa uderzenia serca na lukę w tłumie, na najlepsze ujęcie, na... Pstryk. ...tak bezwiedny gest, jakim jest dmuchnięcie na opadający na twarz lok.
Schowała aparat i uśmiechnęła się szeroko, kiedy Adda do niej pomachała. Tym razem Liddy faktycznie niemal w podskokach znalazła się przy kobiecie.
Och, że coś ją zatrzymało...?
- Nie, nie, nic! - odparła odruchowo, choć poczuła jak czerwienieją jej czubki uszu. Może nie powinna robić tego zdjęcia? Ale... na pewno wyszło perfekcyjne, Adda nie miałaby nic przeciwko...
Szybko jednak zmieniła tor swoich myśli słysząc kolejne pytanie.
- Tak, w jak najlepszym! - rzuciła z promiennym uśmiechem na twarzy. - Od kiedy przeszedł mi ten magiczny katar, nic mnie nie zatrzyma - oświadczyła pogodnie. Dopiero wtedy skoczna melodia przykuła jej uwagę i Liddy przechyliła się przez barierkę, żeby odnaleźć źródło dźwięku.
- Dziś jest zupełnie inaczej... - zauważyła trochę ciszej, jakby mówiła do siebie. - Wakacyjnie... też to czujesz? - zerknęła na Addę. - Hej, znasz dobrze Plymouth? Jakoś nie miałam okazji, żeby się tu porządnie powłóczyć... Chyba, że coś zaplanowałaś? Właśnie! - przypomniała sobie o czymś bardzo, bardzo ważnym:
- Super, że napisałaś - podziękowała już trochę nieśmiało, ale szczerze. - Fajnie się tak wyrwać na chwilę... z tego wszystkiego.
Całe szczęście, że skończył się czerwiec, a wraz z nim jej coroczny magiczny katar. Miała wrażenie, że to choróbsko z czasem tylko przybiera na sile... albo może te czerwcowe wichry wzmogły jej dolegliwości? Nie dość, że latanie na miotle w takich warunkach samo w sobie było ciężkie, to z gilem do pasa i łzawiącymi oczami stało się prawdziwym koszmarem i właściwie uniemożliwiło jej działanie w oddziale łączności.
Miała to jednak już za sobą i cieszyła się, że może nareszcie swobodnie oddychać przez nos, który nie wygląda też już jak rozgotowany burak przyklejony do jej twarzy. Świat od razu wydaje się przyjaźniejszy, jeśli człowieka nie dręczy katar, naprawdę! A w połączeniu z listem, który otrzymała kilka dni temu, to już w ogóle.
List był od Addy.
Współpracowały ze sobą już jakiś czas na rzecz rebeliantów i choć to serio nie było nic wielkiego i Liddy miała tego świadomość, to jednak w duchu cieszyła się jak dziecko, że to właśnie ją wybrała Adda jako swoją pomocniczkę. Kobieta bardzo imponowała Lydii. Na pewno była nieustraszona i waleczna i doskonale wiedziała jak pracować w terenie, ale mimo wojny i tego całego ambarasu z biurem aurorów wciąż pozostawała przyjazna... i zauważała takie niepozorne osoby jak Lydia. Za nic w świecie Moorówna nie chciała zawieść jej zaufania i bardzo sumiennie wykonywała powierzone jej zadania. W głębi duszy jednak naprawdę liczyła na to, że Adda nie tylko dostrzega w niej potencjał, ale też... może nawet trochę... lubi...? Ale potem sama siebie sprowadzała na ziemię, bo przecież była tylko głupią małolatą z miotłą i aparatem, a Adda na pewno miała dużo dojrzałych przyjaciółek...
Ale ten list... tym razem wcale nie chodziło o żadne zlecenie, więc może ten parszywy głos w głowie Liddy się jednak mylił!
I bardzo dobrze.
Na miejscu zjawiła się o czasie, ale jeszcze przystanęła na chwilę, żeby niedbałym ruchem ręki ściągnąć gogle lotnicze z głowy i przeczesać rudą czuprynę. Odruchowo sprawdziła czy niebieska chustka wciąż trzyma jej się na szyi, nim aparat fotograficzny w plecaku zmieniła miejscami z pomniejszonym już sprzętem do latania. Raczej nie będzie potrzebowała teraz miotły.
Resztą, czyli wypłowiałym już lekko T-shirtem i spodniami, którym własnoręcznie obcięła (trochę nierówno) nogawki za kolanami, się nie przejmowała. Grunt, że było jej wygodnie i nie za gorąco.
Bardzo szybko wypatrzyła blondynkę na moście i choć w pierwszej chwili chciała radośnie do niej podbiec i się przywitać, to...
Są takie momenty, kiedy Liddy nie zastanawia się czy otworzyć etui z aparatem, po prostu to robi, a potem machinalnie spogląda przez wizjer. Czeka jedno lub dwa uderzenia serca na lukę w tłumie, na najlepsze ujęcie, na... Pstryk. ...tak bezwiedny gest, jakim jest dmuchnięcie na opadający na twarz lok.
Schowała aparat i uśmiechnęła się szeroko, kiedy Adda do niej pomachała. Tym razem Liddy faktycznie niemal w podskokach znalazła się przy kobiecie.
Och, że coś ją zatrzymało...?
- Nie, nie, nic! - odparła odruchowo, choć poczuła jak czerwienieją jej czubki uszu. Może nie powinna robić tego zdjęcia? Ale... na pewno wyszło perfekcyjne, Adda nie miałaby nic przeciwko...
Szybko jednak zmieniła tor swoich myśli słysząc kolejne pytanie.
- Tak, w jak najlepszym! - rzuciła z promiennym uśmiechem na twarzy. - Od kiedy przeszedł mi ten magiczny katar, nic mnie nie zatrzyma - oświadczyła pogodnie. Dopiero wtedy skoczna melodia przykuła jej uwagę i Liddy przechyliła się przez barierkę, żeby odnaleźć źródło dźwięku.
- Dziś jest zupełnie inaczej... - zauważyła trochę ciszej, jakby mówiła do siebie. - Wakacyjnie... też to czujesz? - zerknęła na Addę. - Hej, znasz dobrze Plymouth? Jakoś nie miałam okazji, żeby się tu porządnie powłóczyć... Chyba, że coś zaplanowałaś? Właśnie! - przypomniała sobie o czymś bardzo, bardzo ważnym:
- Super, że napisałaś - podziękowała już trochę nieśmiało, ale szczerze. - Fajnie się tak wyrwać na chwilę... z tego wszystkiego.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miała tendencje do dzielenia ludzi na przydatnych i nieprzydatnych; miała tendencje do manipulowania i wyzyskiwania, do docierania do celu po trupach. Nie była tak zręczna w walce jak chociażby auror czy członek Hipogryfów, jej siła leżała głównie w słowach, w płynnym przenikaniu przez kolejne role. Wiedziała, kiedy i jak się uśmiechnąć żeby dostać to, na czym aktualnie jej zależy, kiedy taktycznie udać zagubioną niewiastę potrzebującą pomocy silnego mężczyzny. Potrafiła się nawet rozpłakać na zawołanie i chętnie korzystała z tej sztuczki, była wyjątkowo efektowna.
Kiedyś ktoś zarzucił jej, że nigdy nie wiadomo, kiedy właściwie spotyka się z kimś z czystej sympatii, a kiedy jest to wyrachowane zagranie obliczone na jakąś korzyść; pamiętała, że skwitowała ten zarzut wzruszeniem ramion, w myśl zasady, że im więcej niedomówień, tym lepiej, przynajmniej w niektórych sytuacjach.
Dzisiejsze spotkanie nie było jednak podyktowane chęcią zysku, a sympatią. Lubiła Liddy, choć dzieliło je całe dziesięć lat różnicy to zdawać by się mogło, że ani jednej ani drugiej ten fakt specjalnie nie przeszkadza. Addzie od dawna brakowało koleżanki z którą mogłaby się gdzieś powłóczyć, może nawet zrobić coś ryzykownego albo po prostu śmiesznego.
Trwała wojna, ale czy to znaczyło, że nie można było robić nieszkodliwych głupstw?
― Świetnie. ― Uśmiechnęła się miło, w zielonych oczach odbiło się uczucie ulgi. Zawieszenie broni - zawieszeniem, ale różne wypadki krążyły po czarodziejach, jak ten paskudny katar chociażby.
Odwróciła się zwinnie, spódnica zaszeleściła, na krótki moment otulając ciaśniej uda. Adda oparła łokcie ponownie o barierkę, tym razem tyłem do ludzi na moście. Przechyliła się do przodu, uniosła na palcach; wydawać by się mogło, że jeszcze chwila i zleci.
― Ludzie chyba potrzebują chwili wytchnienia ― stwierdziła filozoficznie, zerkając na nią spod oka. ― A to zawieszenie, akurat na czas przygotowań do festiwalu, jest jak w mordę strzelił. ― Wyszczerzyła się bandycko, czerpiąc niebywałą przyjemność z używania języka mocno podwórkowego. ― Nic tylko brać ręcznik i wybrać się na wybrzeże. Opalałaś się kiedyś, Liddy? ― zainteresowała się nagle, a psotny błysk w zielonym oku nie świadczył o niczym dobrym.
Przechyliła nieco głowę w bok, kiedy wybrzmiało pytanie o jej znajomość Plymouth.
― Jak własną kieszeń ― powiedziała po chwili namysłu, uśmiechając się pięknie. Tony mówił, że niektóre jej uśmiechy to są w chuj podejrzane i w sumie ciekawiło ją, czy Liddy też to tak odbiera.
Zmrużyła miękko oczy, jak kot obserwujący kolorowego ptaszka pozostającego w błogiej nieświadomości.
― Chciałam iść na żywioł, więc nie zaplanowałam niczego konkretnego. Mogę ci pokazać parę fajnych miejsc, a możemy też poszukać jakiegoś konkretnego zajęcia. Chociażby tam ― od niechcenia skinęła głową w stronę muzykantów ― na pewno znajdzie się parę ciekawych scen do uwiecznienia. Poza tym, tańczyłaś kiedyś? Mogę ci pokazać parę kroków, przydadzą się na festiwalu. ― Mrugnęła do niej z humorem.
― Nie ma sprawy ― machnęła ręką z uśmiechem ― wszystkim nam przyda się odrobina oddechu od… ― zawahała się, jakby celowo ― tego wszystkiego ― dopowiedziała, uśmiechając się już tylko szerzej i szerzej. ― No i zamiast siedzieć na dupie w domu, zdecydowanie milej mi spotkać się z kimś, kogo lubię, spędzić razem nieco czasu. ― Wyprostowała się, klepnęła dłońmi w barierkę, gotowa działać. Działać, rozrabiać i robić głupstwa. ― Co wybierasz, Liddy? Zwiedzanie, zejście na dół do grajków? A może jeszcze co innego? Pijesz w ogóle kawę? Masz mocną głowę? Piłaś kiedyś Zieloną Wróżkę? Podobno ma się po niej halucynacje…
Kiedyś ktoś zarzucił jej, że nigdy nie wiadomo, kiedy właściwie spotyka się z kimś z czystej sympatii, a kiedy jest to wyrachowane zagranie obliczone na jakąś korzyść; pamiętała, że skwitowała ten zarzut wzruszeniem ramion, w myśl zasady, że im więcej niedomówień, tym lepiej, przynajmniej w niektórych sytuacjach.
Dzisiejsze spotkanie nie było jednak podyktowane chęcią zysku, a sympatią. Lubiła Liddy, choć dzieliło je całe dziesięć lat różnicy to zdawać by się mogło, że ani jednej ani drugiej ten fakt specjalnie nie przeszkadza. Addzie od dawna brakowało koleżanki z którą mogłaby się gdzieś powłóczyć, może nawet zrobić coś ryzykownego albo po prostu śmiesznego.
Trwała wojna, ale czy to znaczyło, że nie można było robić nieszkodliwych głupstw?
― Świetnie. ― Uśmiechnęła się miło, w zielonych oczach odbiło się uczucie ulgi. Zawieszenie broni - zawieszeniem, ale różne wypadki krążyły po czarodziejach, jak ten paskudny katar chociażby.
Odwróciła się zwinnie, spódnica zaszeleściła, na krótki moment otulając ciaśniej uda. Adda oparła łokcie ponownie o barierkę, tym razem tyłem do ludzi na moście. Przechyliła się do przodu, uniosła na palcach; wydawać by się mogło, że jeszcze chwila i zleci.
― Ludzie chyba potrzebują chwili wytchnienia ― stwierdziła filozoficznie, zerkając na nią spod oka. ― A to zawieszenie, akurat na czas przygotowań do festiwalu, jest jak w mordę strzelił. ― Wyszczerzyła się bandycko, czerpiąc niebywałą przyjemność z używania języka mocno podwórkowego. ― Nic tylko brać ręcznik i wybrać się na wybrzeże. Opalałaś się kiedyś, Liddy? ― zainteresowała się nagle, a psotny błysk w zielonym oku nie świadczył o niczym dobrym.
Przechyliła nieco głowę w bok, kiedy wybrzmiało pytanie o jej znajomość Plymouth.
― Jak własną kieszeń ― powiedziała po chwili namysłu, uśmiechając się pięknie. Tony mówił, że niektóre jej uśmiechy to są w chuj podejrzane i w sumie ciekawiło ją, czy Liddy też to tak odbiera.
Zmrużyła miękko oczy, jak kot obserwujący kolorowego ptaszka pozostającego w błogiej nieświadomości.
― Chciałam iść na żywioł, więc nie zaplanowałam niczego konkretnego. Mogę ci pokazać parę fajnych miejsc, a możemy też poszukać jakiegoś konkretnego zajęcia. Chociażby tam ― od niechcenia skinęła głową w stronę muzykantów ― na pewno znajdzie się parę ciekawych scen do uwiecznienia. Poza tym, tańczyłaś kiedyś? Mogę ci pokazać parę kroków, przydadzą się na festiwalu. ― Mrugnęła do niej z humorem.
― Nie ma sprawy ― machnęła ręką z uśmiechem ― wszystkim nam przyda się odrobina oddechu od… ― zawahała się, jakby celowo ― tego wszystkiego ― dopowiedziała, uśmiechając się już tylko szerzej i szerzej. ― No i zamiast siedzieć na dupie w domu, zdecydowanie milej mi spotkać się z kimś, kogo lubię, spędzić razem nieco czasu. ― Wyprostowała się, klepnęła dłońmi w barierkę, gotowa działać. Działać, rozrabiać i robić głupstwa. ― Co wybierasz, Liddy? Zwiedzanie, zejście na dół do grajków? A może jeszcze co innego? Pijesz w ogóle kawę? Masz mocną głowę? Piłaś kiedyś Zieloną Wróżkę? Podobno ma się po niej halucynacje…
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Wychylały się przez barierkę mostu spoglądając na ludzi w dole. Promienie letniego słońca błyskały raz po raz na łagodnych falach rzeki Plym... naprawdę było dziś inaczej niż w ostatnim czasie - gwarno, wesoło... i ta muzyka! Nawet Liddy, choć bez wątpienia buchorożec nadepnął jej na ucho, już po chwili zaczęła podrygiwać może nie do końca w takt muzyki, ale prawie!
Adda miała rację. Wszyscy potrzebowali choć na moment zapomnieć o wojnie, głodzie i smutku i korzystając z pięknej pogody i zawieszenia broni... tak po prostu odetchnąć.
Rozbawiona slangiem w wykonaniu Addy, którego się absolutnie nie spodziewała usłyszeć z jej ust, uśmiechnęła się szeroko spoglądając na nią z błyskiem w oczach.
- Nie wzięłam stroju kąpielowego - powiedziała szybko, kiedy Adda wspomniała o wybrzeżu i opalaniu, a uśmiech nie znikał jej z twarzy. Samo brodzenie po wodzie mogłoby być fajne, a do tego żadne stroje nie były przecież potrzebne, nie? Gorzej z opalaniem, którego Liddy faktycznie nigdy nie praktykowała. Nie tak umyślnie w każdym razie, bo chyba sprowadzało się do leżenia plackiem na ziemi, a to wydawało jej się dość nudnym zajęciem. Potrząsnęła więc tylko przecząco głową w odpowiedzi, ale nie wzgardziła pomysłem, zaintrygowana tym błyskiem w oczach Addy. Może to opalanie wcale nie było takie nudne jak w jej wyobrażeniach?
Parsknęła krótkim, serdecznym śmiechem słysząc tak wiele różnych propozycji spędzenia tego dnia. Taniec, włóczęga po mieście, plaża, kawa, alkohol... Do tej pory nie znała Addy pod tym względem, ale, bez dwóch zdań, choć nie sądziła, że to możliwe, zaczynała lubić ją jeszcze bardziej.
Tylko... co wybrać? Przygryzła wargę w chwili zamyślenia, po czym uśmiechnęła się psotnie i odepchnęła od barierki.
- Brak planu to najlepszy plan - zawyrokowała ostatecznie. Właściwie tak często to praktykowała, że powinno być jej życiowym mottem.
- Wybieram... wszystko!
Jej początkowe onieśmielenie zniknęło jak za dotknięciem różdżki. Złapała Addę za rękę i z uśmiechem pociągnęła ją w stronę zejścia z mostu skąd dobiegała muzyka.
Wprawdzie wielu już poległo próbując nauczyć Liddy tańczyć, bo nie dość, że nie dawała się prowadzić, to jeszcze nie rozumiała za bardzo czym jest rytm i jak go niby odróżnić od melodii i... generalnie teoria muzyki bardzo ją konfundowała, ale... Po pierwsze: wcale nie musiała tańczyć - bardzo chętnie popatrzy jak robią to inni, a jeszcze chętniej upoluje jakieś ładne, dynamiczne kadry. A po drugie: nie miała przecież obowiązku tańczyć z kimś, prawda? A skoro tak, to też spora szansa, że nikogo nie podepcze, a to sukces sam w sobie. Idealnie.
Już po chwili znalazły się na kamiennej promenadzie między spacerowiczami. Nieopodal tuż nad brzegiem ze swoim sprzętem rozstawiło się kilku grajków. Całkiem możliwe, że ta wesoła atmosfera to głównie ich zasługa, bo nie przerywali swojego skocznego kawałka, który zdążył już nawet kogoś porwać do tańca. Liddy nie potrafiła zrozumieć jakim cudem dwójka ludzi może tak wirować i skakać i pląsać i w ogóle na siebie nie wpadać ani po sobie nie deptać. Ile razy musieli ćwiczyć taki układ, że każde z nich wiedziało dokładnie co ma robić i to bez instrukcji na bieżąco? Planowali to wcześniej? Nie wiedziała, ale podobało jej się ich zgranie. Taniec, choć pozostawał dla niej zagadką, nie przestawał jej fascynować.
Jej dłoń mimowolnie sięgnęła do aparatu fotograficznego zawieszonego na szyi.
- Umiesz tak? - zagadnęła Addę i choć przesuwała opuszkami palców po urządzeniu, to jeszcze nie przyłożyła go do twarzy. Były trochę za daleko i kadr był nie taki.
- Ja jestem beznadziejna w te klocki. Tak serio-serio. Ale lubię patrzeć jak inni to robią. Taniec to prawdziwa magia, nie? - dodała.
Adda miała rację. Wszyscy potrzebowali choć na moment zapomnieć o wojnie, głodzie i smutku i korzystając z pięknej pogody i zawieszenia broni... tak po prostu odetchnąć.
Rozbawiona slangiem w wykonaniu Addy, którego się absolutnie nie spodziewała usłyszeć z jej ust, uśmiechnęła się szeroko spoglądając na nią z błyskiem w oczach.
- Nie wzięłam stroju kąpielowego - powiedziała szybko, kiedy Adda wspomniała o wybrzeżu i opalaniu, a uśmiech nie znikał jej z twarzy. Samo brodzenie po wodzie mogłoby być fajne, a do tego żadne stroje nie były przecież potrzebne, nie? Gorzej z opalaniem, którego Liddy faktycznie nigdy nie praktykowała. Nie tak umyślnie w każdym razie, bo chyba sprowadzało się do leżenia plackiem na ziemi, a to wydawało jej się dość nudnym zajęciem. Potrząsnęła więc tylko przecząco głową w odpowiedzi, ale nie wzgardziła pomysłem, zaintrygowana tym błyskiem w oczach Addy. Może to opalanie wcale nie było takie nudne jak w jej wyobrażeniach?
Parsknęła krótkim, serdecznym śmiechem słysząc tak wiele różnych propozycji spędzenia tego dnia. Taniec, włóczęga po mieście, plaża, kawa, alkohol... Do tej pory nie znała Addy pod tym względem, ale, bez dwóch zdań, choć nie sądziła, że to możliwe, zaczynała lubić ją jeszcze bardziej.
Tylko... co wybrać? Przygryzła wargę w chwili zamyślenia, po czym uśmiechnęła się psotnie i odepchnęła od barierki.
- Brak planu to najlepszy plan - zawyrokowała ostatecznie. Właściwie tak często to praktykowała, że powinno być jej życiowym mottem.
- Wybieram... wszystko!
Jej początkowe onieśmielenie zniknęło jak za dotknięciem różdżki. Złapała Addę za rękę i z uśmiechem pociągnęła ją w stronę zejścia z mostu skąd dobiegała muzyka.
Wprawdzie wielu już poległo próbując nauczyć Liddy tańczyć, bo nie dość, że nie dawała się prowadzić, to jeszcze nie rozumiała za bardzo czym jest rytm i jak go niby odróżnić od melodii i... generalnie teoria muzyki bardzo ją konfundowała, ale... Po pierwsze: wcale nie musiała tańczyć - bardzo chętnie popatrzy jak robią to inni, a jeszcze chętniej upoluje jakieś ładne, dynamiczne kadry. A po drugie: nie miała przecież obowiązku tańczyć z kimś, prawda? A skoro tak, to też spora szansa, że nikogo nie podepcze, a to sukces sam w sobie. Idealnie.
Już po chwili znalazły się na kamiennej promenadzie między spacerowiczami. Nieopodal tuż nad brzegiem ze swoim sprzętem rozstawiło się kilku grajków. Całkiem możliwe, że ta wesoła atmosfera to głównie ich zasługa, bo nie przerywali swojego skocznego kawałka, który zdążył już nawet kogoś porwać do tańca. Liddy nie potrafiła zrozumieć jakim cudem dwójka ludzi może tak wirować i skakać i pląsać i w ogóle na siebie nie wpadać ani po sobie nie deptać. Ile razy musieli ćwiczyć taki układ, że każde z nich wiedziało dokładnie co ma robić i to bez instrukcji na bieżąco? Planowali to wcześniej? Nie wiedziała, ale podobało jej się ich zgranie. Taniec, choć pozostawał dla niej zagadką, nie przestawał jej fascynować.
Jej dłoń mimowolnie sięgnęła do aparatu fotograficznego zawieszonego na szyi.
- Umiesz tak? - zagadnęła Addę i choć przesuwała opuszkami palców po urządzeniu, to jeszcze nie przyłożyła go do twarzy. Były trochę za daleko i kadr był nie taki.
- Ja jestem beznadziejna w te klocki. Tak serio-serio. Ale lubię patrzeć jak inni to robią. Taniec to prawdziwa magia, nie? - dodała.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Adda dmuchnęła w opadający na czoło lok i przelotnie pomyślała o tym, że niekiedy na plaży nie trzeba mieć stroju kąpielowego. Ani ogólnie… żadnego stroju. Nie była jednak pewna, czy takie beztroskie stwierdzenie Liddy nie speszy, a bądź co bądź, zależało jej na tym, żeby czuła się beztrosko i komfortowo. Wśród znajomych Adda uchodziła za bezwstydnicę i niewiele było rzeczy, które przywoływały naturalny pąs rozlewający się na policzkach, ale szanowała granice innych ludzi.
Poza tym, nawet bez stroju (ale jednak wciąż w ubraniu!) dało się na plaży zrobić parę ciekawych rzeczy: poszukać muszli, posiedzieć na skałkach i pomoczyć nogi albo nawet się wykąpać, nie przejmując się tym, jak materiał ubrania zareaguje na kontakt ze słoną wodą.
Parsknęła śmiechem i pokręciła głową. Jakby słyszała samą siebie.
― Doskonały wybór! ― Przyklasnęła jej. ― Sama bym lepiej nie wybrała!
Początkowo zastanawiało ją to, jak Liddy odnajdzie się w sytuacji wykraczającej poza ramy zawodowe, kiedy znajdą się na polu neutralnym, nieograniczonym zasadami wojennymi i ścisłymi wytycznymi podziemnego Ministerstwa, ale rzeczywistość przeszła jej najśmielsze oczekiwania. Z ochotą dała jej się pociągnąć w stronę zejścia z mostu, w powietrzu wietrząc nadchodzącą przygodę.
Wmieszały się w tłum bez problemu, muzyka przybrała na sile, a wygrywana melodia wplątała się między myśli Addy, skłaniając ją do przeciągnięcia spojrzeniem po zebranych wokół ludziach. Ilu z nich odważyłoby się zatańczyć z nieznajomą? Ilu z nich by jej nie podeptało przy okazji? O własne odnalezienie się w sytuacji nawet się nie martwiła, była mistrzynią improwizacji i spontaniczności ― w miejsce nieznanego kroku zaraz wymyśliłaby jakiś inny albo gładko zamaskowała pomyłkę obrotem.
Zatrzymały się tuż przy prowizorycznie wyznaczonym “parkiecie” ― kawałku kamiennej promenady, Adda zerknęła ciekawsko na Liddy, ciekawa, czy młodsza czarownica da się namówić na chwilę szaleństwa.
― No pewnie, że umiem ― potaknęła żywo, z bandyckim uśmiechem goszczącym na wargach, a spojrzenie mimowolnie zsunęło się na jej dłonie trzymające aparat; chwilę potem dotarły do niej także słowa o tym, że Liddy nie czuje się tancerką. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, zielone oczy błysnęły drapieżnie, ofiara została zlokalizowana ponad ramieniem lotniczki. Wysoki, całkiem dobrze zbudowany blondyn ― Adda zawsze miała słabość do blondynów ― z iskrą w ciemnych oczach. Złapał jej spojrzenie, uśmiechnął się połową ust, nieco tajemniczo, jakby na zachętę.
― Ty lubisz patrzeć i masz aparat, a ja lubię tańczyć i - o zobacz, już tu idzie - mam do tego odpowiedniego partnera. Zrobimy więc tak ― zawyrokowała, wyciągając dłoń do nieznajomego, ten ujął ją w swoją; gładko i pewnie, jakby proszenie nieznajomych do tańca nie było dla niego pierwszyzną ― ja zrobię to, co umiem najlepiej i ty zrobisz to, co umiesz najlepiej ― puściła do niej oko ― jestem pewna, że będą same świetne kadry i ujęcia.
Dała się poprowadzić mężczyźnie parę metrów dalej, ale ani kroku więcej, wciąż na uwadze mając ewentualne kadry, ale i czystą przyzwoitość ― nie chciała, żeby Liddy czuła się pozostawiona sama sobie; jej pląsy z nowopoznanym panem były elementem rozrywkowym, lekkim wygłupem, który miał poprawić im obu nastrój, a lotniczce dać szansę na zrobienie paru fajnych zdjęć, niczym więcej.
Wpadli w melodię zręcznie, z wprawą godną profesjonalistów. Adda chwilowo grała potulną dziewczynę; jej dłoń spoczęła przepisowo na męskim ramieniu, nie próbowała odebrać mu prowadzenia. Kroki stawiała miękko i płynnie, z niewymuszoną swobodą, nie popełniła błędu przy skomplikowanym obrocie, ani przy zmianie kierunku. Można byłoby się nawet pokusić o stwierdzenie, że za Adrianę ktoś się podszył, bowiem każdy kolejny krok i każdy kolejny gest był grzeczniejszy niż poprzedni, trzymający się schematu i pewnych konwenansów.
Ale znawcy tematu wiedzieć mogli, że to tylko pozory, że to tylko jej kolejna gra, a grande finale zbliża się wielkimi krokami.
Tajemniczy jegomość uśmiechnął się połową ust, żaden komentarz nie padł z jego strony, jakby dokładnie tego się spodziewał. Adda wykorzystała sytuację, zgodnie z przewidywaniami wyłamała się ze schematu, obróciła nim w wymyślny sposób, przejęła kontrolę nad tańcem. Wykonali niestandardową figurę z innego zestawu, choć zaskakująco pasującą do wygrywanej przez grajków melodii.
Nie nacieszyła się długo prowadzeniem, kompan szybko ukrócił kolejne próby wejścia mu na głowę. Pochwycił ją w talii, otoczył ciasno ramieniem, ciało zetknęło się z ciałem. Adda wcale nie pozostała mu dłużna, dłoń powędrowała po barku, badając przy tym wyrobiony mięsień przez materiał koszuli. Wnioski z przeprowadzonego badania przedstawiały się nader interesująco; uśmiechnęła się w odpowiedzi przebiegle pod nosem, pochwyciła spojrzenie mężczyzny. Nim doszło do niej do czego zmierza, już była w powietrzu, wprawnie uniósł ją w górę i zakręcił się z nią z wprawą, szybko, zwinnie; jej włosy rozlały się jasną wstęgą pod wpływem wiatru.
Grajkowie doprowadzili melodię utworu do końca, Adda skończyła już na ziemi, wdzięcznie wygięta w tył, wsparta o ramię czarodzieja. Poświęciła chwilę, być może nieco zbyt długą, na błądzenie spojrzeniem po jego twarzy; poświęciła kolejną na odchylenie głowy, wyeksponowanie szyi. Tym razem pochwyciła spojrzenie Liddy i uśmiechnęła się w sposób tyle samo łobuzerski, co niepokojący, budzący przyjemny dreszcz lub ewentualne rumieńce.
― I jak? ― spytała, lekko zdyszana, i dała się podciągnąć w górę, podziękowała nieznajomemu krótkim uśmiechem, a pytanie o imię zignorowała. ― Mam nadzieję, że było co fotografować?
Poza tym, nawet bez stroju (ale jednak wciąż w ubraniu!) dało się na plaży zrobić parę ciekawych rzeczy: poszukać muszli, posiedzieć na skałkach i pomoczyć nogi albo nawet się wykąpać, nie przejmując się tym, jak materiał ubrania zareaguje na kontakt ze słoną wodą.
Parsknęła śmiechem i pokręciła głową. Jakby słyszała samą siebie.
― Doskonały wybór! ― Przyklasnęła jej. ― Sama bym lepiej nie wybrała!
Początkowo zastanawiało ją to, jak Liddy odnajdzie się w sytuacji wykraczającej poza ramy zawodowe, kiedy znajdą się na polu neutralnym, nieograniczonym zasadami wojennymi i ścisłymi wytycznymi podziemnego Ministerstwa, ale rzeczywistość przeszła jej najśmielsze oczekiwania. Z ochotą dała jej się pociągnąć w stronę zejścia z mostu, w powietrzu wietrząc nadchodzącą przygodę.
Wmieszały się w tłum bez problemu, muzyka przybrała na sile, a wygrywana melodia wplątała się między myśli Addy, skłaniając ją do przeciągnięcia spojrzeniem po zebranych wokół ludziach. Ilu z nich odważyłoby się zatańczyć z nieznajomą? Ilu z nich by jej nie podeptało przy okazji? O własne odnalezienie się w sytuacji nawet się nie martwiła, była mistrzynią improwizacji i spontaniczności ― w miejsce nieznanego kroku zaraz wymyśliłaby jakiś inny albo gładko zamaskowała pomyłkę obrotem.
Zatrzymały się tuż przy prowizorycznie wyznaczonym “parkiecie” ― kawałku kamiennej promenady, Adda zerknęła ciekawsko na Liddy, ciekawa, czy młodsza czarownica da się namówić na chwilę szaleństwa.
― No pewnie, że umiem ― potaknęła żywo, z bandyckim uśmiechem goszczącym na wargach, a spojrzenie mimowolnie zsunęło się na jej dłonie trzymające aparat; chwilę potem dotarły do niej także słowa o tym, że Liddy nie czuje się tancerką. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, zielone oczy błysnęły drapieżnie, ofiara została zlokalizowana ponad ramieniem lotniczki. Wysoki, całkiem dobrze zbudowany blondyn ― Adda zawsze miała słabość do blondynów ― z iskrą w ciemnych oczach. Złapał jej spojrzenie, uśmiechnął się połową ust, nieco tajemniczo, jakby na zachętę.
― Ty lubisz patrzeć i masz aparat, a ja lubię tańczyć i - o zobacz, już tu idzie - mam do tego odpowiedniego partnera. Zrobimy więc tak ― zawyrokowała, wyciągając dłoń do nieznajomego, ten ujął ją w swoją; gładko i pewnie, jakby proszenie nieznajomych do tańca nie było dla niego pierwszyzną ― ja zrobię to, co umiem najlepiej i ty zrobisz to, co umiesz najlepiej ― puściła do niej oko ― jestem pewna, że będą same świetne kadry i ujęcia.
Dała się poprowadzić mężczyźnie parę metrów dalej, ale ani kroku więcej, wciąż na uwadze mając ewentualne kadry, ale i czystą przyzwoitość ― nie chciała, żeby Liddy czuła się pozostawiona sama sobie; jej pląsy z nowopoznanym panem były elementem rozrywkowym, lekkim wygłupem, który miał poprawić im obu nastrój, a lotniczce dać szansę na zrobienie paru fajnych zdjęć, niczym więcej.
Wpadli w melodię zręcznie, z wprawą godną profesjonalistów. Adda chwilowo grała potulną dziewczynę; jej dłoń spoczęła przepisowo na męskim ramieniu, nie próbowała odebrać mu prowadzenia. Kroki stawiała miękko i płynnie, z niewymuszoną swobodą, nie popełniła błędu przy skomplikowanym obrocie, ani przy zmianie kierunku. Można byłoby się nawet pokusić o stwierdzenie, że za Adrianę ktoś się podszył, bowiem każdy kolejny krok i każdy kolejny gest był grzeczniejszy niż poprzedni, trzymający się schematu i pewnych konwenansów.
Ale znawcy tematu wiedzieć mogli, że to tylko pozory, że to tylko jej kolejna gra, a grande finale zbliża się wielkimi krokami.
Tajemniczy jegomość uśmiechnął się połową ust, żaden komentarz nie padł z jego strony, jakby dokładnie tego się spodziewał. Adda wykorzystała sytuację, zgodnie z przewidywaniami wyłamała się ze schematu, obróciła nim w wymyślny sposób, przejęła kontrolę nad tańcem. Wykonali niestandardową figurę z innego zestawu, choć zaskakująco pasującą do wygrywanej przez grajków melodii.
Nie nacieszyła się długo prowadzeniem, kompan szybko ukrócił kolejne próby wejścia mu na głowę. Pochwycił ją w talii, otoczył ciasno ramieniem, ciało zetknęło się z ciałem. Adda wcale nie pozostała mu dłużna, dłoń powędrowała po barku, badając przy tym wyrobiony mięsień przez materiał koszuli. Wnioski z przeprowadzonego badania przedstawiały się nader interesująco; uśmiechnęła się w odpowiedzi przebiegle pod nosem, pochwyciła spojrzenie mężczyzny. Nim doszło do niej do czego zmierza, już była w powietrzu, wprawnie uniósł ją w górę i zakręcił się z nią z wprawą, szybko, zwinnie; jej włosy rozlały się jasną wstęgą pod wpływem wiatru.
Grajkowie doprowadzili melodię utworu do końca, Adda skończyła już na ziemi, wdzięcznie wygięta w tył, wsparta o ramię czarodzieja. Poświęciła chwilę, być może nieco zbyt długą, na błądzenie spojrzeniem po jego twarzy; poświęciła kolejną na odchylenie głowy, wyeksponowanie szyi. Tym razem pochwyciła spojrzenie Liddy i uśmiechnęła się w sposób tyle samo łobuzerski, co niepokojący, budzący przyjemny dreszcz lub ewentualne rumieńce.
― I jak? ― spytała, lekko zdyszana, i dała się podciągnąć w górę, podziękowała nieznajomemu krótkim uśmiechem, a pytanie o imię zignorowała. ― Mam nadzieję, że było co fotografować?
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Liddy na szczęście nie miała większego problemu z przestawieniem się z formalnego na nieformalny tryb. Gorzej było w drugą stronę... ale w tej chwili nie było sensu się tym przejmować.
Adda się nie opierała, tylko dała się pociągnąć w dół na rozbrzmiewającą muzyką promenadę. Ale choć sama przyznała, że umie tańczyć jak ta parka wirująca koło grajków... na szczęście nie postanowiła ciągnąć tam ze sobą Liddy. Już wielu tego próbowało, serio, i nikomu się nie udało, a to tylko zniechęcało Moorównę do nauki jeszcze bardziej. Zamiast tego jednak Adda zaproponowała idealne w swej prostocie rozwiązanie, na które Lydia rozpromieniła się jeszcze bardziej. Przytaknęła i dziarsko złapała za aparat w momencie, w którym mężczyzna wyciągnął rękę do blondynki. Swoją drogą to było najszybsze poproszenie kogoś do tańca przez nieznajomego, jakie Liddy w życiu widziała. Wprawdzie nie była częstym świadkiem tego typu sytuacji, ale wciąż. Zrobiło to na niej wrażenie.
Nie zatrzymała się jednak na tej myśli specjalnie długo, bo kiedy para zaczęła tańczyć, Liddy skupiła się na tym co widzi w obiektywie aparatu.
Jeśli kiedykolwiek miałaby do czegoś przyrównać fotografię, to chyba odpowiedziałaby, że jest to jak łapanie ćmy tak, by nie zrobić jej krzywdy. To trochę jak polowanie na dobry moment, trzeba się skupić i obserwować cel, spróbować przewidzieć jego następny ruch, choć jest to trudne, bo życie jak lot ćmy jest zazwyczaj bardzo chaotyczne. I właśnie dlatego robienie zdjęć Lydii nigdy się nie nudziło. W jednej chwili sądziła, że rozgryzła ten rytm, że wie co nastąpi dalej, naciska na wyzwalacz, ale w ostatnim ułamku sekundy życie, kadr i ćma potrafią ją zaskoczyć. Teraz do tej wyliczanki mogła dodać również taniec Addy. Zaczął się spokojnie w swojej żywiołowości, niemal powściągliwie, choć początkowo Lydia tego nie widziała. Polowała na kadry, które swoją drogą wyglądały całkiem zacnie, przynajmniej teraz, w obiektywie, bo jakie z tego wyjdą zdjęcia, tego nigdy nie wiedziała.
Im dłużej jednak para ze sobą tańczyła, tym robiła to odważniej, zupełnie jakby oboje... rozmawiali(!), ale bez słów, poznawali się. Dotarło to do Lydii właściwie dopiero, kiedy tancerze nagle przełamali początkową schematyczność, a potem... potem się zaczęło dziać. Moorówna była wniebowzięta mogąc uwieczniać tą dynamikę i ruch i te figury, ale... w pewnym momencie musiała oderwać wzrok od obiektywu i zacząć całą scenę chłonąć w osłupieniu bez urządzenia i z nieświadomie rozchylonymi wargami. Byli... byli po prostu niesamowici! Dopiero po chwili Lydia otrząsnęła się z podziwu i wróciła do robienia zdjęć ostatnie pstryknięcie migawki poświęcając na moment, kiedy Adda jak w zwolnionym tempie odchyliła się w tył i na nią spojrzała. Wow.
Cały spektakl tak podobał się Lydii, że żałowała, że skończyli tańczyć, ale jednocześnie nie mogła ustać spokojnie w miejscu z podekscytowania.
- Żartujesz?! - wyrzuciła z siebie momentalnie, gdy Adda znów znalazła się obok. - Oficjalnie: to było nie-sa-mo-wi-te! Wow! Gdzie się tego nauczyłaś? - wyrzucała z siebie kolejne słowa i tylko zerknęła na partnera tanecznego Addy, który zignorowany zaczął się oddalać. - I naprawdę się nie znaliście... J-jak? Wow. Chodź! To wymaga toastu! Albo przynajmniej czegoś zimnego do picia, nie sądzisz? - Lidka z ożywieniem ruszyła promenadą, choć nie do końca wiedziała, czy w dobrym kierunku. Zresztą... czy to ważne? Gdzieś dojdą, co nie? I jakieś miejsce znajdą.
Kiedy trochę oddaliły się od źródła muzyki, jedna myśl nie dała Lydii spokoju na tyle, że musiała zostać wypowiedziana.
- Adda? - Liddy ściszyła głos, chyba nie powinna pytać o takie rzeczy, ale zwyczajnie nie mogła się powstrzymać. - Omamiłaś tego gostka jednym spojrzeniem... Czy jesteś półwilą? - wypaliła w dodatku całkiem na serio. Dotąd nie znała żadnej półwili, a przynajmniej nic jej o tym nie było wiadomo. Wprawdzie chodziła plotka po Hogwarcie, że jedna z Ślizgonek nią była... ale niepotwierdzona plotka, to tylko plotka i Liddy nie mogła mieć pewności czy tak było w rzeczywistości. Niewiele zresztą wiedziała o półwilach oprócz tego, że potrafiły uwieść faceta jednym spojrzeniem. Tak jak to zrobiła przed chwilą Adda - Liddy była o tym przekonana.
Adda się nie opierała, tylko dała się pociągnąć w dół na rozbrzmiewającą muzyką promenadę. Ale choć sama przyznała, że umie tańczyć jak ta parka wirująca koło grajków... na szczęście nie postanowiła ciągnąć tam ze sobą Liddy. Już wielu tego próbowało, serio, i nikomu się nie udało, a to tylko zniechęcało Moorównę do nauki jeszcze bardziej. Zamiast tego jednak Adda zaproponowała idealne w swej prostocie rozwiązanie, na które Lydia rozpromieniła się jeszcze bardziej. Przytaknęła i dziarsko złapała za aparat w momencie, w którym mężczyzna wyciągnął rękę do blondynki. Swoją drogą to było najszybsze poproszenie kogoś do tańca przez nieznajomego, jakie Liddy w życiu widziała. Wprawdzie nie była częstym świadkiem tego typu sytuacji, ale wciąż. Zrobiło to na niej wrażenie.
Nie zatrzymała się jednak na tej myśli specjalnie długo, bo kiedy para zaczęła tańczyć, Liddy skupiła się na tym co widzi w obiektywie aparatu.
Jeśli kiedykolwiek miałaby do czegoś przyrównać fotografię, to chyba odpowiedziałaby, że jest to jak łapanie ćmy tak, by nie zrobić jej krzywdy. To trochę jak polowanie na dobry moment, trzeba się skupić i obserwować cel, spróbować przewidzieć jego następny ruch, choć jest to trudne, bo życie jak lot ćmy jest zazwyczaj bardzo chaotyczne. I właśnie dlatego robienie zdjęć Lydii nigdy się nie nudziło. W jednej chwili sądziła, że rozgryzła ten rytm, że wie co nastąpi dalej, naciska na wyzwalacz, ale w ostatnim ułamku sekundy życie, kadr i ćma potrafią ją zaskoczyć. Teraz do tej wyliczanki mogła dodać również taniec Addy. Zaczął się spokojnie w swojej żywiołowości, niemal powściągliwie, choć początkowo Lydia tego nie widziała. Polowała na kadry, które swoją drogą wyglądały całkiem zacnie, przynajmniej teraz, w obiektywie, bo jakie z tego wyjdą zdjęcia, tego nigdy nie wiedziała.
Im dłużej jednak para ze sobą tańczyła, tym robiła to odważniej, zupełnie jakby oboje... rozmawiali(!), ale bez słów, poznawali się. Dotarło to do Lydii właściwie dopiero, kiedy tancerze nagle przełamali początkową schematyczność, a potem... potem się zaczęło dziać. Moorówna była wniebowzięta mogąc uwieczniać tą dynamikę i ruch i te figury, ale... w pewnym momencie musiała oderwać wzrok od obiektywu i zacząć całą scenę chłonąć w osłupieniu bez urządzenia i z nieświadomie rozchylonymi wargami. Byli... byli po prostu niesamowici! Dopiero po chwili Lydia otrząsnęła się z podziwu i wróciła do robienia zdjęć ostatnie pstryknięcie migawki poświęcając na moment, kiedy Adda jak w zwolnionym tempie odchyliła się w tył i na nią spojrzała. Wow.
Cały spektakl tak podobał się Lydii, że żałowała, że skończyli tańczyć, ale jednocześnie nie mogła ustać spokojnie w miejscu z podekscytowania.
- Żartujesz?! - wyrzuciła z siebie momentalnie, gdy Adda znów znalazła się obok. - Oficjalnie: to było nie-sa-mo-wi-te! Wow! Gdzie się tego nauczyłaś? - wyrzucała z siebie kolejne słowa i tylko zerknęła na partnera tanecznego Addy, który zignorowany zaczął się oddalać. - I naprawdę się nie znaliście... J-jak? Wow. Chodź! To wymaga toastu! Albo przynajmniej czegoś zimnego do picia, nie sądzisz? - Lidka z ożywieniem ruszyła promenadą, choć nie do końca wiedziała, czy w dobrym kierunku. Zresztą... czy to ważne? Gdzieś dojdą, co nie? I jakieś miejsce znajdą.
Kiedy trochę oddaliły się od źródła muzyki, jedna myśl nie dała Lydii spokoju na tyle, że musiała zostać wypowiedziana.
- Adda? - Liddy ściszyła głos, chyba nie powinna pytać o takie rzeczy, ale zwyczajnie nie mogła się powstrzymać. - Omamiłaś tego gostka jednym spojrzeniem... Czy jesteś półwilą? - wypaliła w dodatku całkiem na serio. Dotąd nie znała żadnej półwili, a przynajmniej nic jej o tym nie było wiadomo. Wprawdzie chodziła plotka po Hogwarcie, że jedna z Ślizgonek nią była... ale niepotwierdzona plotka, to tylko plotka i Liddy nie mogła mieć pewności czy tak było w rzeczywistości. Niewiele zresztą wiedziała o półwilach oprócz tego, że potrafiły uwieść faceta jednym spojrzeniem. Tak jak to zrobiła przed chwilą Adda - Liddy była o tym przekonana.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na przestrzeni lat pełnych dość swobodnego podejścia do ludzi i związków, Adda nauczyła się wielu sztuczek, które pozwalały jej wabić do siebie mężczyzn nadzwyczaj skutecznie. Rozmowa pozbawiona słów i dźwięków była jedną z jej specjalności, potrafiła wprawnie rozpoznać intencje czające się w cudzym spojrzeniu i je rozegrać w taki sposób, by dostać to na czym jej aktualnie zależało. Gładko poruszała się w towarzystwie, dopasowywała się do niego, błyszczała w tłumie. Łatwo było jej zawiesić spojrzenie na kimś ciekawym, okazać mu zainteresowanie, sprawdzić ile czasu potrzebuje by rzucić na niego swoisty urok, który nie zamykał się w przestrzeni znanych czarodziejom zaklęć. Czary uprawiane przez Addę w pubie, na parkiecie, na spotkaniu, można było nazwać po prostu kokieterią i obeznaniem w temacie.
Gość, który tak ochoczo zabrał ją do tańca wyglądał na takiego, który sam szuka rozrywki, chwili wytchnienia i być może okazji na to, by przekuć krótki taniec w coś, co przeciągnie się aż do wieczora. Znała ten typ aż nazbyt dobrze, więc wiedziała, że wystarczy minimum wysiłku by rozpocząć efektywne przedstawienie, a o to jej przecież chodziło. O chwilę przyjemności dla siebie ― w końcu bardzo lubiła tańce ― i dla Liddy.
Dla każdego coś dobrego.
Adda uśmiechnęła się szeroko, bardzo zadowolona z tego, jak jej popis został przyjęty i kłamstwem byłoby stwierdzenie, że zachwyt Lydii jej się nie podobał. Zaczesała kosmyk włosów za ucho, na chwilę przyjmując minę niewiniątka i parsknęła zaraz pod nosem, nie mogąc się opanować.
― Tu i tam ― stwierdziła tajemniczo, puszczając koleżance oczko. ― W przeszłości dużo czasu spędziłam na potańcówkach, a trening czyni mistrza, więc trochę wyszło samo, a trochę mam do tego talent, a jeszcze trochę przypisać można temu, że trafiali mi się całkiem dobrzy partnerzy do tańca. ― Nie była pewna na ile powinna ją wprowadzać w to, czego jeszcze szukała na takich potańcówkach, a co było nieodłącznym elementem całego cyklu łowieckiego. Ale w sumie… Liddy była dorosła, prawda?
― Nie, nie znaliśmy się ― stwierdziła z iskierkami śmiechu dźwięczącymi w głosie. ― Po pewnym czasie spędzonym na byciu podrywaną przez mężczyzn uczysz się rozpoznawać to, czego chcą. Zazwyczaj mają to wypisane na twarzy, a niektórzy to nawet na czole ― parsknęła znów i ochoczo ruszyła za Lydią, starając się dotrzymać jej kroku. ― Hm, niedaleko stąd jest pub, tam powinni mieć coś zimnego! ― dodała z zapałem, odnajdując autentyczną przyjemność w spędzaniu czasu w taki sposób. Czasami spotkania bywały trudne i męczące, a jej nie pozostawało w takich chwilach nic innego, jak gładkie wejście w wybraną rolę by ocalić znajomość i nie zrobić komuś przykrości, ale na szczęście nie musiała tego robić z Liddy. Początkowo drzemała w niej lekka obawa co do tego, czy dogadają się także poza pracą, w końcu przeszło dziesięć lat różnicy to nie w kij dmuchał, ale ta obawa ustąpiła już na moście, kiedy dyskutowały przechylone przez barierkę.
― Hm? ― Zwróciła twarz w stronę łączniczki, kiedy ta wypowiedziała jej imię, ale ledwo padło kolejne pytanie, a Adda znów parsknęła śmiechem. Szczerym, lekkim, pełnym sympatii. ― Matko, Liddy, nawet nie wiesz, jak takie geny ułatwiłyby mi życie! ― odparła, nadal chichocząc. ― Wiesz co, biorę to jako komplement, bo szczerze przyznam, że obok wili to moi przodkowie nawet nie stali. To, co widziałaś przy grajkach to po prostu doświadczenie. ― Jej uśmiech w jednym momencie zmienił się z wesołego na łobuzerski i sugestywny. ― Mogę ci pokazać parę sztuczek, jeśli chcesz. Chociaż chyba główną sztuczką i tajemnicą jest to, żeby się nie peszyć zalotami, to ich zbija z tropu. Przynajmniej niektórych. ― Przelotnie pomyślała o pierwszym spotkaniu z Michaelem w kawiarni londyńskiego Ministerstwa Magii. Nie wydawał się wtedy zbity z tropu, nie tak do końca. Ale efekt i tak osiągnęła.
Gość, który tak ochoczo zabrał ją do tańca wyglądał na takiego, który sam szuka rozrywki, chwili wytchnienia i być może okazji na to, by przekuć krótki taniec w coś, co przeciągnie się aż do wieczora. Znała ten typ aż nazbyt dobrze, więc wiedziała, że wystarczy minimum wysiłku by rozpocząć efektywne przedstawienie, a o to jej przecież chodziło. O chwilę przyjemności dla siebie ― w końcu bardzo lubiła tańce ― i dla Liddy.
Dla każdego coś dobrego.
Adda uśmiechnęła się szeroko, bardzo zadowolona z tego, jak jej popis został przyjęty i kłamstwem byłoby stwierdzenie, że zachwyt Lydii jej się nie podobał. Zaczesała kosmyk włosów za ucho, na chwilę przyjmując minę niewiniątka i parsknęła zaraz pod nosem, nie mogąc się opanować.
― Tu i tam ― stwierdziła tajemniczo, puszczając koleżance oczko. ― W przeszłości dużo czasu spędziłam na potańcówkach, a trening czyni mistrza, więc trochę wyszło samo, a trochę mam do tego talent, a jeszcze trochę przypisać można temu, że trafiali mi się całkiem dobrzy partnerzy do tańca. ― Nie była pewna na ile powinna ją wprowadzać w to, czego jeszcze szukała na takich potańcówkach, a co było nieodłącznym elementem całego cyklu łowieckiego. Ale w sumie… Liddy była dorosła, prawda?
― Nie, nie znaliśmy się ― stwierdziła z iskierkami śmiechu dźwięczącymi w głosie. ― Po pewnym czasie spędzonym na byciu podrywaną przez mężczyzn uczysz się rozpoznawać to, czego chcą. Zazwyczaj mają to wypisane na twarzy, a niektórzy to nawet na czole ― parsknęła znów i ochoczo ruszyła za Lydią, starając się dotrzymać jej kroku. ― Hm, niedaleko stąd jest pub, tam powinni mieć coś zimnego! ― dodała z zapałem, odnajdując autentyczną przyjemność w spędzaniu czasu w taki sposób. Czasami spotkania bywały trudne i męczące, a jej nie pozostawało w takich chwilach nic innego, jak gładkie wejście w wybraną rolę by ocalić znajomość i nie zrobić komuś przykrości, ale na szczęście nie musiała tego robić z Liddy. Początkowo drzemała w niej lekka obawa co do tego, czy dogadają się także poza pracą, w końcu przeszło dziesięć lat różnicy to nie w kij dmuchał, ale ta obawa ustąpiła już na moście, kiedy dyskutowały przechylone przez barierkę.
― Hm? ― Zwróciła twarz w stronę łączniczki, kiedy ta wypowiedziała jej imię, ale ledwo padło kolejne pytanie, a Adda znów parsknęła śmiechem. Szczerym, lekkim, pełnym sympatii. ― Matko, Liddy, nawet nie wiesz, jak takie geny ułatwiłyby mi życie! ― odparła, nadal chichocząc. ― Wiesz co, biorę to jako komplement, bo szczerze przyznam, że obok wili to moi przodkowie nawet nie stali. To, co widziałaś przy grajkach to po prostu doświadczenie. ― Jej uśmiech w jednym momencie zmienił się z wesołego na łobuzerski i sugestywny. ― Mogę ci pokazać parę sztuczek, jeśli chcesz. Chociaż chyba główną sztuczką i tajemnicą jest to, żeby się nie peszyć zalotami, to ich zbija z tropu. Przynajmniej niektórych. ― Przelotnie pomyślała o pierwszym spotkaniu z Michaelem w kawiarni londyńskiego Ministerstwa Magii. Nie wydawał się wtedy zbity z tropu, nie tak do końca. Ale efekt i tak osiągnęła.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Wszyscy tak zawsze mówili, w sensie - z tym treningiem - że wystarczy ćwiczyć i już. I umie się tańczyć. Lidce się to jednak nie widziało. Może to po prostu nie działało u niej? Może nie w przypadku tańca? Co z tego, że wykuje na pamięć kroki, skoro nie wie kiedy jaki postawić? Miała wrażenie, że wszyscy ukrywają przed nią jakąś tajemnicę tańca, coś, o czym wszyscy wiedzą i dzięki czemu potrafią się porozumieć bez słów i tylko jej w to nie wtajemniczyli. A może było tak jak Adda powiedziała? Że do tego trzeba jeszcze dobrego partnera i talentu? Gdyby Liddy się postarała, to dobrego tancerza by znalazła (dałaby sobie łeb uciąć, że Marcel i Jim potrafili tańczyć, chociaż prędzej by spłonęła na stosie niż ich poprosiła o naukę), ale pozostawał ten aspekt talentu. Liddy najwyraźniej miała antytalent i postanowiła to zaakceptować.
Za to Adda... Wow, Adda była kobietą wielu talentów i kiedy powiedziała, że umie odczytywać intencje mężczyzn dzięki doświadczeniu bycia podrywaną, to Liddy spojrzała na nią z jeszcze większym podziwem (a nie sądziła, że się to da zrobić). Po pierwsze: to dopiero świetna umiejętność! A po drugie: jak często trzeba być podrywanym, żeby potem na pierwszy rzut oka umieć określić, że ktoś zamierza cię poderwać? Wow!
Liddy zaśmiała się krótko na jej słowa, choć nie do końca zrozumiała o co chodzi z tym "wypisaniem zamiarów na czole". Nie chciała jednak dać tego po sobie poznać.
- O świetnie! - ucieszyła się na wieść o pubie w okolicy, bo oto miały już cel wyprawy i Lidka tym raźniej parła do przodu.
Tylko kiedy na jej podejrzenie Adda zaśmiała się wyraźnie rozbawiona, Liddy przez chwilę naprawdę myślała, że palnęła jakąś straszną głupotę z tą półwilą. Znaczy... jak sama czarownica już po chwili przyznała, nie miała wilowego genu, więc to pewnie przez to, chociaż Liddy wciąż jej się przez dłuższy moment przyglądała chcąc ocenić, czy Adda faktycznie mówi teraz prawdę. Może to tajemnica? Twierdziła, że to doświadczenie... chociaż Liddy wciąż uważała, że spokojnie mogłaby w niej płynąć wila krew. Może Adda nawet o tym nie wiedziała? Tak czy siak... w sumie wychodziło na jedno.
- Czyli nawet nie potrzebujesz tych genów - zauważyła uśmiechając się półgębkiem zadowolona ze swojej konkluzji. Poznała kolejny talent Addy i nawet otrzymała propozycję lekcji. I było to kuszące... manipulowanie innymi, niemal czytanie im w myślach(!) chyba nawet najwięksi czarodzieje tak nie potrafili. Albo tylko oni. Ale potem spojrzała na towarzyszkę, i przypomniała sobie o własnym odbiciu w lustrze. No właśnie...
- Takie czary są super, ale chyba w dużej mierze opierają się jednak na urodzie, prawda? - zapytała lekko markotniejąc. No właśnie. Chociaż może nie wszystko stracone?
- Ja się nie peszę - ożywiła się nagle słysząc o tej "tajemnicy". Uniosła też wyżej podbródek, jakby to był powód do dumy. Skoro to było sedno bycia podrywaną, to to miała opanowane, chociaż... Przypomniała sobie te całe dwa, czy trzy razy i już na samo wspomnienie się skrzywiła malowniczo.
- Po prostu od razu zaciskam pieści, bo wiadomo, że jak ktoś mnie jawnie podrywa, to sobie próbuje żartować - przewróciła z niesmakiem oczami. - Z podbitym okiem czy rozkwaszonym nosem już nie jest im tak do śmiechu - dodała na koniec optymistycznie i nadzwyczaj lekko. Nawet uśmiechnęła się pogodnie do tych wspomnień.
- Wątpię, żeby to się miało zmienić. Nawet gdybym poznała wszyyyystkie twoje sztuczki - zabawnie zmarszczyła nos, kiedy to mówiła. Nie straciła przy tym nic ze swojej pogody ducha, bo... nie przeszkadzało jej ani to, że nie jest ładna i powabna (cokolwiek to znaczyło), ani że nie jest podrywana chyba, że dla żartów. Wiedziała, że ma inne zalety i to je po prostu w sobie ceniła.
- Ale dziękuję za propozycję - uśmiechnęła się do Addy.
Za to Adda... Wow, Adda była kobietą wielu talentów i kiedy powiedziała, że umie odczytywać intencje mężczyzn dzięki doświadczeniu bycia podrywaną, to Liddy spojrzała na nią z jeszcze większym podziwem (a nie sądziła, że się to da zrobić). Po pierwsze: to dopiero świetna umiejętność! A po drugie: jak często trzeba być podrywanym, żeby potem na pierwszy rzut oka umieć określić, że ktoś zamierza cię poderwać? Wow!
Liddy zaśmiała się krótko na jej słowa, choć nie do końca zrozumiała o co chodzi z tym "wypisaniem zamiarów na czole". Nie chciała jednak dać tego po sobie poznać.
- O świetnie! - ucieszyła się na wieść o pubie w okolicy, bo oto miały już cel wyprawy i Lidka tym raźniej parła do przodu.
Tylko kiedy na jej podejrzenie Adda zaśmiała się wyraźnie rozbawiona, Liddy przez chwilę naprawdę myślała, że palnęła jakąś straszną głupotę z tą półwilą. Znaczy... jak sama czarownica już po chwili przyznała, nie miała wilowego genu, więc to pewnie przez to, chociaż Liddy wciąż jej się przez dłuższy moment przyglądała chcąc ocenić, czy Adda faktycznie mówi teraz prawdę. Może to tajemnica? Twierdziła, że to doświadczenie... chociaż Liddy wciąż uważała, że spokojnie mogłaby w niej płynąć wila krew. Może Adda nawet o tym nie wiedziała? Tak czy siak... w sumie wychodziło na jedno.
- Czyli nawet nie potrzebujesz tych genów - zauważyła uśmiechając się półgębkiem zadowolona ze swojej konkluzji. Poznała kolejny talent Addy i nawet otrzymała propozycję lekcji. I było to kuszące... manipulowanie innymi, niemal czytanie im w myślach(!) chyba nawet najwięksi czarodzieje tak nie potrafili. Albo tylko oni. Ale potem spojrzała na towarzyszkę, i przypomniała sobie o własnym odbiciu w lustrze. No właśnie...
- Takie czary są super, ale chyba w dużej mierze opierają się jednak na urodzie, prawda? - zapytała lekko markotniejąc. No właśnie. Chociaż może nie wszystko stracone?
- Ja się nie peszę - ożywiła się nagle słysząc o tej "tajemnicy". Uniosła też wyżej podbródek, jakby to był powód do dumy. Skoro to było sedno bycia podrywaną, to to miała opanowane, chociaż... Przypomniała sobie te całe dwa, czy trzy razy i już na samo wspomnienie się skrzywiła malowniczo.
- Po prostu od razu zaciskam pieści, bo wiadomo, że jak ktoś mnie jawnie podrywa, to sobie próbuje żartować - przewróciła z niesmakiem oczami. - Z podbitym okiem czy rozkwaszonym nosem już nie jest im tak do śmiechu - dodała na koniec optymistycznie i nadzwyczaj lekko. Nawet uśmiechnęła się pogodnie do tych wspomnień.
- Wątpię, żeby to się miało zmienić. Nawet gdybym poznała wszyyyystkie twoje sztuczki - zabawnie zmarszczyła nos, kiedy to mówiła. Nie straciła przy tym nic ze swojej pogody ducha, bo... nie przeszkadzało jej ani to, że nie jest ładna i powabna (cokolwiek to znaczyło), ani że nie jest podrywana chyba, że dla żartów. Wiedziała, że ma inne zalety i to je po prostu w sobie ceniła.
- Ale dziękuję za propozycję - uśmiechnęła się do Addy.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy Liddy wyraźnie zmarkotniała, Adda przyjrzała jej się z kompletnie nową uwagą i ściągnęła nieznacznie brwi. Owszem, urok ― czy to osobisty, czy ten fizyczny ― potrafił na wiele spraw wpłynąć pozytywnie, ale przecież młoda Morre’ówna wcale nie była brzydka ani nieatrakcyjna. Przynajmniej nie w oczach Addy, ale być może był to moment w którym naprawdę powinna zacząć uważać na słowa; nie każdy miał do podobnych rzeczy takie podejście, jak ona.
― Liddy ― odparła w końcu, posyłając jej karcąco-rozbawione spojrzenie i założyła kosmyk włosów za ucho. ― Nie myśl tak o sobie. Pewnie zabrzmię, jak twoja matka albo jakaś stara ciotka z Rumunii albo innej zapomnianej przez Merlina lokacji, ale dla mnie wyglądasz bardzo ładnie. Nie każdy chłopiec jest też amatorem klasycznej urody czy wąskiej talii i wierz mi, spotkałam takich już całkiem sporo. ― Wyciągnęła dłoń i dotknęła ramienia młodej lotniczki, uścisnęła je lekko nie tyle co w próbie pocieszenia, co podkreślenia własnych słów. ― Och, no pewnie, że się nie peszysz ― przytaknęła wesoło i cofnęła dłoń.
Pokręciła głową i westchnęła w duchu słysząc jej dalsze słowa i mimowolnie odpłynęła myślami do czasów własnej “młodości”, do chwil, kiedy była świeżo po szkole. Nigdy nie przejawiała podobnego zachowania co Liddy, kwestie damsko-męskie zawsze przychodziły do niej jakoś naturalnie, ciało reagowało samo, słowa spływające z ust również były nie do końca przemyślane. Ale działały. I dopiero po czasie nauczyła się tak właściwie patrzeć na to jak działają i z jakim efektem.
Miała za to koleżankę, która podchodziła do sprawy z równie buntowniczą postawą; także nosiła amatorsko poobcinane spodnie, gardziła sukienkami, czasami nawet, dla żartów, udawała chłopca. Koniec końców znalazła jednak kogoś dla siebie; kogoś równie szalonego i odważnego, buntownika i żartownisia. Może Liddy też potrzeba było kogoś takiego?
Ale ― tak czy inaczej ― miała czas.
― Czasem dobrze dać komuś w twarz ― odparła, odpływając do wspomnień sprzed lat, do sytuacji w Biurze Aurorów, kiedy spoliczkowała Michaela za brzydkie insynuacje. Kto by pomyślał, że od tamtego śledztwa wszystko się zacznie. I że potem, na biurku…
Adda uśmiechnęła się lisio, z charakterem. Dobrze, że weszła tamta sekretarka.
― Lata temu spoliczkowałam nawet aurora. Przyjemna sprawa ― dodała jeszcze. ― Co prawda sytuacja wymknęła mi się spod kontroli, ale i tak było dość zabawnie.
Zerknęła na Liddy kątem oka i przechyliła się lekko, trącając ją barkiem w ramię.
― Gdybyś zmieniła zdanie, to polecam się serdecznie. Może ja bym się od ciebie nauczyła w zamian paru sztuczek z miotłą, na pewno mi się przydadzą. A tymczasem ― kontynuowała wesoło ― stawiam po piwie. Mam nadzieję, że będą mieli schłodzone, bo zaraz się tu roztopię i jeszcze będzie komuś przykro.
|zt?
― Liddy ― odparła w końcu, posyłając jej karcąco-rozbawione spojrzenie i założyła kosmyk włosów za ucho. ― Nie myśl tak o sobie. Pewnie zabrzmię, jak twoja matka albo jakaś stara ciotka z Rumunii albo innej zapomnianej przez Merlina lokacji, ale dla mnie wyglądasz bardzo ładnie. Nie każdy chłopiec jest też amatorem klasycznej urody czy wąskiej talii i wierz mi, spotkałam takich już całkiem sporo. ― Wyciągnęła dłoń i dotknęła ramienia młodej lotniczki, uścisnęła je lekko nie tyle co w próbie pocieszenia, co podkreślenia własnych słów. ― Och, no pewnie, że się nie peszysz ― przytaknęła wesoło i cofnęła dłoń.
Pokręciła głową i westchnęła w duchu słysząc jej dalsze słowa i mimowolnie odpłynęła myślami do czasów własnej “młodości”, do chwil, kiedy była świeżo po szkole. Nigdy nie przejawiała podobnego zachowania co Liddy, kwestie damsko-męskie zawsze przychodziły do niej jakoś naturalnie, ciało reagowało samo, słowa spływające z ust również były nie do końca przemyślane. Ale działały. I dopiero po czasie nauczyła się tak właściwie patrzeć na to jak działają i z jakim efektem.
Miała za to koleżankę, która podchodziła do sprawy z równie buntowniczą postawą; także nosiła amatorsko poobcinane spodnie, gardziła sukienkami, czasami nawet, dla żartów, udawała chłopca. Koniec końców znalazła jednak kogoś dla siebie; kogoś równie szalonego i odważnego, buntownika i żartownisia. Może Liddy też potrzeba było kogoś takiego?
Ale ― tak czy inaczej ― miała czas.
― Czasem dobrze dać komuś w twarz ― odparła, odpływając do wspomnień sprzed lat, do sytuacji w Biurze Aurorów, kiedy spoliczkowała Michaela za brzydkie insynuacje. Kto by pomyślał, że od tamtego śledztwa wszystko się zacznie. I że potem, na biurku…
Adda uśmiechnęła się lisio, z charakterem. Dobrze, że weszła tamta sekretarka.
― Lata temu spoliczkowałam nawet aurora. Przyjemna sprawa ― dodała jeszcze. ― Co prawda sytuacja wymknęła mi się spod kontroli, ale i tak było dość zabawnie.
Zerknęła na Liddy kątem oka i przechyliła się lekko, trącając ją barkiem w ramię.
― Gdybyś zmieniła zdanie, to polecam się serdecznie. Może ja bym się od ciebie nauczyła w zamian paru sztuczek z miotłą, na pewno mi się przydadzą. A tymczasem ― kontynuowała wesoło ― stawiam po piwie. Mam nadzieję, że będą mieli schłodzone, bo zaraz się tu roztopię i jeszcze będzie komuś przykro.
|zt?
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Uśmiechnęła się lekko, półgębkiem na jej słowa. Z jednej strony to co mówiła Adda, było naprawdę miłe, a z drugiej... z drugiej Liddy przecież doskonale wiedziała jak wygląda i, no, domyślała się, że to mógł być taki właśnie miły frazes, który się powtarza wszystkim dziewczynom, żeby je dowartościować.
- Dzięki - odpowiedziała całkiem zresztą szczerze, bo czy Adda naprawdę tak uważała czy nie, fajnie było to usłyszeć akurat od niej. - Wiesz, mi też się podoba to jak wyglądam - zaznaczyła od razu, bo zazwyczaj to jest pierwsze, co się ludziom nasuwa. Skoro nie uważa się za piękność, to się sobie nie podoba, nie? No właśnie nie. Liddy nigdy nie miała ambicji na bycie piękną i nikt z bliskich na szczęście też tego od niej nie oczekiwał. Może stąd ta zasadnicza różnica w tym jak postrzegała siebie i jak postrzegały siebie jej rówieśniczki, których dramatów z tego, że włosy się nie chcą układać, albo że gdzieś mają za dużo albo za mało ciała, nigdy do końca nie rozumiała. Nigdy nie chciała się wpasowywać w dziewczęce standardy wyglądu mimo, że lubiła podziwiać naprawdę ślicznie wyglądające koleżanki. Po prostu... to nie był jej styl, czy coś. To nie była ona.
- Ale wiem też, że... - zacięła się na moment i jednak zmieniła trochę formę tego zdania: - wiem jakie dziewczyny podobają się chłopakom - powiedziała to śmiało, po prostu stwierdzając fakt. - I w niczym nie jestem do nich podobna. Marne szanse, że ktoś będzie się do mnie szczerze zalecał - wzruszyła ramionami, bo z tym też była oswojona. Ba, czasami nawet się z tego powodu cieszyła, bo dzięki temu miała sporo mniej problemów na głowie... a czasami było jej z tego powodu przykro, bo jakaś maleńka cząstka w niej szeptała, że przez to, że Liddy była jaka była, traci coś dużego w życiu. Coś, co wszyscy wokół przeżywają i czego doświadczają, a ona tylko stoi z boku i się temu przygląda. Ironia losu. Jak to mówią: każda miotła ma dwa końce, prawda?
No i tak, byli też tacy, którym się jednak podobała. Przynajmniej był taki jeden, o którym wiedziała. Tylko, że nigdy mu do końca nie uwierzyła. Adda twierdziła, że mogło być takich gości całkiem sporo... Uśmiechnęła się do niej. Było w tym coś pocieszającego, fakt, i fajnie było w to wierzyć, że może jednak nie ominie jej w życiu to wszystko. Mimo, że przecież wiedziała doskonale za jakimi dziewczynami oglądają się chłopaki. Strasznie to wszystko było zagmatwane i poplątane i pełne sprzeczności, więc w sumie dobrze, że Adda przerwała chwilę ciszy tym tekstem o daniu komuś w twarz. Liddy parsknęła śmiechem zapominając o swoich wcześniejszych dylematach.
- Czekaj! - przestała się śmiać jak tylko usłyszała o spoliczkowaniu aurora. - AURORA?! - powtórzyła za nią otwierając szeroko oczy i patrząc na nią z mieszaniną niedowierzania i najprawdziwszego podziwu. - Za takie rzeczy nie idzie się do Azkabanu? MUSISZ mi wszystko opowiedzieć! Jak do tego doszło? - dociekała nie zamierzając tak łatwo odpuszczać tematu. - Sztuczki z miotłą pokażę ci za darmo, luz, tylko opowiedz tą historię - Liddy aż podskakiwała z podekscytowania przytrzymując aparat, żeby nie huśtał się za mocno na rzemyku.
Wow! Adda była niesamowita. Jeszcze bardziej niesamowita niż Liddy to sobie wyobrażała.
- A jak spotkam jednego z tych chłopaków, o których mówiłaś, to po radę przyjdę prosto do ciebie - dodała z szerokim uśmiechem.
[ztx2!]
- Dzięki - odpowiedziała całkiem zresztą szczerze, bo czy Adda naprawdę tak uważała czy nie, fajnie było to usłyszeć akurat od niej. - Wiesz, mi też się podoba to jak wyglądam - zaznaczyła od razu, bo zazwyczaj to jest pierwsze, co się ludziom nasuwa. Skoro nie uważa się za piękność, to się sobie nie podoba, nie? No właśnie nie. Liddy nigdy nie miała ambicji na bycie piękną i nikt z bliskich na szczęście też tego od niej nie oczekiwał. Może stąd ta zasadnicza różnica w tym jak postrzegała siebie i jak postrzegały siebie jej rówieśniczki, których dramatów z tego, że włosy się nie chcą układać, albo że gdzieś mają za dużo albo za mało ciała, nigdy do końca nie rozumiała. Nigdy nie chciała się wpasowywać w dziewczęce standardy wyglądu mimo, że lubiła podziwiać naprawdę ślicznie wyglądające koleżanki. Po prostu... to nie był jej styl, czy coś. To nie była ona.
- Ale wiem też, że... - zacięła się na moment i jednak zmieniła trochę formę tego zdania: - wiem jakie dziewczyny podobają się chłopakom - powiedziała to śmiało, po prostu stwierdzając fakt. - I w niczym nie jestem do nich podobna. Marne szanse, że ktoś będzie się do mnie szczerze zalecał - wzruszyła ramionami, bo z tym też była oswojona. Ba, czasami nawet się z tego powodu cieszyła, bo dzięki temu miała sporo mniej problemów na głowie... a czasami było jej z tego powodu przykro, bo jakaś maleńka cząstka w niej szeptała, że przez to, że Liddy była jaka była, traci coś dużego w życiu. Coś, co wszyscy wokół przeżywają i czego doświadczają, a ona tylko stoi z boku i się temu przygląda. Ironia losu. Jak to mówią: każda miotła ma dwa końce, prawda?
No i tak, byli też tacy, którym się jednak podobała. Przynajmniej był taki jeden, o którym wiedziała. Tylko, że nigdy mu do końca nie uwierzyła. Adda twierdziła, że mogło być takich gości całkiem sporo... Uśmiechnęła się do niej. Było w tym coś pocieszającego, fakt, i fajnie było w to wierzyć, że może jednak nie ominie jej w życiu to wszystko. Mimo, że przecież wiedziała doskonale za jakimi dziewczynami oglądają się chłopaki. Strasznie to wszystko było zagmatwane i poplątane i pełne sprzeczności, więc w sumie dobrze, że Adda przerwała chwilę ciszy tym tekstem o daniu komuś w twarz. Liddy parsknęła śmiechem zapominając o swoich wcześniejszych dylematach.
- Czekaj! - przestała się śmiać jak tylko usłyszała o spoliczkowaniu aurora. - AURORA?! - powtórzyła za nią otwierając szeroko oczy i patrząc na nią z mieszaniną niedowierzania i najprawdziwszego podziwu. - Za takie rzeczy nie idzie się do Azkabanu? MUSISZ mi wszystko opowiedzieć! Jak do tego doszło? - dociekała nie zamierzając tak łatwo odpuszczać tematu. - Sztuczki z miotłą pokażę ci za darmo, luz, tylko opowiedz tą historię - Liddy aż podskakiwała z podekscytowania przytrzymując aparat, żeby nie huśtał się za mocno na rzemyku.
Wow! Adda była niesamowita. Jeszcze bardziej niesamowita niż Liddy to sobie wyobrażała.
- A jak spotkam jednego z tych chłopaków, o których mówiłaś, to po radę przyjdę prosto do ciebie - dodała z szerokim uśmiechem.
[ztx2!]
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| stąd
Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni leciał na miotle tak szybko – gnając na złamanie karku, przekraczając granice rozsądku. Wzniósłszy się wysoko ponad ziemię zdołał umknąć wdzierającej się w ląd fali, ale płonące, skalne odłamki wciąż raz po raz przecinały niebo, dla Williama stanowiąc jedynie jaśniejsze, ogniste smugi na granacie zapadającej stopniowo nocy. Chociaż patronus Michaela utwierdził go w przekonaniu, że Hannah i Amelia zdołały na czas uciec z Weymouth, to spokój, jaki przyniosły ze sobą te wieści, był jedynie chwilowy; nie miał odetchnąć, dopóki nie zobaczy ich na własne oczy, poza tym – im dłużej leciał wzdłuż angielskiego wybrzeża, tym wyraźniej dostrzegał niedocenioną wcześniej skalę kataklizmu. To nie było tylko Dorset; zniszczenia, przysłonięte jeszcze ciemnością wieczoru, ciągnęły się we wszystkich kierunkach, tak daleko, jak daleko sięgały oczy – czy mogły objąć cały półwysep? Czy gdziekolwiek było bezpiecznie?
Zniżył lot dopiero, gdy dostrzegł pod sobą światła Plymouth; miał zamiar zajrzeć na krótko do kwatery Sów, jeżeli gdzieś już dotarły informacje na temat tego, co się działo – to tam. Lądując na moście Demimozów od razu w oczy rzucił mu się podniesiony poziom wody, rzeka Plym całkowicie zalała biegnącą niżej promenadę – i wyglądało na to, że lada moment wyleje się również na ulicę. Gdzieś przed sobą, w dzielnicy mieszkalnej, jeden z meteorytów musiał uderzyć w budynek, bo ponad kamienicami unosiła się czerwonawa łuna pożaru. Z tej odległości nie był w stanie ocenić, co właściwie zostało zniszczone, ani czy ktoś potrzebował pomocy – będzie musiał to sprawdzić – ale najpierw…
Wyciągnął różdżkę, biorąc w płuca głęboki wdech, starając się na moment chociaż uspokoić obijające się o żebra serce. Przywołanie z pamięci wspomnienia Hannah nie było trudne, myślał o niej nieustannie odkąd opuścił Weymouth – tym razem jednak musiał użyć całej silnej woli, żeby nie wyobrażać jej sobie pośród popychającego się tłumu ani płonących odłamków, a pod koroną splecioną z zielonych drzew; w błękitnej sukience i z bukietem bzu w dłoniach. – Expecto patronum – wypowiedział, różdżka przyjemnie zadrżała mu pod palcami – a z jej końca wysunął się strzęp srebrzystej poświaty, który po paru sekundach ukształtował się w znajomy kształt psa – bernardyna. – Znajdź Michaela T-t-tonksa. Przekaż mu: Kerstin i Gwen uciekły z Justine i Herb-b-bertem. Gdzie jesteście? – powiedział. Bernardyn spojrzał na niego, miał wrażenie, że ze zrozumieniem – po czym odwrócił się, żeby po paru długich susach rozmyć się w ciemnościach.
William opuścił różdżkę, już teraz czując na barkach nieznośny ciężar oczekiwania. Wiedział, że minie dłuższa chwila, zanim otrzyma jakąkolwiek odpowiedź; wiedział też, że nie mógł pozwolić sobie na bezczynność. Musiał sprawdzić, czy w zawalonym budynku ktoś nie został, musiał dotrzeć do dowództwa; musiał też odszukać Liddy i Theo, musiał upewnić się, że Ted w porę opuścił Dorset.
Zacisnął mocniej miotłę w dłoni, schował różdżkę – i puścił się biegiem, zmierzając w stronę mieszkalnego osiedla.
| zt
Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni leciał na miotle tak szybko – gnając na złamanie karku, przekraczając granice rozsądku. Wzniósłszy się wysoko ponad ziemię zdołał umknąć wdzierającej się w ląd fali, ale płonące, skalne odłamki wciąż raz po raz przecinały niebo, dla Williama stanowiąc jedynie jaśniejsze, ogniste smugi na granacie zapadającej stopniowo nocy. Chociaż patronus Michaela utwierdził go w przekonaniu, że Hannah i Amelia zdołały na czas uciec z Weymouth, to spokój, jaki przyniosły ze sobą te wieści, był jedynie chwilowy; nie miał odetchnąć, dopóki nie zobaczy ich na własne oczy, poza tym – im dłużej leciał wzdłuż angielskiego wybrzeża, tym wyraźniej dostrzegał niedocenioną wcześniej skalę kataklizmu. To nie było tylko Dorset; zniszczenia, przysłonięte jeszcze ciemnością wieczoru, ciągnęły się we wszystkich kierunkach, tak daleko, jak daleko sięgały oczy – czy mogły objąć cały półwysep? Czy gdziekolwiek było bezpiecznie?
Zniżył lot dopiero, gdy dostrzegł pod sobą światła Plymouth; miał zamiar zajrzeć na krótko do kwatery Sów, jeżeli gdzieś już dotarły informacje na temat tego, co się działo – to tam. Lądując na moście Demimozów od razu w oczy rzucił mu się podniesiony poziom wody, rzeka Plym całkowicie zalała biegnącą niżej promenadę – i wyglądało na to, że lada moment wyleje się również na ulicę. Gdzieś przed sobą, w dzielnicy mieszkalnej, jeden z meteorytów musiał uderzyć w budynek, bo ponad kamienicami unosiła się czerwonawa łuna pożaru. Z tej odległości nie był w stanie ocenić, co właściwie zostało zniszczone, ani czy ktoś potrzebował pomocy – będzie musiał to sprawdzić – ale najpierw…
Wyciągnął różdżkę, biorąc w płuca głęboki wdech, starając się na moment chociaż uspokoić obijające się o żebra serce. Przywołanie z pamięci wspomnienia Hannah nie było trudne, myślał o niej nieustannie odkąd opuścił Weymouth – tym razem jednak musiał użyć całej silnej woli, żeby nie wyobrażać jej sobie pośród popychającego się tłumu ani płonących odłamków, a pod koroną splecioną z zielonych drzew; w błękitnej sukience i z bukietem bzu w dłoniach. – Expecto patronum – wypowiedział, różdżka przyjemnie zadrżała mu pod palcami – a z jej końca wysunął się strzęp srebrzystej poświaty, który po paru sekundach ukształtował się w znajomy kształt psa – bernardyna. – Znajdź Michaela T-t-tonksa. Przekaż mu: Kerstin i Gwen uciekły z Justine i Herb-b-bertem. Gdzie jesteście? – powiedział. Bernardyn spojrzał na niego, miał wrażenie, że ze zrozumieniem – po czym odwrócił się, żeby po paru długich susach rozmyć się w ciemnościach.
William opuścił różdżkę, już teraz czując na barkach nieznośny ciężar oczekiwania. Wiedział, że minie dłuższa chwila, zanim otrzyma jakąkolwiek odpowiedź; wiedział też, że nie mógł pozwolić sobie na bezczynność. Musiał sprawdzić, czy w zawalonym budynku ktoś nie został, musiał dotrzeć do dowództwa; musiał też odszukać Liddy i Theo, musiał upewnić się, że Ted w porę opuścił Dorset.
Zacisnął mocniej miotłę w dłoni, schował różdżkę – i puścił się biegiem, zmierzając w stronę mieszkalnego osiedla.
| zt
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| do ustalenia; może 28 VIII?
Kiedy w końcu opuściła ciasne, wiecznie pogrążone w półmrok biuro – surowo urządzoną klitkę, w której spędziła większość poranka, podejmując się tytanicznej próby uporządkowania napływających zewsząd raportów, doniesień, błagań o pomoc – potrzebowała dłuższej chwili, by pozbyć się uparcie tańczących przed oczami mroczków i przywyknąć do promieni stojącego wysoko słońca. Już w pojedynkę, bez towarzystwa komety, do niedawna wiszącej nad ich głowami niczym katowski topór, ewidentnej zapowiedzi czegoś złego, utkanego z tej samej materii, co ich koszmary. W końcu ostatni dzień festiwalowej beztroski – wciąż nie mogła uwierzyć, że to tylko przewrotny zbieg okoliczności; wyostrzona na przestrzeni lat podejrzliwość nakazywała doszukiwać się w tym zdarzeniu spisku, znaku, pokrętnego działania wroga – przyniósł ze sobą katastrofę będącą urzeczywistnieniem wszystkich najgorszych obaw i lęków. Jeszcze więcej strachu, jeszcze więcej trupów, tragedii na wielką skalę, jak i tych kameralnych, dotykających jedynie niektórych jednostek. Czarownic takich jak ona.
Robiła wszystko, co tylko mogła, by przestać czuć się bezużyteczna. Przychodziła jako pierwsza i wychodziła ostatnia, próbując w ten sposób odwrócić uwagę od ziejącej w miejscu serca dziury, a także odkupić swe przewiny; bo przecież powinna tu być, wraz z resztą podziemia, gdy Anglia drżała w posadach, zaś ludność poddawała się zaraźliwej panice. Potrzebowali każdej pary rąk do pomocy, każdej różdżki, by zapanować nad siłą buntujących się żywiołów, trawiącymi wszystko na swej drodze pożarami, rozstępującą się pod nogami ziemią, ona jednak wciąż tkwiła wtedy we Francji, do której docierały głównie fale strachu, nie zaś powodujące go odłamki rozszczepionej nagle komety. Próbowała przemówić sobie samej do rozsądku, przekonać, że nie powinna roztrząsać tego, co było, zamiast tego skupiać się na tu i teraz – lecz każda taka myśl przyprawiała ją o mdłości, objawiała się pod postacią zaciśniętej mocniej szczęki, cichego zgrzytu zębów. Innym razem dochodziła do wniosku, że wcale nie miała powodów do odczuwania wyrzutów sumienia, przynajmniej nie względem ogółu społeczeństwa, szarej, bezkształtnej masy, niedookreślonego zbioru nieznanych jej jednostek. Wszak jedynymi, którzy mogli, powinni, ją sądzić, byli Fox i Oscar. Każdej nocy znów patrzyła im prosto w oczy, każdej nocy zastanawiała się, czy nie powinna umrzeć wraz z nimi; bo przecież nie łudziła się, że to tylko zaginięcie, że zostali pojmani, że pewnego dnia wrócą i nakarmią ją przekonującym, uzasadniającym to przeklęte milczenie wyjaśnieniem...
Drogę na most pokonała pogrążona w chaotycznych, zabarwionych żałobą myślach; nie dostrzegała mijanych czarodziejów, ich twarzy, nogi prowadziły ją same. To niedobrze, zauważyła zaskakująco trzeźwo, gdy już przystanęła przy rdzewiejącej miejscami barierce, wsparła o nią przedramiona w oczekiwaniu na czarodzieja będącego ogniwem łączącym ją z jedną z lokalnych bojówek. To niedobrze, bo opuszczała gardę, bo pozwalała sobie na rozkojarzenie. I choć tutaj, na oku licznych, skutecznie wtapiających się w krajobraz strażników była bezpieczna, nadal nie powinna pobłażać przyczajonej w klatce żeber bestii, tej ulepionej z gniewu i powodującej tej gniew bezsilności, oddawać jej sterów.
Im szybciej Rogers przybędzie na miejsce, tym lepiej. Wtedy znów skupi się na pracy, obowiązkach, rozkazach. Odnajdzie właściwy rytm, przypomni sobie, że nawał pracy był najlepszym lekiem na całe zło. Lecz mijały kolejne minuty, kolejna grupa przechodniów przemknęła za jej plecami, przycupnięty na promenadzie grajek przeszedł do następnego utworu, zaś łącznik wciąż nie nadchodził. Czyżby coś się stało? Coś, co zatrzymało Rogersa, powstrzymało go przed dotarciem do Plymouth...? Sapnęła cicho, zła na samą siebie, gdy nagle uderzyła ją ta myśl: przed opuszczeniem biura nie sprawdziła godziny. Nawet nie zerknęła na zegarek, będąc z jakiegoś niezrozumiałego powodu pewną, że to odpowiednia pora.
Głupi błąd. Kolejny.
Kiedy już skończyła besztać się w myślach, z cichym, bolesnym westchnieniem oderwała spojrzenie od ciemniejszej niż zwykle rzeki. Wtedy też, kątem oka, dostrzegła rosnącą w zasięgu wzroku sylwetkę. To musiał być on, ten, na którego czekała. Powoli, siląc się na naturalność, odwróciła głowę w tamtym kierunku, przywołując na usta wystudiowany uśmiech – słowa powitania utknęły jej jednak w gardle.
– Nie jesteś Rogersem – oświadczyła lekkim, konwersacyjnym tonem, kiedy już zyskała pewność, że bliskość nieznajomego nie jest jedynie przypadkiem, że ten wciąż patrzy. Górował nad nią wzrostem, w spojrzeniu miał coś niepokojącego, dzikiego, mimo to wyprostowała się, odwróciła w jego stronę cała, niedbale poprawiając materiał kraciastej spódnicy; głównie po to, by upewnić się, że różdżka wciąż tkwi tam, gdzie powinna, w zasięgu ręki.
Pamiętała go – skądś. Z odległej przeszłości, sprzed końca świata, tak przynajmniej czuła, choć równie dobrze mogła odchodzić już od zmysłów, mylić znajome twarze z tymi obcymi. Dopiero gdy przelotnie sięgnęła wzrokiem niżej, przypadkiem napotkała nim brakującą dłoni rękę, zaczęła rozumieć więcej.
– Udało mu się. Wróciliście – odezwała się znowu cicho, łącząc w końcu kropki, a obecny na ustach uśmiech zmienił swój charakter; przestał być maską, narzędziem, zamiast tego stał się wyrazem niekłamanej, choć tkniętej zmęczeniem ulgi. Pierwsza dobra wiadomość ostatnich dni.
Kiedy w końcu opuściła ciasne, wiecznie pogrążone w półmrok biuro – surowo urządzoną klitkę, w której spędziła większość poranka, podejmując się tytanicznej próby uporządkowania napływających zewsząd raportów, doniesień, błagań o pomoc – potrzebowała dłuższej chwili, by pozbyć się uparcie tańczących przed oczami mroczków i przywyknąć do promieni stojącego wysoko słońca. Już w pojedynkę, bez towarzystwa komety, do niedawna wiszącej nad ich głowami niczym katowski topór, ewidentnej zapowiedzi czegoś złego, utkanego z tej samej materii, co ich koszmary. W końcu ostatni dzień festiwalowej beztroski – wciąż nie mogła uwierzyć, że to tylko przewrotny zbieg okoliczności; wyostrzona na przestrzeni lat podejrzliwość nakazywała doszukiwać się w tym zdarzeniu spisku, znaku, pokrętnego działania wroga – przyniósł ze sobą katastrofę będącą urzeczywistnieniem wszystkich najgorszych obaw i lęków. Jeszcze więcej strachu, jeszcze więcej trupów, tragedii na wielką skalę, jak i tych kameralnych, dotykających jedynie niektórych jednostek. Czarownic takich jak ona.
Robiła wszystko, co tylko mogła, by przestać czuć się bezużyteczna. Przychodziła jako pierwsza i wychodziła ostatnia, próbując w ten sposób odwrócić uwagę od ziejącej w miejscu serca dziury, a także odkupić swe przewiny; bo przecież powinna tu być, wraz z resztą podziemia, gdy Anglia drżała w posadach, zaś ludność poddawała się zaraźliwej panice. Potrzebowali każdej pary rąk do pomocy, każdej różdżki, by zapanować nad siłą buntujących się żywiołów, trawiącymi wszystko na swej drodze pożarami, rozstępującą się pod nogami ziemią, ona jednak wciąż tkwiła wtedy we Francji, do której docierały głównie fale strachu, nie zaś powodujące go odłamki rozszczepionej nagle komety. Próbowała przemówić sobie samej do rozsądku, przekonać, że nie powinna roztrząsać tego, co było, zamiast tego skupiać się na tu i teraz – lecz każda taka myśl przyprawiała ją o mdłości, objawiała się pod postacią zaciśniętej mocniej szczęki, cichego zgrzytu zębów. Innym razem dochodziła do wniosku, że wcale nie miała powodów do odczuwania wyrzutów sumienia, przynajmniej nie względem ogółu społeczeństwa, szarej, bezkształtnej masy, niedookreślonego zbioru nieznanych jej jednostek. Wszak jedynymi, którzy mogli, powinni, ją sądzić, byli Fox i Oscar. Każdej nocy znów patrzyła im prosto w oczy, każdej nocy zastanawiała się, czy nie powinna umrzeć wraz z nimi; bo przecież nie łudziła się, że to tylko zaginięcie, że zostali pojmani, że pewnego dnia wrócą i nakarmią ją przekonującym, uzasadniającym to przeklęte milczenie wyjaśnieniem...
Drogę na most pokonała pogrążona w chaotycznych, zabarwionych żałobą myślach; nie dostrzegała mijanych czarodziejów, ich twarzy, nogi prowadziły ją same. To niedobrze, zauważyła zaskakująco trzeźwo, gdy już przystanęła przy rdzewiejącej miejscami barierce, wsparła o nią przedramiona w oczekiwaniu na czarodzieja będącego ogniwem łączącym ją z jedną z lokalnych bojówek. To niedobrze, bo opuszczała gardę, bo pozwalała sobie na rozkojarzenie. I choć tutaj, na oku licznych, skutecznie wtapiających się w krajobraz strażników była bezpieczna, nadal nie powinna pobłażać przyczajonej w klatce żeber bestii, tej ulepionej z gniewu i powodującej tej gniew bezsilności, oddawać jej sterów.
Im szybciej Rogers przybędzie na miejsce, tym lepiej. Wtedy znów skupi się na pracy, obowiązkach, rozkazach. Odnajdzie właściwy rytm, przypomni sobie, że nawał pracy był najlepszym lekiem na całe zło. Lecz mijały kolejne minuty, kolejna grupa przechodniów przemknęła za jej plecami, przycupnięty na promenadzie grajek przeszedł do następnego utworu, zaś łącznik wciąż nie nadchodził. Czyżby coś się stało? Coś, co zatrzymało Rogersa, powstrzymało go przed dotarciem do Plymouth...? Sapnęła cicho, zła na samą siebie, gdy nagle uderzyła ją ta myśl: przed opuszczeniem biura nie sprawdziła godziny. Nawet nie zerknęła na zegarek, będąc z jakiegoś niezrozumiałego powodu pewną, że to odpowiednia pora.
Głupi błąd. Kolejny.
Kiedy już skończyła besztać się w myślach, z cichym, bolesnym westchnieniem oderwała spojrzenie od ciemniejszej niż zwykle rzeki. Wtedy też, kątem oka, dostrzegła rosnącą w zasięgu wzroku sylwetkę. To musiał być on, ten, na którego czekała. Powoli, siląc się na naturalność, odwróciła głowę w tamtym kierunku, przywołując na usta wystudiowany uśmiech – słowa powitania utknęły jej jednak w gardle.
– Nie jesteś Rogersem – oświadczyła lekkim, konwersacyjnym tonem, kiedy już zyskała pewność, że bliskość nieznajomego nie jest jedynie przypadkiem, że ten wciąż patrzy. Górował nad nią wzrostem, w spojrzeniu miał coś niepokojącego, dzikiego, mimo to wyprostowała się, odwróciła w jego stronę cała, niedbale poprawiając materiał kraciastej spódnicy; głównie po to, by upewnić się, że różdżka wciąż tkwi tam, gdzie powinna, w zasięgu ręki.
Pamiętała go – skądś. Z odległej przeszłości, sprzed końca świata, tak przynajmniej czuła, choć równie dobrze mogła odchodzić już od zmysłów, mylić znajome twarze z tymi obcymi. Dopiero gdy przelotnie sięgnęła wzrokiem niżej, przypadkiem napotkała nim brakującą dłoni rękę, zaczęła rozumieć więcej.
– Udało mu się. Wróciliście – odezwała się znowu cicho, łącząc w końcu kropki, a obecny na ustach uśmiech zmienił swój charakter; przestał być maską, narzędziem, zamiast tego stał się wyrazem niekłamanej, choć tkniętej zmęczeniem ulgi. Pierwsza dobra wiadomość ostatnich dni.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zeznawał długo. Zeznawał całymi dniami, wieloma, ścieżka, którą wędrowali szmalcownicy mogła być tranzytem, a wszystkie poszlaki trzeba było gruntowanie przebadać, widoki, krajobrazy, punkty postojowe, niewiele mu mówiono, jeszcze mniej pozwalano mu usłyszeć, mógł opierać się tylko na obserwacji. To, że wyszedł z tego cały, żywy, było cudem, cuda się nie zdarzały, było dokonaniem, dokonaniem wielkich i odważnych ludzi, którzy zdecydowali, że jest im dalej potrzebny. A to sprawiało, że prawie złamany hart, ledwie tlący się ogień, odradzał się powoli, prostując ścieżkę, którą kroczył, na dawny cel. Stawiał się na te przesłuchania regularnie, opowiadał dokładnie to, co pamiętał, zły sam na siebie, że wydarzenia sprzed roku zatarły się już w jego pamięci, że nie mógł mieć pewności, co wydarzyło się naprawdę, a co było tylko snem, wytworem jego umysłu, efektem zmęczenia, bólu, głodu, odwodnienia. Szukał w pamięci konkretów, czasem musieli dać mu więcej czasu, spychał poza granice poznania własne emocje, nie dopuszczając do głosu kwitnących pod sercem traum, ale słyszał je. To, co przeszedł, wyryło się na jego duszy głęboką blizną, z którą musiał nauczyć się żyć od nowa. Bo był potrzebny. Bo został sprowadzony z powrotem w konkretnym celu, te podłe gnidy zdążyły się przez ostatnie miesiące nieźle rozkokosić. Na widoku, nie obawiając się oskarżeń. Bezczelni. Aroganccy. Wszechwładni. Do czasu.
O kobietę, która kierowała akcją wywiadowczą pytał kilkakrotnie, ale dowiadywał się, że znajdowała się poza zasięgiem, tego dnia, wreszcie, kiedy skończyli, powiedziano mu, gdzie ją spotka. Nieoficjalnie, nie powinni, nie wrócił jeszcze do czynnej służby. Ale nie traktowano go nigdy jak przypadkowego świadka zbrodni, pracował z każdym z nich. Nazwisko szpiegmistrzyni nie brzmiało znajomo. Nie mogło brzmieć, jeśli była dobra. Podano mu jednak rysopis i dokładne miejsce, w którym miała wyczekiwać kontaktu, a Most Demimozów znajdował się niedaleko stąd, zdąży. Naprawdę chciał zdążyć, winien był jej wiele. Zachowanie życie to nic w porównaniu z zakończeniem ponurego pasma udręki i upokorzeń, jakie co dnia znosił w obozie szmalcowników. Wiedział, że to nie szczęście sprawiło, że na moście o tej porze towarzystwa gromadziło się raczej niewiele. Gdyby było inaczej, umówiłaby się w dyskretniejszym miejscu. Nie mógł być pewien, czy to ona, póki nie zwróciła się w jego stronę.
- Nie - zgodził się z nią, podobnie jak ona pomijając powitanie, hasło pozwoliło mu zrozumieć, że odnalazł tę, której szukał. Zatrzymał się nagle, w pół kroku, gdy rozpoznał dyskretny odruch poszukujący różdżki, zatrzymał się na znak, że nie stanowił zagrożenia. Był w stanie trzymać różdżkę tylko jedną dłonią, rozłożył ją, pustą, na bok. Roger, może to imię, może nazwisko, musiał być kontaktem, którego oczekiwała. Nie wiedział, co go zdradziło, czy wciąż sina twarz, zgolona czaszka, czy kalectwo, ale to nie miało znaczenia, mogła widzieć jego fotografię, taką sprzed dwóch lat. Kiwnął głową, potwierdzając jej domysły, wrócili oboje. - Powiedziano mi, że dzięki tobie. Zgodzili się dla mnie trochę... nagiąć zasady. Wybacz najście, trudno było się z tobą skontaktować inaczej - wyjaśnił, lekko jak na wagę tych słów. Rozumiał, wiedział. Że musiała być trudna do namierzenia. Że stały za tym dodatkowe względy, o tym nie miał pojęcia. - Nie zajmę ci dużo czasu - obiecał, spoglądając na rzekę ciągnącą się pod mostem. Pamiętał ją z dzieciństwa, wydawało mu się, że wtedy była jaśniejsza. Lata temu, kiedy te peryferyjne ulice w ogóle nie widywały aurorskich jednostek. Wyciągnął ręce, wspierając się o balustradę na przedramionach; kikut prawej ręki instynktownie już ukrywał pod dłonią lewej. Zbyt wiele zdradzał, historii, słabości.
- Dziękuję - oznajmił, bez zbędnego wstępu, przekręcając samą głowę w jej stronę. Przyszedł tu, żeby podziękować i to właśnie powinien zrobić w pierwszej kolejności, zawdzięczał jej życie. Miał dług, którego nigdy nie spłaci, dług życia. Grali do jednej bramki, ale to niczego nie zmieniało. Nie był w stanie wyrazić odczuwanej wdzięczności ni jednym ni tysiącem słów, ale to było właśnie to, co chciał i co powinien był powiedzieć. Był taki moment, że stracił wiarę w to, że przeżyje. Był taki moment, że stracił wiarę w to, że zapłacą za to, co zrobili. - Nie zmarnuję tej szansy. - Ale powinna wiedzieć. Że cokolwiek zrobiła, to nie poszło i nie pójdzie na marne. Że mimo wszystko i na przekór wszystkiemu, miał w sobie siłę, z którą podejmie odwet.
O kobietę, która kierowała akcją wywiadowczą pytał kilkakrotnie, ale dowiadywał się, że znajdowała się poza zasięgiem, tego dnia, wreszcie, kiedy skończyli, powiedziano mu, gdzie ją spotka. Nieoficjalnie, nie powinni, nie wrócił jeszcze do czynnej służby. Ale nie traktowano go nigdy jak przypadkowego świadka zbrodni, pracował z każdym z nich. Nazwisko szpiegmistrzyni nie brzmiało znajomo. Nie mogło brzmieć, jeśli była dobra. Podano mu jednak rysopis i dokładne miejsce, w którym miała wyczekiwać kontaktu, a Most Demimozów znajdował się niedaleko stąd, zdąży. Naprawdę chciał zdążyć, winien był jej wiele. Zachowanie życie to nic w porównaniu z zakończeniem ponurego pasma udręki i upokorzeń, jakie co dnia znosił w obozie szmalcowników. Wiedział, że to nie szczęście sprawiło, że na moście o tej porze towarzystwa gromadziło się raczej niewiele. Gdyby było inaczej, umówiłaby się w dyskretniejszym miejscu. Nie mógł być pewien, czy to ona, póki nie zwróciła się w jego stronę.
- Nie - zgodził się z nią, podobnie jak ona pomijając powitanie, hasło pozwoliło mu zrozumieć, że odnalazł tę, której szukał. Zatrzymał się nagle, w pół kroku, gdy rozpoznał dyskretny odruch poszukujący różdżki, zatrzymał się na znak, że nie stanowił zagrożenia. Był w stanie trzymać różdżkę tylko jedną dłonią, rozłożył ją, pustą, na bok. Roger, może to imię, może nazwisko, musiał być kontaktem, którego oczekiwała. Nie wiedział, co go zdradziło, czy wciąż sina twarz, zgolona czaszka, czy kalectwo, ale to nie miało znaczenia, mogła widzieć jego fotografię, taką sprzed dwóch lat. Kiwnął głową, potwierdzając jej domysły, wrócili oboje. - Powiedziano mi, że dzięki tobie. Zgodzili się dla mnie trochę... nagiąć zasady. Wybacz najście, trudno było się z tobą skontaktować inaczej - wyjaśnił, lekko jak na wagę tych słów. Rozumiał, wiedział. Że musiała być trudna do namierzenia. Że stały za tym dodatkowe względy, o tym nie miał pojęcia. - Nie zajmę ci dużo czasu - obiecał, spoglądając na rzekę ciągnącą się pod mostem. Pamiętał ją z dzieciństwa, wydawało mu się, że wtedy była jaśniejsza. Lata temu, kiedy te peryferyjne ulice w ogóle nie widywały aurorskich jednostek. Wyciągnął ręce, wspierając się o balustradę na przedramionach; kikut prawej ręki instynktownie już ukrywał pod dłonią lewej. Zbyt wiele zdradzał, historii, słabości.
- Dziękuję - oznajmił, bez zbędnego wstępu, przekręcając samą głowę w jej stronę. Przyszedł tu, żeby podziękować i to właśnie powinien zrobić w pierwszej kolejności, zawdzięczał jej życie. Miał dług, którego nigdy nie spłaci, dług życia. Grali do jednej bramki, ale to niczego nie zmieniało. Nie był w stanie wyrazić odczuwanej wdzięczności ni jednym ni tysiącem słów, ale to było właśnie to, co chciał i co powinien był powiedzieć. Był taki moment, że stracił wiarę w to, że przeżyje. Był taki moment, że stracił wiarę w to, że zapłacą za to, co zrobili. - Nie zmarnuję tej szansy. - Ale powinna wiedzieć. Że cokolwiek zrobiła, to nie poszło i nie pójdzie na marne. Że mimo wszystko i na przekór wszystkiemu, miał w sobie siłę, z którą podejmie odwet.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
A więc patrzyła na ducha; na powracający zza granicy śmierci cień dawnego lorda Weasleya, który nie odszedł, nie mógł odejść, gdyż jeszcze nie dokończył tego, co rozpoczął. Co dodawało mu sił, gdy przebywał w niewoli? Jakie pragnienie utrzymywało przy życiu na tyle długo, by doczekał aurorskiej odsieczy? Może strach o bliskich, może wciąż tlące się w piersi poczucie obowiązku, albo też wizja zemsty. Nie znała go, nie wiedziała, czy bijące w wychudzonej piersi serce wciąż pozostawało szlachetne i rycerskie, czy przemieniło się w kamień, z każdym kolejnym razem, z każdą kolejną torturą, stając coraz bardziej czarne i zatrute.
To bez znaczenia. Wrócił, wrócili oboje, co potwierdził oszczędnym skinieniem głowy. Przez dłuższy czas lękała się, że to przegrana sprawa, wszak minęły długie miesiące nim powierzono jej tę sprawę, jeszcze kolejne nim wpadła na jakąkolwiek, do tego niezbyt obiecującą poszlakę; później zaś zaczęła obawiać się, iż stracili nie tylko jego, ale i badającego podsunięty przez nią trop Rinehearta. Słodycz oczywistej ulgi, którą odczuwała na wieść o udanej akcji ratunkowej, osłabiała gorycz prywatnej, przeżywanej w skrytości tragedii. Wszak Frederick i Oscar nie mieli wrócić, już nigdy. Nie mogła więc zacząć wierzyć w cuda tylko dlatego, że patrzyła właśnie na jeden z nich; nie mogła mamić się złudną nadzieją, jeśli nie chciała zrobić kroku w tył, znów wprost w otchłań wyparcia.
Dołożyła starań, by ruch przemykającej po spódnicy dłoni nie wzbudził podejrzeń, by zaprezentował się niewinnie i naturalnie, lecz teraz, gdy miała pewność, z kim na do czynienia, nie była nawet odrobinę zdziwiona, iż rozmówca poprawnie zinterpretował to drgnienie, w lot zrozumiał w pełni uzasadnioną podejrzliwość. Co więcej, odpowiedział własnym, uspokajającym gestem, a w ten sposób ułatwił spowolnienie biegu serca, przypomnienie sobie, że Plymouth wciąż gwarantowało bezpieczeństwo.
Wsparła biodra o barierkę, stając tyłem do rozciągającej się za nią rzeki; blady uśmiech wciąż pomieszkiwał na ustach, bo przecież powinna się cieszyć, bo przecież potrzebowali pomocy, wsparcia, symbolu. On zaś miał tchnąć w nich nadzieję; udowodnić, iż szmalcownicy nie zdołali go złamać, zabić, a tym samym osłabić ich i tak coraz to wątlejszych szeregów.
– Nie dokonałam tego sama – odparła cicho, zgodnie z prawdą, bezwiednie krzyżując przedramiona; nie musiała się go bać, nie czuła się jednak komfortowo. Nie przez niego, a sama ze sobą. Lecz skoro wiedziała już, iż ma w nim sojusznika, darowała sobie przybieranie najodleglejszych od obecnego stanu ducha póz i masek. – Był to zbiorowy wysiłek. Mój, Kierana. Przede wszystkim twój. – Uznała, iż te słowa powinny wybrzmieć; może zdawał sobie z tego sprawę, może potrzebował to dopiero usłyszeć. Cały ten czas miała go na oku; to spoglądała ku jego twarzy wprost, szukając przelotnego kontaktu wzrokowego, to obejmowała go jedynie krawędzią spojrzenia. Myślała, że to taktowne; że może nie czuł się swobodnie, kiedy zerkali ku niemu obcy i widzieli wyniszczoną twarz, pobliźnioną skórę. Pozbawiony protezy kikut. Teraz – wprawnie chowany pod niedbale wspartą o niego dłonią.
Pokręciła krótko głową, próbując odegnać sprzed twarzy tańczące na wietrze włosy, jednocześnie reagując na kolejne spływające z męskich ust wyrazy. – Nie mam czego wybaczać – dodała cicho, na wypadek, gdyby sam gest nie wystarczył; to żadne najście, to żaden problem, tym bardziej skoro przybyła na most wcześniej, przed godziną umówionego z Rogersem spotkania. Tego jednak Weasley wiedzieć nie mógł, może dlatego silił się na kurtuazję. A może dlatego, że nie dał odrzeć się z dobrego wychowania, nawet po tym wszystkim, co zniósł. Łatwo było zapomnieć, iż miała do czynienia z lordem. – Ostatnio... byłam więcej niż zajęta – przytaknęła, niemalże dławiąc się przy tym spływającą w dół przełyku goryczą, mimowolnie obracając wciąż noszony na palcu pierścionek. Czy rozmówca próbował słać listy? Czy wypatrywał jej na ministerialnych korytarzach? Może po prostu usłyszał, że ma napięty grafik. Tak czy inaczej dobrze było go zobaczyć; przekonać się, iż nie wszystkie podejmowane przez nią działania spełzały na niczym, iż nie była kompletnie nieprzydatna, zwyczajnie zbędna.
Nie uciekała przed jego wzrokiem, gdy dziękował. Pilnowała się przy tym, by panować nad mową ciała, nie zdradzić się z jakąś przebijającą spod skorupy opanowania emocją. Nie wiedziała, co odpowiada się na takie słowa – nie prowadziła wcześniej podobnej rozmowy. – Wiem. Że jej nie zmarnujesz. – Nie musiała go znać, by wierzyć w to, co mówi. Miał w sobie zapał, siłę, skoro wciąż oddychał, chodził, mówił. I cokolwiek go napędzało, wciąż wyraźne, stawiane na piedestale ideały czy chęć wymierzenia tym zwyrodnialcom kary, oby napędzało go dalej. Jeszcze trochę. Miesiące, lata. Aż do zakończenia wojny. – Chciałabym... chciałabym kiedyś porozmawiać o tym, co było. I o tym, co dalej. Oczywiście, jak już będziesz gotów. Wpierw jednak zapoznam się z raportami, by ograniczyć pytania do minimum – zaręczyła cicho, siląc się na łagodną miękkość głosu. Bo przecież rozdrapywanie ran, rozkładanie na czynniki pierwsze piekła niewoli, nie mogło przychodzić mu z łatwością. Nawet jeśli każda informacja, którą zdoła sobie przypomnieć, miała okazać się niezwykle cenna.
To bez znaczenia. Wrócił, wrócili oboje, co potwierdził oszczędnym skinieniem głowy. Przez dłuższy czas lękała się, że to przegrana sprawa, wszak minęły długie miesiące nim powierzono jej tę sprawę, jeszcze kolejne nim wpadła na jakąkolwiek, do tego niezbyt obiecującą poszlakę; później zaś zaczęła obawiać się, iż stracili nie tylko jego, ale i badającego podsunięty przez nią trop Rinehearta. Słodycz oczywistej ulgi, którą odczuwała na wieść o udanej akcji ratunkowej, osłabiała gorycz prywatnej, przeżywanej w skrytości tragedii. Wszak Frederick i Oscar nie mieli wrócić, już nigdy. Nie mogła więc zacząć wierzyć w cuda tylko dlatego, że patrzyła właśnie na jeden z nich; nie mogła mamić się złudną nadzieją, jeśli nie chciała zrobić kroku w tył, znów wprost w otchłań wyparcia.
Dołożyła starań, by ruch przemykającej po spódnicy dłoni nie wzbudził podejrzeń, by zaprezentował się niewinnie i naturalnie, lecz teraz, gdy miała pewność, z kim na do czynienia, nie była nawet odrobinę zdziwiona, iż rozmówca poprawnie zinterpretował to drgnienie, w lot zrozumiał w pełni uzasadnioną podejrzliwość. Co więcej, odpowiedział własnym, uspokajającym gestem, a w ten sposób ułatwił spowolnienie biegu serca, przypomnienie sobie, że Plymouth wciąż gwarantowało bezpieczeństwo.
Wsparła biodra o barierkę, stając tyłem do rozciągającej się za nią rzeki; blady uśmiech wciąż pomieszkiwał na ustach, bo przecież powinna się cieszyć, bo przecież potrzebowali pomocy, wsparcia, symbolu. On zaś miał tchnąć w nich nadzieję; udowodnić, iż szmalcownicy nie zdołali go złamać, zabić, a tym samym osłabić ich i tak coraz to wątlejszych szeregów.
– Nie dokonałam tego sama – odparła cicho, zgodnie z prawdą, bezwiednie krzyżując przedramiona; nie musiała się go bać, nie czuła się jednak komfortowo. Nie przez niego, a sama ze sobą. Lecz skoro wiedziała już, iż ma w nim sojusznika, darowała sobie przybieranie najodleglejszych od obecnego stanu ducha póz i masek. – Był to zbiorowy wysiłek. Mój, Kierana. Przede wszystkim twój. – Uznała, iż te słowa powinny wybrzmieć; może zdawał sobie z tego sprawę, może potrzebował to dopiero usłyszeć. Cały ten czas miała go na oku; to spoglądała ku jego twarzy wprost, szukając przelotnego kontaktu wzrokowego, to obejmowała go jedynie krawędzią spojrzenia. Myślała, że to taktowne; że może nie czuł się swobodnie, kiedy zerkali ku niemu obcy i widzieli wyniszczoną twarz, pobliźnioną skórę. Pozbawiony protezy kikut. Teraz – wprawnie chowany pod niedbale wspartą o niego dłonią.
Pokręciła krótko głową, próbując odegnać sprzed twarzy tańczące na wietrze włosy, jednocześnie reagując na kolejne spływające z męskich ust wyrazy. – Nie mam czego wybaczać – dodała cicho, na wypadek, gdyby sam gest nie wystarczył; to żadne najście, to żaden problem, tym bardziej skoro przybyła na most wcześniej, przed godziną umówionego z Rogersem spotkania. Tego jednak Weasley wiedzieć nie mógł, może dlatego silił się na kurtuazję. A może dlatego, że nie dał odrzeć się z dobrego wychowania, nawet po tym wszystkim, co zniósł. Łatwo było zapomnieć, iż miała do czynienia z lordem. – Ostatnio... byłam więcej niż zajęta – przytaknęła, niemalże dławiąc się przy tym spływającą w dół przełyku goryczą, mimowolnie obracając wciąż noszony na palcu pierścionek. Czy rozmówca próbował słać listy? Czy wypatrywał jej na ministerialnych korytarzach? Może po prostu usłyszał, że ma napięty grafik. Tak czy inaczej dobrze było go zobaczyć; przekonać się, iż nie wszystkie podejmowane przez nią działania spełzały na niczym, iż nie była kompletnie nieprzydatna, zwyczajnie zbędna.
Nie uciekała przed jego wzrokiem, gdy dziękował. Pilnowała się przy tym, by panować nad mową ciała, nie zdradzić się z jakąś przebijającą spod skorupy opanowania emocją. Nie wiedziała, co odpowiada się na takie słowa – nie prowadziła wcześniej podobnej rozmowy. – Wiem. Że jej nie zmarnujesz. – Nie musiała go znać, by wierzyć w to, co mówi. Miał w sobie zapał, siłę, skoro wciąż oddychał, chodził, mówił. I cokolwiek go napędzało, wciąż wyraźne, stawiane na piedestale ideały czy chęć wymierzenia tym zwyrodnialcom kary, oby napędzało go dalej. Jeszcze trochę. Miesiące, lata. Aż do zakończenia wojny. – Chciałabym... chciałabym kiedyś porozmawiać o tym, co było. I o tym, co dalej. Oczywiście, jak już będziesz gotów. Wpierw jednak zapoznam się z raportami, by ograniczyć pytania do minimum – zaręczyła cicho, siląc się na łagodną miękkość głosu. Bo przecież rozdrapywanie ran, rozkładanie na czynniki pierwsze piekła niewoli, nie mogło przychodzić mu z łatwością. Nawet jeśli każda informacja, którą zdoła sobie przypomnieć, miała okazać się niezwykle cenna.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Most Demimozów
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth