Morsmordre :: Devon :: Plymouth
Bar mleczny "Coś z niczego"
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Bar mleczny "Coś z niczego"
Czarodziejski bar mleczny otworzył się w Plymouth już po wybuchu wojny, gdy prowadząca go czarownica – pani Filomena – została zmuszona do ucieczki z okupowanego Londynu. Podawane dania nie należą do wykwintnych, są za to względnie tanie – dlatego wyjątkowo chętnie stołują się tutaj pracownicy podziemnego ministerstwa magii (dostępny jest jednak dla wszystkich). Do południa zjeść można zazwyczaj słynną już w okolicy jajecznicę lub kupić kanapkę z czerstwego chleba i napić się słabej herbaty lub czarnej kawy; w porze obiadowej podawane są proste zupy i drugie dania – różne w zależności od dnia tygodnia i aktualnej dostępności produktów.
Sam bar jest niewielki, urządzony skromnie: z pojedynczą ladą, kwadratowymi stolikami i twardymi krzesłami. W środku bywa głośno i tłoczno, pani Filomena zdaje się jednak bez trudu panować nad śniadaniowym chaosem, pilnując porządku z wprawą doświadczonej pani domu. Ściany lokalu pozbawione są ozdób, pomalowane jasną farbą – stołujący się tu czarodzieje mają jednak w zwyczaju zostawiać na nich odręcznie pisane wiadomości o tematyce wszelakiej: od beztroskiej, chwalącej talent kulinarny właścicielki, po wojenną – skupiającą się na przypadkowych wspomnieniach o tych, którzy odeszli.
Postacie planujące zjeść obiad w barze, rzucają kością k6 (jedna osoba z pary) – i interpretują aktualne menu zgodnie z wynikiem:
1 – zupa szczawiowa z jajkiem; dorsz smażony z ziemniakami i surówką z marchwi;
2 – barszcz czerwony z ziemniakami; fasola po bretońsku (bezmięsna);
3 – zupa grochowa; filet z kurczaka z kaszą gryczaną i surówką z buraków;
4 – zupa rybna; groch z kapustą;
5 – kapuśniak; kawałek duszonego gołębia z kaszą jęczmienną i surówką z kalarepy;
6 – rosół z makaronem i marchewką; pstrąg pieczony z ziemniakami i pieczarkami; kawałek ciasta marchewkowego.
Sam bar jest niewielki, urządzony skromnie: z pojedynczą ladą, kwadratowymi stolikami i twardymi krzesłami. W środku bywa głośno i tłoczno, pani Filomena zdaje się jednak bez trudu panować nad śniadaniowym chaosem, pilnując porządku z wprawą doświadczonej pani domu. Ściany lokalu pozbawione są ozdób, pomalowane jasną farbą – stołujący się tu czarodzieje mają jednak w zwyczaju zostawiać na nich odręcznie pisane wiadomości o tematyce wszelakiej: od beztroskiej, chwalącej talent kulinarny właścicielki, po wojenną – skupiającą się na przypadkowych wspomnieniach o tych, którzy odeszli.
Postacie planujące zjeść obiad w barze, rzucają kością k6 (jedna osoba z pary) – i interpretują aktualne menu zgodnie z wynikiem:
1 – zupa szczawiowa z jajkiem; dorsz smażony z ziemniakami i surówką z marchwi;
2 – barszcz czerwony z ziemniakami; fasola po bretońsku (bezmięsna);
3 – zupa grochowa; filet z kurczaka z kaszą gryczaną i surówką z buraków;
4 – zupa rybna; groch z kapustą;
5 – kapuśniak; kawałek duszonego gołębia z kaszą jęczmienną i surówką z kalarepy;
6 – rosół z makaronem i marchewką; pstrąg pieczony z ziemniakami i pieczarkami; kawałek ciasta marchewkowego.
Lokacja zawiera kości.
05 czerwca 1958
Drobinki gradu przyprószyły ziemię jak śnieg, którego nie widziała od zbyt dawna; białe kuleczki mokły we wnękach świeżych kałuż, w których odbijały się żółcie i pomarańcze łun świateł z mijanych okien. Nigdy wcześniej nie była w Plymouth, ale pamiętała, że tatko bywał tu często - odwiedzał przyjaciela, z którym grali w magiczne szachy, mrucząc pod nosami dramatyczno-bitewne przytyki, żeby potem uścisnąć sobie dłonie nad szachownicą i zapomnieć o spięciach nad szklaneczką alkoholu o smaku, którego same wyobrażenie przyprawiało ją o zawroty głowy. Wędrowała jego tropem. Szukała śladów kroków stawianych w przeszłości, zanikających wspomnień podeszw stąpających po miejskich chodnikach, widoków, które widziały jego oczy. Szukała ludzi, którym kłaniał się po drodze, albo z którymi mógł rozmawiać na ciasnych arteriach ulic, teraz wyblakłych od jego nieobecności i późnego wieczoru. Coś podkusiło ją, żeby nie wracać do domu przed nadejściem zmroku. Celine nie mogła się oderwać; jak zahipnotyzowana parła naprzód, tańcząc na cienkiej granicy między rzeczywistością a wyobraźnią, pogodna, z każdym oddechem usiłująca przypisać postać tatka do miejsc skąpanych w mroku.
Nie spodziewała się, że to będzie tak inne od powracania do kątów ze swojej przeszłości, te już odkurzyła w pamięci, znów znała je wszystkie, z kolei tutaj - znalazła się na nieznanym gruncie, lekceważąco uznanym za bezpieczny (to Devon, tu mieszka Neala, nic mi tu nie grozi) nawet o takiej porze.
Niestety, nie był takim. Opatulona błękitnym swetrem, przeskakująca między akwenami kałuż, wiedziała, że to już ostatnie kilka kroków, zanim teleportuje się do Doliny i zanurzy w świeżo pranej pościeli, w myślach poszukując jego ducha w powidokach wyprawy. Bo trudno było jej uwierzyć, że nie wrócił, że tak po prostu odszedł i zniknął na zawsze.
Wtem z alejki tuż za zamkniętym barem mlecznym dobiegł ją szmer kroków, ktoś powłóczył nogami przez mętną kałużę i nagle uderzył w nią ramieniem, wyduszając z dziewczęcego gardła instynktowne przepraszam. Nie chciała się bać, podejrzewać, że z cienia wyłoni się strażnik, który zaciągnie ją z powrotem do Tower, w miejscowości pod skrzydłem ochronnym podziemnego Ministerstwa musiało być inaczej niż w skażonym brutalnością Londynie, ale... Kiedy tylko obróciła głowę i spojrzała w oczy mężczyzny, dostrzegając jego nienaturalnie rozszerzone, wielkie jak czarne galeony źrenice, poczuła, jakby smagnął ją nie tylko ramieniem, ale i obuchem. Zaklęciem. Jakby zmiażdżył w jej ciele wszystkie kości. Znała to, ten onyksowy kolor rozlewający się po oczach, błyszczący jaskrawym zadowoleniem, przynależnością do zupełnie innego świata, znała i nigdy więcej nie chciała tego zobaczyć.
- Ooo - wymruczał wysoki, chuderlawy nieznajomy o głęboko zapadniętych, podkrążonych purpurą oczach i twarzy białej jak pergamin, nieogolony, w ubraniu brudnawym od kurzu i wciąż mokrawym od burzy. W kieszeni miał mieszek po tęgoskórze żelaznozębym. - Coraz lepiej - uśmiechnął się mozolnie; w górnej szczęce brakowało mu jednego zęba. - Skąd się tu wzięłaś? Nieważne, nie mów, chodź, musimy już szukać grzybów - zacisnął lekko dłoń na przedramieniu Celine i pociągnął ją za sobą w stronę głębi alejki, nieświadomy tego, kim była, ani gdzie sam się znajdował. Zażywał narkotyk w zaciszu własnego domu, kiedy znalazł się na ulicy?
- Nie, ja... - poczuła, jak zalał ją zimny pot, jak każdy lęk przekuty w nieśmiałą ufność teraz okazywał się zgubny. Nie powinna była chodzić samotnie po zmroku, nigdy.
- Myślałem, że to borowiki, a to jebane chorbotki, dasz wiarę? Zupę bym z nich jeszcze zrobił, jednego prawie nadepnąłem, na Merlina - mężczyzna mamrotał w halucynacjach, stąpał chwiejnie, choć uważnie, patrząc pod nogi, jakby omijał różowe magiczne stworzenia. Spaczony umysł chętnie go okłamywał. - Ale, ale! Pod sosną schowałem skarb.
- Przepraszam, ja naprawdę... Muszę już iść - serce w jej piersi rozpędziło się do szaleńczego galopu, nie chciała widzieć tych skarbów, nie chciała wędrować z nim po lesie, nie chciała brać udziału w narkotycznym wyobrażeniu - a jednocześnie przeraziło ją ukłucie tępego entuzjazmu na myśl, że mogłaby.
Drobinki gradu przyprószyły ziemię jak śnieg, którego nie widziała od zbyt dawna; białe kuleczki mokły we wnękach świeżych kałuż, w których odbijały się żółcie i pomarańcze łun świateł z mijanych okien. Nigdy wcześniej nie była w Plymouth, ale pamiętała, że tatko bywał tu często - odwiedzał przyjaciela, z którym grali w magiczne szachy, mrucząc pod nosami dramatyczno-bitewne przytyki, żeby potem uścisnąć sobie dłonie nad szachownicą i zapomnieć o spięciach nad szklaneczką alkoholu o smaku, którego same wyobrażenie przyprawiało ją o zawroty głowy. Wędrowała jego tropem. Szukała śladów kroków stawianych w przeszłości, zanikających wspomnień podeszw stąpających po miejskich chodnikach, widoków, które widziały jego oczy. Szukała ludzi, którym kłaniał się po drodze, albo z którymi mógł rozmawiać na ciasnych arteriach ulic, teraz wyblakłych od jego nieobecności i późnego wieczoru. Coś podkusiło ją, żeby nie wracać do domu przed nadejściem zmroku. Celine nie mogła się oderwać; jak zahipnotyzowana parła naprzód, tańcząc na cienkiej granicy między rzeczywistością a wyobraźnią, pogodna, z każdym oddechem usiłująca przypisać postać tatka do miejsc skąpanych w mroku.
Nie spodziewała się, że to będzie tak inne od powracania do kątów ze swojej przeszłości, te już odkurzyła w pamięci, znów znała je wszystkie, z kolei tutaj - znalazła się na nieznanym gruncie, lekceważąco uznanym za bezpieczny (to Devon, tu mieszka Neala, nic mi tu nie grozi) nawet o takiej porze.
Niestety, nie był takim. Opatulona błękitnym swetrem, przeskakująca między akwenami kałuż, wiedziała, że to już ostatnie kilka kroków, zanim teleportuje się do Doliny i zanurzy w świeżo pranej pościeli, w myślach poszukując jego ducha w powidokach wyprawy. Bo trudno było jej uwierzyć, że nie wrócił, że tak po prostu odszedł i zniknął na zawsze.
Wtem z alejki tuż za zamkniętym barem mlecznym dobiegł ją szmer kroków, ktoś powłóczył nogami przez mętną kałużę i nagle uderzył w nią ramieniem, wyduszając z dziewczęcego gardła instynktowne przepraszam. Nie chciała się bać, podejrzewać, że z cienia wyłoni się strażnik, który zaciągnie ją z powrotem do Tower, w miejscowości pod skrzydłem ochronnym podziemnego Ministerstwa musiało być inaczej niż w skażonym brutalnością Londynie, ale... Kiedy tylko obróciła głowę i spojrzała w oczy mężczyzny, dostrzegając jego nienaturalnie rozszerzone, wielkie jak czarne galeony źrenice, poczuła, jakby smagnął ją nie tylko ramieniem, ale i obuchem. Zaklęciem. Jakby zmiażdżył w jej ciele wszystkie kości. Znała to, ten onyksowy kolor rozlewający się po oczach, błyszczący jaskrawym zadowoleniem, przynależnością do zupełnie innego świata, znała i nigdy więcej nie chciała tego zobaczyć.
- Ooo - wymruczał wysoki, chuderlawy nieznajomy o głęboko zapadniętych, podkrążonych purpurą oczach i twarzy białej jak pergamin, nieogolony, w ubraniu brudnawym od kurzu i wciąż mokrawym od burzy. W kieszeni miał mieszek po tęgoskórze żelaznozębym. - Coraz lepiej - uśmiechnął się mozolnie; w górnej szczęce brakowało mu jednego zęba. - Skąd się tu wzięłaś? Nieważne, nie mów, chodź, musimy już szukać grzybów - zacisnął lekko dłoń na przedramieniu Celine i pociągnął ją za sobą w stronę głębi alejki, nieświadomy tego, kim była, ani gdzie sam się znajdował. Zażywał narkotyk w zaciszu własnego domu, kiedy znalazł się na ulicy?
- Nie, ja... - poczuła, jak zalał ją zimny pot, jak każdy lęk przekuty w nieśmiałą ufność teraz okazywał się zgubny. Nie powinna była chodzić samotnie po zmroku, nigdy.
- Myślałem, że to borowiki, a to jebane chorbotki, dasz wiarę? Zupę bym z nich jeszcze zrobił, jednego prawie nadepnąłem, na Merlina - mężczyzna mamrotał w halucynacjach, stąpał chwiejnie, choć uważnie, patrząc pod nogi, jakby omijał różowe magiczne stworzenia. Spaczony umysł chętnie go okłamywał. - Ale, ale! Pod sosną schowałem skarb.
- Przepraszam, ja naprawdę... Muszę już iść - serce w jej piersi rozpędziło się do szaleńczego galopu, nie chciała widzieć tych skarbów, nie chciała wędrować z nim po lesie, nie chciała brać udziału w narkotycznym wyobrażeniu - a jednocześnie przeraziło ją ukłucie tępego entuzjazmu na myśl, że mogłaby.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
5.06
Próbował oszczędzać i jeść w domu jak najczęściej, ale zasłużył na porządny obiad. Magipsychiatra kazał mu robić dla siebie coś miłego, więc Mike z opóźnieniem nagrodził się za wyczerpujący, nieprzewidziany patrol przed kilkoma dniami: jedząc kapuśniak i zagryzając pieczonym gołębiem próbował nie myśleć o ciałach, które znalazł w masowym grobie w Yorkshire. Wiedział też, że musi jeść więcej, spać dłużej, oszczędzać ciało przez te kilka dni po cholernej pełni. Niby już się przyzwyczaił do chronicznego zmęczenia, ale i tak własne kalectwo szarpało strunami męskiej dumy i nie sądził, że kiedykolwiek pogodzi się z likantropią całkowicie, że przestanie rozpamiętywać tamten felerny wieczór w norweskim lesie.
Zasiedział się, odruchowo odwlekając moment teleportacji do domu. Miał dzisiaj gorszy dzień, melancholia i wyrzuty sumienia za dawne winy męczyły jego sumienie, nie lubił pokazywać się siostrom i Castorowi w tym stanie, w tej chęci milczenia. Liczył, że po psychoterapii gorsze dni miną, ale wręcz przeciwnie - O'Donnell uświadomił mu tylko, że musi je przeczekać, stawić im czoła, że emocje nigdy nie znikają. Że nie może uciekać od nich w takim popłochu, by dosłownie stać się kimś innym - że lepiej będzie posiedzieć chwilę w spokoju i pozwolić sobie na dobry posiłek.
Wyszedł z baru dopiero, gdy już zamykano. Skrzywił się z niezadowoleniem, gdy drobiny gradu wpadły mu za kołnierz - czy widmo zimy nigdy się nie skończy? Czekał na lepszą pogodę z gorączkową niecierpliwością, zwłaszcza, że ubiegłoroczna jesień kojarzyła mu się z najgorszymi dniami we własnym życiu. A śnieg - z Norwegią.
Przechodząc obok bocznej alejki poczuł coś, co kazało mu zwolnić kroku - trudno powiedzieć, czy zapach dziewczęcego strachu i męskiego potu dobiegł do niego równocześnie czy wcześniej od piskliwego głosu. "Przepraszam, muszę już iść", damy w opałach zawsze brzmiały podobnie, zupełnie jakby świat nauczył je, że niewychowanym dryblasom należą się przeprosiny.
Zmarszczył brwi i zacisnął usta - wróciły do niego niepożądane wspomnienia zeszłego lata w Tinworth, szmalcowników poszukujących łatwych ofiar w promugolskiej Kornwalii. Czy mieliby na tyle śmiałości, by zapuścić się do serca Devon?
Zabiję ich, jeśli tak - pomyślał, ale równie prędko poprawił się w myślach na dopilnuję, by ich powieszono. To d z i k a część jego natury chciała rozwiązać każdy problem agresją, część którą musiał nie tyle zdławić, co oswoić.
Kilka kroków, roziskrzone spojrzenie skierowane wgłąb alejki - i wiedział już, że nieznajomy nie jest szmalcownikiem. Wysoki mężczyzna stał chwiejnie, właściwie słaniając się na nogach i choć nachylał się za blisko jasnowłosej dziewczyny, to jego słowa brzmiały półprzytomnie.
Choć prawą dłoń instynktownie zacisnął na drewienku różdżki skrytej w kieszeni płaszcza, to może wcale nie musiał załatwiać tego siłą.
-Chodź, czekałem na ciebie. - lewa dłoń ciężko opadła na ramię dziewczyny, gdy Mike spojrzał wyczekująco na nieznajomego. -Zna pan moją siostrzenicę? - zapytał szorstko, w nadziei, że to odstraszy natręta - i uspokoi nieco nieznajomą, nie miał przecież złych zamiarów.
A ostatnio wydawało mu się, że zbyt wiele osób przypisuje mu z miejsca złe zamiary, że po miesiącach ukrywania się z powodu listu gończego zatracił zdolność kontaktu z nieznajomymi, że warczy na cały świat jak zaszczuty wilk.
Zerknął asekuracyjnie na dziewczęcy profil - zdumiewająco kształtny i symetryczny profil - i dopiero wtedy dotarło do niego, że pamięta tą twarz, choć musiał się skupić by umiejscowić ją we wspomnieniach. Wspomnieniach swoich i nieswoich - a może zarówno Michael sprzed roku, jak i Fenrir już nie istnieli, ustępując miejsca komuś nieco mniej pogubionemu, ale równie nieszczęśliwemu.
Próbował oszczędzać i jeść w domu jak najczęściej, ale zasłużył na porządny obiad. Magipsychiatra kazał mu robić dla siebie coś miłego, więc Mike z opóźnieniem nagrodził się za wyczerpujący, nieprzewidziany patrol przed kilkoma dniami: jedząc kapuśniak i zagryzając pieczonym gołębiem próbował nie myśleć o ciałach, które znalazł w masowym grobie w Yorkshire. Wiedział też, że musi jeść więcej, spać dłużej, oszczędzać ciało przez te kilka dni po cholernej pełni. Niby już się przyzwyczaił do chronicznego zmęczenia, ale i tak własne kalectwo szarpało strunami męskiej dumy i nie sądził, że kiedykolwiek pogodzi się z likantropią całkowicie, że przestanie rozpamiętywać tamten felerny wieczór w norweskim lesie.
Zasiedział się, odruchowo odwlekając moment teleportacji do domu. Miał dzisiaj gorszy dzień, melancholia i wyrzuty sumienia za dawne winy męczyły jego sumienie, nie lubił pokazywać się siostrom i Castorowi w tym stanie, w tej chęci milczenia. Liczył, że po psychoterapii gorsze dni miną, ale wręcz przeciwnie - O'Donnell uświadomił mu tylko, że musi je przeczekać, stawić im czoła, że emocje nigdy nie znikają. Że nie może uciekać od nich w takim popłochu, by dosłownie stać się kimś innym - że lepiej będzie posiedzieć chwilę w spokoju i pozwolić sobie na dobry posiłek.
Wyszedł z baru dopiero, gdy już zamykano. Skrzywił się z niezadowoleniem, gdy drobiny gradu wpadły mu za kołnierz - czy widmo zimy nigdy się nie skończy? Czekał na lepszą pogodę z gorączkową niecierpliwością, zwłaszcza, że ubiegłoroczna jesień kojarzyła mu się z najgorszymi dniami we własnym życiu. A śnieg - z Norwegią.
Przechodząc obok bocznej alejki poczuł coś, co kazało mu zwolnić kroku - trudno powiedzieć, czy zapach dziewczęcego strachu i męskiego potu dobiegł do niego równocześnie czy wcześniej od piskliwego głosu. "Przepraszam, muszę już iść", damy w opałach zawsze brzmiały podobnie, zupełnie jakby świat nauczył je, że niewychowanym dryblasom należą się przeprosiny.
Zmarszczył brwi i zacisnął usta - wróciły do niego niepożądane wspomnienia zeszłego lata w Tinworth, szmalcowników poszukujących łatwych ofiar w promugolskiej Kornwalii. Czy mieliby na tyle śmiałości, by zapuścić się do serca Devon?
Zabiję ich, jeśli tak - pomyślał, ale równie prędko poprawił się w myślach na dopilnuję, by ich powieszono. To d z i k a część jego natury chciała rozwiązać każdy problem agresją, część którą musiał nie tyle zdławić, co oswoić.
Kilka kroków, roziskrzone spojrzenie skierowane wgłąb alejki - i wiedział już, że nieznajomy nie jest szmalcownikiem. Wysoki mężczyzna stał chwiejnie, właściwie słaniając się na nogach i choć nachylał się za blisko jasnowłosej dziewczyny, to jego słowa brzmiały półprzytomnie.
Choć prawą dłoń instynktownie zacisnął na drewienku różdżki skrytej w kieszeni płaszcza, to może wcale nie musiał załatwiać tego siłą.
-Chodź, czekałem na ciebie. - lewa dłoń ciężko opadła na ramię dziewczyny, gdy Mike spojrzał wyczekująco na nieznajomego. -Zna pan moją siostrzenicę? - zapytał szorstko, w nadziei, że to odstraszy natręta - i uspokoi nieco nieznajomą, nie miał przecież złych zamiarów.
A ostatnio wydawało mu się, że zbyt wiele osób przypisuje mu z miejsca złe zamiary, że po miesiącach ukrywania się z powodu listu gończego zatracił zdolność kontaktu z nieznajomymi, że warczy na cały świat jak zaszczuty wilk.
Zerknął asekuracyjnie na dziewczęcy profil - zdumiewająco kształtny i symetryczny profil - i dopiero wtedy dotarło do niego, że pamięta tą twarz, choć musiał się skupić by umiejscowić ją we wspomnieniach. Wspomnieniach swoich i nieswoich - a może zarówno Michael sprzed roku, jak i Fenrir już nie istnieli, ustępując miejsca komuś nieco mniej pogubionemu, ale równie nieszczęśliwemu.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 17.11.22 6:25, w całości zmieniany 1 raz
Najpierw obuch, potem piorun rażący skórę kaskadą dreszczy rozchodzących się po ciele jak kręgi rozchodzą się na wodzie; bo jaka istniała szansa, że tuż po pierwszym dotyku, tak szybko nadejdzie drugi? W połowie opowieści o grzybobraniu w lawendowej krainie pełnej słodko pachnących rzek i bezczelnych chorbotków usiłujących podkraść skarby, Celine poczuła kolejną obcą dłoń opadającą na bark, dużą, ciężką jak kotwica, pod którą nagle ugiął się kręgosłup, i nawet nie zdała sobie sprawy z tego, jak błyskawicznie odskoczyła w bok, wyrywając się obu mężczyznom. Pisk w ostatniej chwili zamarł na ustach, uderzyła w przeciwległą ścianę kamienicy, ale nawet tarcza niezachwianego, szarego kamienia wydała jej się milsza niż nieznany dotyk. W wieczornych ciemnościach to spotkanie było jeszcze bardziej upiorne, niż mogłoby być za dnia; ciemne smugi rozjarzone czerwienią ulicznych lamp nie malowały bezpiecznego, ani spokojnego krajobrazu, byłaby skłonna uwierzyć, że właśnie w takich chwilach budziły się demony, o których wspominał Francisco Goya: z tą różnicą, że śpiącym bohaterem obrazu nie był człowiek, a cały świat, wypuszczający z duszy piekielne karykatury tysiąca bestii.
Nieznajomy, odurzony substancją czarodziej obrócił się dużo wolniej, wyraźnie nie pojmując istoty sytuacji, jej powagi, ani strachu bijącego od blondynki; jego spojrzenie padło najpierw na nią, a potem na Michaela, którego widok mógł wprawić każdego rozsądnego człowieka w poczucie niepewności - jednak on, skrzywiony nieobecnością logiki, pozwolił wzrokowi poślizgnąć się w dół, aż opadł na załzawiony deszczem chodnik nieopodal stóp Tonksa.
- O matko - szepnął, widząc tam coś, czego nie widział już nikt inny; mag opadł na kolana, dłońmi usiłując podważyć podeszwę buta Michaela, pełen desperacji, pogrążony we własnym świecie.
Tymczasem Celine - rozpoznała go. Tuż po tym, jak powiew czerwcowego, burzowego wiatru ocucił ją z wzbierającej paniki i sprowadził z powrotem na ziemię, zwracając baletnicy kontrolę nad postrzeganiem. Nad rozumieniem. Nad własnymi myślami, nad sobą samą. Wciąż przyciśnięta plecami do ściany patrzyła na niespodziewaną twarz Michaela, a do pamięci wzniósł się obraz pożaru ugaszonego wyjątkowo silnym zaklęciem. Ocalił tych ludzi, jej również nie zrobił wtedy krzywdy. Powinna czuć ulgę na jego widok? Być wdzięczna losowi za to, że znów znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie?
- To pan - zrozumiała na długim wydechu, zarazem niszcząc przyjętą przez niego maskę wujka. To nic, narkoman i tak już nie słuchał, bardzo pieczołowicie próbując zmusić Michaela do przesunięcia buta i wyswobodzenia czegokolwiek, na co nastąpił; półwila ułożyła rękę na sercu, jakby chciała przytrzymać je w piersi, biło w niezdrowym cwale. - Nie znam go, ja... byłam w drodze do domu, przysięgam - delikatnym ruchem głowy wskazała na trzeciego czarodzieja, spąsowiała w potrzebie wytłumaczenia całego zajścia. Co jeśli uważał, że brała w tym udział? Że miała cokolwiek wspólnego z narkotyczną tragikomedią, tonąc w objęciach używki razem z tym człowiekiem?
Przezroczysty woreczek z tęgoskórem wysunął się z kieszeni klęczącego czarodzieja i plasnął w kałużę, zwracając uwagę Celine; pamiętała te grzyby, fioletowe jak fiołki, w porcie wielu marynarzy i włóczęgów zażywało je na surowo, wydając zarobione na rejsach albo podwędzone pieniądze u dilerów takich jak Remy. Nigdy nie miała okazji tego spróbować. Wróżkowy pył wydawał się jej bardziej estetyczny, bajkowy nawet z nazwy. A tęgoskór żelaznozęby? Brzmiał niebezpiecznie i nic dziwnego, skoro tak łatwo można było od niego umrzeć. Coś w jej duszy ścisnęło się niewygodnie, jakaś pokusa, by sięgnąć do mieszka i schować do kieszeni, zachować na później, kiedy Tonks zniknie z pola widzenia, drgnęła lekko, a potem wróciła wzrokiem do twarzy Michaela, niepewna. Pewnie nie miał pojęcia czym była ta substancja, mógłby pomyśleć, że to składnik kulinarny albo alchemiczny, ale ona... Ona wiedziała. Czuła. Słyszała syreni śpiew. Przecież jeden raz wcale by nie zaszkodził, prawda? Poczułaby się lepiej, zapomniała o problemach, o strachu...
Nie, Celine, Dość, Celine. Nie możesz.
Zadrżała, jakby nagle zrobiło się jej niemożliwie zimno, i zacisnęła dłonie na rękawach błękitnego swetra, podczas gdy tęgoskór znów zwabił spojrzenie.
Nieznajomy, odurzony substancją czarodziej obrócił się dużo wolniej, wyraźnie nie pojmując istoty sytuacji, jej powagi, ani strachu bijącego od blondynki; jego spojrzenie padło najpierw na nią, a potem na Michaela, którego widok mógł wprawić każdego rozsądnego człowieka w poczucie niepewności - jednak on, skrzywiony nieobecnością logiki, pozwolił wzrokowi poślizgnąć się w dół, aż opadł na załzawiony deszczem chodnik nieopodal stóp Tonksa.
- O matko - szepnął, widząc tam coś, czego nie widział już nikt inny; mag opadł na kolana, dłońmi usiłując podważyć podeszwę buta Michaela, pełen desperacji, pogrążony we własnym świecie.
Tymczasem Celine - rozpoznała go. Tuż po tym, jak powiew czerwcowego, burzowego wiatru ocucił ją z wzbierającej paniki i sprowadził z powrotem na ziemię, zwracając baletnicy kontrolę nad postrzeganiem. Nad rozumieniem. Nad własnymi myślami, nad sobą samą. Wciąż przyciśnięta plecami do ściany patrzyła na niespodziewaną twarz Michaela, a do pamięci wzniósł się obraz pożaru ugaszonego wyjątkowo silnym zaklęciem. Ocalił tych ludzi, jej również nie zrobił wtedy krzywdy. Powinna czuć ulgę na jego widok? Być wdzięczna losowi za to, że znów znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie?
- To pan - zrozumiała na długim wydechu, zarazem niszcząc przyjętą przez niego maskę wujka. To nic, narkoman i tak już nie słuchał, bardzo pieczołowicie próbując zmusić Michaela do przesunięcia buta i wyswobodzenia czegokolwiek, na co nastąpił; półwila ułożyła rękę na sercu, jakby chciała przytrzymać je w piersi, biło w niezdrowym cwale. - Nie znam go, ja... byłam w drodze do domu, przysięgam - delikatnym ruchem głowy wskazała na trzeciego czarodzieja, spąsowiała w potrzebie wytłumaczenia całego zajścia. Co jeśli uważał, że brała w tym udział? Że miała cokolwiek wspólnego z narkotyczną tragikomedią, tonąc w objęciach używki razem z tym człowiekiem?
Przezroczysty woreczek z tęgoskórem wysunął się z kieszeni klęczącego czarodzieja i plasnął w kałużę, zwracając uwagę Celine; pamiętała te grzyby, fioletowe jak fiołki, w porcie wielu marynarzy i włóczęgów zażywało je na surowo, wydając zarobione na rejsach albo podwędzone pieniądze u dilerów takich jak Remy. Nigdy nie miała okazji tego spróbować. Wróżkowy pył wydawał się jej bardziej estetyczny, bajkowy nawet z nazwy. A tęgoskór żelaznozęby? Brzmiał niebezpiecznie i nic dziwnego, skoro tak łatwo można było od niego umrzeć. Coś w jej duszy ścisnęło się niewygodnie, jakaś pokusa, by sięgnąć do mieszka i schować do kieszeni, zachować na później, kiedy Tonks zniknie z pola widzenia, drgnęła lekko, a potem wróciła wzrokiem do twarzy Michaela, niepewna. Pewnie nie miał pojęcia czym była ta substancja, mógłby pomyśleć, że to składnik kulinarny albo alchemiczny, ale ona... Ona wiedziała. Czuła. Słyszała syreni śpiew. Przecież jeden raz wcale by nie zaszkodził, prawda? Poczułaby się lepiej, zapomniała o problemach, o strachu...
Nie, Celine, Dość, Celine. Nie możesz.
Zadrżała, jakby nagle zrobiło się jej niemożliwie zimno, i zacisnęła dłonie na rękawach błękitnego swetra, podczas gdy tęgoskór znów zwabił spojrzenie.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Prędko opuścił dłoń, gdy dziewczyna odskoczyła jak oparzona. Dotyk parzył, dlaczego o tym zapomniał? Parzył ją, parzył jego, był zły. Odruchowo potarł rękę o spodnie, jakby chcąc zmyć z siebie własny, nieroztropny gest. Potem sam odsunął buta, jak oparzony, widząc sięgającego własnych nóg czarodzieja.
-Nie dotykaj. - wyrwało mu się warkliwie, gdy cofał się od otumanionego nieznajomego. Podniósł wzrok, lustrując nim znajomą dziewczynę - próbował posmakować na koniuszku języka jakichkolwiek słów uspokojenia, chciałem być tylko rycerzem, zainterweniować, nie jestem n i m, ani nie jestem potworem, ale żadne nie nadchodziły, szczerość więzła w gardle gorzką guła. To ona odezwała się pierwsza, w jej oczach też błysnęło rozpoznanie.
To ja, to o n - poznał ją jako dwie jaźni, a samo wspomnienie ukłuło go nutą niepokoju. Jako Fenrira znała go zaledwie garstka osób - żadnej nie chciał patrzeć w oczy.
-Michael Tonks. - odpowiedział, przedstawiając się ponownie, jakby chciał ukrócić wszystkie wątpliwości. Michael Michael Michael, już tylko Michael. Serce biło mu prędko, jakby coś w jego wnętrzu wzdrygnęło się w oporze, ale musiał pamiętać, że zawsze był przecież j e d n ą osobą, że to tylko odraza do samego siebie pchnęła jego umysł do niekonwencjonalnych środków ochronnych. Tak mówili magipsychiatrzy, a musiał im wierzyć, musiał k o m u ś wierzyć, gdy nie mógł czasem wierzyć sobie.
Wypuścił powietrze z płuc i podniósł wyżej podbródek, Tonks, już nie musiał bać się dźwięku własnego nazwiska, za jego głowę nie było już hojnej nagrody. Czasem zastanawiał się, czy list gończy nie pogłębił jego problemów z tożsamością, ale było raczej wręcz przeciwnie - "Walczący Mag" wyrwał go ze złudnej bańki bezpieczeństwa, uświadomił konsekwencje tracenia czujności podczas napadów choroby, zburzył opartą na kłamstwach relację. A najnowszy numer - zwrócił mu wolność, wolność do przedstawiania się cywilom bez obawy, że wbiją mu nóż w plecy.
-Zaczepiał cię? - spytał, ale raczej retorycznie. Przecież słyszał. Chciał zainterweniować, ale najwyraźniej wystarczyło tylko rozkojarzyć tego czarodzieja - teraz uparcie wpatrywał się w rozgniecione podeszwą buta grudki gradu, wodząc palcami po chodniku z którego Mike cofnął stopy. -Chciałem się upewnić, że... wszystko w porządku. - dodał na swoje usprawiedliwienie.
-Spokojnie, to się... zdarza. - zwłaszcza w tych czasach, zwłaszcza pięknym, młodym dziewczynom. Była szczuplejsza niż wtedy, gdy ją poznał, ale przyciągała wzrok równie mocno. -Dasz radę dojść do domu? - umknął wzrokiem. Nie był pewien, czy proponować, że ją odprowadzi, nie po tym, jak ją przestraszył. Wypuścił powietrze z płuc i znów poszukał jej spojrzenia, ale patrzyła już gdzie indziej.
Podążył za jej wzrokiem, odruchowo. Może miał już we krwi podejrzliwość wobec każdego, może musiał studiować gesty innych by samemu przetrwać.
Zmrużył oczy, widząc woreczek. Nie rozpoznawał grzyba, który znajdował się w środku - substancja wyglądała inaczej niż te, które sam pamiętał. Jak przez mgłę, ale efektu nie zapomni nigdy, pozwalały zapomnieć. Nie czuł bólu, nie czuł pustki, widział piękne wizje, a potem -
-obce dłonie, obcy on, noc, której żałował tym bardziej im trzeźwiej na nią patrzył. Przełknął nerwowo ślinę, coś znowu ścisnęło go za gardło, wstyd.
Mógłby zapomnieć o wstydzie, choć na moment. Przemyśleć to lepiej, zaszyć się w domu albo w lesie, gdzie nikogo nie ma, gdzie nikt go nie dotknie,gdzie nikt go nie skrzywdzi, mógłby...
-Co to? - spojrzał natarczywie na czarodzieja, nachylając się, by podnieść woreczek. Coś nielegalnego?
W teorii do jego obowiązków nie należało ściągnie takich rzeczy - ale nie mieli już przecież magipolicji.
Celinę widziała, jak cień dłoni aurora przykrywa jej znalezisko - ale miała szansę, by zareagować.
zwinność na wyścig po grzyba
-Nie dotykaj. - wyrwało mu się warkliwie, gdy cofał się od otumanionego nieznajomego. Podniósł wzrok, lustrując nim znajomą dziewczynę - próbował posmakować na koniuszku języka jakichkolwiek słów uspokojenia, chciałem być tylko rycerzem, zainterweniować, nie jestem n i m, ani nie jestem potworem, ale żadne nie nadchodziły, szczerość więzła w gardle gorzką guła. To ona odezwała się pierwsza, w jej oczach też błysnęło rozpoznanie.
To ja, to o n - poznał ją jako dwie jaźni, a samo wspomnienie ukłuło go nutą niepokoju. Jako Fenrira znała go zaledwie garstka osób - żadnej nie chciał patrzeć w oczy.
-Michael Tonks. - odpowiedział, przedstawiając się ponownie, jakby chciał ukrócić wszystkie wątpliwości. Michael Michael Michael, już tylko Michael. Serce biło mu prędko, jakby coś w jego wnętrzu wzdrygnęło się w oporze, ale musiał pamiętać, że zawsze był przecież j e d n ą osobą, że to tylko odraza do samego siebie pchnęła jego umysł do niekonwencjonalnych środków ochronnych. Tak mówili magipsychiatrzy, a musiał im wierzyć, musiał k o m u ś wierzyć, gdy nie mógł czasem wierzyć sobie.
Wypuścił powietrze z płuc i podniósł wyżej podbródek, Tonks, już nie musiał bać się dźwięku własnego nazwiska, za jego głowę nie było już hojnej nagrody. Czasem zastanawiał się, czy list gończy nie pogłębił jego problemów z tożsamością, ale było raczej wręcz przeciwnie - "Walczący Mag" wyrwał go ze złudnej bańki bezpieczeństwa, uświadomił konsekwencje tracenia czujności podczas napadów choroby, zburzył opartą na kłamstwach relację. A najnowszy numer - zwrócił mu wolność, wolność do przedstawiania się cywilom bez obawy, że wbiją mu nóż w plecy.
-Zaczepiał cię? - spytał, ale raczej retorycznie. Przecież słyszał. Chciał zainterweniować, ale najwyraźniej wystarczyło tylko rozkojarzyć tego czarodzieja - teraz uparcie wpatrywał się w rozgniecione podeszwą buta grudki gradu, wodząc palcami po chodniku z którego Mike cofnął stopy. -Chciałem się upewnić, że... wszystko w porządku. - dodał na swoje usprawiedliwienie.
-Spokojnie, to się... zdarza. - zwłaszcza w tych czasach, zwłaszcza pięknym, młodym dziewczynom. Była szczuplejsza niż wtedy, gdy ją poznał, ale przyciągała wzrok równie mocno. -Dasz radę dojść do domu? - umknął wzrokiem. Nie był pewien, czy proponować, że ją odprowadzi, nie po tym, jak ją przestraszył. Wypuścił powietrze z płuc i znów poszukał jej spojrzenia, ale patrzyła już gdzie indziej.
Podążył za jej wzrokiem, odruchowo. Może miał już we krwi podejrzliwość wobec każdego, może musiał studiować gesty innych by samemu przetrwać.
Zmrużył oczy, widząc woreczek. Nie rozpoznawał grzyba, który znajdował się w środku - substancja wyglądała inaczej niż te, które sam pamiętał. Jak przez mgłę, ale efektu nie zapomni nigdy, pozwalały zapomnieć. Nie czuł bólu, nie czuł pustki, widział piękne wizje, a potem -
-obce dłonie, obcy on, noc, której żałował tym bardziej im trzeźwiej na nią patrzył. Przełknął nerwowo ślinę, coś znowu ścisnęło go za gardło, wstyd.
Mógłby zapomnieć o wstydzie, choć na moment. Przemyśleć to lepiej, zaszyć się w domu albo w lesie, gdzie nikogo nie ma, gdzie nikt go nie dotknie,
-Co to? - spojrzał natarczywie na czarodzieja, nachylając się, by podnieść woreczek. Coś nielegalnego?
W teorii do jego obowiązków nie należało ściągnie takich rzeczy - ale nie mieli już przecież magipolicji.
Celinę widziała, jak cień dłoni aurora przykrywa jej znalezisko - ale miała szansę, by zareagować.
zwinność na wyścig po grzyba
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
Michael Tonks. Nie tak przedstawił się jej tamtego dnia nad mostem wiszącym nad mglistą przepaścią, pamiętała go jako Fenrira spaczonego dziwną fascynacją, podobną potrzebie schowania pamiątki do szuflady, by nikt jej nie znalazł ani nie zniszczył. Dziś, tutaj, wydawał się zupełnie inny. Celine nie znalazła w jego oczach dawnego ognia, który zaprószył iskry w następnych minutach prowadzących do pożaru domu przypadkowych mieszkańców w okolicy, był za to podobnie ponury, przytłoczony cieniem przenikającym do głosu i ciasnym splotem mięśni, zawsze w gotowości. Na straży. Nie bez powodu właśnie jemu ufał Egerton Lovegood i nie bez powodu właśnie on zaufał Egertonowi Lovegoodowi, szukając dowodów niewinności wrobionego mężczyzny. Wciąż była mu za to wdzięczna, pamiętała o wdzięczności spoglądając na niego spod kurtyny długich rzęs, i wdzięczność sprawiła, że wstyd stał się tym bardziej głębszy.
- Wiem - potwierdziła cicho, nie pozostawiwszy wśród nich śladu wątpliwości, jego rysy mogły należeć tylko do Michaela Tonksa, tak jak mętne, skostniałe zagubienie plączące się gdzieś w nitkach tęczówek. - Pan Tonks - powtórzyła i pozwoliła sobie na blady uśmiech, spolegliwy, miękki; jeśli miał jej za złe tę nieoczekiwaną reakcję, odskok na dotyk przyjaciela, w ten sposób usiłowała przeprosić. - Miło znów pana zobaczyć... - w wieczornych ciemnościach wzięła go za zbira, a przecież nie powinna. Otaczała go aura dziwnie zimnego ciepła, Celine nie umiała ubrać jej w słowa, ale miała wrażenie, że nawet w warkliwej wściekłości byłby w stanie zagwarantować jej bezpieczeństwo. Głupiutka dziewczyno, gdybyś tylko miała pojęcie, z kim tak naprawdę masz do czynienia...
Oboje nosili w sercach klątwy, tyle że różnego rodzaju.
Poczuła potrzebę powiedzenia tak, potwierdzenia, że nieznajomy w jakiś sposób postąpił wobec niej niewłaściwie - tylko po to, by widzieć złość w oczach Michaela i zamiar odpłacenia się pięknym za nadobne. Ale bezimienny czarodziej nie był strażnikami z londyńskiego więzienia, którym chciałaby zadośćuczynić za krzywdy, wszystko, co jej zrobili. Nie nosił na ramionach brzemienia ich niezliczonych grzechów, nie miał nawet tych samych dłoni, które parzyły ją jak rozgrzany do błękitu ogień; kiedy jej dotknął i pociągnął za sobą w poszukiwaniu grzybów, nie robił tego w sposób charakterystyczny Tower of London. Nie zasłużył na jej gniew. Nie zasłużył na sprawiedliwe, honorowe stanięcie w obronie dziewczyny w opałach, bo przecież właśnie tego spodziewałaby się po kimś takim, jak Michael Tonks, stanowczego nie wobec krzywd niewinnych ludzi.
- Nic mi nie zrobił - przeniosła wzrok na narkomana, którego dłonie błądziły w kałużach, wyławiając z nich drobinki gradu, które potem podnosił do oczu i uważnie oglądał, jakby mógł odnaleźć w nich złoto. - Ale nie wydaje mi się... obecny - Celine czuła opór przed ubraniem swoich obaw w klarowne słowa, uważała, że skorzystanie z eufemizmu zakłamie rzeczywistość i zniszczy narkotyczne upojenie, zastępując je zwykłą gorączką. To się nie stanie. Czcze życzenia nigdy nie działały w ten sposób. - Teraz wszystko jest w porządku. Dziękuję, panie Tonks - zerknęła na niego niepewnie. Wiedział o jej tatku? Słyszał o jego śmierci, straceniu w Tower w świetle oskarżenia, którego nie udało się odepchnąć w czeluści nieistnienia? Chciała go o to zapytać, ale żadna zgłoska nie przeszła przez gardło. Zamarły na strunach głosowych i zostały tam na zawsze. - Tylko troszkę ochłonę i teleportuję się do Doliny - zapewniła, ani na moment nie ruszając się jeszcze spod ściany. - Widziałam kiedyś kolegę, który uległ rozszczepieniu przez roztrzepane myśli... To wyglądało okropnie. Nie chciałabym tak - westchnąwszy cicho, Celine nie była świadoma, że wyznaniem próbowała tak naprawdę odwrócić własną uwagę od woreczka leżącego na pograniczu kałuży.
Te grzyby jej pragnęły, a ona pragnęła ich. Tylko czy mogła? Czy powinna? W celi marzyła o jednym liźnięciu wróżkowego pyłu, wpuszczeniu go do nosa łapczywym oddechem, los jednak odmawiał spełnienia marzeń, czyli robił to, co wychodziło mu najlepiej. Teraz nadarzyła się okazja. Darmowa używka przypominała prezent, jakąś rekompensatę za wszystko, czego doznała. Mogłaby po prostu się schylić i udać, że mieszek wypadł z jej własnej kieszeni, blefując, i zamierzała tak zrobić, gdy uwaga Michaela spoczęła na woreczku i wszystko przepadło.
- Chyba przyprawy - rzuciła naprędce jakiś idiotyzm, po czym, dostrzegłszy ruch ze strony mężczyzny, sama pochyliła się do przodu i spróbowała ująć sakiewkę w smukłe dłonie. Była szybka, nawet teraz, jak ptak wypuszczony z klatki.
Weźmie je i po prostu wyrzuci. Wyrzuci. Wyrzuci.
| sporny na zwinność panie aurorze
- Wiem - potwierdziła cicho, nie pozostawiwszy wśród nich śladu wątpliwości, jego rysy mogły należeć tylko do Michaela Tonksa, tak jak mętne, skostniałe zagubienie plączące się gdzieś w nitkach tęczówek. - Pan Tonks - powtórzyła i pozwoliła sobie na blady uśmiech, spolegliwy, miękki; jeśli miał jej za złe tę nieoczekiwaną reakcję, odskok na dotyk przyjaciela, w ten sposób usiłowała przeprosić. - Miło znów pana zobaczyć... - w wieczornych ciemnościach wzięła go za zbira, a przecież nie powinna. Otaczała go aura dziwnie zimnego ciepła, Celine nie umiała ubrać jej w słowa, ale miała wrażenie, że nawet w warkliwej wściekłości byłby w stanie zagwarantować jej bezpieczeństwo. Głupiutka dziewczyno, gdybyś tylko miała pojęcie, z kim tak naprawdę masz do czynienia...
Oboje nosili w sercach klątwy, tyle że różnego rodzaju.
Poczuła potrzebę powiedzenia tak, potwierdzenia, że nieznajomy w jakiś sposób postąpił wobec niej niewłaściwie - tylko po to, by widzieć złość w oczach Michaela i zamiar odpłacenia się pięknym za nadobne. Ale bezimienny czarodziej nie był strażnikami z londyńskiego więzienia, którym chciałaby zadośćuczynić za krzywdy, wszystko, co jej zrobili. Nie nosił na ramionach brzemienia ich niezliczonych grzechów, nie miał nawet tych samych dłoni, które parzyły ją jak rozgrzany do błękitu ogień; kiedy jej dotknął i pociągnął za sobą w poszukiwaniu grzybów, nie robił tego w sposób charakterystyczny Tower of London. Nie zasłużył na jej gniew. Nie zasłużył na sprawiedliwe, honorowe stanięcie w obronie dziewczyny w opałach, bo przecież właśnie tego spodziewałaby się po kimś takim, jak Michael Tonks, stanowczego nie wobec krzywd niewinnych ludzi.
- Nic mi nie zrobił - przeniosła wzrok na narkomana, którego dłonie błądziły w kałużach, wyławiając z nich drobinki gradu, które potem podnosił do oczu i uważnie oglądał, jakby mógł odnaleźć w nich złoto. - Ale nie wydaje mi się... obecny - Celine czuła opór przed ubraniem swoich obaw w klarowne słowa, uważała, że skorzystanie z eufemizmu zakłamie rzeczywistość i zniszczy narkotyczne upojenie, zastępując je zwykłą gorączką. To się nie stanie. Czcze życzenia nigdy nie działały w ten sposób. - Teraz wszystko jest w porządku. Dziękuję, panie Tonks - zerknęła na niego niepewnie. Wiedział o jej tatku? Słyszał o jego śmierci, straceniu w Tower w świetle oskarżenia, którego nie udało się odepchnąć w czeluści nieistnienia? Chciała go o to zapytać, ale żadna zgłoska nie przeszła przez gardło. Zamarły na strunach głosowych i zostały tam na zawsze. - Tylko troszkę ochłonę i teleportuję się do Doliny - zapewniła, ani na moment nie ruszając się jeszcze spod ściany. - Widziałam kiedyś kolegę, który uległ rozszczepieniu przez roztrzepane myśli... To wyglądało okropnie. Nie chciałabym tak - westchnąwszy cicho, Celine nie była świadoma, że wyznaniem próbowała tak naprawdę odwrócić własną uwagę od woreczka leżącego na pograniczu kałuży.
Te grzyby jej pragnęły, a ona pragnęła ich. Tylko czy mogła? Czy powinna? W celi marzyła o jednym liźnięciu wróżkowego pyłu, wpuszczeniu go do nosa łapczywym oddechem, los jednak odmawiał spełnienia marzeń, czyli robił to, co wychodziło mu najlepiej. Teraz nadarzyła się okazja. Darmowa używka przypominała prezent, jakąś rekompensatę za wszystko, czego doznała. Mogłaby po prostu się schylić i udać, że mieszek wypadł z jej własnej kieszeni, blefując, i zamierzała tak zrobić, gdy uwaga Michaela spoczęła na woreczku i wszystko przepadło.
- Chyba przyprawy - rzuciła naprędce jakiś idiotyzm, po czym, dostrzegłszy ruch ze strony mężczyzny, sama pochyliła się do przodu i spróbowała ująć sakiewkę w smukłe dłonie. Była szybka, nawet teraz, jak ptak wypuszczony z klatki.
Weźmie je i po prostu wyrzuci. Wyrzuci. Wyrzuci.
| sporny na zwinność panie aurorze
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Celine Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 52
'k100' : 52
Pan Tonks - rozbrzmiało cicho w ciemnej uliczce i przez chwilę znów wszystko było prawie tak, jak dawniej. Mógł przymknąć na moment (krótki, nie chciał tracić czujności) i wyobrazić sobie, że są w innej ciemnej uliczce, w stolicy. Londyn był o wiele większy niż Plymouth, ale to tam Mike czuł się jak w domu, tam był dom, przez długie lata. Nie porzucił go zresztą z dnia na dzień - uparcie wracał, walcząc o stolicę dopóki wyprawy do miasta nie zaczęły się wiązać z nieproporcjonalnym ryzykiem, obserwując jak dom rozpada się na jego oczach, jak ulice pustoszeją.
W jego wyobraźni nadal stali w ciemnej uliczce, ale dziewczyna nie przywierała plecami do zimnej ściany, nie miała powodu. Skóra na jego lewym barku była wciąż gładka, ubranie eleganckie - o ile nie pracował incognito - policzki ogolone, a pozycja i być może nawet nazwisko budziły szacunek. Teraz też wypowiedziała “Tonks” tak, jak dawniej, jakby ta sylaba nie została skalana listami gończymi, plotkami o terroryzmie na Connaught Square, ani nawet spotkaniem z erratycznym człowiekiem, który przedstawiał się jej zupełnie innym imieniem. Bo jeśli mógłby cofnąć czas i wybrać jeden element z przywołanego w wyobraźni obrazka, to przecież - bardziej niż za utraconym miastem - tęsknił za zaufaniem do samego siebie, wiarą we własne ciało, ale przede wszystkim w trzeźwość umysłu. Wilkołacza ślina odebrała mu życie w jednej chwili, ale i on sam, stopniowo, poddał się rozpaczy, która z czasem zmieniła się w chorobę. Może Cruciatus i przemiana przy bliskiej osobie i natłok dementorów w Azkabanie skumulowały się, pchnęły go w kryzys, doświadczył przecież tego wszystkiego w ciągu zaledwie trzech miesięcy i teraz - podczas spokojniejszej wiosny - faktycznie było już lepiej. A jednak było mu trudno nie winić siebie, ani nie widzieć części własnej żałości w skulonym pod jego nogami czarodzieju. Podobno narkoman zawsze pozostanie narkomanem. Czy wilkołak, szaleniec, może odzyskać wiarę w normalność?
-Ciebie też… Celinę, prawda? - próbował uporządkować własne wspomnienia, zadecydować, czy może zawierzyć tamtym sprzed płonącej chaty. Pamiętał jej nazwisko i nazwisko jej ojca, nie zapominał twarzy, ale imiona to co innego - walka z pożarem utkwiła mu w pamięci mocniej od rozmów toczonych w sprawie śledztwa. Pamiętał też, że wtedy chciał chyba ją chronić i że spełniłby każde jej życzenie, że wbrew sobie uciekł od ofiar ognia - a może to był Fenrir, nie on? Nie rozumiał, co się z nim wtedy działo, ale zwalił to na karb własnej, kruchej psychiki. -Dobrze cię widzieć… całą. - była bardziej strachliwa niż dawniej, o wiele szczuplejsza, wojna nie obchodziła się z podobnymi dziewczętami łagodnie.
Dobrze, że ten mężczyzna nie zdążył nic jej zrobić. Spróbował uśmiechnąć się blado, ale oczy pozostały poważne.
-Jest naćpany. - skwitował krótko w odpowiedzi na coś, co (fałszywie) przedstawiła jak wątpliwości. Widywał już ludzi w podobnym stanie. Spojrzał w dół i zimny dreszcz przebiegł mu po plecach na myśl, że sam był kiedyś w podobnym stanie i że gorąca błogość wydawała się wtedy całkowicie różna od żałosnego widoku, jaki przedstawiał narkoman dla kogoś z zewnątrz. -Ale to nie znaczy, że był niegroźny. W Plymouth nie bój się wołać o pomoc, w podobnych sytuacjach. - podzielił się życiową mądrością, a potem skinął ze zrozumieniem głową. Życiowe mądrości o teleportacji przyswoiła sama. -Poczekać z tobą? Też miałem się teleportować, ale nie śpieszy mi się. - chciał się upewnić, że dotrze bezpiecznie do domu - Dolina wydawała się na tyle niewielka, by nie spotkać tam natrętnych adoratorów, pozostaje kwestia teleportu.
Nachylił się po saszetkę, ale coś mignęło mu przed oczyma, dłonie smukłe i szybkie, niczym ptasie skrzydła. Wyprostował się, zdziwiony.
-To nie przyprawy, Celine. - sprostował, ale wciąż ufnie. W dobrej wierze założył, że mogła nie skojarzyć stanu tego czarodzieja (próbującego obecnie złapać w dłonie grudki gradu i całkowicie ignorującego ich dwójkę) z zawartością saszetki. -Nie do gotowania, to nie… bezpieczne. - wyciągnął dłoń, spoglądając na nią wyczekująco. Oddaj.
W jego wyobraźni nadal stali w ciemnej uliczce, ale dziewczyna nie przywierała plecami do zimnej ściany, nie miała powodu. Skóra na jego lewym barku była wciąż gładka, ubranie eleganckie - o ile nie pracował incognito - policzki ogolone, a pozycja i być może nawet nazwisko budziły szacunek. Teraz też wypowiedziała “Tonks” tak, jak dawniej, jakby ta sylaba nie została skalana listami gończymi, plotkami o terroryzmie na Connaught Square, ani nawet spotkaniem z erratycznym człowiekiem, który przedstawiał się jej zupełnie innym imieniem. Bo jeśli mógłby cofnąć czas i wybrać jeden element z przywołanego w wyobraźni obrazka, to przecież - bardziej niż za utraconym miastem - tęsknił za zaufaniem do samego siebie, wiarą we własne ciało, ale przede wszystkim w trzeźwość umysłu. Wilkołacza ślina odebrała mu życie w jednej chwili, ale i on sam, stopniowo, poddał się rozpaczy, która z czasem zmieniła się w chorobę. Może Cruciatus i przemiana przy bliskiej osobie i natłok dementorów w Azkabanie skumulowały się, pchnęły go w kryzys, doświadczył przecież tego wszystkiego w ciągu zaledwie trzech miesięcy i teraz - podczas spokojniejszej wiosny - faktycznie było już lepiej. A jednak było mu trudno nie winić siebie, ani nie widzieć części własnej żałości w skulonym pod jego nogami czarodzieju. Podobno narkoman zawsze pozostanie narkomanem. Czy wilkołak, szaleniec, może odzyskać wiarę w normalność?
-Ciebie też… Celinę, prawda? - próbował uporządkować własne wspomnienia, zadecydować, czy może zawierzyć tamtym sprzed płonącej chaty. Pamiętał jej nazwisko i nazwisko jej ojca, nie zapominał twarzy, ale imiona to co innego - walka z pożarem utkwiła mu w pamięci mocniej od rozmów toczonych w sprawie śledztwa. Pamiętał też, że wtedy chciał chyba ją chronić i że spełniłby każde jej życzenie, że wbrew sobie uciekł od ofiar ognia - a może to był Fenrir, nie on? Nie rozumiał, co się z nim wtedy działo, ale zwalił to na karb własnej, kruchej psychiki. -Dobrze cię widzieć… całą. - była bardziej strachliwa niż dawniej, o wiele szczuplejsza, wojna nie obchodziła się z podobnymi dziewczętami łagodnie.
Dobrze, że ten mężczyzna nie zdążył nic jej zrobić. Spróbował uśmiechnąć się blado, ale oczy pozostały poważne.
-Jest naćpany. - skwitował krótko w odpowiedzi na coś, co (fałszywie) przedstawiła jak wątpliwości. Widywał już ludzi w podobnym stanie. Spojrzał w dół i zimny dreszcz przebiegł mu po plecach na myśl, że sam był kiedyś w podobnym stanie i że gorąca błogość wydawała się wtedy całkowicie różna od żałosnego widoku, jaki przedstawiał narkoman dla kogoś z zewnątrz. -Ale to nie znaczy, że był niegroźny. W Plymouth nie bój się wołać o pomoc, w podobnych sytuacjach. - podzielił się życiową mądrością, a potem skinął ze zrozumieniem głową. Życiowe mądrości o teleportacji przyswoiła sama. -Poczekać z tobą? Też miałem się teleportować, ale nie śpieszy mi się. - chciał się upewnić, że dotrze bezpiecznie do domu - Dolina wydawała się na tyle niewielka, by nie spotkać tam natrętnych adoratorów, pozostaje kwestia teleportu.
Nachylił się po saszetkę, ale coś mignęło mu przed oczyma, dłonie smukłe i szybkie, niczym ptasie skrzydła. Wyprostował się, zdziwiony.
-To nie przyprawy, Celine. - sprostował, ale wciąż ufnie. W dobrej wierze założył, że mogła nie skojarzyć stanu tego czarodzieja (próbującego obecnie złapać w dłonie grudki gradu i całkowicie ignorującego ich dwójkę) z zawartością saszetki. -Nie do gotowania, to nie… bezpieczne. - wyciągnął dłoń, spoglądając na nią wyczekująco. Oddaj.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zaskoczyło ją, że wciąż pamiętał jej imię, tych kilka sylab, z których się składała, Celine, imię wybrane przez jej matkę; a w momencie, w którym je wypowiedział, jakby odkurzając je z półek pamięci, zrozumiała, że nie przybył jej na ratunek z intencją. Pajęcze nici losu splatały ich ze sobą chyba tylko dla żartu, wypełniwszy mętne od szarości dni jakichś niebiańskich istot rozrywkami takimi jak ich spotkania - przypadkami depczącymi nadzieję na to, że mogły mieć większe znaczenie. Gorycz, którą odczuła, musiała przyprawić obserwatorów o salwy zadowolonego śmiechu. Najwyraźniej oczekiwanie na rycerzy w lśniących zbrojach wchodziło jej w krew, a przecież nie mogła wiecznie polegać na cudzej dobroci, na niemożności przejścia obojętnie obok krzywdy dziejącej się tuż pod nosem; pewnego dnia nikt nie przybędzie na ratunek i co wtedy zrobisz?
Kiwnęła głową, to ja, ale nie odważyła się potwierdzić na głos, bo nie była tą samą Celine, którą pamiętał. Na rozbitej tafli szkła przybyło nowych rys, a wici trucizny mocniej wgryzły się w ciało, sięgnąwszy kości. Żebra skrywały przed światem jeszcze delikatniejsze serce, czaszka - jeszcze bardziej zagubiony umysł, zduszony przez chaos, nowe mechanizmy, których wcześniej w sobie nie miała nawet w dniu, gdy tak tęsknie spoglądała w oczy nicości pod mostem. W pewnym sensie widział ją całą, ale nie całą i zdrową, i najgorsze było to, że chyba zdawał sobie z tego sprawę.
- To okropne słowo - upomniała pana Tonksa cicho, z jednoczesnym ukłuciem zażenowania na myśl, że do niedawna portowi spacerowicze mogli w ten sposób mówić tak o niej. Naćpana. Mieli rację, była ćpunką, narkomanką doprowadzoną na skraj wytrzymałości miękkiej psychiki, ale naiwnie wierzyła, że mogła przerwać używkową paradę w każdym momencie, mając nad nią kontrolę - jak każdy ćpun. Umknęła spojrzeniem od Michaela, przyglądając się nieznajomemu mężczyźnie, którego świadomość zdawała się coraz mocniej odpływać w mroki niebytu. - Chciał szukać grzybów. Chyba wydaje mu się, że jest w lesie - wyjawiła aurorowi i skinęła na jego słowa. Miał rację, należało krzyczeć i uciekać, wykazać się jakąkolwiek wolą walki, by mieć szansę na przeżycie, nie tylko w Plymouth, ale w każdym zakątku świata, dlaczego wciąż nie potrafiła korzystać z logiki? - Mieszka pan tutaj? - zapytała, po czym uniosła na niego wzrok, nienachalnie wypełniony ciekawością, którą mógłby ukrócić nawet najdrobniejszą oznaką tajemniczości, nie dopytywałaby więcej. W jego zawodzie pewnie nie powinno się zdradzać zbyt wiele, bo jak inaczej pielęgnować własne bezpieczeństwo poza godzinami pracy?
I czy godziny pracy aurorów kiedykolwiek dobiegały końca?
Jego propozycja wspólnego przeczekania nerwów zbiegła się w czasie z odwróconą uwagą, z połyskującym w fiolecie pancerzykiem grzybów kuszących jak zakazany owoc z baśni; nie słuchała go już, zamroczona halucynacją dni, na które spoglądała przez różowe okulary, wspomnień z portu, gdzie podobno była tak bardzo szczęśliwa; krew szumiała w uszach jak fale obmywające piaski plaż o zachodzie słońca. Dlaczego Tonks w mig zrozumiał, że to coś szkodliwego? W marzeniach niczego by się nie domyślił, pozwoliwszy jej odejść ze skarbem plymouthskiego narkomana w kieszeni, nikt by się nie dowiedział, nikt nie musiałby się tłumaczyć.
A teraz? Jej żołądek ścisnęła żółć zirytowania na widok jego wyciągniętej ręki. Celine najpierw spojrzała na długie palce mężczyzny, następnie na mieszek w swojej dłoni, a potem uśmiechnęła się fałszywie, subtelnie.
- Na pewno są do gotowania, panie Tonks, widziałam takie w kuchni, kiedy ostatnio uczyłam się gotować. Dzięki nim pieczeń była dużo lepsza - skłamała, jej ramiona nawet nie drgnęły, nie chciała dzielić się z nim zdobyczą, a już na pewno oddawać jej w całości. W pewien pokrętny sposób wierzyła też, że robiła narkomanowi przysługę, w końcu im mniej będzie dla niego, tym bardziej wyjdzie mu to na zdrowie. - Już trochę mi lepiej, spróbuję wrócić do domu. Dziękuję, że... mi pan pomógł - rzuciła wymijająco i obróciła się na pięcie, krokiem mrowiącym podeszwy stóp zmierzając w kierunku wyjścia z alejki, krokiem, który oddalał ją od zagrożenia, jakim był Michael, krokiem, który stawał się coraz mocniej palący, krokiem wyrzutów sumienia, wątpliwości, wewnętrznej nagany... W Tower oddałaby wszystko za jedną porcję odurzającej substancji, zdolnej oddzielić duszę od ciała, chociaż oczyszczanie organizmu z ich toksyn zajęło jej wiele dni potliwości i zimnych dreszczy.
Celine nie zdawała sobie sprawy, w którym momencie buty brodzące przez kałużę zatrzymały się z cichym chlupotem, a dłoń zacisnęła na półprzezroczystym materiale sakiewki, tak jak oddech zacisnął się na płucach. Utkwione przed sobą spojrzenie, jeszcze chwilę temu płomienne od determinacji, ostygło, zamarznięte w polodowcowym pocałunku wstydu. Wystarczyło, by jej postanowienie zabrania tęgoskóra ze sobą zachwiało się na moment i umysł zakorzenił ją w miejscu, napełniwszy oczy cienką warstwą łez. Drżała, milczała - jak długo?
- To nie przyprawy - szept wymykający się z gardła drażnił struny głosowe, załamywało ją to, jak blisko była powrotu do dawnych rytuałów i jak trudno, nawet teraz, było jej z nich zrezygnować. Kilka słów i wszystko przepadnie; powoli, jakby wręcz w zwolnionym tempie, obróciła się w stronę Michaela, skołowana. Kilka słów. - Tylko... tęgoskór żelaznozęby.
Kiwnęła głową, to ja, ale nie odważyła się potwierdzić na głos, bo nie była tą samą Celine, którą pamiętał. Na rozbitej tafli szkła przybyło nowych rys, a wici trucizny mocniej wgryzły się w ciało, sięgnąwszy kości. Żebra skrywały przed światem jeszcze delikatniejsze serce, czaszka - jeszcze bardziej zagubiony umysł, zduszony przez chaos, nowe mechanizmy, których wcześniej w sobie nie miała nawet w dniu, gdy tak tęsknie spoglądała w oczy nicości pod mostem. W pewnym sensie widział ją całą, ale nie całą i zdrową, i najgorsze było to, że chyba zdawał sobie z tego sprawę.
- To okropne słowo - upomniała pana Tonksa cicho, z jednoczesnym ukłuciem zażenowania na myśl, że do niedawna portowi spacerowicze mogli w ten sposób mówić tak o niej. Naćpana. Mieli rację, była ćpunką, narkomanką doprowadzoną na skraj wytrzymałości miękkiej psychiki, ale naiwnie wierzyła, że mogła przerwać używkową paradę w każdym momencie, mając nad nią kontrolę - jak każdy ćpun. Umknęła spojrzeniem od Michaela, przyglądając się nieznajomemu mężczyźnie, którego świadomość zdawała się coraz mocniej odpływać w mroki niebytu. - Chciał szukać grzybów. Chyba wydaje mu się, że jest w lesie - wyjawiła aurorowi i skinęła na jego słowa. Miał rację, należało krzyczeć i uciekać, wykazać się jakąkolwiek wolą walki, by mieć szansę na przeżycie, nie tylko w Plymouth, ale w każdym zakątku świata, dlaczego wciąż nie potrafiła korzystać z logiki? - Mieszka pan tutaj? - zapytała, po czym uniosła na niego wzrok, nienachalnie wypełniony ciekawością, którą mógłby ukrócić nawet najdrobniejszą oznaką tajemniczości, nie dopytywałaby więcej. W jego zawodzie pewnie nie powinno się zdradzać zbyt wiele, bo jak inaczej pielęgnować własne bezpieczeństwo poza godzinami pracy?
I czy godziny pracy aurorów kiedykolwiek dobiegały końca?
Jego propozycja wspólnego przeczekania nerwów zbiegła się w czasie z odwróconą uwagą, z połyskującym w fiolecie pancerzykiem grzybów kuszących jak zakazany owoc z baśni; nie słuchała go już, zamroczona halucynacją dni, na które spoglądała przez różowe okulary, wspomnień z portu, gdzie podobno była tak bardzo szczęśliwa; krew szumiała w uszach jak fale obmywające piaski plaż o zachodzie słońca. Dlaczego Tonks w mig zrozumiał, że to coś szkodliwego? W marzeniach niczego by się nie domyślił, pozwoliwszy jej odejść ze skarbem plymouthskiego narkomana w kieszeni, nikt by się nie dowiedział, nikt nie musiałby się tłumaczyć.
A teraz? Jej żołądek ścisnęła żółć zirytowania na widok jego wyciągniętej ręki. Celine najpierw spojrzała na długie palce mężczyzny, następnie na mieszek w swojej dłoni, a potem uśmiechnęła się fałszywie, subtelnie.
- Na pewno są do gotowania, panie Tonks, widziałam takie w kuchni, kiedy ostatnio uczyłam się gotować. Dzięki nim pieczeń była dużo lepsza - skłamała, jej ramiona nawet nie drgnęły, nie chciała dzielić się z nim zdobyczą, a już na pewno oddawać jej w całości. W pewien pokrętny sposób wierzyła też, że robiła narkomanowi przysługę, w końcu im mniej będzie dla niego, tym bardziej wyjdzie mu to na zdrowie. - Już trochę mi lepiej, spróbuję wrócić do domu. Dziękuję, że... mi pan pomógł - rzuciła wymijająco i obróciła się na pięcie, krokiem mrowiącym podeszwy stóp zmierzając w kierunku wyjścia z alejki, krokiem, który oddalał ją od zagrożenia, jakim był Michael, krokiem, który stawał się coraz mocniej palący, krokiem wyrzutów sumienia, wątpliwości, wewnętrznej nagany... W Tower oddałaby wszystko za jedną porcję odurzającej substancji, zdolnej oddzielić duszę od ciała, chociaż oczyszczanie organizmu z ich toksyn zajęło jej wiele dni potliwości i zimnych dreszczy.
Celine nie zdawała sobie sprawy, w którym momencie buty brodzące przez kałużę zatrzymały się z cichym chlupotem, a dłoń zacisnęła na półprzezroczystym materiale sakiewki, tak jak oddech zacisnął się na płucach. Utkwione przed sobą spojrzenie, jeszcze chwilę temu płomienne od determinacji, ostygło, zamarznięte w polodowcowym pocałunku wstydu. Wystarczyło, by jej postanowienie zabrania tęgoskóra ze sobą zachwiało się na moment i umysł zakorzenił ją w miejscu, napełniwszy oczy cienką warstwą łez. Drżała, milczała - jak długo?
- To nie przyprawy - szept wymykający się z gardła drażnił struny głosowe, załamywało ją to, jak blisko była powrotu do dawnych rytuałów i jak trudno, nawet teraz, było jej z nich zrezygnować. Kilka słów i wszystko przepadnie; powoli, jakby wręcz w zwolnionym tempie, obróciła się w stronę Michaela, skołowana. Kilka słów. - Tylko... tęgoskór żelaznozęby.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Kiedyś uznałby, że imię to tylko zbiór prostych, rozpoznawalnych sylab - że można je strząsnąć, przybrać nową tożsamość na potrzeby śledztwa, że zazdrość wobec bardziej czarodziejskich i mniej pospolitych imion i nazwisk jest bezzasadna. Kiedyś. Teraz za nieodpowiednie nazwisko można było zginąć, a imię... imię pozostało z Michaelem, jak kotwica, choć nie był tym samym Michaelem co przed ugryzieniem. Choć jakaś zraniona, złamana i wściekła część jego duszy pragnęła przybrać nowe imię i Fenrirowi prawie się udało. Walczył jednak, każdego dnia, o to, by pozostać sobą, by nie wyrzec się łącznika z dawnym sobą, by w tych dwóch sylabach zachować to, kim chciał być. Aurorem. Odpowiedzialnym aurorem. Kimś, kto nad sobą panuje, kimś na tyle normalnym, na ile pozwalały okoliczności, kimś, kto nie ucieka od bólu w hedonistyczne zapomnienie.
-Michael. - powiedział niemalże odruchowo, myśląc o swoim imieniu, o kotwicy i burząc się w duszy na nadmiernie oficjalne "pan", oraz - co gorsza - lękając, że Celine zapamiętała zbyt dobrze Fenrira.
Celine zareagowała na własne imię, ale nie odpowiedziała. Skurczona w sobie - przestraszona? To ten ćpun tak ją nastraszył?
-Znam okropniejsze słowa. Jest odurzony, ale sam to sobie zrobił. - czyli jest naćpany, ale ugryzł się w język, może nie powinien się z nią spierać, nie o to, nie w ciemnym zaułku. Nie z ćpunem pod ich nogami.
Zmrużył lekko oczy, próbując połączyć tropy. Grzybów?
-Jesteś pewna, że mówił o grzybach w lesie? - przesłuchiwać też jej nie powinien, ale zapytał niemalże odruchowo, kierowany latami praktyki. Ciemne zaułki, ćpunowie, świadkowie, procedura. Nie specjalizował się w tropieniu narkotyków, ale stykał się z półświatkiem na tyle często, by kojarzyć niektóre nazwy (choć niekoniecznie wygląd) i wiedzieć, że niektóre rodzaje grzybów są halucynogenne. Prawie zatęsknił za czasami, gdy stykał się z takimi sprawami podczas patroli w londyńskim porcie. Za Londynem też zresztą tęsknił. Plymouth było teraz największym miastem w jakim bywał regularnie, wolał je chyba zresztą nawet od zbyt ciasnej jak na swój gust Doliny Godryka - ale w odróżnieniu od stolicy nie mógł nazwać Plymouth domem. Miejscem pracy też nie, to zdradzałoby Celinę zbyt wiele - a czasem bezpieczniej jest nie wiedzieć.
-Jestem przejazdem. - odpowiedział gładko, nie wiedząc, że nie jest jedyną osobą, która w ich duecie minie się z prawdą.
-Pieczeń z grzybami? - zamrugał, słuchając jej wyjaśnień, to nie miało sensu, skąd ćpun miałby grzyby do gotowania? Tyle, że nie znał się na gotowaniu, a Celine uśmiechała się tak pięknie, tak uroczo.
Tak, jak każda półwila, gdy chciała czegoś od mężczyzny.
Nieświadom jej nadnaturalnego uroku, stracił czujność na kilka sekund - na tyle, by zdążyła się odwrócić. Zwykle pozostawał odporny na tego rodzaju manipulacje, ale chyba nie spodziewał się kłamstwa z jej strony. Aż powtórzył jej słowa jeszcze raz, w myślach i zmarszczył brwi.
-Celine...? - szukał w głowie wymówki do zatrzymania dziewczyny, prośby o bezpieczny powrót do domu - ale odwróciła się sama. Coś ją tknęło, sumienie?
Prawdziwe wyjaśnienie miało o wiele więcej sensu, a Tonks doskonale kojarzył tą nazwę, choć samych grzybów nie widział od bardzo dawna, może nigdy. Takimi dowodami zajmowała się w końcu policja, nie aurorzy.
-Skąd wiesz co to? - zapytał powoli, przyglądając się dziewczynie przenikliwie, chyba trochę chłodniej. Podświadomie pojął, że chciała go okłamać, wzniósł obronne mury. Wyciągnął znów rękę, wyczekująco. Nie powinna zabierać stanie∂ tego, ale chyba nie musiał jej tego mówić. Czy widok mamroczącego ćpuna nie był dostateczną przestrogą?
Dla Michaela nie był - widział ich wiele, gdy w najniższym upodleniu swojego życia sięgnął po strzykawkę, nie do końca będąc sobą, ale do dzisiaj nie znajdując dla siebie usprawiedliwienia.
-Michael. - powiedział niemalże odruchowo, myśląc o swoim imieniu, o kotwicy i burząc się w duszy na nadmiernie oficjalne "pan", oraz - co gorsza - lękając, że Celine zapamiętała zbyt dobrze Fenrira.
Celine zareagowała na własne imię, ale nie odpowiedziała. Skurczona w sobie - przestraszona? To ten ćpun tak ją nastraszył?
-Znam okropniejsze słowa. Jest odurzony, ale sam to sobie zrobił. - czyli jest naćpany, ale ugryzł się w język, może nie powinien się z nią spierać, nie o to, nie w ciemnym zaułku. Nie z ćpunem pod ich nogami.
Zmrużył lekko oczy, próbując połączyć tropy. Grzybów?
-Jesteś pewna, że mówił o grzybach w lesie? - przesłuchiwać też jej nie powinien, ale zapytał niemalże odruchowo, kierowany latami praktyki. Ciemne zaułki, ćpunowie, świadkowie, procedura. Nie specjalizował się w tropieniu narkotyków, ale stykał się z półświatkiem na tyle często, by kojarzyć niektóre nazwy (choć niekoniecznie wygląd) i wiedzieć, że niektóre rodzaje grzybów są halucynogenne. Prawie zatęsknił za czasami, gdy stykał się z takimi sprawami podczas patroli w londyńskim porcie. Za Londynem też zresztą tęsknił. Plymouth było teraz największym miastem w jakim bywał regularnie, wolał je chyba zresztą nawet od zbyt ciasnej jak na swój gust Doliny Godryka - ale w odróżnieniu od stolicy nie mógł nazwać Plymouth domem. Miejscem pracy też nie, to zdradzałoby Celinę zbyt wiele - a czasem bezpieczniej jest nie wiedzieć.
-Jestem przejazdem. - odpowiedział gładko, nie wiedząc, że nie jest jedyną osobą, która w ich duecie minie się z prawdą.
-Pieczeń z grzybami? - zamrugał, słuchając jej wyjaśnień, to nie miało sensu, skąd ćpun miałby grzyby do gotowania? Tyle, że nie znał się na gotowaniu, a Celine uśmiechała się tak pięknie, tak uroczo.
Nieświadom jej nadnaturalnego uroku, stracił czujność na kilka sekund - na tyle, by zdążyła się odwrócić. Zwykle pozostawał odporny na tego rodzaju manipulacje, ale chyba nie spodziewał się kłamstwa z jej strony. Aż powtórzył jej słowa jeszcze raz, w myślach i zmarszczył brwi.
-Celine...? - szukał w głowie wymówki do zatrzymania dziewczyny, prośby o bezpieczny powrót do domu - ale odwróciła się sama. Coś ją tknęło, sumienie?
Prawdziwe wyjaśnienie miało o wiele więcej sensu, a Tonks doskonale kojarzył tą nazwę, choć samych grzybów nie widział od bardzo dawna, może nigdy. Takimi dowodami zajmowała się w końcu policja, nie aurorzy.
-Skąd wiesz co to? - zapytał powoli, przyglądając się dziewczynie przenikliwie, chyba trochę chłodniej. Podświadomie pojął, że chciała go okłamać, wzniósł obronne mury. Wyciągnął znów rękę, wyczekująco. Nie powinna zabierać stanie∂ tego, ale chyba nie musiał jej tego mówić. Czy widok mamroczącego ćpuna nie był dostateczną przestrogą?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nic z tego nie powinno było się zdarzyć. Kałuże gęsto wyścielające plymouthskie chodniki igrały z ognikami ulicznych lamp, rysując obrazy, których Celine nie chciała widzieć, pewna, że wszystko co najgorsze już było za nią - a jednocześnie podskórnie obawiająca się tego, że piekło trwało nadal. I miała rację. Pokusy spozierały z ciemności i szczerzyły kły w jej kierunku pod postacią lawendowych pancerzyków grzybów, w których można było zatracić się na długie godziny. Niebezpieczeństwo dodawało im pikanterii, ta groźba czyhająca na nieuważne zdrowie, pragnąca mu zaszkodzić, zniszczyć organizm od środka, uzależnić, uwięzić. Nigdy wcześniej nie korzystała z dobrodziejstwa tęgoskóra, pamiętała jednak czym był i co oferował, a słowa Jeremy'ego pulsowały w uszach tak wyraźnie, jakby mówił do niej teraz. Wiedział czego potrzebowała, tego akurat jej nie proponował, kojarzyła, że wspominał, że nawet jedna dawka może doprowadzić do śmierci. Czy czarodziej brodzący pomarszczonymi dłońmi w mętnej, brudnej wodzie kałuży zdawał sobie sprawę z ryzyka? Spojrzała na niego ze współczuciem, inaczej, niż robił to pan Tonks - nie, Michael, tak kazał na siebie mówić, a ona nie była pewna, czy taki zwrot przejdzie jej przez gardło. Lepiej było, by pozostał przyjacielem ojca, kimś, kto walecznie stawał w jego obronie, kimś zaklętym w innej konstelacji gwiazd, niż by stał się jej przyjacielem.
- Nie wyjaśnił mi więcej - wzruszyła delikatnie ramionami. - Dobrze, że przynajmniej widzi coś ładnego. Czasem... bywa różnie - dodała i niepewnie spojrzała kątem oka w kierunku aurora. W swoich wizjach narkoman rzeczywiście mógł wędrować po lesie tętniącym słodyczą życia, wdychać orzeźwiający zapach sosen, wsłuchiwać się w wiatr tańczący z koronami drzew, przemykający pomiędzy liśćmi czy igiełkami jak atłas przesuwany między palcami. W jego wyobraźni i żyłach to miejsce będzie prawdziwe jeszcze przez jakiś czas, a grzyby? W ten sposób poharatany substancją umysł mógł interpretować spacer połaciami zieleni, nadawać im sens.
Potem na długą chwilę zapadło milczenie.
Skąd wiesz co to? Tak wstyd byłoby jej się przyznać, wyjaśnić pajęczynę rynsztoków witających ją kilka razy w tygodniu wieczorną porą, gdy Parszywy Pasażer przeistaczał się w mekkę tamizyjskiej rozrywki, spraszając w mgłę tytoniowego dymu i aromatu chmielu większość portowych wyg. Ćpała w wynajmowanym pokoju, a jeśli nie, tańczyła na ulicach, zwinnie balansując na palcach, dryfująca z jednego kamienia chodnika na drugi tak lekko, jakby wyzuto z niej rygor grawitacji. Wtedy była szczęśliwa, zagłuszając rozbite szkło wewnętrznej rozpaczy kaleczące ją od środka. Wtedy zapominała chociażby na chwilę.
Smukłe palce zacisnęły się na woreczku, a zęby nacisnęły na dolną wargę. Nie miała śmiałości znów na niego spojrzeć, pewna, że z ciszy wyczytał więcej, niż chciałaby mu powiedzieć. Niż mogłaby mu powiedzieć. W pewien sposób zależało jej na jego dobrej opinii, na tym, by widział w niej niewinną córkę niesłusznie oskarżonego obywatela, a nie kogoś, kto doprowadził się do klifu erozji; jakie to dziwne, że i on się tego obawiał, mając nadzieję, że spojrzy na niego jak na Michaela, nie Fenrira. Skamieniałe ciało oblał zimny pot, krew odpłynęła z twarzy, oddech bolał, gdy wydostawał się na powierzchnię i łączył z ciepłym wieczornym powietrzem.
Plask. Mieszek z narkotykiem upadł na ziemię, zatapiając się w wodach kałuży. Ile kosztowało ją to wysiłku, ile silnej woli! Gdyby wspomnienia z ostatniego wieczoru spędzonego w Parszywym nie były świeże jak zainfekowana zakażeniem rana, zapewne odeszłaby stąd z tęgoskórem i zakłamała cały świat o tym, że zabierze go jedynie na pamiątkę, by go zniszczyć lub gdzieś wyrzucić - ale pamiętała. Porcje wróżkowego pyłu rozłożone na stole, wspólną kąpiel z Rain, z której wyciągnęli je funkcjonariusze magicznej policji. Wzrok Arnolda Montague, pewny siebie i zimny. Skostniały. Wzdłuż kręgosłupa przeszedł ją dreszcz; Celine podniosła wzrok na Michaela, chcąc z jego twarzy wyczytać szepty myśli, które miał w sobie teraz na jej temat. Wzgardził nią? Ocenił? Może powinien, nie była niewinna, on brak niewinności musiał pewnie traktować jako przestępstwo.
- Proszę na siebie uważać - szepnęła jedynie, jakby tych kilka zdawkowych słów miało zwieńczyć ich spotkanie satysfakcjonującym epilogiem. Nie zrobią tego, rodząc więcej pytań niż odpowiedzi, zbyt krótkie, by cokolwiek wyjaśnić, lub by zyskać chociaż miano zgrabnego uniku. Jej wzrok roziskrzył się przeprosinami; patrzyła na Michaela ze zrezygnowanym poddaniem, wiedząc, że gdyby pytał dalej, w końcu ugięłaby się pod naporem (przesłuchania?) ciekawości. Do tego nie mogła dopuścić. - Jeszcze raz dziękuję. Naprawdę. To nie pierwszy raz, gdy spadł mi pan z nieba. Kiedyś... jakoś się odwdzięczę - obiecała, po czym wycofała się z uliczki miękkim, wolnym krokiem, na rozwidleniu dróg obejmując się ramionami na wysokości łokci i skręciwszy, by za kilka metrów bezpiecznie teleportować się do Doliny.
zt
- Nie wyjaśnił mi więcej - wzruszyła delikatnie ramionami. - Dobrze, że przynajmniej widzi coś ładnego. Czasem... bywa różnie - dodała i niepewnie spojrzała kątem oka w kierunku aurora. W swoich wizjach narkoman rzeczywiście mógł wędrować po lesie tętniącym słodyczą życia, wdychać orzeźwiający zapach sosen, wsłuchiwać się w wiatr tańczący z koronami drzew, przemykający pomiędzy liśćmi czy igiełkami jak atłas przesuwany między palcami. W jego wyobraźni i żyłach to miejsce będzie prawdziwe jeszcze przez jakiś czas, a grzyby? W ten sposób poharatany substancją umysł mógł interpretować spacer połaciami zieleni, nadawać im sens.
Potem na długą chwilę zapadło milczenie.
Skąd wiesz co to? Tak wstyd byłoby jej się przyznać, wyjaśnić pajęczynę rynsztoków witających ją kilka razy w tygodniu wieczorną porą, gdy Parszywy Pasażer przeistaczał się w mekkę tamizyjskiej rozrywki, spraszając w mgłę tytoniowego dymu i aromatu chmielu większość portowych wyg. Ćpała w wynajmowanym pokoju, a jeśli nie, tańczyła na ulicach, zwinnie balansując na palcach, dryfująca z jednego kamienia chodnika na drugi tak lekko, jakby wyzuto z niej rygor grawitacji. Wtedy była szczęśliwa, zagłuszając rozbite szkło wewnętrznej rozpaczy kaleczące ją od środka. Wtedy zapominała chociażby na chwilę.
Smukłe palce zacisnęły się na woreczku, a zęby nacisnęły na dolną wargę. Nie miała śmiałości znów na niego spojrzeć, pewna, że z ciszy wyczytał więcej, niż chciałaby mu powiedzieć. Niż mogłaby mu powiedzieć. W pewien sposób zależało jej na jego dobrej opinii, na tym, by widział w niej niewinną córkę niesłusznie oskarżonego obywatela, a nie kogoś, kto doprowadził się do klifu erozji; jakie to dziwne, że i on się tego obawiał, mając nadzieję, że spojrzy na niego jak na Michaela, nie Fenrira. Skamieniałe ciało oblał zimny pot, krew odpłynęła z twarzy, oddech bolał, gdy wydostawał się na powierzchnię i łączył z ciepłym wieczornym powietrzem.
Plask. Mieszek z narkotykiem upadł na ziemię, zatapiając się w wodach kałuży. Ile kosztowało ją to wysiłku, ile silnej woli! Gdyby wspomnienia z ostatniego wieczoru spędzonego w Parszywym nie były świeże jak zainfekowana zakażeniem rana, zapewne odeszłaby stąd z tęgoskórem i zakłamała cały świat o tym, że zabierze go jedynie na pamiątkę, by go zniszczyć lub gdzieś wyrzucić - ale pamiętała. Porcje wróżkowego pyłu rozłożone na stole, wspólną kąpiel z Rain, z której wyciągnęli je funkcjonariusze magicznej policji. Wzrok Arnolda Montague, pewny siebie i zimny. Skostniały. Wzdłuż kręgosłupa przeszedł ją dreszcz; Celine podniosła wzrok na Michaela, chcąc z jego twarzy wyczytać szepty myśli, które miał w sobie teraz na jej temat. Wzgardził nią? Ocenił? Może powinien, nie była niewinna, on brak niewinności musiał pewnie traktować jako przestępstwo.
- Proszę na siebie uważać - szepnęła jedynie, jakby tych kilka zdawkowych słów miało zwieńczyć ich spotkanie satysfakcjonującym epilogiem. Nie zrobią tego, rodząc więcej pytań niż odpowiedzi, zbyt krótkie, by cokolwiek wyjaśnić, lub by zyskać chociaż miano zgrabnego uniku. Jej wzrok roziskrzył się przeprosinami; patrzyła na Michaela ze zrezygnowanym poddaniem, wiedząc, że gdyby pytał dalej, w końcu ugięłaby się pod naporem (przesłuchania?) ciekawości. Do tego nie mogła dopuścić. - Jeszcze raz dziękuję. Naprawdę. To nie pierwszy raz, gdy spadł mi pan z nieba. Kiedyś... jakoś się odwdzięczę - obiecała, po czym wycofała się z uliczki miękkim, wolnym krokiem, na rozwidleniu dróg obejmując się ramionami na wysokości łokci i skręciwszy, by za kilka metrów bezpiecznie teleportować się do Doliny.
zt
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Coś ładnego. Wydął usta z pogardą, bo tylko pogarda mogła go uchronić przed własnymi wspomnieniami, przed wstydem, przed piętnem i uwagami mentorów dudniącymi w uszach, narkoman już zawsze pozostaje narkomanem, jeden raz to o raz za dużo, używki uzależniają po pierwszym użyciu. Tamta substancja go nie uzależniła, dzięki Merlinowi, ale to od wzięcia wideł rozpoczął się cykl autodestrukcyjnych zachowań, pogorszenie stanu zdrowia, zabrnięcie w relację nie tylko niemoralną, co piekielnie niebezpieczną. Nie, "coś ładnego" nie było warte tego wszystkiego, niezależnie jak mocna byłaby potrzeba zapomnienia. Musiał mieć przed oczami widok tego narkomana, żałosnego i skulonego w błotnistej kałuży, tylko tyle i aż tyle, wyimaginowany świat w dawce nielegalnego środka.
Pochłonięty własnymi wyrzutami sumienia, zrozumiał sens słów Celine o sekundę za późno.
Zamrugał.
-Wiesz, jak bywa? - wyrwało mu się natarczywie, i w tej jednej sekundzie przestał być chyba Michaelem a na powrót stał się nie tyle panem Tonks, co śledczym. Pragnął wiedzieć, bo nikt nigdy nie uświadomił go skutecznie, że niektórych ran nie należy rozdrapywać, od osiemnastego roku życia szkolono go za to do zdobywania informacji, wpojono mu, że wiedza pomaga, że wiedza zakorzenia. Brakowało mu jednak krukońskiej subtelności, atakował wprost, jak Gryfoni mieli w zwyczaju. Przed oczyma widział zresztą czerwień barw własnego domu - irracjonalną złość, na narkomana, na Celine i to, że próbowała go okłamać i niemal się jej udało, na siebie.
-Bywa tak, że... - wyrwało mu się, na fali tej złości. Nie powinno, ale Celine do tej pory nie powiedziała chyba nikomu o jego kompromitującym zachowaniu w dniu tamtego pożaru (albo do Michaela to nie doszło) - i może ta świadomość sprawiła, że hamulce puściły. -...że chwila "czegoś ładnego" nie równa się zmarnowanemu życiu. - parsknął. -Gdybyśmy nie byli na wojnie, aresztowałbym go. - dodał butnie, ale sądy wojskowe i tak były przeciążone, w obecnych czasach nikomu nie było w głowie sądzić narkomanów.
Celinę wycofała się wgłąb siebie, uciekła przedMichaelem panem Tonksem do świata strachu (reakcja doprawdy niezaskakująca, biorąc pod uwagę jego szorstki ton), a do nadwrażliwych nozdrzy wilkołaka dobiegł tak dobrze znany zapach zimnego potu, zapach lęku. Nieco bardziej słodki niż zwykle, jakby z nutą konwalii, z powabem, którego Michael nie do końca rozumiał - urok wili mącił wszak zmysły, również te węchu - ale wciąż nie do pomylenia z niczym innym.
-Nie bój się, ja... - zaczął, a raczej warknął, tak jakby to miało w czymś pomóc, mało co drażniło go tak, jak ludzie, którzy bali się go bezzasadnie. Którzy widzieli w nim bestię, albo terrorystę z ministerialnych plakatów. Przeważnie po prostu wzbudzał strach własnym zachowaniem i postawą, przeważnie nikt nie wiedział o jego przekleństwie, a ministerialne listy gończe zatarły się już przecież w ludzkiej pamięci - ale kompleksy pozostawały boleśnie żywe.
-...zniszczymy to coś, po prostu. Żeby nikt inny nie... - westchnął, kręcąc głową. Celine rzuciła woreczek na ziemię, Mike skierował nań różdżkę. Incendio. - jasny, mocny płomień, buchnął z różdżki i zajął grzyba. Narkoman podniósł głowę, zwabiony światłem, ale jedynie roześmiał się głupawo, nieświadom, że Mike pali właśnie jego używkę. Zanim zapach zdążył się wznieść w zaułku, Tonks ochlapał płonący woreczek rozkopaną wodą z kałuży - a potem przydeptał stopą, gniotąc resztki grzyba i popiołu i dogaszając ogień.
-Ja...? Ty uważaj. - poprosił, wznosząc na Celine zaskoczony wzrok, w pokornym głosie nie było słychać lęku. Tylko... troskę?
Podziękowania się nie spodziewał.
-Nie ma za co. - wyszeptał słabo, coś gorzko ścisnęło go w gardle. Odprowadzał ją wzrokiem, póki nie zniknęła z cichym trzaskiem - a potem, tknięty mieszanką współczucia do gorszej wersji siebie, chwycił narkomana pod ramiona żeby zawlec go do baru mlecznego. Właścicielka nadal musiała być w środku, może przenocuje tego człowieka za drobną opłatą, może będzie wiedziała, gdzie szukać magipsychiatry albo chociaż uzdrowiciela.
/zt
Pochłonięty własnymi wyrzutami sumienia, zrozumiał sens słów Celine o sekundę za późno.
Zamrugał.
-Wiesz, jak bywa? - wyrwało mu się natarczywie, i w tej jednej sekundzie przestał być chyba Michaelem a na powrót stał się nie tyle panem Tonks, co śledczym. Pragnął wiedzieć, bo nikt nigdy nie uświadomił go skutecznie, że niektórych ran nie należy rozdrapywać, od osiemnastego roku życia szkolono go za to do zdobywania informacji, wpojono mu, że wiedza pomaga, że wiedza zakorzenia. Brakowało mu jednak krukońskiej subtelności, atakował wprost, jak Gryfoni mieli w zwyczaju. Przed oczyma widział zresztą czerwień barw własnego domu - irracjonalną złość, na narkomana, na Celine i to, że próbowała go okłamać i niemal się jej udało, na siebie.
-Bywa tak, że... - wyrwało mu się, na fali tej złości. Nie powinno, ale Celine do tej pory nie powiedziała chyba nikomu o jego kompromitującym zachowaniu w dniu tamtego pożaru (albo do Michaela to nie doszło) - i może ta świadomość sprawiła, że hamulce puściły. -...że chwila "czegoś ładnego" nie równa się zmarnowanemu życiu. - parsknął. -Gdybyśmy nie byli na wojnie, aresztowałbym go. - dodał butnie, ale sądy wojskowe i tak były przeciążone, w obecnych czasach nikomu nie było w głowie sądzić narkomanów.
Celinę wycofała się wgłąb siebie, uciekła przed
-Nie bój się, ja... - zaczął, a raczej warknął, tak jakby to miało w czymś pomóc, mało co drażniło go tak, jak ludzie, którzy bali się go bezzasadnie. Którzy widzieli w nim bestię, albo terrorystę z ministerialnych plakatów. Przeważnie po prostu wzbudzał strach własnym zachowaniem i postawą, przeważnie nikt nie wiedział o jego przekleństwie, a ministerialne listy gończe zatarły się już przecież w ludzkiej pamięci - ale kompleksy pozostawały boleśnie żywe.
-...zniszczymy to coś, po prostu. Żeby nikt inny nie... - westchnął, kręcąc głową. Celine rzuciła woreczek na ziemię, Mike skierował nań różdżkę. Incendio. - jasny, mocny płomień, buchnął z różdżki i zajął grzyba. Narkoman podniósł głowę, zwabiony światłem, ale jedynie roześmiał się głupawo, nieświadom, że Mike pali właśnie jego używkę. Zanim zapach zdążył się wznieść w zaułku, Tonks ochlapał płonący woreczek rozkopaną wodą z kałuży - a potem przydeptał stopą, gniotąc resztki grzyba i popiołu i dogaszając ogień.
-Ja...? Ty uważaj. - poprosił, wznosząc na Celine zaskoczony wzrok, w pokornym głosie nie było słychać lęku. Tylko... troskę?
Podziękowania się nie spodziewał.
-Nie ma za co. - wyszeptał słabo, coś gorzko ścisnęło go w gardle. Odprowadzał ją wzrokiem, póki nie zniknęła z cichym trzaskiem - a potem, tknięty mieszanką współczucia do gorszej wersji siebie, chwycił narkomana pod ramiona żeby zawlec go do baru mlecznego. Właścicielka nadal musiała być w środku, może przenocuje tego człowieka za drobną opłatą, może będzie wiedziała, gdzie szukać magipsychiatry albo chociaż uzdrowiciela.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Data do ustalenia
Rozejm.
Czas zawieszenia broni był czasem złudnego pokoju. Obie strony knuły, jak z tej sytuacji wyjść korzystną ręką; mimo braku zaciekłych walk na froncie, wojna wciąż trwała w najlepsze, przenosząc się z brudnego pleneru za kuluary sceny politycznej. To właśnie od rozsądnych posunięć strategicznych i działań propagandowych zależał los Wielkiej Brytanii, a nie dało się ukryć, że prości ludzie - bez względu na stronę barykady - byli raczej na przegranej pozycji.
- Mieszane mam uczucia - podjął rudowłosy, za pozwoleniem gospodyni wystawiając jeden ze stolików na zewnątrz, by cieszyć się świeżym powietrzem. - Ludzie faktycznie potrzebują chwili wytchnienia, ale oboje wiemy, że z politycznego punktu widzenia Malfoy ma zdecydowaną przewagę. Jak będą chcieli narobić bałaganu, to użyją szmalcowników i umyją ręce, a wyrządzonych szkód nikt nie odwróci - obok stoliku jawiły się teraz białe krzesła dla dwojga. - Chociaż nie to mnie martwi najbardziej - zwieńczył zasmucony, robiąc dramaturgiczną pauzę w oczekiwaniu na jedyne pytanie, które mogło paść w odpowiedzi.
Było południe. Słońce dawno wisiało na szczycie sklepienia i przyjemnie prażyło skórę. "Coś z niczego" potrafiło wyczarować najsmaczniejsze posiłki w niskich cenach, co zdecydowanie sprzyjało ograniczonemu budżetowi z jego wyjątkowo skromnej pensji lorda głównie z tytułu. Garfield, który z dumą nosił nazwisko Weasley, zupełnie bowiem lorda nie przypominał; może dlatego tak dobrze dogadywał się z pospólstwem, ciesząc się nie tylko reputacją i szacunkiem, ale zwykłą życzliwością ze strony szarych ludzi, burząc najmniensze bariery między władcami Devon i ich poddanymi. Być może to właśnie ta bezpretensjonalność sprawiła, że dziś mógł posilić się tu za darmo, a za osobę towarzyszącą wybrał pierwszą damę propagandy - Hazel Wilde.
Dla szarych ludzi wspomniany już rozejm zdawał się nieść ulgę i naprawdę miło było patrzeć na uśmiechy, które gościły na twarzach tych ludzi. Choć było tu tłoczno, każdego z nich znał przynajmniej z widzenia; to twarze młodzików z Hipogryfa, którzy nie musieli czaić się po lasach w zasadzkach; twarze ich rodzin i sąsiadów, którym nie musieli przekazywać złych wieści. Przynajmniej na razie. I właśnie to go martwiło. - Boję się, że ten caĺy rozejm stĺamsi w nich ducha oporu. Że kiedy wszyscy przyzwyczaja się do tego stanu rzeczy i na chwilę zapomną o wyrządzonych krzywdach, wróg najpierw zasieje w ich umysłach swoją ideę, a później uderzy. Z zaskoczenia. Jeszcze bardziej zabójczo niż zwykle - bo jakiż inny by mieli w tym cel?
Pani Filomena pojawiła się znikąd, goszcząc obydwoje życzliwym uśmiechem. W jej oczach nietrudno było znaleźć wyraz aprobaty, choć była żywym przykładem, że są ludzie, którzy nie zapomną. To właśnie dzięki nim podziemie miało szansę przetrwać, nim słodkie obietnice Malfoya i jego podnóżków zdołają wtłoczyć ludziom truciznę do głów. Kobieta nakryła do stołu i zapowiedziała, że wkrótce przygotuje dla nich obiad, a potem zniknęła w środku lokalu.
Za poglądami Garfielda i chęcią działania kryło się jeszcze jedno dno. Zmagał się bowiem z osobistą traumą, przez którą przez długie tygodnie nie wychylał głowy zza drzwi własnego domu. Jedynym sposobem na poradzenie sobie z tą traumą była walka i heroizm, nadanie życiu celu i naprawienie dawnych błędów. Do tej pory nie miał okazji porozmawiać z Hazel o tym, co się stało; wyjaśnienia odkładał na później, ale przecież Wilde tak jak on była głosem propagandy i ustalenie prawdy nie stanowiło dla niej większego problemu. To, co przeżył w Brenyn, złamałoby niejednego człowieka.
- Trochę im zazdroszczę. Też chciałbym na chwilę zapomnieć. Ale to nie nasz przywilej - podzielił się refleksją, podziwiając ludzki krajobraz i odsuwając od siebie myśli, które wyrządzały więcej szkód, niż pożytku. - Co słychać w Twoich stronach? - posłał jej uśmiech, a Pani Filomena wkrótce przyniosła zastawę.
sprawdźmy co w menu
Rozejm.
Czas zawieszenia broni był czasem złudnego pokoju. Obie strony knuły, jak z tej sytuacji wyjść korzystną ręką; mimo braku zaciekłych walk na froncie, wojna wciąż trwała w najlepsze, przenosząc się z brudnego pleneru za kuluary sceny politycznej. To właśnie od rozsądnych posunięć strategicznych i działań propagandowych zależał los Wielkiej Brytanii, a nie dało się ukryć, że prości ludzie - bez względu na stronę barykady - byli raczej na przegranej pozycji.
- Mieszane mam uczucia - podjął rudowłosy, za pozwoleniem gospodyni wystawiając jeden ze stolików na zewnątrz, by cieszyć się świeżym powietrzem. - Ludzie faktycznie potrzebują chwili wytchnienia, ale oboje wiemy, że z politycznego punktu widzenia Malfoy ma zdecydowaną przewagę. Jak będą chcieli narobić bałaganu, to użyją szmalcowników i umyją ręce, a wyrządzonych szkód nikt nie odwróci - obok stoliku jawiły się teraz białe krzesła dla dwojga. - Chociaż nie to mnie martwi najbardziej - zwieńczył zasmucony, robiąc dramaturgiczną pauzę w oczekiwaniu na jedyne pytanie, które mogło paść w odpowiedzi.
Było południe. Słońce dawno wisiało na szczycie sklepienia i przyjemnie prażyło skórę. "Coś z niczego" potrafiło wyczarować najsmaczniejsze posiłki w niskich cenach, co zdecydowanie sprzyjało ograniczonemu budżetowi z jego wyjątkowo skromnej pensji lorda głównie z tytułu. Garfield, który z dumą nosił nazwisko Weasley, zupełnie bowiem lorda nie przypominał; może dlatego tak dobrze dogadywał się z pospólstwem, ciesząc się nie tylko reputacją i szacunkiem, ale zwykłą życzliwością ze strony szarych ludzi, burząc najmniensze bariery między władcami Devon i ich poddanymi. Być może to właśnie ta bezpretensjonalność sprawiła, że dziś mógł posilić się tu za darmo, a za osobę towarzyszącą wybrał pierwszą damę propagandy - Hazel Wilde.
Dla szarych ludzi wspomniany już rozejm zdawał się nieść ulgę i naprawdę miło było patrzeć na uśmiechy, które gościły na twarzach tych ludzi. Choć było tu tłoczno, każdego z nich znał przynajmniej z widzenia; to twarze młodzików z Hipogryfa, którzy nie musieli czaić się po lasach w zasadzkach; twarze ich rodzin i sąsiadów, którym nie musieli przekazywać złych wieści. Przynajmniej na razie. I właśnie to go martwiło. - Boję się, że ten caĺy rozejm stĺamsi w nich ducha oporu. Że kiedy wszyscy przyzwyczaja się do tego stanu rzeczy i na chwilę zapomną o wyrządzonych krzywdach, wróg najpierw zasieje w ich umysłach swoją ideę, a później uderzy. Z zaskoczenia. Jeszcze bardziej zabójczo niż zwykle - bo jakiż inny by mieli w tym cel?
Pani Filomena pojawiła się znikąd, goszcząc obydwoje życzliwym uśmiechem. W jej oczach nietrudno było znaleźć wyraz aprobaty, choć była żywym przykładem, że są ludzie, którzy nie zapomną. To właśnie dzięki nim podziemie miało szansę przetrwać, nim słodkie obietnice Malfoya i jego podnóżków zdołają wtłoczyć ludziom truciznę do głów. Kobieta nakryła do stołu i zapowiedziała, że wkrótce przygotuje dla nich obiad, a potem zniknęła w środku lokalu.
Za poglądami Garfielda i chęcią działania kryło się jeszcze jedno dno. Zmagał się bowiem z osobistą traumą, przez którą przez długie tygodnie nie wychylał głowy zza drzwi własnego domu. Jedynym sposobem na poradzenie sobie z tą traumą była walka i heroizm, nadanie życiu celu i naprawienie dawnych błędów. Do tej pory nie miał okazji porozmawiać z Hazel o tym, co się stało; wyjaśnienia odkładał na później, ale przecież Wilde tak jak on była głosem propagandy i ustalenie prawdy nie stanowiło dla niej większego problemu. To, co przeżył w Brenyn, złamałoby niejednego człowieka.
- Trochę im zazdroszczę. Też chciałbym na chwilę zapomnieć. Ale to nie nasz przywilej - podzielił się refleksją, podziwiając ludzki krajobraz i odsuwając od siebie myśli, które wyrządzały więcej szkód, niż pożytku. - Co słychać w Twoich stronach? - posłał jej uśmiech, a Pani Filomena wkrótce przyniosła zastawę.
sprawdźmy co w menu
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Garfield Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Strona 1 z 2 • 1, 2
Bar mleczny "Coś z niczego"
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth