Morsmordre :: Devon :: Plymouth
Most Demimozów
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Most Demimozów
Most łączący brzegi rzeki Plym swoją nazwę otrzymał na cześć czarodziejskiej grupy muzycznej, która przed latami zwykła dawać tu koncerty – jednak u członków magicznego podziemia demimozy budzą obecnie zupełnie inne skojarzenia. Brukowany pomost jest jednocześnie najkrótszą drogą pomiędzy dwiema dzielnicami mieszczącymi budynki rebelianckiego ministerstwa magii, przez co znajduje się pod nieprzerwaną obserwacją wtopionych w tłum strażników, niemożliwych do odróżnienia od zwyczajnych przechodniów. Przenoszący tajne wiadomości łącznicy przemieszczają się tędy kilkanaście razy dziennie, nietrudno dostrzec też przelatujące sowy pocztowe.
Biegnąca bezpośrednio pod mostem promenada jest popularnym miejscem do spacerów – w cieplejsze dni robi się tu dość tłoczno, a przestrzeń nierzadko wypełnia muzyka, wygrywana przez ulicznych artystów, przy której bawi się okoliczna młodzież. Rzeka, ze względu na strome brzegi, niezbyt nadaje się do kąpieli, jest jednak dobrym miejscem na rejs łódką.
Biegnąca bezpośrednio pod mostem promenada jest popularnym miejscem do spacerów – w cieplejsze dni robi się tu dość tłoczno, a przestrzeń nierzadko wypełnia muzyka, wygrywana przez ulicznych artystów, przy której bawi się okoliczna młodzież. Rzeka, ze względu na strome brzegi, niezbyt nadaje się do kąpieli, jest jednak dobrym miejscem na rejs łódką.
Wsparty o barierkę mostu obserwował nurt rzeki Plym i dwie krawędzie miasta, które łączyła, było tak inne od tego, co pamiętał, jak inny był dziś cały świat. Wychowywał się tu, w spokojnym Devon, i nie sądził, że kiedykolwiek wróci to w takiej, nie innej roli. Że kiedykolwiek będzie obserwował tutaj bojówki rebeliantów, że stanie się rebeliantem. Zabawne, nigdy nie używał lordowskiego tytulu, a wszystko wskazywało na to, że mimowolnie stał się prawdziwym banitą. Ale widok tego miasta, wciąż stawiającego opór, był dla niego budujący i napełniał serce nadzieją. Nie spojrzał na nią od razu, kiedy zabrała głos, wzrok utknął na całunie odbitych w nurcie rzeki mieniących się promieni słońca. Dawno nie oglądał słońca w ten sposób. Na wolności.
- I mój błąd - Kiwnął głową, dopełniając jej wypowiedzi. Nie mógł poszczycić się heroizmem, ocalał, ale wcześniej sam wszedł w sidła wroga. Gdyby nie dał się wtedy złapać, nie musiałby walczyć o przetrwanie. Nie widział w tym swojego osiągnięcia, choć był jej wdzięczny za te słowa. Rozumiał, jaka intencja za nimi stała. Kieranowi miał okazję podziękować, jej jeszcze nie, ale jej słowa gorzko uświadomiły mu, ile osób poświęciło swój czas, siły i zasoby na to, żeby sprowadzić go tutaj z zaświatów. Obrócił głowę w jej stronę, badawczo przeglądając się jej profilowi, nie spostrzegł jej dyskretnego spojrzenia. Przekierował własne znów na wodę, dostrzegając niewyraźne odbicie ich sylwetek w brudnej wodzie, był słaby i zniszczony, ale powstanie. Jak feniks, wybudzający się z szarych popiołów. Jak oni wszyscy. - W takim razie zająłem czas dużej ilości dobrych czarodziejów. Postaram się, żeby to było tego warte. - Łączył ich jeden cel, przysięgał strzec tego celu. I nie było nic ważniejszego od tego. On sam też nie był ważniejszy. Czuł, że zaciągnął dług, istniała przyczyna, dla której zainwestowano w jego ratunek, a inwestycja musiała się zwrócić. Uśmiechnął się na jej słowa, ledwie zauważalnie, grymas zgiął jego usta, ale nie rozjaśnił oczu, przez te długie miesiące prawie oduczył się grzecznościowych zwrotów. Od dawna z nikim nie mówił jak równy z równym. Bito go i kopano, topiono w rynsztokach, upokarzano na sposoby, o których nie chciał pamiętać. Popełnili wielki błąd, nie zabijając go od razu. - Sądziłem, że zawieszenie broni pozwoliło wam wziąć oddech - rzucił, kiedy wspomniała o swoich zajęciach, spodziewał się, że wywiad nie osiadł na laurach, ale teraz znowu potrzebowali pełnej mobilizacji. Wzrok mimowolnie powiódł za ruchem jej dłoni, do pierścionka, umilkł, nie pytał. To nie był dobry czas na zakładanie rodziny. Czy nostalgię na jej twarzy malowała tęsknota? - Nie chciałem... - Czego właściwie? Odgrzebywać wspomnień, o których nie chcesz mówić. Wciąż trudno było mu przyjąć, jak wiele wydarzyło się pod jego nieobecność, jak wiele się zmieniło, jak ciężkie brzemiona nosili ci, którzy ocaleli. Ale jeśli przeszli tak wiele i wciąż walczyli, byli niezniszczalni. Nie w był w tym dobry, w słowach.
Ze skinieniem przyjął jej słowa, zapewnienie, że wie. Że w niego wierzy. To znaczyło dużo.
- Składam zeznania u naszych. Pewnie bez trudu dostaniesz do nich dostęp - Godzinami, całymi dniami, to potrwa jeszcze trochę, choć już był tym zmęczony. Wspomnienia wracały z mocą, kiedy je rozgrzebywał, potem wracały w snach. Wolałby zapomnieć. Kajdany upokorzeń paliły wstydem, żądza zemsty ostro szlifowała detale przeszłości, gdy rozbiegane źrenice śledziły ruchy samopiszącego pióra. Kilkanaście miesięcy spisane na papierze, cały jego koszmar. To nie on będzie musiał otwierać ten raport, ale sama świadomość jego istnienia smakowała goryczą. Zwykle był po drugiej stronie, dokumenty przestały wzbudzać w nim emocje. Te budziły ich całe mrowie, ale spychał je gdzieś w odmęty nieświadomości, były jak pomruk trzęsienia ziemi zdolnego zbudzić ze snu pradawne wulkany. Na razie tylko pomruk. Wcale nie chciał, żeby ktoś go czytał. Jego towarzysze broni, współpracownicy, przełożeni. Czy zobaczy jeszcze w ich oczach coś poza litością? - Kiedy tylko będziesz chciała - odparł w końcu, bo pewnego dnia będzie musiał się z tym zmierzyć. - Możesz na mnie liczyć, Maeve. W tej i każdej innej sprawie. Chcę żebyś wiedziała, że doceniam to, co zrobiłaś. - Nie zrobiła tego dla niego, to jasne, nawet się nie znali. Ale to niczego nie zmieniało. - Jeśli jest coś, czym mogę się odwdzięczyć, zrobię to - zapowiedział, tego wymagała wdzięczność, tego wymagał honor, to powinno zostać wypowiedziane. Teraz czy w przyszłości, dług powinien zostać spłacony, ten prywatny też.
- I mój błąd - Kiwnął głową, dopełniając jej wypowiedzi. Nie mógł poszczycić się heroizmem, ocalał, ale wcześniej sam wszedł w sidła wroga. Gdyby nie dał się wtedy złapać, nie musiałby walczyć o przetrwanie. Nie widział w tym swojego osiągnięcia, choć był jej wdzięczny za te słowa. Rozumiał, jaka intencja za nimi stała. Kieranowi miał okazję podziękować, jej jeszcze nie, ale jej słowa gorzko uświadomiły mu, ile osób poświęciło swój czas, siły i zasoby na to, żeby sprowadzić go tutaj z zaświatów. Obrócił głowę w jej stronę, badawczo przeglądając się jej profilowi, nie spostrzegł jej dyskretnego spojrzenia. Przekierował własne znów na wodę, dostrzegając niewyraźne odbicie ich sylwetek w brudnej wodzie, był słaby i zniszczony, ale powstanie. Jak feniks, wybudzający się z szarych popiołów. Jak oni wszyscy. - W takim razie zająłem czas dużej ilości dobrych czarodziejów. Postaram się, żeby to było tego warte. - Łączył ich jeden cel, przysięgał strzec tego celu. I nie było nic ważniejszego od tego. On sam też nie był ważniejszy. Czuł, że zaciągnął dług, istniała przyczyna, dla której zainwestowano w jego ratunek, a inwestycja musiała się zwrócić. Uśmiechnął się na jej słowa, ledwie zauważalnie, grymas zgiął jego usta, ale nie rozjaśnił oczu, przez te długie miesiące prawie oduczył się grzecznościowych zwrotów. Od dawna z nikim nie mówił jak równy z równym. Bito go i kopano, topiono w rynsztokach, upokarzano na sposoby, o których nie chciał pamiętać. Popełnili wielki błąd, nie zabijając go od razu. - Sądziłem, że zawieszenie broni pozwoliło wam wziąć oddech - rzucił, kiedy wspomniała o swoich zajęciach, spodziewał się, że wywiad nie osiadł na laurach, ale teraz znowu potrzebowali pełnej mobilizacji. Wzrok mimowolnie powiódł za ruchem jej dłoni, do pierścionka, umilkł, nie pytał. To nie był dobry czas na zakładanie rodziny. Czy nostalgię na jej twarzy malowała tęsknota? - Nie chciałem... - Czego właściwie? Odgrzebywać wspomnień, o których nie chcesz mówić. Wciąż trudno było mu przyjąć, jak wiele wydarzyło się pod jego nieobecność, jak wiele się zmieniło, jak ciężkie brzemiona nosili ci, którzy ocaleli. Ale jeśli przeszli tak wiele i wciąż walczyli, byli niezniszczalni. Nie w był w tym dobry, w słowach.
Ze skinieniem przyjął jej słowa, zapewnienie, że wie. Że w niego wierzy. To znaczyło dużo.
- Składam zeznania u naszych. Pewnie bez trudu dostaniesz do nich dostęp - Godzinami, całymi dniami, to potrwa jeszcze trochę, choć już był tym zmęczony. Wspomnienia wracały z mocą, kiedy je rozgrzebywał, potem wracały w snach. Wolałby zapomnieć. Kajdany upokorzeń paliły wstydem, żądza zemsty ostro szlifowała detale przeszłości, gdy rozbiegane źrenice śledziły ruchy samopiszącego pióra. Kilkanaście miesięcy spisane na papierze, cały jego koszmar. To nie on będzie musiał otwierać ten raport, ale sama świadomość jego istnienia smakowała goryczą. Zwykle był po drugiej stronie, dokumenty przestały wzbudzać w nim emocje. Te budziły ich całe mrowie, ale spychał je gdzieś w odmęty nieświadomości, były jak pomruk trzęsienia ziemi zdolnego zbudzić ze snu pradawne wulkany. Na razie tylko pomruk. Wcale nie chciał, żeby ktoś go czytał. Jego towarzysze broni, współpracownicy, przełożeni. Czy zobaczy jeszcze w ich oczach coś poza litością? - Kiedy tylko będziesz chciała - odparł w końcu, bo pewnego dnia będzie musiał się z tym zmierzyć. - Możesz na mnie liczyć, Maeve. W tej i każdej innej sprawie. Chcę żebyś wiedziała, że doceniam to, co zrobiłaś. - Nie zrobiła tego dla niego, to jasne, nawet się nie znali. Ale to niczego nie zmieniało. - Jeśli jest coś, czym mogę się odwdzięczyć, zrobię to - zapowiedział, tego wymagała wdzięczność, tego wymagał honor, to powinno zostać wypowiedziane. Teraz czy w przyszłości, dług powinien zostać spłacony, ten prywatny też.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Podkreślił odpowiedzialność za popełniony błąd, i choć było to tylko kilka cichych, mieszających się ze szmerem przepływającej pod mostem rzeki słów, tak Maeve zdawało się, iż dostrzega za ich fasadą coś więcej. Piętrzące się wyrzuty sumienia. Traumę. Może również wstyd.
Nie zgadzała się z jego perspektywą – nie uważała, by miał teraz obowiązek biczować się i pluć sobie w brodę, że zrobił fałszywy krok; takie rzeczy się zdarzały, nawet najlepszym i najostrożniejszym, zaś wpadnięcie w pułapkę przy przeważających siłach wroga nie było czymś szczególnie dziwnym – lecz nie miała zamiaru z nią polemizować. Również dlatego, że wyszłaby wtedy na hipokrytkę. Gdyby znalazła się w jego sytuacji, nie miałaby dla siebie choćby krztyny wyrozumiałości. Stale kusili los, każdego dnia ryzykowali życiem i zdrowiem, lecz przecież nie mogli skupiać się na tej myśli, na wciąż wiszącym nad ich głowami zagrożeniu; musieli spychać obawy na bok, najlepiej poza granicę świadomości, i działać wbrew ich istnieniu. Pewnie dlatego każde, choćby najmniejsze potknięcie smakowało tak gorzko. Bo dzień po dniu zmuszali się do zapominania, że noga może im się powinąć. Że byli tylko ludźmi. Inaczej strach już dawno sparaliżowałby każdego pozostałego przy życiu rebelianta.
Tylko że cena, którą musiał zapłacić za swój błąd, była niebotycznie wysoka. Nie rozmawiali przecież o nowej szramie, śladzie po zbyt wolnej reakcji na nadlatującą klątwę – pokryte bliznami musiał mieć ciało, ale przede wszystkim umysł. Po ciągnących się w nieskończonych miesiącach niewoli, tortur, obelg trudno było pozostać tym samym człowiekiem, co niegdyś.
– Mogę mówić jedynie za siebie, ale podejrzewam, że inni podzielają to zdanie – podjęła po chwili ciszy, kiedy już przeanalizowała, które słowa mogą okazać się trafne, a które z pewnością odbiją się niczym groch od ściany. Zawsze jednak pozostawał cień szansy, iż doskonała błędnej oceny sytuacji; nie znała go, dopiero badała jego granice i reakcje. – Nasz wysiłek, osiągnięty dzięki niemu cel, już okazał się wart poświęconego na niego czasu. Nie tylko dlatego, że jesteś nam potrzebny, z czego na pewno zdajesz sobie sprawę. Jako auror. Bojownik o lepsze jutro. Inspiracja. I nie tylko dlatego, że jesteś skarbnicą wrażliwych informacji. – Choć wymieniane przez nią aspekty miały swą wagę, o czym z pewnością już nie raz myślał, dlatego właśnie nie zamierzała pomijać ich milczeniem. – Przede wszystkim dlatego, że potrzebowałeś pomocy. Po prostu. Wpadłeś w ręce sadystycznych bestii, nikt nie zasłużył na taki los. I wciąż mam nadzieję, że uda nam się uratować również pozostałych. – Toczący Wyspy konflikt trwał już zbyt długo, by mogła wierzyć w sukces totalny. Wojna niosła ze sobą niezliczone ofiary, nie było szansy na to, że ocalą każdego, kto na to zasługuje. Wciąż jednak powinni podejmować próby.
Dostrzegła coś, co z pewnością miało przypominać uśmiech, choć była to raczej wyuczona reakcja ciała niż faktyczny przejaw pozytywnych emocji. Zaraz jednak zapomniała o tym detalu, gdy lord Weasley odniósł się do jej słów napomykając o zawieszeniu broni, a później dodał coś jeszcze. Urwane, zabarwione zakłopotaniem przeprosiny.
Nie chciał. Oczywiście, że nie. Nie wiedział, nie mógł wiedzieć. Przede wszystkim jednak – nie powinien widzieć, że coś było nie tak.
Niewidzącym wzrokiem obserwowała barierkę po drugiej stronie mostu, nie zwracając uwagi na rozmyte, migające w zasięgu spojrzenia sylwetki. Bezwiedny gest, na który pozwoliła sobie w chwili niefrasobliwości, musiał zwrócić jego uwagę; głupia, naiwna Maeve. Już dawno powinnaś przestać nosić ten pierścionek. By nie prowokować pytań, lub podobnych momentów pełnego napięcia skrępowania.
– Festiwal niewątpliwie ofiarował ludziom namiastkę normalności. – Nie jej, ludziom. – Co więcej, druga strona faktycznie dotrzymała warunków zawieszenia broni, a przynajmniej nie wiemy o żadnym zdarzeniu, które miałoby naruszyć postanowienia – przytaknęła, próbując pozbyć się sprzed oczu obrazów tamtych ciepłych, mamiących beztroską dni, nim znów wyjechała z kraju, nie podejrzewając nawet, że rzeczywistość, do której wróci, może być aż tak makabryczna. Puls przyśpieszył, zaś żołądek związał w ciasny supeł, ale to przecież nie jego wina. Powinna lepiej nad sobą panować. – Wszystko w porządku – skłamała na tyle gładko, na ile potrafiła w tej chwili, siłą woli powstrzymując się przed dotykaniem otrzymanej od Foxa ozdoby, obietnicy wspólnej przyszłości. Nie chciała o tym myśleć, ani tym bardziej rozmawiać, choć przecież najpewniej znali się – on i Frederick. W końcu służyli w jednej jednostce, wspólnie tropili czarnoksiężników. Może nawet znalazłby dla niej wyrazy współczucia. Na tym jednak również jej nie zależało. Żadne słowa nie mogły cofnąć czasu, zasklepić ziejącej pustką dziury w miejscu serca.
Tym razem to ona skinęła głową; zmiana tematu pomagała znów skupić się na tu i teraz, a także podchwycić spojrzenie rozmówcy. Choć dopiero niedawno wróciła do kraju, a tym samym do czynnej służby, nie sądziła, by ktokolwiek robił jej problemy z dostępem do sprawozdań. Również biorąc pod uwagę fakt, że sprawa polegająca na próbie dowiedzenia się, co spotkało lorda Weasleya, została oficjalnie przydzielona do niej. Tylko niewielka część Maeve żałowała, że nie może być świadkiem przesłuchań – ta odpowiadająca za ponadprzeciętną dociekliwość i pragnienie wiedzy. Jeszcze się dowie, wszystkiego, czy tego chce, czy nie; zaś czytanie raportów będzie o tyle trudniejsze, że teraz już znała jego twarz. Puste oczy. Jak wyglądały wcześniej? Kiedy jeszcze nie był żywym trupem?
– Dziękuję – odparła krótko, wciąż modulując głos tak, by brzmiał miękko i względnie przyjemnie. Nie miała odczuwać przyjemności z ciągnięcia go za język, zmuszania do przypominania sobie tamtych ludzi, zdarzeń, lecz alternatyw nie było żadnych. Tylko on – i Kieran, choć on spędził w łapach szmalcowników wiele krótszy okres, jego informacje były nieporównywalnie mniej obszerne – mógł pomóc jej dostrzec coś więcej, zwrócić uwagę na detal, nazwisko czy twarz, które pozwolą im dopaść winnych.
O ile, oczywiście, niedawna katastrofa nie wybiła ich wszystkich do nogi.
Nie spodziewała się dalszych słów; tych oferujących wsparcie. Nie była pewna, czy stała za nimi jedynie kurtuazja, albo też lordowski honor, czy były szczerze i niosły za sobą obietnicę spłacenia nieistniejącego zobowiązania. Lecz coś w jego spojrzeniu mówiło jej, że doskonale zdaje sobie sprawę z wagi składanej deklaracji, zaś potencjalna próba wyperswadowania mu, że nie miał wobec niej żadnego długu wdzięczności, miała spełznąć na niczym, lub zostać odebrana jako potwarz. – Będę o tym pamiętać. Na pewno będę potrzebować twojej pomocy, nie tylko w tej sprawie, choć wiele dałabym za rozbicie grupy odpowiedzialnej za twoją niewolę. Wygląda na to, że jeszcze wiele wody upłynie nim zapanujemy nad sytuacją choćby w niewielkim stopniu – odpowiedziała powoli, z wyraźnym znużeniem; niedawna katastrofa zatrzęsła całą Anglią w posadach. Kolejne miesiące miały być trudne. Jeszcze trudniejsze niż te poprzedzające zawieszenie broni. – Nie zamierzam jednak wykorzystywać tych słów przeciwko tobie, wpierw musisz wrócić do formy – dodała, obejmując twarz Brendana uważniejszym spojrzeniem, chcąc sprawdzić jak zareaguje na tę uwagę; nie chciała go wypytywać, to nie jej sprawa, ale jednocześnie zostawiała mu przestrzeń na rozwiniecie tematu.
Nie zgadzała się z jego perspektywą – nie uważała, by miał teraz obowiązek biczować się i pluć sobie w brodę, że zrobił fałszywy krok; takie rzeczy się zdarzały, nawet najlepszym i najostrożniejszym, zaś wpadnięcie w pułapkę przy przeważających siłach wroga nie było czymś szczególnie dziwnym – lecz nie miała zamiaru z nią polemizować. Również dlatego, że wyszłaby wtedy na hipokrytkę. Gdyby znalazła się w jego sytuacji, nie miałaby dla siebie choćby krztyny wyrozumiałości. Stale kusili los, każdego dnia ryzykowali życiem i zdrowiem, lecz przecież nie mogli skupiać się na tej myśli, na wciąż wiszącym nad ich głowami zagrożeniu; musieli spychać obawy na bok, najlepiej poza granicę świadomości, i działać wbrew ich istnieniu. Pewnie dlatego każde, choćby najmniejsze potknięcie smakowało tak gorzko. Bo dzień po dniu zmuszali się do zapominania, że noga może im się powinąć. Że byli tylko ludźmi. Inaczej strach już dawno sparaliżowałby każdego pozostałego przy życiu rebelianta.
Tylko że cena, którą musiał zapłacić za swój błąd, była niebotycznie wysoka. Nie rozmawiali przecież o nowej szramie, śladzie po zbyt wolnej reakcji na nadlatującą klątwę – pokryte bliznami musiał mieć ciało, ale przede wszystkim umysł. Po ciągnących się w nieskończonych miesiącach niewoli, tortur, obelg trudno było pozostać tym samym człowiekiem, co niegdyś.
– Mogę mówić jedynie za siebie, ale podejrzewam, że inni podzielają to zdanie – podjęła po chwili ciszy, kiedy już przeanalizowała, które słowa mogą okazać się trafne, a które z pewnością odbiją się niczym groch od ściany. Zawsze jednak pozostawał cień szansy, iż doskonała błędnej oceny sytuacji; nie znała go, dopiero badała jego granice i reakcje. – Nasz wysiłek, osiągnięty dzięki niemu cel, już okazał się wart poświęconego na niego czasu. Nie tylko dlatego, że jesteś nam potrzebny, z czego na pewno zdajesz sobie sprawę. Jako auror. Bojownik o lepsze jutro. Inspiracja. I nie tylko dlatego, że jesteś skarbnicą wrażliwych informacji. – Choć wymieniane przez nią aspekty miały swą wagę, o czym z pewnością już nie raz myślał, dlatego właśnie nie zamierzała pomijać ich milczeniem. – Przede wszystkim dlatego, że potrzebowałeś pomocy. Po prostu. Wpadłeś w ręce sadystycznych bestii, nikt nie zasłużył na taki los. I wciąż mam nadzieję, że uda nam się uratować również pozostałych. – Toczący Wyspy konflikt trwał już zbyt długo, by mogła wierzyć w sukces totalny. Wojna niosła ze sobą niezliczone ofiary, nie było szansy na to, że ocalą każdego, kto na to zasługuje. Wciąż jednak powinni podejmować próby.
Dostrzegła coś, co z pewnością miało przypominać uśmiech, choć była to raczej wyuczona reakcja ciała niż faktyczny przejaw pozytywnych emocji. Zaraz jednak zapomniała o tym detalu, gdy lord Weasley odniósł się do jej słów napomykając o zawieszeniu broni, a później dodał coś jeszcze. Urwane, zabarwione zakłopotaniem przeprosiny.
Nie chciał. Oczywiście, że nie. Nie wiedział, nie mógł wiedzieć. Przede wszystkim jednak – nie powinien widzieć, że coś było nie tak.
Niewidzącym wzrokiem obserwowała barierkę po drugiej stronie mostu, nie zwracając uwagi na rozmyte, migające w zasięgu spojrzenia sylwetki. Bezwiedny gest, na który pozwoliła sobie w chwili niefrasobliwości, musiał zwrócić jego uwagę; głupia, naiwna Maeve. Już dawno powinnaś przestać nosić ten pierścionek. By nie prowokować pytań, lub podobnych momentów pełnego napięcia skrępowania.
– Festiwal niewątpliwie ofiarował ludziom namiastkę normalności. – Nie jej, ludziom. – Co więcej, druga strona faktycznie dotrzymała warunków zawieszenia broni, a przynajmniej nie wiemy o żadnym zdarzeniu, które miałoby naruszyć postanowienia – przytaknęła, próbując pozbyć się sprzed oczu obrazów tamtych ciepłych, mamiących beztroską dni, nim znów wyjechała z kraju, nie podejrzewając nawet, że rzeczywistość, do której wróci, może być aż tak makabryczna. Puls przyśpieszył, zaś żołądek związał w ciasny supeł, ale to przecież nie jego wina. Powinna lepiej nad sobą panować. – Wszystko w porządku – skłamała na tyle gładko, na ile potrafiła w tej chwili, siłą woli powstrzymując się przed dotykaniem otrzymanej od Foxa ozdoby, obietnicy wspólnej przyszłości. Nie chciała o tym myśleć, ani tym bardziej rozmawiać, choć przecież najpewniej znali się – on i Frederick. W końcu służyli w jednej jednostce, wspólnie tropili czarnoksiężników. Może nawet znalazłby dla niej wyrazy współczucia. Na tym jednak również jej nie zależało. Żadne słowa nie mogły cofnąć czasu, zasklepić ziejącej pustką dziury w miejscu serca.
Tym razem to ona skinęła głową; zmiana tematu pomagała znów skupić się na tu i teraz, a także podchwycić spojrzenie rozmówcy. Choć dopiero niedawno wróciła do kraju, a tym samym do czynnej służby, nie sądziła, by ktokolwiek robił jej problemy z dostępem do sprawozdań. Również biorąc pod uwagę fakt, że sprawa polegająca na próbie dowiedzenia się, co spotkało lorda Weasleya, została oficjalnie przydzielona do niej. Tylko niewielka część Maeve żałowała, że nie może być świadkiem przesłuchań – ta odpowiadająca za ponadprzeciętną dociekliwość i pragnienie wiedzy. Jeszcze się dowie, wszystkiego, czy tego chce, czy nie; zaś czytanie raportów będzie o tyle trudniejsze, że teraz już znała jego twarz. Puste oczy. Jak wyglądały wcześniej? Kiedy jeszcze nie był żywym trupem?
– Dziękuję – odparła krótko, wciąż modulując głos tak, by brzmiał miękko i względnie przyjemnie. Nie miała odczuwać przyjemności z ciągnięcia go za język, zmuszania do przypominania sobie tamtych ludzi, zdarzeń, lecz alternatyw nie było żadnych. Tylko on – i Kieran, choć on spędził w łapach szmalcowników wiele krótszy okres, jego informacje były nieporównywalnie mniej obszerne – mógł pomóc jej dostrzec coś więcej, zwrócić uwagę na detal, nazwisko czy twarz, które pozwolą im dopaść winnych.
O ile, oczywiście, niedawna katastrofa nie wybiła ich wszystkich do nogi.
Nie spodziewała się dalszych słów; tych oferujących wsparcie. Nie była pewna, czy stała za nimi jedynie kurtuazja, albo też lordowski honor, czy były szczerze i niosły za sobą obietnicę spłacenia nieistniejącego zobowiązania. Lecz coś w jego spojrzeniu mówiło jej, że doskonale zdaje sobie sprawę z wagi składanej deklaracji, zaś potencjalna próba wyperswadowania mu, że nie miał wobec niej żadnego długu wdzięczności, miała spełznąć na niczym, lub zostać odebrana jako potwarz. – Będę o tym pamiętać. Na pewno będę potrzebować twojej pomocy, nie tylko w tej sprawie, choć wiele dałabym za rozbicie grupy odpowiedzialnej za twoją niewolę. Wygląda na to, że jeszcze wiele wody upłynie nim zapanujemy nad sytuacją choćby w niewielkim stopniu – odpowiedziała powoli, z wyraźnym znużeniem; niedawna katastrofa zatrzęsła całą Anglią w posadach. Kolejne miesiące miały być trudne. Jeszcze trudniejsze niż te poprzedzające zawieszenie broni. – Nie zamierzam jednak wykorzystywać tych słów przeciwko tobie, wpierw musisz wrócić do formy – dodała, obejmując twarz Brendana uważniejszym spojrzeniem, chcąc sprawdzić jak zareaguje na tę uwagę; nie chciała go wypytywać, to nie jej sprawa, ale jednocześnie zostawiała mu przestrzeń na rozwiniecie tematu.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Auror, bojownik o lepsze jutro, inspiracja, czuł się, jakby mówiła o kimś innym, nawet nie o kimś, kto zmarł tamtego dnia, ujęty w niewolę, a o kimś, kto przeżył ostatnie dwa lata zamiast niego. Zapadnięte policzki, drżenie dłoni, nienaturalna bladość skóry, miał w sobie determinację, która miała pozwolić powrócić mu do zdrowia szybko, ale te słowa, zamiast dumy, budziły w nim wstyd. Nie ukazywał tej emocji, utkwiony w błyszczącym nurcie rzeki wzrok ani nie drgnął. Nie zdradził szmalcownikom żadnej informacji, ale okupił to bliznami, które nie przestały jeszcze palić. Za tajemnice, które skrywał, gotów był zginąć, bo nigdy nie łamał danego słowa. Mówiła, że potrzebował pomocy, ale wiedział, że pojedynczego cywila nie udałoby się stamtąd wyciągnąć. Nie zrobili tego zresztą, nie starczyło im czasu. Kieran kazał mu ruszać, więc ruszył, współwięźniów zostawiając za sobą. Wykonywał rozkazy i nie jemu było je kwestionować. Szmalcowników było zbyt wielu. Ale potrzebował pomocy i mu pomogli, bo łączył ich jeden cel. Nie szukał litości ani miłosierdzia, nie powinien być tym, który czeka na ratunek. Słowa podziękowania już padły, nie mógł dodać wiele więcej. Kiwnął głową, w pół podzięce za ratunek, w pół zgadzając się z jej słowami.
- Urżnięci zabijali mugoli dla zabawy - podjął, w dalszym ciągu nie odejmując wzroku od wody. - Kobiety, dzieci, bez różnicy. Źle było patrzeć, jak zmienia się świat, z perspektywy takiej, jak moja. - Przez kajdany, przez światło tuneli piwnic, między którymi go przerzucano. Bezradnie. Nie mógł zrobić nic, nic prócz okazania pogardy swoim oprawcom. - Ale miałem dużo czasu, żeby zastanowić się nad tym, co z nimi zrobię, kiedy już z tego wyjdę - I jeśli wyjdę, ale o chwilach zwątpienia mówić nie chciał. Nie powinny mieć dzisiaj znaczenia, nawet jeśli wracały do niego we wspomnieniach, których wyzbyć się nie potrafił. Jego słowa miały być deklaracją gotowości, bo niezależnie od tego, co przeszedł, nie zamierzał tracić czasu. Czekał tylko na pozwolenie od przełożonych. - Nasz wróg jest okrutny. Nasz wróg kontroluje potwory. - Zarówno dosłownie, jak w przenośni. - Ale imperium strachu to potęga budowana na glinianych nogach. Nie nadzieja, a wiara nam dopomoże - Wiara w zwycięstwo, wiara we własne możliwości, na przekór i wbrew przytłaczającej przewadze. W niewoli nie mógł wiedzieć, jak bardzo źle było, ile z docierających do niego informacji było prawdziwych. Teraz już wiedział. I wiedział, że byli w stanie to odmienić, nie mogli tracić determinacji.
- Nie zrobili tego bez powodu - Może pytał, może stwierdzał, wróg nie był honorowy. Dążył do osiągnięcia celu, nie patrząc na jego cenę. Mówiła, że wrogowie dochowali postanowień zawartego rozejmu. Nie spodziewający się ataku zgromadzeni czarodzieje byli łatwym celem, ale nie zostali zaatakowani - dlaczego? Przekierował spojrzenie na jej twarz, zastanawiając się, czy znała odpowiedzi. Kiwnął głową, gdy stwierdziła, że wszystko w porządku. Spojrzenie przemknęło po błysku jej ozdoby jeszcze raz, ale nie dodał ni słowa, bo ani nie miał powodu, aby jej nie wierzyć, ani nie miał powodu, aby na nią naciskać. Dostrzegał w jej słowach znużenie, rezygnację, może rozsądek, bo losy wojny nie odwrócą się w kilka dni. Ale Maeve umniejszała swoim możliwościom. Szmalcownicy, którzy go porwali, zasługiwali na jego osobistą zemstę, wiedział, że w ten sposób nie spłaci zaciągniętego długu, nie tego personalnego. Ich pomoże dostać dla własnej satysfakcji. I dlatego, że na to zasłużyli.
- Wody nam nie braknie - skwitował krótko, ciągnąc podjętą przez nią metaforę. - Nurt Plymu nawet nie jest dziś czerwony - A przecież płynęła nim krew niewinnych. Świat zmieniał się szybko, był normalny, kiedy ostatnim razem stał na nogach, pamiętał na skórze krople oczyszczającego deszczu, deszczu przywołanej przez nich białej magii, która ostatecznie zmyła z kraju tamte niekontrolowane wyładowania magiczne. Wszystkie dni w niewoli upływały tak samo, mijały szybko. Miał wrażenie, że tylko mrugnął, przespał kilka dni, i nagle groza znów okryła te tereny mrocznym cieniem. A potem... - Spadające gwiazdy zrujnowały przede wszystkim kontrolowane przez nich tereny. Fortuna nam sprzyja. - Tak jak słuszność i sprawiedliwość. - I trzeba to wykorzystać. - Plymouth pozostało nienaruszone, ale śmierć cywili w Londynie nie smakowała zwycięstwem. Nie o śmierć walczyli. - Nic mi nie jest - zaprzeczył, nie kłamał, choć jego osłabione ciało mówiło co innego. Po prostu naprawdę chciał w to wierzyć. Prosił pielęgniarkę z Sanatorium o podpisanie papierów, odmówiła. - Muszę tylko przekonać do tego tych ważniaków - kiwnął brodą na majaczący w krajobrazie wysoki budynek zajęty jako tutejszy szpital. Mówił o uzdrowicielach, których zgoda była warunkiem jego powrotu do służby. Nie pozwolono mu zrobić tego inaczej. A oni nie chcieli z nim już nawet o tym rozmawiać.
Ale nie spotkał się z nią tylko po to, żeby podziękować.
- Jest coś jeszcze - zaczął, uważnie dobierając słowa. Nie był pewien, kogo powinien spytać, ale wiedzieć to była jej robota i właśnie do tego zmierzał. - Potrzebuję informacji - Kto mógł mieć ich więcej, niż szpiegmistrzyni Zakonu Feniksa? - Pomona Sprout, zielarka, jedna z naszych. Moja sowa zwróciła mi list do niej. Wiesz, gdzie ją znajdę? Jest w kraju? - W pierwszej chwili przeszło mu przez myśl, że opuściła Anglię, ale coś w tym nie grało, nie zostawiłaby ich, dzieci, które uczyła. Przemilczał intencje, w której jej szukał, nie sądził, by została mylnie zinterpretowana przez kogoś, kto orientował się w strukturach rebelii. Jeśli Pomona się ukrywała, nie musiała ukrywać się przed nim, nie stanowił zagrożenia.
- Urżnięci zabijali mugoli dla zabawy - podjął, w dalszym ciągu nie odejmując wzroku od wody. - Kobiety, dzieci, bez różnicy. Źle było patrzeć, jak zmienia się świat, z perspektywy takiej, jak moja. - Przez kajdany, przez światło tuneli piwnic, między którymi go przerzucano. Bezradnie. Nie mógł zrobić nic, nic prócz okazania pogardy swoim oprawcom. - Ale miałem dużo czasu, żeby zastanowić się nad tym, co z nimi zrobię, kiedy już z tego wyjdę - I jeśli wyjdę, ale o chwilach zwątpienia mówić nie chciał. Nie powinny mieć dzisiaj znaczenia, nawet jeśli wracały do niego we wspomnieniach, których wyzbyć się nie potrafił. Jego słowa miały być deklaracją gotowości, bo niezależnie od tego, co przeszedł, nie zamierzał tracić czasu. Czekał tylko na pozwolenie od przełożonych. - Nasz wróg jest okrutny. Nasz wróg kontroluje potwory. - Zarówno dosłownie, jak w przenośni. - Ale imperium strachu to potęga budowana na glinianych nogach. Nie nadzieja, a wiara nam dopomoże - Wiara w zwycięstwo, wiara we własne możliwości, na przekór i wbrew przytłaczającej przewadze. W niewoli nie mógł wiedzieć, jak bardzo źle było, ile z docierających do niego informacji było prawdziwych. Teraz już wiedział. I wiedział, że byli w stanie to odmienić, nie mogli tracić determinacji.
- Nie zrobili tego bez powodu - Może pytał, może stwierdzał, wróg nie był honorowy. Dążył do osiągnięcia celu, nie patrząc na jego cenę. Mówiła, że wrogowie dochowali postanowień zawartego rozejmu. Nie spodziewający się ataku zgromadzeni czarodzieje byli łatwym celem, ale nie zostali zaatakowani - dlaczego? Przekierował spojrzenie na jej twarz, zastanawiając się, czy znała odpowiedzi. Kiwnął głową, gdy stwierdziła, że wszystko w porządku. Spojrzenie przemknęło po błysku jej ozdoby jeszcze raz, ale nie dodał ni słowa, bo ani nie miał powodu, aby jej nie wierzyć, ani nie miał powodu, aby na nią naciskać. Dostrzegał w jej słowach znużenie, rezygnację, może rozsądek, bo losy wojny nie odwrócą się w kilka dni. Ale Maeve umniejszała swoim możliwościom. Szmalcownicy, którzy go porwali, zasługiwali na jego osobistą zemstę, wiedział, że w ten sposób nie spłaci zaciągniętego długu, nie tego personalnego. Ich pomoże dostać dla własnej satysfakcji. I dlatego, że na to zasłużyli.
- Wody nam nie braknie - skwitował krótko, ciągnąc podjętą przez nią metaforę. - Nurt Plymu nawet nie jest dziś czerwony - A przecież płynęła nim krew niewinnych. Świat zmieniał się szybko, był normalny, kiedy ostatnim razem stał na nogach, pamiętał na skórze krople oczyszczającego deszczu, deszczu przywołanej przez nich białej magii, która ostatecznie zmyła z kraju tamte niekontrolowane wyładowania magiczne. Wszystkie dni w niewoli upływały tak samo, mijały szybko. Miał wrażenie, że tylko mrugnął, przespał kilka dni, i nagle groza znów okryła te tereny mrocznym cieniem. A potem... - Spadające gwiazdy zrujnowały przede wszystkim kontrolowane przez nich tereny. Fortuna nam sprzyja. - Tak jak słuszność i sprawiedliwość. - I trzeba to wykorzystać. - Plymouth pozostało nienaruszone, ale śmierć cywili w Londynie nie smakowała zwycięstwem. Nie o śmierć walczyli. - Nic mi nie jest - zaprzeczył, nie kłamał, choć jego osłabione ciało mówiło co innego. Po prostu naprawdę chciał w to wierzyć. Prosił pielęgniarkę z Sanatorium o podpisanie papierów, odmówiła. - Muszę tylko przekonać do tego tych ważniaków - kiwnął brodą na majaczący w krajobrazie wysoki budynek zajęty jako tutejszy szpital. Mówił o uzdrowicielach, których zgoda była warunkiem jego powrotu do służby. Nie pozwolono mu zrobić tego inaczej. A oni nie chcieli z nim już nawet o tym rozmawiać.
Ale nie spotkał się z nią tylko po to, żeby podziękować.
- Jest coś jeszcze - zaczął, uważnie dobierając słowa. Nie był pewien, kogo powinien spytać, ale wiedzieć to była jej robota i właśnie do tego zmierzał. - Potrzebuję informacji - Kto mógł mieć ich więcej, niż szpiegmistrzyni Zakonu Feniksa? - Pomona Sprout, zielarka, jedna z naszych. Moja sowa zwróciła mi list do niej. Wiesz, gdzie ją znajdę? Jest w kraju? - W pierwszej chwili przeszło mu przez myśl, że opuściła Anglię, ale coś w tym nie grało, nie zostawiłaby ich, dzieci, które uczyła. Przemilczał intencje, w której jej szukał, nie sądził, by została mylnie zinterpretowana przez kogoś, kto orientował się w strukturach rebelii. Jeśli Pomona się ukrywała, nie musiała ukrywać się przed nim, nie stanowił zagrożenia.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czy jej słowa padły na podatny grunt, czy wprost przeciwnie – nie wiedziała. Lico aurora pozostawało nieprzeniknione, a spojrzenie, które mogłoby zdradzić przebłysk jakiejś nowej emocji, zakotwiczone na wstędze ciągnącej się w dole rzeki. Nie chciała przyglądać mu się intensywniej i dokładniej niż dotychczas, by oszczędzić potencjalnego dyskomfortu związanego z poczuciem bycia wnikliwie obserwowanym; próbowała działać subtelnie i z wyczuciem, nawet jeśli oznaczało to, że nie pozbędzie się tych wątpliwości i pozostanie jej tkwić w niewiedzy. Trudno; może kiedyś dowie się, co myślał na ten temat. A może już nigdy do niego nie wrócą. Chciała jedynie, by to usłyszał – że każda chwila, którą poświęcili na jego poszukiwania, nie była czasem straconym.
Wzdłuż kręgosłupa wspiął się zimny dreszcz, zaś przez jej twarz przemknął grymas, którego nie próbowała nawet powstrzymać, gdy rozmówca – ze wzrokiem wciąż wbitym w wodę – napomknął o bestialskich zapędach szmalcowników. Od razu to zobaczyła; ich wykrzywione, napuchnięte od alkoholu gęby, powietrze drżące od ohydnego śmiechu i mieszających się z nim rozpaczliwych błagań... o co? O litość? Szybszą śmierć? Puszczenie dzieci wolno? Nic dziwnego, że niemagowie bali się każdego, kto trzymał w dłoni różdżkę. Kto władał tym, co niepojęte, obce i niosące zagładę. Zaś Brendan – Brendan musiał na to wszystko patrzeć. Poczucie bezsilności najpewniej zjadało go od środka. Zatruwało ducha, zgniatało serce. A może nadmiar bodźców i niewyobrażalnych traum otępił go na tyle, że nie był w stanie zadręczać się ówczesną niemocą.
Słuchała w milczeniu, nie chcąc wchodzić mu w słowo czy przerywać; podejrzewała, że coś tak zwykłego jak prowadzenie rozmowy wciąż musiało stanowić dlań swego rodzaju egzotykę, toteż nie chciała wybijać go z rytmu. Czy mówił o sprowadzeniu na głowy oprawców krwawej zemsty, czy o doprowadzeniu ich przed oblicze sprawiedliwości, tego również nie wiedziała. Kiedyś samo podejrzenie emocjonalnego odwetu, nie zaś ścisłego trzymania się regulaminów i protokołów, rozbudziło by w jej piersi święte oburzenie. Teraz jednak nie potrafiła wykrzesać z siebie tego samego ognia. Nadal była przeciwna stosowaniu ślepej przemocy, lecz po włamie do Tower, po ujrzeniu masowej mogiły w środku lasu, po pomszczeniu śmierci Caleba coś w niej pękło.
– I czy wiesz już? Co z nimi zrobisz? – Zadała to pytanie ściszonym, wolnym od silniejszych emocji głosem, sięgając spojrzeniem wprost ku chorobliwie bladej twarzy aurora. Potrafiła zrozumieć pragnienie wymierzenia kary, karmiła się nim przez lata, rozsądek przemawiał jednak głośniej; powinni ich schwytać i postawić przed sądem wojskowym. Wycisnąć z nich wszystkie użyteczne informacje. Dopiero później – wydać i wykonać wyrok.
Między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka w reakcji na wspomnienie kontrolowanych przez wrogów potworów. – Widziałeś je? Cienie? – Choć siliła się na spokój, opanowanie, to kolejne słowa wypowiedziała już przez ściśnięte gardło. Utkane z mroku stwory, niewątpliwie wywodzące się z plugawej magii, przywodziły na myśl Lisią Norę. A raczej to, co z niej zostało. Lecz przecież tajemnicze istoty były widywane wcześniej, jeszcze zanim kometa runęła z nieba, sprowadzając na Wyspy deszcz meteorytów. Zaś po tym feralnym zdarzeniu, które zatrzęsło w posadach również Londynem, dotarły do niej plotki, jakoby Rycerze Walpurgii potrafili podporządkować je swej woli – najpewniej tkwiło w nich ziarno prawdy, nawet jeśli otoczone grubą warstwą paniki i przesady. Ludzie gadali, czasem i bez powodu, lecz zwykle pogłoski wyrastały na gruncie faktów. Lecz jeśli tak, to co to dla nich znaczyło?
– Na pewno nie – przytaknęła, również nie wierząc w honor agresorów. Musieli mieć w tym jakiś cel, cel, którego jeszcze nie dane im było poznać mimo nieustających działań wywiadowczych. Może szykowali się do zmasowanego ataku, może planowali przeprowadzić go tuż po zakończeniu zawieszenia broni, i jedynie dotykająca obu stron konfliktu tragedia powstrzymała ich przed tym krokiem. Piętrzące się niewiadome tylko wzmagały pomieszkującą w piersi irytację; nie rozumiała, nie mogła rozumieć, a to z kolei wystawiało jej cierpliwość na próbę. Z drugiej strony, wolała rozważać najróżniejsze scenariusze, szukać tropów i śladów, porządkować napływające z każdego zakątku kraju wieści niż myśleć o obietnicach, które nigdy nie zostaną spełnione.
Skrzywiła się na jego słowa, że fortuna im sprzyja, uparcie skupiając spojrzenie na spacerującym po drugiej stronie mostu gołębiu. Trudno było jej spojrzeć na tę sytuację z takiej perspektywy, choć towarzysz wskazywał na istotną kwestię: nie tylko oni ucierpieli. Nie tylko na półwyspie pogrzebano setki ofiar. Tego również nie rozumiała. Jeśli za ostatnimi zdarzeniami nie stali ich wrogowie, to kto? Czy na szachownicy pojawiła się jakaś nowa figura? Co im umykało? – Trzeba to wykorzystać, choć niewątpliwie najpierw musimy rozeznać się w ogromie szkód i strat, każdego dnia docierają do nas kolejne doniesienia, kolejne prośby o pomoc, a później stworzyć plan działania – podjęła; na pewno nie mogli pozostawać bierni, wypatrywać jedynie, kiedy spadnie na nich następny cios. Środki mieli jednak ograniczone. Zaczynało brakować im rąk do pomocy. Zaś śmierć bawiących w Londynie czarodziejów nie mogła zostać zaliczona w poczet dobrych wieści, nawet jeśli uderzające w stolicę odłamki musiały wprowadzić chaos i zmusić namiestniczkę do reakcji. – Nie możemy uderzać na ślepo, ani nie możemy zbytnio zwlekać. Nasza siła leży w sprycie, nie liczbach. – Wyprostowała przygarbione do tej pory plecy i z cichym westchnieniem przestała wspierać o barierkę biodrami. Powoli odwróciła się w stronę rzeki, przelotnie spoglądając w dół, ku leniwemu nurtowi Plymu.
Pokiwała krótko głową, gdy obwieścił, że nic mu nie jest; na wspomnienie ważniaków kącik ust drgnął jej w niemrawym uśmiechu. – No tak – mruknęła, odnajdując dłońmi nierówną powierzchnię balustrady, próbując nie zwracać uwagi na stuknięcie metalu o metal. Nie była zdziwiona, że rwał się do działania, chciał już wrócić do czynnej służby, nawet jeśli wciąż tkwił jedną nogą w piekle niewoli. Brak zajęcia zachęcał do myślenia o tematach, o których myśleć się nie powinno. – Podejrzewam, że nie zajmie ci to długo. – Bo nawet gdyby chcieli zalecić mu miesiące rekonwalescencji, zwyczajnie nie mogli sobie na to pozwolić.
Potrzebował informacji, a skoro tak, to dobrze trafił. Zerknęła ku niemu z zaciekawieniem, nieznacznym ruchem głowy zachęcając, by mówił dalej. Nawet jeśli nie była w posiadaniu pożądanych przez niego wiadomości, najpewniej będzie mogła je zdobyć. Nie zdążyła nawet zastanowić się w duchu, czego lub kogo powracający do świata żywych auror może poszukiwać, gdy z jego ust spłynęły boleśnie znajome personalia; tylko siłą woli powstrzymała ciało przed wyraźnym drgnieniem, nie potrafiła już jednak zapanować nad palcami, które zacisnęły się na barierce na tyle mocno, że aż pobielały jej od tego knykcie. Pomona, Pomona Sprout, czy raczej Pomona Vane.
Nie zamierzała dociekać, dlaczego pytał akurat o nią – musiał połączyć ich Zakon, oddanie rebelii.
– Przykro mi – zaczęła; nie był to jedynie frazes, śmierć Pomony odcisnęła swe piętno i na niej. Jak powinna mu to powiedzieć? W końcu uznała, że najlepiej wprost, nawet jeśli miała zadać w ten sposób cios; zatajanie faktów nie mogło okazać się lepsze choćby i od najboleśniejszej prawdy. – Pomona nie żyje. We wrześniu... znaleźli ją w Azkabanie. – Pozbawioną ducha skorupę. Spotkał ją los gorszy od śmierci. – Za późno – dodała ciszej, wciąż nie patrząc na stojącego obok czarodzieja; nie winiła ich, nikt nie mógł ich winić. Do paszczy bestii wyruszyli w poszukiwaniu Justine. Nie podejrzewali nawet, że również Pomona została wtrącona do więzienia.
Dopiero po chwili podniosła na niego wzrok, ostrożnie, z ledwo dostrzegalnym zawahaniem; nie wyraziła tej myśli wprost, był jednak aurorem. Doskonale wiedział, co mogło stać się z nieszczęśnikami, którzy trafiali w ręce dementorów. [bylobrzydkobedzieladnie]
Wzdłuż kręgosłupa wspiął się zimny dreszcz, zaś przez jej twarz przemknął grymas, którego nie próbowała nawet powstrzymać, gdy rozmówca – ze wzrokiem wciąż wbitym w wodę – napomknął o bestialskich zapędach szmalcowników. Od razu to zobaczyła; ich wykrzywione, napuchnięte od alkoholu gęby, powietrze drżące od ohydnego śmiechu i mieszających się z nim rozpaczliwych błagań... o co? O litość? Szybszą śmierć? Puszczenie dzieci wolno? Nic dziwnego, że niemagowie bali się każdego, kto trzymał w dłoni różdżkę. Kto władał tym, co niepojęte, obce i niosące zagładę. Zaś Brendan – Brendan musiał na to wszystko patrzeć. Poczucie bezsilności najpewniej zjadało go od środka. Zatruwało ducha, zgniatało serce. A może nadmiar bodźców i niewyobrażalnych traum otępił go na tyle, że nie był w stanie zadręczać się ówczesną niemocą.
Słuchała w milczeniu, nie chcąc wchodzić mu w słowo czy przerywać; podejrzewała, że coś tak zwykłego jak prowadzenie rozmowy wciąż musiało stanowić dlań swego rodzaju egzotykę, toteż nie chciała wybijać go z rytmu. Czy mówił o sprowadzeniu na głowy oprawców krwawej zemsty, czy o doprowadzeniu ich przed oblicze sprawiedliwości, tego również nie wiedziała. Kiedyś samo podejrzenie emocjonalnego odwetu, nie zaś ścisłego trzymania się regulaminów i protokołów, rozbudziło by w jej piersi święte oburzenie. Teraz jednak nie potrafiła wykrzesać z siebie tego samego ognia. Nadal była przeciwna stosowaniu ślepej przemocy, lecz po włamie do Tower, po ujrzeniu masowej mogiły w środku lasu, po pomszczeniu śmierci Caleba coś w niej pękło.
– I czy wiesz już? Co z nimi zrobisz? – Zadała to pytanie ściszonym, wolnym od silniejszych emocji głosem, sięgając spojrzeniem wprost ku chorobliwie bladej twarzy aurora. Potrafiła zrozumieć pragnienie wymierzenia kary, karmiła się nim przez lata, rozsądek przemawiał jednak głośniej; powinni ich schwytać i postawić przed sądem wojskowym. Wycisnąć z nich wszystkie użyteczne informacje. Dopiero później – wydać i wykonać wyrok.
Między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka w reakcji na wspomnienie kontrolowanych przez wrogów potworów. – Widziałeś je? Cienie? – Choć siliła się na spokój, opanowanie, to kolejne słowa wypowiedziała już przez ściśnięte gardło. Utkane z mroku stwory, niewątpliwie wywodzące się z plugawej magii, przywodziły na myśl Lisią Norę. A raczej to, co z niej zostało. Lecz przecież tajemnicze istoty były widywane wcześniej, jeszcze zanim kometa runęła z nieba, sprowadzając na Wyspy deszcz meteorytów. Zaś po tym feralnym zdarzeniu, które zatrzęsło w posadach również Londynem, dotarły do niej plotki, jakoby Rycerze Walpurgii potrafili podporządkować je swej woli – najpewniej tkwiło w nich ziarno prawdy, nawet jeśli otoczone grubą warstwą paniki i przesady. Ludzie gadali, czasem i bez powodu, lecz zwykle pogłoski wyrastały na gruncie faktów. Lecz jeśli tak, to co to dla nich znaczyło?
– Na pewno nie – przytaknęła, również nie wierząc w honor agresorów. Musieli mieć w tym jakiś cel, cel, którego jeszcze nie dane im było poznać mimo nieustających działań wywiadowczych. Może szykowali się do zmasowanego ataku, może planowali przeprowadzić go tuż po zakończeniu zawieszenia broni, i jedynie dotykająca obu stron konfliktu tragedia powstrzymała ich przed tym krokiem. Piętrzące się niewiadome tylko wzmagały pomieszkującą w piersi irytację; nie rozumiała, nie mogła rozumieć, a to z kolei wystawiało jej cierpliwość na próbę. Z drugiej strony, wolała rozważać najróżniejsze scenariusze, szukać tropów i śladów, porządkować napływające z każdego zakątku kraju wieści niż myśleć o obietnicach, które nigdy nie zostaną spełnione.
Skrzywiła się na jego słowa, że fortuna im sprzyja, uparcie skupiając spojrzenie na spacerującym po drugiej stronie mostu gołębiu. Trudno było jej spojrzeć na tę sytuację z takiej perspektywy, choć towarzysz wskazywał na istotną kwestię: nie tylko oni ucierpieli. Nie tylko na półwyspie pogrzebano setki ofiar. Tego również nie rozumiała. Jeśli za ostatnimi zdarzeniami nie stali ich wrogowie, to kto? Czy na szachownicy pojawiła się jakaś nowa figura? Co im umykało? – Trzeba to wykorzystać, choć niewątpliwie najpierw musimy rozeznać się w ogromie szkód i strat, każdego dnia docierają do nas kolejne doniesienia, kolejne prośby o pomoc, a później stworzyć plan działania – podjęła; na pewno nie mogli pozostawać bierni, wypatrywać jedynie, kiedy spadnie na nich następny cios. Środki mieli jednak ograniczone. Zaczynało brakować im rąk do pomocy. Zaś śmierć bawiących w Londynie czarodziejów nie mogła zostać zaliczona w poczet dobrych wieści, nawet jeśli uderzające w stolicę odłamki musiały wprowadzić chaos i zmusić namiestniczkę do reakcji. – Nie możemy uderzać na ślepo, ani nie możemy zbytnio zwlekać. Nasza siła leży w sprycie, nie liczbach. – Wyprostowała przygarbione do tej pory plecy i z cichym westchnieniem przestała wspierać o barierkę biodrami. Powoli odwróciła się w stronę rzeki, przelotnie spoglądając w dół, ku leniwemu nurtowi Plymu.
Pokiwała krótko głową, gdy obwieścił, że nic mu nie jest; na wspomnienie ważniaków kącik ust drgnął jej w niemrawym uśmiechu. – No tak – mruknęła, odnajdując dłońmi nierówną powierzchnię balustrady, próbując nie zwracać uwagi na stuknięcie metalu o metal. Nie była zdziwiona, że rwał się do działania, chciał już wrócić do czynnej służby, nawet jeśli wciąż tkwił jedną nogą w piekle niewoli. Brak zajęcia zachęcał do myślenia o tematach, o których myśleć się nie powinno. – Podejrzewam, że nie zajmie ci to długo. – Bo nawet gdyby chcieli zalecić mu miesiące rekonwalescencji, zwyczajnie nie mogli sobie na to pozwolić.
Potrzebował informacji, a skoro tak, to dobrze trafił. Zerknęła ku niemu z zaciekawieniem, nieznacznym ruchem głowy zachęcając, by mówił dalej. Nawet jeśli nie była w posiadaniu pożądanych przez niego wiadomości, najpewniej będzie mogła je zdobyć. Nie zdążyła nawet zastanowić się w duchu, czego lub kogo powracający do świata żywych auror może poszukiwać, gdy z jego ust spłynęły boleśnie znajome personalia; tylko siłą woli powstrzymała ciało przed wyraźnym drgnieniem, nie potrafiła już jednak zapanować nad palcami, które zacisnęły się na barierce na tyle mocno, że aż pobielały jej od tego knykcie. Pomona, Pomona Sprout, czy raczej Pomona Vane.
Nie zamierzała dociekać, dlaczego pytał akurat o nią – musiał połączyć ich Zakon, oddanie rebelii.
– Przykro mi – zaczęła; nie był to jedynie frazes, śmierć Pomony odcisnęła swe piętno i na niej. Jak powinna mu to powiedzieć? W końcu uznała, że najlepiej wprost, nawet jeśli miała zadać w ten sposób cios; zatajanie faktów nie mogło okazać się lepsze choćby i od najboleśniejszej prawdy. – Pomona nie żyje. We wrześniu... znaleźli ją w Azkabanie. – Pozbawioną ducha skorupę. Spotkał ją los gorszy od śmierci. – Za późno – dodała ciszej, wciąż nie patrząc na stojącego obok czarodzieja; nie winiła ich, nikt nie mógł ich winić. Do paszczy bestii wyruszyli w poszukiwaniu Justine. Nie podejrzewali nawet, że również Pomona została wtrącona do więzienia.
Dopiero po chwili podniosła na niego wzrok, ostrożnie, z ledwo dostrzegalnym zawahaniem; nie wyraziła tej myśli wprost, był jednak aurorem. Doskonale wiedział, co mogło stać się z nieszczęśnikami, którzy trafiali w ręce dementorów. [bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 18.06.24 11:51, w całości zmieniany 1 raz
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nurt rzeki odbijał krzywiznę mostu, ich sylwetek, płynął z prądem, dużo tej wody upłynęło, odkąd stał na tym moście ostatnim razem, jeszcze więcej odkąd w tym mieście panowała nuda. Ile upłynie, nim ta nuda powróci?
- Wiem - odpowiedział, choć na nią nie spojrzał. Jego głos zdawał się tak samo wyzuty z emocji jak mimika jego twarzy, nie krył ich, nie potrafił okazać. Nie brzmiało to jednak jakby chciał kontynuować tę myśl, zemsta była w nim silna, poczucie sprawiedliwości silniejsze, wierzył jednak, że zwyrodnialcy, z którymi mieli do czynienia odkupienie mogli znaleźć już tylko we własnej śmierci. Niewiele wiedział o tym, jak teraz wyglądała wojenna rzeczywistość, niewiele wiedział o tym, jak wyglądały rozkazy. Zawsze je wykonywał, niezależnie od tego, na ile się z nimi zgadzał. Chciał widzieć ich martwych i wierzył, że takich ich zobaczy. Potrafił sobie wyobrazić dźwięk ich łamanych kości, przerażenia spojrzenia i ostatnie dechy, równie rozpaczliwe, jak okrzyki tych, których sami pozbawili przyszłości.
Pokręcił głową, przecząco.
- Nie widziałem ich, choć o nich słyszałem. - Nawet szmalcownicy o nich mówili. Mówili o nich inni pojmani. Prześlizgiwały się po krajobrazie jak cieniste macki złego, podstępnie zatruwały rzeczywistość, spowijały świat w strasznym cieniu. Czym były, nikt nie wiedział, skąd się wzięły, też nie. - Mimo to wiem, że nie one są największymi potworami, jakie kontroluje Voldemort. - Bo nie było większych potworów od ludzi, a ci konkretni zepsuci byli tak, że budzili obrzydzenie do własnego gatunku. Ich widział. I dziś żałował, że nie zabił od razu. - Mamy dużo do zrobienia. - My wszyscy. Połączone siły podziemia i Zakonu Feniksa. - I coraz mniej czasu, jak próbują powiedzieć nam gwiazdy - A on, on potrzebował go więcej. Nie chciał dłużej trwać w bezużytecznej bezczynności. - Wiemy o tych istotach cokolwiek? - spytał, bo jeśli gdzieś miał szukać informacji, które udało im się zgromadzić - wierzył, że Meave była ich najlepszą powierniczką. Jeśli o cieniach pomyślała w pierwszej kolejności, musiała mieć ich obecność w pamięci. Dla niego rzeczywistość wciąż była pejzażem złożonym z niedopasowanych fragmentów puzzli.
- Nie planujemy iść za ciosem? - spytał, gdy wspomniała o rozeznaniach, o stratach i szkodach, wyobrażał sobie, jak wiele ich ponieśli, deszcz spadających gwiazd obserwował już z wolności - i, szczęśliwie, zdołał w nim nie ucierpieć. Wielu innych tego szczęścia nie miało, zdawał sobie z tego sprawę, ale czy czy spisanie szkód miało im w czymś dzisiaj pomóc? Może stracił empatię, może dawno już jej nie miał, może to co przeszedł kazało mu inaczej stawiać priorytety. Nie miał nic, czym mógłby pomóc w szkodach, ale mimo znacznego osłabienia wierzył, że mógłby pomóc w ataku na osłabione punkty wroga. Mogli czekać, aż sami się pozbierają, ale czasem czekanie na najsłabsze ogniwa wydłużało tylko wędrówkę tych, którzy przewodzili. Mimo to kiwnął głową, gdy wspomniała o ślepym działaniu, o sprycie. Na ślepo uderzać nie mogli na pewno. - Mamy raporty z tego, co dzieje się na ziemiach wroga? - spytał, bo w liczeniu strat przydać się nie mógł na nic.
Wciąż wsparty o balustradę mosty spozierał na nią kątem oka, nie musiał widzieć nic więcej, gdy usłyszał pierwsze słowa, słowa, które znaczyły wszystko: przykro mi. Grymas jego twarzy stężał, szczęka wydała się bardziej spięta, jasne spojrzenie utknęło gdzieś w brudnym nurcie rzeki. Wiedział, co oznaczały te słowa, na wojnie niosły tylko jedną wiadomość i choć powinien się jej spodziewać po tym, jak nie udało mu się nawiązać z nią kontaktu, wciąż wybrzmiewały w jego uszach niedowierzaniem, grozą i zaskoczeniem. Zupełnie jakby wierzył - że kobiet takich jak Pomona na wojnie śmierć dosięgnąć nie mogła. Bo była zbyt dobra, zbyt radosna, zbyt ciepła. Zbyt odważna, zbyt śmiała. Pewnie, że była, za to właśnie poniosła śmierć. Milczał dłuższą chwilę, zbyt długą, jak wcześniej nie okazując przy tym żadnej emocji. Krew szumiała w uszach, zapulsowała nieznośnie w tętnicach przy skroni, a powietrze nagle zdało się gęste, ciężkie i zbyt przytłaczające, dłoń zacisnęła się na barierce zbyt mocno.
- Za późno na co? - spytał, wciąż na nią nie patrząc. Jego głos nie zadrżał, bo w krótkim zdaniu łatwiej było nad nim zapanować. Wiedział - wiele razy widział - co robiono z więźniami Azkabanu. Śmierć duszy była straszliwsza do śmierci ciała, odbierała nadzieję - nadzieję na to, że cokolwiek z niej zostało, fragment duszy, część serca, wspomnienie, duch, nie przestało trwać. Pocałunek dementora odbierał to wszystko, zabijał jedyne, co tliło się w nich nieśmiertelnie. Chciał poznać prawdę, jakkolwiek okrutna by nie była. - Kto ją znalazł? - I chciał usłyszeć tę historię. Całą, z ust tego, kto był jej świadkiem. - Jak ją pojmano? - Czy oddała się w ręce wroga, potykając się w trakcie kolejnej misji, czy ktoś ją wystawił, robiło różnicę. Nie powinien był pisać do niej listu, powinien był odwiedzić ją od razu. Nie potrafił - zacząć myśleć o niej jak o zmarłej.
- Wiem - odpowiedział, choć na nią nie spojrzał. Jego głos zdawał się tak samo wyzuty z emocji jak mimika jego twarzy, nie krył ich, nie potrafił okazać. Nie brzmiało to jednak jakby chciał kontynuować tę myśl, zemsta była w nim silna, poczucie sprawiedliwości silniejsze, wierzył jednak, że zwyrodnialcy, z którymi mieli do czynienia odkupienie mogli znaleźć już tylko we własnej śmierci. Niewiele wiedział o tym, jak teraz wyglądała wojenna rzeczywistość, niewiele wiedział o tym, jak wyglądały rozkazy. Zawsze je wykonywał, niezależnie od tego, na ile się z nimi zgadzał. Chciał widzieć ich martwych i wierzył, że takich ich zobaczy. Potrafił sobie wyobrazić dźwięk ich łamanych kości, przerażenia spojrzenia i ostatnie dechy, równie rozpaczliwe, jak okrzyki tych, których sami pozbawili przyszłości.
Pokręcił głową, przecząco.
- Nie widziałem ich, choć o nich słyszałem. - Nawet szmalcownicy o nich mówili. Mówili o nich inni pojmani. Prześlizgiwały się po krajobrazie jak cieniste macki złego, podstępnie zatruwały rzeczywistość, spowijały świat w strasznym cieniu. Czym były, nikt nie wiedział, skąd się wzięły, też nie. - Mimo to wiem, że nie one są największymi potworami, jakie kontroluje Voldemort. - Bo nie było większych potworów od ludzi, a ci konkretni zepsuci byli tak, że budzili obrzydzenie do własnego gatunku. Ich widział. I dziś żałował, że nie zabił od razu. - Mamy dużo do zrobienia. - My wszyscy. Połączone siły podziemia i Zakonu Feniksa. - I coraz mniej czasu, jak próbują powiedzieć nam gwiazdy - A on, on potrzebował go więcej. Nie chciał dłużej trwać w bezużytecznej bezczynności. - Wiemy o tych istotach cokolwiek? - spytał, bo jeśli gdzieś miał szukać informacji, które udało im się zgromadzić - wierzył, że Meave była ich najlepszą powierniczką. Jeśli o cieniach pomyślała w pierwszej kolejności, musiała mieć ich obecność w pamięci. Dla niego rzeczywistość wciąż była pejzażem złożonym z niedopasowanych fragmentów puzzli.
- Nie planujemy iść za ciosem? - spytał, gdy wspomniała o rozeznaniach, o stratach i szkodach, wyobrażał sobie, jak wiele ich ponieśli, deszcz spadających gwiazd obserwował już z wolności - i, szczęśliwie, zdołał w nim nie ucierpieć. Wielu innych tego szczęścia nie miało, zdawał sobie z tego sprawę, ale czy czy spisanie szkód miało im w czymś dzisiaj pomóc? Może stracił empatię, może dawno już jej nie miał, może to co przeszedł kazało mu inaczej stawiać priorytety. Nie miał nic, czym mógłby pomóc w szkodach, ale mimo znacznego osłabienia wierzył, że mógłby pomóc w ataku na osłabione punkty wroga. Mogli czekać, aż sami się pozbierają, ale czasem czekanie na najsłabsze ogniwa wydłużało tylko wędrówkę tych, którzy przewodzili. Mimo to kiwnął głową, gdy wspomniała o ślepym działaniu, o sprycie. Na ślepo uderzać nie mogli na pewno. - Mamy raporty z tego, co dzieje się na ziemiach wroga? - spytał, bo w liczeniu strat przydać się nie mógł na nic.
Wciąż wsparty o balustradę mosty spozierał na nią kątem oka, nie musiał widzieć nic więcej, gdy usłyszał pierwsze słowa, słowa, które znaczyły wszystko: przykro mi. Grymas jego twarzy stężał, szczęka wydała się bardziej spięta, jasne spojrzenie utknęło gdzieś w brudnym nurcie rzeki. Wiedział, co oznaczały te słowa, na wojnie niosły tylko jedną wiadomość i choć powinien się jej spodziewać po tym, jak nie udało mu się nawiązać z nią kontaktu, wciąż wybrzmiewały w jego uszach niedowierzaniem, grozą i zaskoczeniem. Zupełnie jakby wierzył - że kobiet takich jak Pomona na wojnie śmierć dosięgnąć nie mogła. Bo była zbyt dobra, zbyt radosna, zbyt ciepła. Zbyt odważna, zbyt śmiała. Pewnie, że była, za to właśnie poniosła śmierć. Milczał dłuższą chwilę, zbyt długą, jak wcześniej nie okazując przy tym żadnej emocji. Krew szumiała w uszach, zapulsowała nieznośnie w tętnicach przy skroni, a powietrze nagle zdało się gęste, ciężkie i zbyt przytłaczające, dłoń zacisnęła się na barierce zbyt mocno.
- Za późno na co? - spytał, wciąż na nią nie patrząc. Jego głos nie zadrżał, bo w krótkim zdaniu łatwiej było nad nim zapanować. Wiedział - wiele razy widział - co robiono z więźniami Azkabanu. Śmierć duszy była straszliwsza do śmierci ciała, odbierała nadzieję - nadzieję na to, że cokolwiek z niej zostało, fragment duszy, część serca, wspomnienie, duch, nie przestało trwać. Pocałunek dementora odbierał to wszystko, zabijał jedyne, co tliło się w nich nieśmiertelnie. Chciał poznać prawdę, jakkolwiek okrutna by nie była. - Kto ją znalazł? - I chciał usłyszeć tę historię. Całą, z ust tego, kto był jej świadkiem. - Jak ją pojmano? - Czy oddała się w ręce wroga, potykając się w trakcie kolejnej misji, czy ktoś ją wystawił, robiło różnicę. Nie powinien był pisać do niej listu, powinien był odwiedzić ją od razu. Nie potrafił - zacząć myśleć o niej jak o zmarłej.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wypowiedziane przez niego słowo – dosadnie bezemocjonalne – wystarczyło, by porzuciła temat. Wiedział już, co z nimi zrobi – i to zapewne nie od dziś. Musiał wyobrażać sobie upragniony dzień sądu, odkąd tylko dostał się do niewoli, odkąd został skazany na parszywe gęby szmalcowników, ich tortury i inwektywy.
Wciąż tkwiąc w tej samej pozie spojrzała to w jedną, to w drugą stronę, kierując się podświadomym pragnieniem kontroli otoczenia, mijających ich raz na jakiś czas przechodniów; Plymouth było bezpieczne, mimo to nie chciała ignorować wypracowanego na przestrzeni lat nawyku, tylko podsycanego przez napływające z całego kraju wieści.
Wątek cieni znów ściągnął spojrzenie czarownicy na twarz towarzysza. Tak dużo do zrobienia, a tak niewiele czasu, święte słowa. Chciała powiedzieć, że niektórzy nie mieli go już wcale, lecz koniec końców słowa te nie znalazły drogi na usta – może to i dobrze. – Coś wiemy, choć nadal daleko nam do zrozumienia ich w pełni – westchnęła cicho, przelotnie przygryzając wargę; męczyły ją kolejne niewiadome, znaki zapytania, zaś utkane ze smolistej mgły istoty kojarzyły się jej jeszcze gorzej odkąd zaczęły nawiedzać okolicę Lisiej Nory. Albo raczej tego, co nią niegdyś było. – Z raportów wynika, że pojawiły się mniej więcej wtedy, co ta przedziwna kometa. – Jednak co, albo kto, przyzwało wspomniane dziwo, nie miała pojęcia. Chyba nikt nie miał. – Są nieprawdopodobnie szybkie i zwinne, a przez to niezwykle niebezpieczne. Walka w pojedynkę to niemalże wyrok śmierci. Na pewno jednak da się je osłabić. Biała magia, uroki... Nasi stawali z nimi w szranki i udawało im się ujść z życiem. Lecz wciąż nie wiemy, czy mają jakiś szczególnie słaby punkt, który powinniśmy obrać za cel. – Żałowała, że nie może powiedzieć mu wiele więcej. Liczyła na to, że w końcu poznają wroga lepiej, a w ten sposób złagodzą wzbudzany przez niego strach. – Niektórzy mówią, że objawiają się w obliczu korzystania z potężnych, skomplikowanych zaklęć. Inni zaś, że upodobały sobie miejsca, gdzie zalegają odłamki komety. – Wzruszyła ramieniem, przelotnie przytykając dłonie do twarzy w wyrazie znużenia. Wolałaby mieć pewność. Wolałaby usłyszeć, że udało im się jakiegoś pochwycić i przebadać, a w ten sposób przybliżyć do prawdy. Wspomniany scenariusz wydawał się jednak niezwykle ryzykowny i trudny do zrealizowania.
Czy chcieli iść za ciosem? – Nie wiem – przyznała, decydując się na całkowitą szczerość; kącik ust czarownicy drgnął przy tym w pozbawionym wesołości uśmiechu. Nie widziała powodu, dla którego miałaby uciekać się do półprawd i niedopowiedzeń. – Obawiam się, że to pytanie dla tych wyżej. Słyszę różne głosy, jedne nawołują do zdecydowanej i szybkiej reakcji, inne do skrupulatnego rozeznania się w sytuacji, jednak żaden z nich nie należał do sir Longbottoma. – A przecież to jego zdanie, zdanie dowódców, było dla nich rozkazem. Spojrzała w dół, przez krótką chwilę przyglądając się odbijanym na powierzchni Plymu sylwetkom, nim przemówiła ponownie. – Ostrożnie budujemy obraz kraju po katastrofie. – Raport po raporcie, list po liście. Wiele informacji zawdzięczali również czerpiącej z londyńskich źródeł Addzie. – Wydaje się jednak, że Surrey jest w kompletnej rozsypce. Jeden z meteorytów uderzył prosto w Guildford, grzebiąc znaczną część mieszkańców miasta. Dwa inne zabiły kolejne setki osób. Pożary, trzęsienia ziemi, podtopienia... To najsłabszy punkt na mapie, przynajmniej z tego, co udało nam się ustalić, ale jego położenie wśród ziem wroga nie zachęca do wiązania z nim większych nadziei. Owszem, Londyn i West Sussex również nie są w dobrej kondycji, wciąż jednak graniczą z wieloma silniejszymi, stabilniejszymi hrabstwami. – Mówiła cicho, z opanowaniem, bo skupiała się na liczbach i faktach, nie zaś ogromie tragedii, która dotknęła tysięcy niczego nie spodziewających się czarodziejów. Kolejne sieroty, kolejne wdowy, kolejne masowe mogiły. – Gdybyś zapytał mnie o zdanie, powiedziałabym, że potencjalnie lepszym celem byłby ustabilizowanie ziem naszych sojuszników oraz zainteresowanie się północnym zachodem kraju. Cumberland... Podobno panuje tam chaos. Ludzie przymierają głodem. W Westmorland nie jest wiele lepiej, docierają do nas pogłoski o wzmożonej aktywności olbrzymów. – Ale przecież nie wiedzieli jeszcze tak wiele. I potrzebowali więcej czasu, by zweryfikować prawdziwość tych doniesień. Chciała wierzyć, że podziemiu uda się ustalić plan działania przed nastaniem chłodniejszych miesięcy, nim Brendan otrzyma pozwolenie na powrót do czynnej służby, nim będzie za późno.
Wtedy jednak ich rozmowa zboczyła na zgoła inne tory, nakazując przypomnieć sobie o tym, co blisko, o tym, że i oni ponosili straty, dotkliwe, bolesne. I choć nie miała pojęcia, jak ścisła łączyła ich więź, tak widziała, jaki efekt wywarły oszczędne kondolencje. Mógł nic nie mówić, mógł uparcie milczeć – zbierające się tuż pod powierzchnią skóry napięcie przemawiało głośniej od słów. Atmosfera zgęstniała, a czas spowolnił, pogłębiając tylko udrękę żałoby. Przygryzła wnętrze policzka, gdy w końcu się odezwał; miała cichą nadzieję, że nie zada tego pytania.
– Na uratowanie jej duszy – odpowiedziała niemalże bezgłośnie. Wątpiła, by nie zrozumiał wcześniejszej sugestii; może po prostu musiał to usłyszeć, w ten sposób zmusić nieposłuszne serce do wyzbycia się resztek złudzeń. – William – dodała lakonicznie, próbując nie przypominać sobie tamtego włamu do więzienia, nie myśleć o Foxie, o zostawionych na pastwę losu czarodziejach, choć przeklęte obrazy same zaczęły stawać jej przed oczami, jaskrawe i nieznośnie bolesne. Czy musiała podawać nazwisko? Wątpliwe. Pamiętała jednak, że to on zwrócił ciało Pomony Jaydenowi. Że to on wydobył je z Azkabanu. I nie chciała nawet próbować wyobrażać sobie, co wtedy czuł, co czuł później, co czuł po dziś dzień, gdy wracał wspomnieniami do tamtych wydarzeń. Westchnęła cicho, smętnie, bezwiednie ściągając usta w wąską kreskę. Jak ją pojmano? W sposób najgorszy z możliwych. Nie zgubiła jej brawura, ani lekkomyślność; zgubiła ją wiara w drugiego człowieka. – Ktoś ją wsypał, w zamian za nagrodę – dokończyła słabo, odejmując jedną z dłoni od ściskanej do tej pory barierki. Uniosła ją wyżej, ostrożnie i niepewnie, jak gdyby chciała sięgnąć nią ramienia Brendana, zrezygnowała jednak w pół drogi, powoli wracając do wcześniejszej pozy. Wątpiła, by pragnął jej współczucia – albo współczucia kogokolwiek innego.
Wciąż tkwiąc w tej samej pozie spojrzała to w jedną, to w drugą stronę, kierując się podświadomym pragnieniem kontroli otoczenia, mijających ich raz na jakiś czas przechodniów; Plymouth było bezpieczne, mimo to nie chciała ignorować wypracowanego na przestrzeni lat nawyku, tylko podsycanego przez napływające z całego kraju wieści.
Wątek cieni znów ściągnął spojrzenie czarownicy na twarz towarzysza. Tak dużo do zrobienia, a tak niewiele czasu, święte słowa. Chciała powiedzieć, że niektórzy nie mieli go już wcale, lecz koniec końców słowa te nie znalazły drogi na usta – może to i dobrze. – Coś wiemy, choć nadal daleko nam do zrozumienia ich w pełni – westchnęła cicho, przelotnie przygryzając wargę; męczyły ją kolejne niewiadome, znaki zapytania, zaś utkane ze smolistej mgły istoty kojarzyły się jej jeszcze gorzej odkąd zaczęły nawiedzać okolicę Lisiej Nory. Albo raczej tego, co nią niegdyś było. – Z raportów wynika, że pojawiły się mniej więcej wtedy, co ta przedziwna kometa. – Jednak co, albo kto, przyzwało wspomniane dziwo, nie miała pojęcia. Chyba nikt nie miał. – Są nieprawdopodobnie szybkie i zwinne, a przez to niezwykle niebezpieczne. Walka w pojedynkę to niemalże wyrok śmierci. Na pewno jednak da się je osłabić. Biała magia, uroki... Nasi stawali z nimi w szranki i udawało im się ujść z życiem. Lecz wciąż nie wiemy, czy mają jakiś szczególnie słaby punkt, który powinniśmy obrać za cel. – Żałowała, że nie może powiedzieć mu wiele więcej. Liczyła na to, że w końcu poznają wroga lepiej, a w ten sposób złagodzą wzbudzany przez niego strach. – Niektórzy mówią, że objawiają się w obliczu korzystania z potężnych, skomplikowanych zaklęć. Inni zaś, że upodobały sobie miejsca, gdzie zalegają odłamki komety. – Wzruszyła ramieniem, przelotnie przytykając dłonie do twarzy w wyrazie znużenia. Wolałaby mieć pewność. Wolałaby usłyszeć, że udało im się jakiegoś pochwycić i przebadać, a w ten sposób przybliżyć do prawdy. Wspomniany scenariusz wydawał się jednak niezwykle ryzykowny i trudny do zrealizowania.
Czy chcieli iść za ciosem? – Nie wiem – przyznała, decydując się na całkowitą szczerość; kącik ust czarownicy drgnął przy tym w pozbawionym wesołości uśmiechu. Nie widziała powodu, dla którego miałaby uciekać się do półprawd i niedopowiedzeń. – Obawiam się, że to pytanie dla tych wyżej. Słyszę różne głosy, jedne nawołują do zdecydowanej i szybkiej reakcji, inne do skrupulatnego rozeznania się w sytuacji, jednak żaden z nich nie należał do sir Longbottoma. – A przecież to jego zdanie, zdanie dowódców, było dla nich rozkazem. Spojrzała w dół, przez krótką chwilę przyglądając się odbijanym na powierzchni Plymu sylwetkom, nim przemówiła ponownie. – Ostrożnie budujemy obraz kraju po katastrofie. – Raport po raporcie, list po liście. Wiele informacji zawdzięczali również czerpiącej z londyńskich źródeł Addzie. – Wydaje się jednak, że Surrey jest w kompletnej rozsypce. Jeden z meteorytów uderzył prosto w Guildford, grzebiąc znaczną część mieszkańców miasta. Dwa inne zabiły kolejne setki osób. Pożary, trzęsienia ziemi, podtopienia... To najsłabszy punkt na mapie, przynajmniej z tego, co udało nam się ustalić, ale jego położenie wśród ziem wroga nie zachęca do wiązania z nim większych nadziei. Owszem, Londyn i West Sussex również nie są w dobrej kondycji, wciąż jednak graniczą z wieloma silniejszymi, stabilniejszymi hrabstwami. – Mówiła cicho, z opanowaniem, bo skupiała się na liczbach i faktach, nie zaś ogromie tragedii, która dotknęła tysięcy niczego nie spodziewających się czarodziejów. Kolejne sieroty, kolejne wdowy, kolejne masowe mogiły. – Gdybyś zapytał mnie o zdanie, powiedziałabym, że potencjalnie lepszym celem byłby ustabilizowanie ziem naszych sojuszników oraz zainteresowanie się północnym zachodem kraju. Cumberland... Podobno panuje tam chaos. Ludzie przymierają głodem. W Westmorland nie jest wiele lepiej, docierają do nas pogłoski o wzmożonej aktywności olbrzymów. – Ale przecież nie wiedzieli jeszcze tak wiele. I potrzebowali więcej czasu, by zweryfikować prawdziwość tych doniesień. Chciała wierzyć, że podziemiu uda się ustalić plan działania przed nastaniem chłodniejszych miesięcy, nim Brendan otrzyma pozwolenie na powrót do czynnej służby, nim będzie za późno.
Wtedy jednak ich rozmowa zboczyła na zgoła inne tory, nakazując przypomnieć sobie o tym, co blisko, o tym, że i oni ponosili straty, dotkliwe, bolesne. I choć nie miała pojęcia, jak ścisła łączyła ich więź, tak widziała, jaki efekt wywarły oszczędne kondolencje. Mógł nic nie mówić, mógł uparcie milczeć – zbierające się tuż pod powierzchnią skóry napięcie przemawiało głośniej od słów. Atmosfera zgęstniała, a czas spowolnił, pogłębiając tylko udrękę żałoby. Przygryzła wnętrze policzka, gdy w końcu się odezwał; miała cichą nadzieję, że nie zada tego pytania.
– Na uratowanie jej duszy – odpowiedziała niemalże bezgłośnie. Wątpiła, by nie zrozumiał wcześniejszej sugestii; może po prostu musiał to usłyszeć, w ten sposób zmusić nieposłuszne serce do wyzbycia się resztek złudzeń. – William – dodała lakonicznie, próbując nie przypominać sobie tamtego włamu do więzienia, nie myśleć o Foxie, o zostawionych na pastwę losu czarodziejach, choć przeklęte obrazy same zaczęły stawać jej przed oczami, jaskrawe i nieznośnie bolesne. Czy musiała podawać nazwisko? Wątpliwe. Pamiętała jednak, że to on zwrócił ciało Pomony Jaydenowi. Że to on wydobył je z Azkabanu. I nie chciała nawet próbować wyobrażać sobie, co wtedy czuł, co czuł później, co czuł po dziś dzień, gdy wracał wspomnieniami do tamtych wydarzeń. Westchnęła cicho, smętnie, bezwiednie ściągając usta w wąską kreskę. Jak ją pojmano? W sposób najgorszy z możliwych. Nie zgubiła jej brawura, ani lekkomyślność; zgubiła ją wiara w drugiego człowieka. – Ktoś ją wsypał, w zamian za nagrodę – dokończyła słabo, odejmując jedną z dłoni od ściskanej do tej pory barierki. Uniosła ją wyżej, ostrożnie i niepewnie, jak gdyby chciała sięgnąć nią ramienia Brendana, zrezygnowała jednak w pół drogi, powoli wracając do wcześniejszej pozy. Wątpiła, by pragnął jej współczucia – albo współczucia kogokolwiek innego.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kiwał głową, gdy opowiadała o cieniach, wsłuchując się w informacje, które mieli. W niewoli docierało do niego niewiele, nie pamiętał, kiedy na niebie błysnęła kometa, nie pamiętał, kiedy pierwszy raz usłyszał o cieniach. Dni się zacierały, rozpoznawał dzień i noc po barwie nieba, porę roku po barwach drzew, lecz niewiele nadto. Miał szczęście, że ich nie zaatakowały, wątpił, by szmalcownicy byli w stanie sobie z nimi poradzić; związany, unieruchomiony, pozbawiony różdżki, mógłby być tylko łatwym celem. Mówiła, że dało się je pokonać. Nie było to łatwe, ale możliwe, a to już wydawało mu się ważną i dobrą wiadomością. Jeśli to nie miało słabych punktów, musieli dać sobie z tym radę inaczej. Oswoić lęk, może zacząć z nimi walczyć w kontrolowanych warunkach. Zastanowi się nad tym - kiedy tylko wróci do formy. Najpierw musiał przypomnieć sobie, jak w ogóle trzyma się różdżkę. Nie był pewien, czy pamiętał. W każdej plotce czaiło się ziarno prawdy - ale jeszcze nie potrafili oddzielić ziarna od plewy. Czy rację mieli ci, którzy mówili o wabieniu tych istot potężną magią, czy też ci, którzy mówili o komecie, tego wiedzieć nie mogli, ale prawda mogła tkwić tak samo w jednej, jak w drugiej odpowiedzi.
Milczał też, słuchając o przeciwstawnych prądach w polityce. Był zwolennikiem natychmiastowego działania, nie przegadywanek. Działania wymagały pieniędzy, a o ekonomię dbali ci drudzy, nigdy nie interesował się tymi zależnościami. Nigdy nie uważał ich za istotne. Czekali na decyzję, mówiła, zatem będą czekać. Podobnie jak ona - zdawał się mieć do tragedii bezemocjonalnie chłodny stosunek. Widział w tym szansę, nie dramat, szansę dla nich. Szansę na uderzenie. Krótki raport z kraju dawał lepszy pogląd na cała sytuację.
- Łączność z północą jest dużo słabsza - zauważył, gdy napomknęła o obolałych hrabstwach regionu, ostały się ich ostoje, ale pozbawione wsparcia z Plymouth, wszystkich stacjonujących tu sił, wydawały mu się łatwym celem. - Mamy wystarczająco ludzi, żeby prowadzić tę wojnę od dwóch frontów? - Byłoby to rozsądne. Celne. Kleszcze zgniotłyby Londyn od góry i od dołu. Lecz ciągnąc tę linię z dwóch kierunków, nie z jednego, ciągnęli ją osłabioną o połowę. Spacyfikowanie olbrzymów nie będzie łatwe, tak jak nie będzie łatwe zaradzenie głodowi - żywności mieli mniej niż wróg. Ale nie musieli od razu prowadzić stamtąd kolejnego frontu. Mogli zająć bezpieczne pozycje i się na nich bronić. Obrona zawsze była łatwiejsza niż atak. - Spędziłem trochę czasu w Lancashire, mimo przychylności nie brak tam bandytów i żerujących na konflikcie szabrowników. Stabilność wydaje mi się tam tylko pozorna. Ludzie nie czują tam bliskości naszych sił. - Ale to nie miało żadnego znaczenia, bo tchnąć w pierś wiarę nie było wcale trudno. Czasem wystarczyło zarzewie, jedna iskra. Kiwał głową, chciałby już teraz móc zrobić więcej niż to, ale dziś mógł tylko mówić. Osłabione ciało nie pozwalało mu rzucić się w wir walki. Czekał - czekał czujnie, wiedząc, że spokój pozwoli mu odnaleźć równowagę niezbędną, by dojść do siebie. I tak miał dużo szczęścia, szczęścia, którego zabrakło jego przyjaciółce.
Wpatrywał się w mętną wodę, kiedy mówiła o jej losie, losie gorszym od śmierci. Prąd rzeki płynął, zmieniając w rzece wodę, ponoć nie dało się spojrzeć w jej nurt dwukrotnie i dwukrotnie ujrzeć tego samego. Zmieniało się wszystko, życie było kruche, a odważni czarodzieje prędzej czy później musieli zapłacić cenę za swoją odwagę. Pomona nie zasłużyła sobie na śmierć. Tym bardziej nie zasłużyła sobie na to, co ją ostatecznie spotkało. Pocałunek dementora, nie mógł przepędzić tego obrazu sprzed oczu, jej wyssanej i pożartej duszy, dobrej duszy. Wiedział, że porozmawia o tym z Billym, ale nie dziś i nie teraz, musiał to przetrawić. Zdystansować się do tej informacji. Przyswoić ją w pełni. Skrzywił się, gdy wyznała, jak ją pojmano. Ile galeonów była warta jej głowa? Kątem oka dostrzegł niezgrabny gest Maeve, ale nie zareagował na niego ani gestem ani słowem. Chciał zostać sam.
- Nie znamy nazwiska? - Donosiciela. Podejrzewał, że nie. - Jesteście w stanie je ustalić? - podsunął, spoglądając na nią pytająco. Zdradzieckie monety miały kupić temu człowiekowi bezpieczną przyszłość, ale przyjmując monety splamione krwią winien liczyć się z rozlaniem własnej. Byli na wojnie, nawet ich sojusznicy musieli wiedzieć, że zdrada miała przynieść karę. - Dziękuję, Maeve - za ratunek, za rozmowę, za informację. Za wiarę. Powoli odsunął się od barierki mostu. - Nie będę zabierać ci więcej czasu. Twoja sowa mnie znajdzie, jeśli uda wam się coś ustalić. Zdrajca jest mój. - Pomona na to zasługiwała. Na zemstę. Na karę. - Domyślam się, że jeszcze się spotkamy - Kiwnął głową na pożegnanie, miał wrażenie, że od pewnego czasu przyglądał im się tajemniczy jegomość. Na niego pewnie czekała. Wsunął dłonie w kieszenie spodni, schodząc w ulice miasta.
/zt x2
Milczał też, słuchając o przeciwstawnych prądach w polityce. Był zwolennikiem natychmiastowego działania, nie przegadywanek. Działania wymagały pieniędzy, a o ekonomię dbali ci drudzy, nigdy nie interesował się tymi zależnościami. Nigdy nie uważał ich za istotne. Czekali na decyzję, mówiła, zatem będą czekać. Podobnie jak ona - zdawał się mieć do tragedii bezemocjonalnie chłodny stosunek. Widział w tym szansę, nie dramat, szansę dla nich. Szansę na uderzenie. Krótki raport z kraju dawał lepszy pogląd na cała sytuację.
- Łączność z północą jest dużo słabsza - zauważył, gdy napomknęła o obolałych hrabstwach regionu, ostały się ich ostoje, ale pozbawione wsparcia z Plymouth, wszystkich stacjonujących tu sił, wydawały mu się łatwym celem. - Mamy wystarczająco ludzi, żeby prowadzić tę wojnę od dwóch frontów? - Byłoby to rozsądne. Celne. Kleszcze zgniotłyby Londyn od góry i od dołu. Lecz ciągnąc tę linię z dwóch kierunków, nie z jednego, ciągnęli ją osłabioną o połowę. Spacyfikowanie olbrzymów nie będzie łatwe, tak jak nie będzie łatwe zaradzenie głodowi - żywności mieli mniej niż wróg. Ale nie musieli od razu prowadzić stamtąd kolejnego frontu. Mogli zająć bezpieczne pozycje i się na nich bronić. Obrona zawsze była łatwiejsza niż atak. - Spędziłem trochę czasu w Lancashire, mimo przychylności nie brak tam bandytów i żerujących na konflikcie szabrowników. Stabilność wydaje mi się tam tylko pozorna. Ludzie nie czują tam bliskości naszych sił. - Ale to nie miało żadnego znaczenia, bo tchnąć w pierś wiarę nie było wcale trudno. Czasem wystarczyło zarzewie, jedna iskra. Kiwał głową, chciałby już teraz móc zrobić więcej niż to, ale dziś mógł tylko mówić. Osłabione ciało nie pozwalało mu rzucić się w wir walki. Czekał - czekał czujnie, wiedząc, że spokój pozwoli mu odnaleźć równowagę niezbędną, by dojść do siebie. I tak miał dużo szczęścia, szczęścia, którego zabrakło jego przyjaciółce.
Wpatrywał się w mętną wodę, kiedy mówiła o jej losie, losie gorszym od śmierci. Prąd rzeki płynął, zmieniając w rzece wodę, ponoć nie dało się spojrzeć w jej nurt dwukrotnie i dwukrotnie ujrzeć tego samego. Zmieniało się wszystko, życie było kruche, a odważni czarodzieje prędzej czy później musieli zapłacić cenę za swoją odwagę. Pomona nie zasłużyła sobie na śmierć. Tym bardziej nie zasłużyła sobie na to, co ją ostatecznie spotkało. Pocałunek dementora, nie mógł przepędzić tego obrazu sprzed oczu, jej wyssanej i pożartej duszy, dobrej duszy. Wiedział, że porozmawia o tym z Billym, ale nie dziś i nie teraz, musiał to przetrawić. Zdystansować się do tej informacji. Przyswoić ją w pełni. Skrzywił się, gdy wyznała, jak ją pojmano. Ile galeonów była warta jej głowa? Kątem oka dostrzegł niezgrabny gest Maeve, ale nie zareagował na niego ani gestem ani słowem. Chciał zostać sam.
- Nie znamy nazwiska? - Donosiciela. Podejrzewał, że nie. - Jesteście w stanie je ustalić? - podsunął, spoglądając na nią pytająco. Zdradzieckie monety miały kupić temu człowiekowi bezpieczną przyszłość, ale przyjmując monety splamione krwią winien liczyć się z rozlaniem własnej. Byli na wojnie, nawet ich sojusznicy musieli wiedzieć, że zdrada miała przynieść karę. - Dziękuję, Maeve - za ratunek, za rozmowę, za informację. Za wiarę. Powoli odsunął się od barierki mostu. - Nie będę zabierać ci więcej czasu. Twoja sowa mnie znajdzie, jeśli uda wam się coś ustalić. Zdrajca jest mój. - Pomona na to zasługiwała. Na zemstę. Na karę. - Domyślam się, że jeszcze się spotkamy - Kiwnął głową na pożegnanie, miał wrażenie, że od pewnego czasu przyglądał im się tajemniczy jegomość. Na niego pewnie czekała. Wsunął dłonie w kieszenie spodni, schodząc w ulice miasta.
/zt x2
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
| 8.10, po spotkaniu z Elvirą i Harlandem
Kiedy pojawiła się w Plymouth, zalała ją fala ulgi, że trafiła tym razem we właściwe miejsce. Poczuła się też bezpieczniej; tutaj, na terenach podziemnego ministerstwa, raczej nie powinno jej grozić nic podobnego, co spotkało ją dzisiejszego dnia. Mimo to wciąż była roztrzęsiona, dopiero co udało jej się umknąć z realnie niebezpiecznej sytuacji, i w dodatku była świadkiem ataku nieznajomej czarownicy na mugola, który miał pecha znaleźć się w złym miejscu i czasie. Gdyby nie on… pewnie to Maisie znajdowałaby się teraz na jego miejscu. Ocalił ją, a ona nie potrafiła nic zrobić, zbyt mocno bała się tej dwójki starszych i bardziej doświadczonych czarodziejów, którzy mieli złe zamiary… i w dodatku znali najbardziej plugawą magię.
Szła przez Plymouth, a po jej policzkach wciąż spływały strumienie łez. Jej wyświechtany płaszczyk był w wielu miejscach pobrudzony; podczas ucieczki z Elkstone przynajmniej kilka razy się wywróciła. Jej warkocz był częściowo rozwalony, i ogólnie rzecz biorąc, wyglądała jak kupka nieszczęścia i było to po niej widać.
Musiała jednak komuś powiedzieć o tej sytuacji. Tylko komu? Czy w ogóle ktoś w Plymouth mógł jeszcze w jakikolwiek sposób pomóc dręczonemu mugolowi? A może już było dla niego za późno? Tak czy inaczej, musiała powiedzieć, czego była świadkiem, jakiego okrucieństwa dopuściła się tamta dwójka, kimkolwiek byli.
Problem w tym, że wciąż była w Plymouth dość świeżym mieszkańcem. Nie należała do podziemia, była zwykłą, nastoletnią mugolaczką która próbowała jakoś związać koniec z końcem i przetrwać. Przychodził jej do głowy przede wszystkim Billy – ale nie wiedziała, kiedy będzie on w Plymouth. Nie mogła czekać na niego, musiała znaleźć kogoś innego, tylko kogo? Przedstawiciele podziemia nie mieli przecież napisane na czole, że w nim są. Komu więc mogłaby zaufać?
Dotarła do mostu, który w pogodne, letnie dni zapewne był bardziej zatłoczony. Teraz jednak nie widziała zbyt wielu ludzi. Czuła pustkę w głowie, naprawdę nie wiedziała, co robić, a nogi coraz bardziej bolały; wciąż była zmęczona wcześniejszą ucieczką, która kosztowała ją wiele sił, ale wtedy, pchana czystym strachem i chęcią przetrwania, nie czuła tego, co teraz, kiedy już największe emocje zaczynały opadać. Przysiadła więc na jakimś murku, zamierzając chwilę odpocząć nim ruszy w dalszą drogę. Może powinna wrócić do Menażerii i poprosić panią Woolman o pomoc? Na pewno znała kogoś z podziemia. Tak, musiała iść do Menażerii, ale zrobiło jej się trochę słabo i musiała usiąść choć na parę minut. Łzy nie przestawały płynąć, bo nie potrafiła przestać myśleć o tym, co się stało ani o tym, co mogło teraz dziać się z mugolem, który ją uratował i dał szansę na ucieczkę. Jego krzyk nadal dzwonił jej w uszach, więc na moment przycisnęła je dłońmi i zaczęła płakać głośniej, bardziej histerycznie. Może gdyby nie wpadłaby na głupi pomysł z teleportacją, nic by się nie stało? Tego pewnie już się nie dowie. Teraz musiała żyć z tym, co dzisiaj widziała.
Kiedy pojawiła się w Plymouth, zalała ją fala ulgi, że trafiła tym razem we właściwe miejsce. Poczuła się też bezpieczniej; tutaj, na terenach podziemnego ministerstwa, raczej nie powinno jej grozić nic podobnego, co spotkało ją dzisiejszego dnia. Mimo to wciąż była roztrzęsiona, dopiero co udało jej się umknąć z realnie niebezpiecznej sytuacji, i w dodatku była świadkiem ataku nieznajomej czarownicy na mugola, który miał pecha znaleźć się w złym miejscu i czasie. Gdyby nie on… pewnie to Maisie znajdowałaby się teraz na jego miejscu. Ocalił ją, a ona nie potrafiła nic zrobić, zbyt mocno bała się tej dwójki starszych i bardziej doświadczonych czarodziejów, którzy mieli złe zamiary… i w dodatku znali najbardziej plugawą magię.
Szła przez Plymouth, a po jej policzkach wciąż spływały strumienie łez. Jej wyświechtany płaszczyk był w wielu miejscach pobrudzony; podczas ucieczki z Elkstone przynajmniej kilka razy się wywróciła. Jej warkocz był częściowo rozwalony, i ogólnie rzecz biorąc, wyglądała jak kupka nieszczęścia i było to po niej widać.
Musiała jednak komuś powiedzieć o tej sytuacji. Tylko komu? Czy w ogóle ktoś w Plymouth mógł jeszcze w jakikolwiek sposób pomóc dręczonemu mugolowi? A może już było dla niego za późno? Tak czy inaczej, musiała powiedzieć, czego była świadkiem, jakiego okrucieństwa dopuściła się tamta dwójka, kimkolwiek byli.
Problem w tym, że wciąż była w Plymouth dość świeżym mieszkańcem. Nie należała do podziemia, była zwykłą, nastoletnią mugolaczką która próbowała jakoś związać koniec z końcem i przetrwać. Przychodził jej do głowy przede wszystkim Billy – ale nie wiedziała, kiedy będzie on w Plymouth. Nie mogła czekać na niego, musiała znaleźć kogoś innego, tylko kogo? Przedstawiciele podziemia nie mieli przecież napisane na czole, że w nim są. Komu więc mogłaby zaufać?
Dotarła do mostu, który w pogodne, letnie dni zapewne był bardziej zatłoczony. Teraz jednak nie widziała zbyt wielu ludzi. Czuła pustkę w głowie, naprawdę nie wiedziała, co robić, a nogi coraz bardziej bolały; wciąż była zmęczona wcześniejszą ucieczką, która kosztowała ją wiele sił, ale wtedy, pchana czystym strachem i chęcią przetrwania, nie czuła tego, co teraz, kiedy już największe emocje zaczynały opadać. Przysiadła więc na jakimś murku, zamierzając chwilę odpocząć nim ruszy w dalszą drogę. Może powinna wrócić do Menażerii i poprosić panią Woolman o pomoc? Na pewno znała kogoś z podziemia. Tak, musiała iść do Menażerii, ale zrobiło jej się trochę słabo i musiała usiąść choć na parę minut. Łzy nie przestawały płynąć, bo nie potrafiła przestać myśleć o tym, co się stało ani o tym, co mogło teraz dziać się z mugolem, który ją uratował i dał szansę na ucieczkę. Jego krzyk nadal dzwonił jej w uszach, więc na moment przycisnęła je dłońmi i zaczęła płakać głośniej, bardziej histerycznie. Może gdyby nie wpadłaby na głupi pomysł z teleportacją, nic by się nie stało? Tego pewnie już się nie dowie. Teraz musiała żyć z tym, co dzisiaj widziała.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Tonks kazał mu sprawdzić gdzie i kto rozprowadza w Plymouth wróżkowy pył - więc to zrobił, zabierając ze sobą Cecila. Po ostatniej imprezie wrócił na Arenę dwa dni później, niż powinien, ominął go jego własny występ i znów z kasą był w czarnej dupie - nie mógł pojawić się na miejscu tylko po to, żeby węszyć, od razu by skumali, że coś było nie tak. Dotarcie do źródła nie było trudne, w Londynie przypadkiem wpadł na znajomego, który sprzedał im pyl w Weymouth, łatwo pokierował go w odpowiednie miejsce na południu.
Meta mieściła się w barakach na obrzeżach, pomijając szczekanie bezdomnych psów nawet nie wyglądało to z zewnątrz bardzo niepokojąco. Alchemik przyjmujący w środku z obstawą kilku kumpli był starszy od nich. Przyszedł tu pierwszy raz, więc patrzyli na nich nieufnie, ale starał się nie poświęcać temu zbytnio czasu - nie mógł przecież pokazać po sobie, że coś mogłoby być nie tak. Ostatnie spotkanie z Maeve pozwoliło mu sobie uświadomić, że zaczynał potrafić trzymać nerwy na wodzy - i temu samemu musiał podołać tutaj. Wszyscy na ulicy gardzili ludźmi, którzy sypali psom, stał się jednym z nich? Nie był z tego ani trochę zadowolony - ale też nie był to przecież jego wybór. Wiedział, że ma przed sobą szemrane towarzystwo, że mogli mieć za uszami znacznie więcej, niż tylko rozprowadzanie pyłu - i właściwie nie obchodziło go, co się z nimi stanie. Nie byli kumplami, nigdy nimi nie będą, nawet jeśli nad zakupem gawędził wesoło o nastrojach nowych rekrutów patrolujących północną część portu od kilku nocy i glupkowato dopytywał czy nie dostanie zniżki za podanie ich dokładnej trasy - nie dostał, a drogę i tak zdradził. Już z pakunkiem wróżkowego pyłu zostawili za sobą baraki, zmierzając z powrotem do miasta. Zamierzał zwinąć się do Londynu, musiał odpocząć przed jutrzejszym występem.
- Osy wygrają ten sezon. Wymiatają, podobno pod koniec zrobiły taką akcje, że harpie mogły tylko stroszyć pióra. Szkoda dziewczyn, miały szanse, ale... - rozmawiał o Quidditchu jakby nigdy nic, zostawiając za sobą tamtą norę tak samo szybko ciałem, jak myślami. Ale urwał, gdy - idąc mostem - mogli dostrzec zapłakaną dziewczynę. Nie zajęło mu długo zdać sobie sprawy z tego, że ją znał. Wyglądała jak jedno wielkie nieszczęście, rozczochrana, brudna, zrozpaczona i... coraz głośniej szlochająca? - Maisie?! - zawołał za nią, widząc ją z oddali. Stanął w pół kroku i spojrzał na Cecila, jasno dając mu do zrozumienia, że ją znał. Ale nim zwrócił się do niego, pobiegł w kierunku dziewczyny szybkim truchtem. - Maisie! Co tu robisz? Wszystko gra? - Nie wyglądała... dobrze. Ich ostatnie spotkanie nie było najszczęśliwsze i pewnie wolałby jej unikać, ale nie potrafił jej zostawić w takim stanie. Wyglądała jakby... naprawdę potrzebowała pomocy. - To kuzynka Lids - zwrócił się do Cecila, nie zastanawiając się nad tym, czy kojarzył Liddy. Na pewno kojarzył. - Maisie. Maisie, to mój przyjaciel, Cecil. Co się stało? Czemu... płaczesz? - Źle to wyglądało, ktoś ją skrzywdził? Na pierwszy rzut oka wyglądała na całą, ale przecież widział, że musiało stać się coś poważnego.
Meta mieściła się w barakach na obrzeżach, pomijając szczekanie bezdomnych psów nawet nie wyglądało to z zewnątrz bardzo niepokojąco. Alchemik przyjmujący w środku z obstawą kilku kumpli był starszy od nich. Przyszedł tu pierwszy raz, więc patrzyli na nich nieufnie, ale starał się nie poświęcać temu zbytnio czasu - nie mógł przecież pokazać po sobie, że coś mogłoby być nie tak. Ostatnie spotkanie z Maeve pozwoliło mu sobie uświadomić, że zaczynał potrafić trzymać nerwy na wodzy - i temu samemu musiał podołać tutaj. Wszyscy na ulicy gardzili ludźmi, którzy sypali psom, stał się jednym z nich? Nie był z tego ani trochę zadowolony - ale też nie był to przecież jego wybór. Wiedział, że ma przed sobą szemrane towarzystwo, że mogli mieć za uszami znacznie więcej, niż tylko rozprowadzanie pyłu - i właściwie nie obchodziło go, co się z nimi stanie. Nie byli kumplami, nigdy nimi nie będą, nawet jeśli nad zakupem gawędził wesoło o nastrojach nowych rekrutów patrolujących północną część portu od kilku nocy i glupkowato dopytywał czy nie dostanie zniżki za podanie ich dokładnej trasy - nie dostał, a drogę i tak zdradził. Już z pakunkiem wróżkowego pyłu zostawili za sobą baraki, zmierzając z powrotem do miasta. Zamierzał zwinąć się do Londynu, musiał odpocząć przed jutrzejszym występem.
- Osy wygrają ten sezon. Wymiatają, podobno pod koniec zrobiły taką akcje, że harpie mogły tylko stroszyć pióra. Szkoda dziewczyn, miały szanse, ale... - rozmawiał o Quidditchu jakby nigdy nic, zostawiając za sobą tamtą norę tak samo szybko ciałem, jak myślami. Ale urwał, gdy - idąc mostem - mogli dostrzec zapłakaną dziewczynę. Nie zajęło mu długo zdać sobie sprawy z tego, że ją znał. Wyglądała jak jedno wielkie nieszczęście, rozczochrana, brudna, zrozpaczona i... coraz głośniej szlochająca? - Maisie?! - zawołał za nią, widząc ją z oddali. Stanął w pół kroku i spojrzał na Cecila, jasno dając mu do zrozumienia, że ją znał. Ale nim zwrócił się do niego, pobiegł w kierunku dziewczyny szybkim truchtem. - Maisie! Co tu robisz? Wszystko gra? - Nie wyglądała... dobrze. Ich ostatnie spotkanie nie było najszczęśliwsze i pewnie wolałby jej unikać, ale nie potrafił jej zostawić w takim stanie. Wyglądała jakby... naprawdę potrzebowała pomocy. - To kuzynka Lids - zwrócił się do Cecila, nie zastanawiając się nad tym, czy kojarzył Liddy. Na pewno kojarzył. - Maisie. Maisie, to mój przyjaciel, Cecil. Co się stało? Czemu... płaczesz? - Źle to wyglądało, ktoś ją skrzywdził? Na pierwszy rzut oka wyglądała na całą, ale przecież widział, że musiało stać się coś poważnego.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
To, włączając całą dotychczasową działalność Caradoga w Podziemnym Ministerstwie Magii, była najbardziej stresująca rzecz jaką zrobił w życiu. Dotychczas o narkotykach wiedział niewiele. Oczywiście, spróbował ich częściej niż raz, ale nigdy wcześniej nie był ich osobiście kupować. I to nie dlatego, że uważał by był ponad to. Co to, to zdecydowanie nie. Miewał czasem nawet przebłyski, że może mógłby zaopatrzyć i siebie, i przyjaciół na nadchodzącą imprezę. Jego problem polegał jednak na tym, że nigdy nie wiedział gdzie wróżkowy pył się kupowało. I nawet nie miał kogo zapytać. To znaczy miał. Tylko nie wiedział jak. Czy takie rzeczy załatwiało się jakimś szyfrem, którego nie znał? Wysyłało sowę z tajemniczo wyglądającym zamówieniem, przykładowo mąki, i w odpowiedzi dostawało równie nie wprost opisaną lokalizację, w której odbierało się paczuszkę? Otóż okazuje się, że nie. Kupowanie narkotyków, może nie było tak łatwe jak przedstawiali to w Hogwarcie (żadni szemrani alchemicy nie stali na każdym rogu wciskając naiwnym przechodniom tajemnicze substancje), ale było też dużo łatwiejsze niż początkowo mu się wydawało. Wystarczyło wiedzieć gdzie pójść i reszta działa się właściwie sama. Pojawili się z Marcelem na miejscu, kiedy przyjaciel zajął się obowiązkiem prowadzenia konwersacji i targowania się o zniżkę, Caradog stał milcząco z boku i zaciskał w kieszeni coraz bardziej spocone dłonie. Uśmiechał się nerwowo i miał nadzieję, że zupełnie niepodejrzanie. Potakiwał, jeśli ktoś się go o coś pytał (całe dwa razy) i wreszcie gdy przyszła pora płacenia, wyciągnął z kieszeni odliczone galeony, które starał trzymać się pomiędzy palcami, by nikt nie poczuł jak naprawdę mokre były jego ręce. A potem odwrócił się, zabierając pakunek z wróżkowym pyłem i wyszedł za Marcelem, opuszczając baraki. I ledwo zauważając, co działo się po drodze. W głowie cały czas, w kółko odtwarzał przed chwilą zakończone spotkanie zastanawiając się czy nie walnął po drodze jakiejś niewybaczalnej gafy, przez którą jakiś groźnie wyglądający czarodziej nie rzuci się za ich dwójką w pogoń w celu... Tu wyobraźnia Caradoga zawodziła. Ale raczej z powodu nadmiaru dostępnych scenariuszy niż ich braku.
- Bez Zjednoczonych to już nie to samo - mruknął swoją standardową odpowiedź, gdy dotarło do niego, o czym mówił Marcel. Cecil, kibicujący Zjednoczonym z Puddlemere od dziecka, wciąż do końca nie pogodził się z ich nieobecnością w ligowej tabeli. Dzięki temu każdą rozmowę o quidditchu mógł bezpiecznie sprowadzić do swojego rozżalenia o rozwiązanie ukochanej drużyny, nawet jeśli nie do końca wiedział, o co chodziło. Na szczęście, zanim musiał się przyznać, że zupełnie nie słuchał, o czym Marcel do niego mówił, uwagę Caradoga przyciągnął zdziwiony okrzyk przyjaciela. Jego wzrok podążył za spojrzeniem blondyna i po chwili także zmierzał do szlochającej dziewczyny. Po drodze upewnił się tylko, że paczuszka z pyłem jest dobrze schowana za jego pazuchą.
- Potrzebujesz uzdrowiciela? - Zapytał zamiast powitania. Spojrzał na Marcela poszukując wskazówek, co robić. - Pobiegnę po kogoś w razie czego.
Była wojna. Po Anglii krążyły cienie. Świat wyglądał jakby zaraz miał się skończyć. I jeśli Maisie coś się stało, trzeba było reagować szybko. Caradog przyglądał się jej uważnie, ale nie widział u niej żadnych ran czy śladów krwi. Niestety wiedział też, że nie każda magia zostawia widoczny na ciele ślad. Rozejrzał się nerwowo po okolicy.
- Kawałek stąd widziałem ławkę, dasz radę tam podejść?
Siedzenie na murku był lepsze niż stanie, skoro dziewczyna wyglądała jakby mogła się w każdej chwili przewrócić. Z tego samego powodu siedzenie na ławce było lepsze niż siedzenie na murku oddzielającym most od rzeki, do której można wpaść.
Cecil nie wiedział też do końca kim jest Lids, ale uznał, że to nie jest odpowiedni moment na uzupełnianie drzewa genealogicznego, skupił się więc w całości na szlochającej Maisie. Niezależnie od tego czyją była kuzynką, potrzebowała teraz pomocy.
- Bez Zjednoczonych to już nie to samo - mruknął swoją standardową odpowiedź, gdy dotarło do niego, o czym mówił Marcel. Cecil, kibicujący Zjednoczonym z Puddlemere od dziecka, wciąż do końca nie pogodził się z ich nieobecnością w ligowej tabeli. Dzięki temu każdą rozmowę o quidditchu mógł bezpiecznie sprowadzić do swojego rozżalenia o rozwiązanie ukochanej drużyny, nawet jeśli nie do końca wiedział, o co chodziło. Na szczęście, zanim musiał się przyznać, że zupełnie nie słuchał, o czym Marcel do niego mówił, uwagę Caradoga przyciągnął zdziwiony okrzyk przyjaciela. Jego wzrok podążył za spojrzeniem blondyna i po chwili także zmierzał do szlochającej dziewczyny. Po drodze upewnił się tylko, że paczuszka z pyłem jest dobrze schowana za jego pazuchą.
- Potrzebujesz uzdrowiciela? - Zapytał zamiast powitania. Spojrzał na Marcela poszukując wskazówek, co robić. - Pobiegnę po kogoś w razie czego.
Była wojna. Po Anglii krążyły cienie. Świat wyglądał jakby zaraz miał się skończyć. I jeśli Maisie coś się stało, trzeba było reagować szybko. Caradog przyglądał się jej uważnie, ale nie widział u niej żadnych ran czy śladów krwi. Niestety wiedział też, że nie każda magia zostawia widoczny na ciele ślad. Rozejrzał się nerwowo po okolicy.
- Kawałek stąd widziałem ławkę, dasz radę tam podejść?
Siedzenie na murku był lepsze niż stanie, skoro dziewczyna wyglądała jakby mogła się w każdej chwili przewrócić. Z tego samego powodu siedzenie na ławce było lepsze niż siedzenie na murku oddzielającym most od rzeki, do której można wpaść.
Cecil nie wiedział też do końca kim jest Lids, ale uznał, że to nie jest odpowiedni moment na uzupełnianie drzewa genealogicznego, skupił się więc w całości na szlochającej Maisie. Niezależnie od tego czyją była kuzynką, potrzebowała teraz pomocy.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Była zła na siebie, że w ogóle podkusiło ją dzisiaj, żeby wyjść z Menażerii i teleportować się, kiedy wcale nie czuła się z teleportacją w stu procentach pewnie. Mogła wziąć miotłę, dotarcie do celu zajęłoby jej dłużej i może by zmokła, ale uniknęłaby tych wszystkich paskudnych następstw, a mugol, który ją ocalił, być może wciąż by żył. Chyba że tamci i tak by go znaleźli… Tego nie wiedziała. Czuła się jednak winna, zdawała sobie też sprawę z tego, że gdyby nie mugol, teraz to ona wiłaby się z bólu na jego miejscu. Tamta dwójka na pewno nie puściłaby jej wolno. Skoro nieznajoma kobieta znała tak okrutne zaklęcia i nie bała się ich użyć, to Maisie wolała nie myśleć, co jeszcze mogła potrafić i co mogłaby zrobić z nią. Dla fanatyków czystości krwi szlama nie znaczyła nic więcej niż mugol. I jedni i drudzy byli dla nich podludźmi, z którymi mogli robić co chcieli.
Nagle zdała sobie sprawę, że nie była już sama. Mimo łez sklejających rzęsy rozpoznała Marcela, drugiego chłopaka nie kojarzyła, ale nie miało to znaczenia. Musiała powiedzieć o tym co widziała komukolwiek. Złe uczynki tamtych ludzi musiały ujrzeć światło dzienne. Nie miało dla niej znaczenia to, że tamtego pamiętnego dnia na imprezie to Marcel poczęstował ją (jak się później okazało) narkotykami. Pomimo tego nie potrafiła widzieć w nim złej osoby, wierzyła, że może sam nie był świadomy tego, jak to się wszystko dalej potoczy. Był kumplem Liddy, a przecież Liddy nie zadawałaby się z kimś naprawdę złym, prawda? Źli byli ci, których spotkała dzisiaj, a wróżkowy pył to nic, naprawdę nic, w porównaniu z uprawianiem czarnej magii.
Musiała się jednak trochę uspokoić, żeby być w stanie się wysłowić. Spokojnie, Maisie, wdech i wydech. Musisz im powiedzieć, co widziałaś, to bardzo ważne.
- Och, dobrze, że jesteście, ja… w-widziałam coś bardzo, bardzo złego! – wyrzuciła z siebie; jej głos wciąż się trząsł i brzmiał płaczliwie, ale starała się mówić jak najbardziej zrozumiale. Mimo to zaczęła się jąkać prawie jak Billy. – Mnie n-nic nie jest, ale… - urwała, wahając się, jak ubrać to w słowa, bo wciąż była wstrząśnięta i wystraszona, a to nie sprzyjało artykułowaniu składnych wypowiedzi. – T-teleportacja zniosła mnie w złe miejsce, p-poza Półwyspem… Złapali mnie b-bardzo źli czarodzieje, odkryli że nie mam p-papierów, udało mi się uciec, b-bo zaatakował ich pewien m-mugol… Ta kobieta... rzuciła na niego c-czarnomagiczne z-zaklęcie, a ja uciekłam… Nie wiem, komu p-powiedzieć, czy jeszcze d-da się coś zrobiiiić – urwała i znowu zaczęła płakać. Gdyby tylko była bardziej doświadczona i biegła w magii! Ale była tylko młodą mugolaczką o niepełnej edukacji, jak miałaby w pojedynkę poradzić sobie z dwójką czarodziejów znacznie starszych i bardziej utalentowanych, z których co najmniej jedno władało czarną magią? Nawet ona słyszała przecież o zaklęciach niewybaczalnych. Istniała też szansa, że może chłopcy znali kogoś ze służb podziemia, mogli kogoś powiadomić, nawet jeśli było już za późno, by uratować odważnego mugola, to może przynajmniej zostaną zapamiętane winy tych, którzy go skrzywdzili. – Ich było dwoje, ja sama… W-wiedziałam, że nie dam sobie rady… Nie chciałam, żeby mnie zabrali… U-uciekłam – dodała, oddychając szybko. Musiała uciec, wiedziała o tym. Tylko tak mogła uratować swoje życie, a także swoją wiedzę. Bo choć sama nie była w podziemiu i nie wiedziała niczego o posunięciach podziemnego ministerstwa, to zdawała sobie sprawę, że niektórzy z jej rodziny i przyjaciół mogą być z nim powiązani, i każda, nawet błaha informacja o nich w rękach wroga, mogłaby im zaszkodzić. Nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby została zmuszona do wydania Billy’ego, Liddy albo kogokolwiek innego, więc uciekając nie myślała tylko o własnym bezpieczeństwie, ale też o ludziach, którzy byli jej drodzy, a którzy mogliby znaleźć się na celowniku już za samo to, że mieli „brudną” krew. – T-tak, dam radę… - powiedziała cicho, kiedy Cecil zaproponował podejście do ławki. Fizycznie nic jej nie dolegało, może trochę bolały ją nogi od biegu i poobijała się kiedy się kilka razy wywróciła, ale to było naprawdę nic w porównaniu z tym, co stałoby się, gdyby nie uciekła.
Brzegiem rękawa próbowała otrzeć oczy i twarz. Musiała się uspokoić, przecież tutaj była już bezpieczna. Tamci nie przyjdą tu za nią, nie wiedzieli przecież, skąd była, nie powiedziała im tego. Nieudolnie bo nieudolnie, ale kłamała, zdając sobie sprawę, że tak w tamtej sytuacji należało. Była bezpieczna i teraz musiała znaleźć w sobie dość siły, by opowiedzieć o tym, czego była świadkiem. Tylko tyle mogła zrobić. Powiedzieć komuś o sytuacji, opisać ją, nie mogła zatrzymywać tego dla siebie, skoro była świadkiem tak strasznego uczynku.
Nagle zdała sobie sprawę, że nie była już sama. Mimo łez sklejających rzęsy rozpoznała Marcela, drugiego chłopaka nie kojarzyła, ale nie miało to znaczenia. Musiała powiedzieć o tym co widziała komukolwiek. Złe uczynki tamtych ludzi musiały ujrzeć światło dzienne. Nie miało dla niej znaczenia to, że tamtego pamiętnego dnia na imprezie to Marcel poczęstował ją (jak się później okazało) narkotykami. Pomimo tego nie potrafiła widzieć w nim złej osoby, wierzyła, że może sam nie był świadomy tego, jak to się wszystko dalej potoczy. Był kumplem Liddy, a przecież Liddy nie zadawałaby się z kimś naprawdę złym, prawda? Źli byli ci, których spotkała dzisiaj, a wróżkowy pył to nic, naprawdę nic, w porównaniu z uprawianiem czarnej magii.
Musiała się jednak trochę uspokoić, żeby być w stanie się wysłowić. Spokojnie, Maisie, wdech i wydech. Musisz im powiedzieć, co widziałaś, to bardzo ważne.
- Och, dobrze, że jesteście, ja… w-widziałam coś bardzo, bardzo złego! – wyrzuciła z siebie; jej głos wciąż się trząsł i brzmiał płaczliwie, ale starała się mówić jak najbardziej zrozumiale. Mimo to zaczęła się jąkać prawie jak Billy. – Mnie n-nic nie jest, ale… - urwała, wahając się, jak ubrać to w słowa, bo wciąż była wstrząśnięta i wystraszona, a to nie sprzyjało artykułowaniu składnych wypowiedzi. – T-teleportacja zniosła mnie w złe miejsce, p-poza Półwyspem… Złapali mnie b-bardzo źli czarodzieje, odkryli że nie mam p-papierów, udało mi się uciec, b-bo zaatakował ich pewien m-mugol… Ta kobieta... rzuciła na niego c-czarnomagiczne z-zaklęcie, a ja uciekłam… Nie wiem, komu p-powiedzieć, czy jeszcze d-da się coś zrobiiiić – urwała i znowu zaczęła płakać. Gdyby tylko była bardziej doświadczona i biegła w magii! Ale była tylko młodą mugolaczką o niepełnej edukacji, jak miałaby w pojedynkę poradzić sobie z dwójką czarodziejów znacznie starszych i bardziej utalentowanych, z których co najmniej jedno władało czarną magią? Nawet ona słyszała przecież o zaklęciach niewybaczalnych. Istniała też szansa, że może chłopcy znali kogoś ze służb podziemia, mogli kogoś powiadomić, nawet jeśli było już za późno, by uratować odważnego mugola, to może przynajmniej zostaną zapamiętane winy tych, którzy go skrzywdzili. – Ich było dwoje, ja sama… W-wiedziałam, że nie dam sobie rady… Nie chciałam, żeby mnie zabrali… U-uciekłam – dodała, oddychając szybko. Musiała uciec, wiedziała o tym. Tylko tak mogła uratować swoje życie, a także swoją wiedzę. Bo choć sama nie była w podziemiu i nie wiedziała niczego o posunięciach podziemnego ministerstwa, to zdawała sobie sprawę, że niektórzy z jej rodziny i przyjaciół mogą być z nim powiązani, i każda, nawet błaha informacja o nich w rękach wroga, mogłaby im zaszkodzić. Nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby została zmuszona do wydania Billy’ego, Liddy albo kogokolwiek innego, więc uciekając nie myślała tylko o własnym bezpieczeństwie, ale też o ludziach, którzy byli jej drodzy, a którzy mogliby znaleźć się na celowniku już za samo to, że mieli „brudną” krew. – T-tak, dam radę… - powiedziała cicho, kiedy Cecil zaproponował podejście do ławki. Fizycznie nic jej nie dolegało, może trochę bolały ją nogi od biegu i poobijała się kiedy się kilka razy wywróciła, ale to było naprawdę nic w porównaniu z tym, co stałoby się, gdyby nie uciekła.
Brzegiem rękawa próbowała otrzeć oczy i twarz. Musiała się uspokoić, przecież tutaj była już bezpieczna. Tamci nie przyjdą tu za nią, nie wiedzieli przecież, skąd była, nie powiedziała im tego. Nieudolnie bo nieudolnie, ale kłamała, zdając sobie sprawę, że tak w tamtej sytuacji należało. Była bezpieczna i teraz musiała znaleźć w sobie dość siły, by opowiedzieć o tym, czego była świadkiem. Tylko tyle mogła zrobić. Powiedzieć komuś o sytuacji, opisać ją, nie mogła zatrzymywać tego dla siebie, skoro była świadkiem tak strasznego uczynku.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Pochwycił pytające spojrzenie Cecila, wracając własnym ku dziewczynie - pytanie o uzdrowiciela wydawało się zasadne, Maisie nie wyglądała na ranną, ale wyglądać nie musiała - mogła nosić rany, których nie byli w stanie dostrzec. Odpowiadała, że nic jej nie było, ale nie wyglądała dobrze, nie powinni zostawiać jej teraz samej. Widziała coś bardzo złego, zmartwił się. Panowała wojna. Wiedzieli, z czym się wiązała, działali dla Zakonu Feniksa - wiedzieli o cieniu, który zalewał świat, jaki znali. Wiedzieli, jak wielkie zło Maisie mogła widzieć - i wiedzieli, że tego zła nie powinien widywać nikt. Zwłaszcza dziewczyny takie jak ona. Była kuzynką Liddy, musiała mieć podobną krew. Nic jej nie chroniło. Domyślał się, o co mogła otrzeć się tego dnia i wiedział, jak to jest umknąć śmierci w ostatniej chwili. Szmalcownik na jego oczach dosłownie obdzierał jego matkę ze skóry. Krwawa sceneria sprawiała, że wciąż czuł strach. Bicie serce tętniącego aż przy gardle. Jej stan martwił, nikt nie powinien musieć przez to przechodzić. Współczuł jej.
- Spokojnie, Maisie. Jesteś już w Plymouth, jesteś tu bezpieczna. Jesteśmy kilka kroków od głównej siedziby rebelii. Roi się tu od aurorów i innych dzielnych czarodziejów. - Chciałby móc powiedzieć tak o sobie, chciałby myśleć tak o sobie, chciałby, żeby on i Cecil byli w stanie wzbudzić w niej poczucie bezpieczeństwa, ale nie wyglądało na to, by mogli. Mógł winić siebie, chyba nie popisał się na tamtej imprezie. - Wiesz, gdzie dokładnie to było? Wiesz, kto to był? - podpytał, unosząc spojrzenie na Cecila. Czy dało się z tym cokolwiek zrobić, nie wiedział, jeśli zdarzenie miało miejsce poza półwyspem, nie chciał mówić o tym głośno, ale mugole umierali tam cały czas. Codziennie. Przełknął ślinę, zbierając myśli. Nie powinni jej o tym mówić. Nie wiedział, jak ją wesprzeć, gdy zaniosła się płaczem - ale czuł gniew, gniew wobec tych, którzy uczynili jej tę krzywdę. Gniew wobec tych, którzy rozniecali wokół tę jawną i okrutną niesprawiedliwość. Całe to zło. Miała dużo szczęścia, że pomógł jej mugol - i szkoda mu było tego człowieka. Musiał być odważny, miał dobre serce. A teraz najpewniej już nie żył, nie mówił tego głośno, patrząc na Cecila. Wiedział, że on rozumiał. - Dobrze zrobiłaś. Kimkolwiek był ten człowiek, który ci pomógł, chciał tego. Chciał, żebyś mogła uciec. - Nie sądził, by oczekiwał wzajemności lub wspólnego pokonania czarnoksiężników. Maisie nie wyglądała na bohaterkę, ale przyzwoitość nakazywała pomóc młodej dziewczynie. Nie powinna się obwiniać. Trafiła na dobrego człowieka.
Na trzeźwą propozycję Cecila zgodziła się przejść na ławkę - sam przeszedł na bok dziewczyny, stając od jej lewej strony. Wyciągnął ostrożnie rękę, gotów ją wesprzeć, jeśli tego potrzebowała. Spojrzał porozumiewawczo na przyjaciela - idąc pomiędzy nimi powinna poczuć się przynajmniej trochę bezpieczniej, bo mniej niż ranna, wydawała się przerażona.
- Powoli, ostrożnie. Pójdziemy z tobą - obiecał, kiwając głową w kierunku ławki. - Zbierzesz siły, będzie ci wygodniej - przytaknął wcześniejszym słowom przyjaciela. Na inne propozycje było chyba za wcześnie.
- Spokojnie, Maisie. Jesteś już w Plymouth, jesteś tu bezpieczna. Jesteśmy kilka kroków od głównej siedziby rebelii. Roi się tu od aurorów i innych dzielnych czarodziejów. - Chciałby móc powiedzieć tak o sobie, chciałby myśleć tak o sobie, chciałby, żeby on i Cecil byli w stanie wzbudzić w niej poczucie bezpieczeństwa, ale nie wyglądało na to, by mogli. Mógł winić siebie, chyba nie popisał się na tamtej imprezie. - Wiesz, gdzie dokładnie to było? Wiesz, kto to był? - podpytał, unosząc spojrzenie na Cecila. Czy dało się z tym cokolwiek zrobić, nie wiedział, jeśli zdarzenie miało miejsce poza półwyspem, nie chciał mówić o tym głośno, ale mugole umierali tam cały czas. Codziennie. Przełknął ślinę, zbierając myśli. Nie powinni jej o tym mówić. Nie wiedział, jak ją wesprzeć, gdy zaniosła się płaczem - ale czuł gniew, gniew wobec tych, którzy uczynili jej tę krzywdę. Gniew wobec tych, którzy rozniecali wokół tę jawną i okrutną niesprawiedliwość. Całe to zło. Miała dużo szczęścia, że pomógł jej mugol - i szkoda mu było tego człowieka. Musiał być odważny, miał dobre serce. A teraz najpewniej już nie żył, nie mówił tego głośno, patrząc na Cecila. Wiedział, że on rozumiał. - Dobrze zrobiłaś. Kimkolwiek był ten człowiek, który ci pomógł, chciał tego. Chciał, żebyś mogła uciec. - Nie sądził, by oczekiwał wzajemności lub wspólnego pokonania czarnoksiężników. Maisie nie wyglądała na bohaterkę, ale przyzwoitość nakazywała pomóc młodej dziewczynie. Nie powinna się obwiniać. Trafiła na dobrego człowieka.
Na trzeźwą propozycję Cecila zgodziła się przejść na ławkę - sam przeszedł na bok dziewczyny, stając od jej lewej strony. Wyciągnął ostrożnie rękę, gotów ją wesprzeć, jeśli tego potrzebowała. Spojrzał porozumiewawczo na przyjaciela - idąc pomiędzy nimi powinna poczuć się przynajmniej trochę bezpieczniej, bo mniej niż ranna, wydawała się przerażona.
- Powoli, ostrożnie. Pójdziemy z tobą - obiecał, kiwając głową w kierunku ławki. - Zbierzesz siły, będzie ci wygodniej - przytaknął wcześniejszym słowom przyjaciela. Na inne propozycje było chyba za wcześnie.
Strona 2 z 2 • 1, 2
Most Demimozów
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth