Morsmordre :: Devon :: Plymouth
Podziemne Ministerstwo Magii
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Podziemne Ministerstwo Magii
Siedziba główna podziemnego Ministerstwa Magii niewiele ma wspólnego z gmachem, który znajduje się w Londynie – kwatery służące poszczególnym oddziałom są rozproszone, zlokalizowane w opuszczonych mugolskich budynkach po obu stronach rzeki Plym. W ukrytych magicznie pomieszczeniach próżno szukać wygód, wystrój jest w większości surowy, ograniczony do najpotrzebniejszego wyposażenia – choć pokojom na co dzień zajmowanym przez członków podziemia nie brakuje indywidualnego charakteru (znaleźć w nich można przyniesione z mieszkań fotele, czarodziejskie rośliny w doniczkach, fotografie i plakaty, a także przedmioty, których przeznaczenie trudno jest odgadnąć).
Wejścia do wszystkich budynków siedziby są pilnie strzeżone i tajne, a każdy przechodzący przez nie czarodziej podlega sprawdzeniu tożsamości i kontroli, musi podać też zmieniające się co kilka dni hasło. Same przejścia również są ukryte: to prowadzące do budynku zajmowanego przez aurorów i wydział wywiadowczy otwiera się wyłącznie po podaniu prawidłowej kombinacji w nieczynnej budce telefonicznej, a żeby dostać się do kwatery Hipogryfów i Niuchaczy trzeba końcem różdżki wystukać krótką melodię na migającej latarni ulicznej oraz się o nią oprzeć. Łącznicy współdzielą przestrzeń z biurem informacji i propagandy, a wejście do ich kwatery prowadzi przez zamknięty kiosk z prasą, do którego wejść można po odczytaniu właściwej frazy z jednego z wystawionych na przeszklonej witrynie czasopism.
Wejścia do wszystkich budynków siedziby są pilnie strzeżone i tajne, a każdy przechodzący przez nie czarodziej podlega sprawdzeniu tożsamości i kontroli, musi podać też zmieniające się co kilka dni hasło. Same przejścia również są ukryte: to prowadzące do budynku zajmowanego przez aurorów i wydział wywiadowczy otwiera się wyłącznie po podaniu prawidłowej kombinacji w nieczynnej budce telefonicznej, a żeby dostać się do kwatery Hipogryfów i Niuchaczy trzeba końcem różdżki wystukać krótką melodię na migającej latarni ulicznej oraz się o nią oprzeć. Łącznicy współdzielą przestrzeń z biurem informacji i propagandy, a wejście do ich kwatery prowadzi przez zamknięty kiosk z prasą, do którego wejść można po odczytaniu właściwej frazy z jednego z wystawionych na przeszklonej witrynie czasopism.
20.06
Plotki zaczęły się rano. Ryzyko, Demimozy, ciężka akcja. Posępne spojrzenia, nerwowa atmosfera, przytłaczająca cisza.
Znał ten nastrój. Stracili na tej wojnie wielu ludzi, zbyt wielu. Czasem alarmy były fałszywe, informacje często oszczędne. Zanim opłakiwali zmarłych, czekali na oficjalne raporty - ale każdy termin spotkania pominięty przez szpiega, każdy list pozostawiony bez odpowiedzi, każda ewakuowana kryjówka Hipogryfów, każdy nieskładający raportu w terminie auror...
W ich fachu zbyt łatwo było o błąd, o pecha. Albo wręcz przeciwnie - polegali nie tylko na własnych umiejętnościach, ale i na szczęściu, wiedząc, że każdy dzień może być tym ostatnim.
Jeszcze nic nie było potwierdzone. Czekali aż ktoś złoży raport, osobiście.
Nie powinien w ogóle o tym myśleć, dopóki nie dowiedzą się w Plymouth więcej.
Uparcie wracał jednak myślami do ostatniej rozmowy z Addą. Pośpiesznych "cześć" na korytarzach Ministerstwa nie można było nazwać rozmową, nie gdy obydwoje oddalali się prędko w przeciwną stronę i unikali kontaktu wzrokowego. Do tego, że doskonale wiedział, że każde spotkanie może być tym ostatnim, a mimo wszystko w milczeniu obserwował jej płacz. Przyjął jej przeprosiny, ale chłodno, trochę na odczepnego. Zrobił wszytko, by zbudować dystans - skutecznie, wnioskując po ich znikomych interakcjach.
Gdy usłyszał nerwowe szepty wśród innych Demimozów, zdał sobie sprawę, że dla jakiegokolwiek innego pracownika Ministerstwa lub Zakonnika zdobyłby się na cieplejsze słowo. Nie wiedział, kiedy stał się tak... chłodny. Czy minione lata go zmieniły, czy to nieprzepracowany żal z przeszłości dał o sobie znać?
Nie odpisała na jego list, wyciągnięcie dłoni na zgodę. Zastanawiał się, czy gdyby napisał teraz - jak się masz, czy żyjesz - to również nie otrzymałby odpowiedzi. Wolał nie próbować, wiedział, jak wyobraźnia zareagowałaby na milczenie. Pamiętał jak czuł się na wiadomość o pożarze w Ministerstwie, na fałszywe wieści o śmierci Zakonników.
Jak ona się czuła, gdy "Walczący Mag" triumfalnie ogłosił jego śmierć?
Nie, nie powinien o tym myśleć. To już nie jego sprawa, a ostatnia rozmowa nic nie znaczyła. Adriana żyła z ciężarem dawnych kłamstw, może po prostu usiłowała go z siebie zrzucić. Tylko tyle.
Biuro Aurorów było dziś puste, wszyscy pracowali w terenie. Rozsiadł się za pustym biurkiem, rozłożył przed sobą raporty Hipogryfów z Yorkshire, próbował skupić się na słowach. Potarł czoło palcami, litery migały przed oczyma, miał migrenę. Mógłby - powinien - iść do domu, ale nie chciał zostawiać pustego Biura. Wiedział, że jeśli komuś z Demimozów naprawdę coś się stało, to informacje dotrą do Plymouth jeszcze dzisiaj.
Nie musiał, nie chciał czekać aż do jutra.
Podniósł głowę, słysząc pukanie do drzwi. Otworzył je bez słowa, różdżką.
Rozszerzył lekko oczy, prawie się uśmiechnął. Wstał i odruchowo postąpił o kilka kroków do przodu, za blisko.
Cofnął się o krok.
-Jakie wieści? - spytał rzeczowo. Wyglądał o wiele lepiej niż na początku czerwca - na nieco zmartwionego, nieco niewyspanego, ale już nie na śmiertelnie zmęczonego. Blizna na szyi zbladła, pręga była już prawie niewidoczna. Pomięta koszula wskazywała na to, że siedział w biurze już kilka godzin, może cały dzień - nad Plymouth zachodziło już słońce.
Plotki zaczęły się rano. Ryzyko, Demimozy, ciężka akcja. Posępne spojrzenia, nerwowa atmosfera, przytłaczająca cisza.
Znał ten nastrój. Stracili na tej wojnie wielu ludzi, zbyt wielu. Czasem alarmy były fałszywe, informacje często oszczędne. Zanim opłakiwali zmarłych, czekali na oficjalne raporty - ale każdy termin spotkania pominięty przez szpiega, każdy list pozostawiony bez odpowiedzi, każda ewakuowana kryjówka Hipogryfów, każdy nieskładający raportu w terminie auror...
W ich fachu zbyt łatwo było o błąd, o pecha. Albo wręcz przeciwnie - polegali nie tylko na własnych umiejętnościach, ale i na szczęściu, wiedząc, że każdy dzień może być tym ostatnim.
Jeszcze nic nie było potwierdzone. Czekali aż ktoś złoży raport, osobiście.
Nie powinien w ogóle o tym myśleć, dopóki nie dowiedzą się w Plymouth więcej.
Uparcie wracał jednak myślami do ostatniej rozmowy z Addą. Pośpiesznych "cześć" na korytarzach Ministerstwa nie można było nazwać rozmową, nie gdy obydwoje oddalali się prędko w przeciwną stronę i unikali kontaktu wzrokowego. Do tego, że doskonale wiedział, że każde spotkanie może być tym ostatnim, a mimo wszystko w milczeniu obserwował jej płacz. Przyjął jej przeprosiny, ale chłodno, trochę na odczepnego. Zrobił wszytko, by zbudować dystans - skutecznie, wnioskując po ich znikomych interakcjach.
Gdy usłyszał nerwowe szepty wśród innych Demimozów, zdał sobie sprawę, że dla jakiegokolwiek innego pracownika Ministerstwa lub Zakonnika zdobyłby się na cieplejsze słowo. Nie wiedział, kiedy stał się tak... chłodny. Czy minione lata go zmieniły, czy to nieprzepracowany żal z przeszłości dał o sobie znać?
Nie odpisała na jego list, wyciągnięcie dłoni na zgodę. Zastanawiał się, czy gdyby napisał teraz - jak się masz, czy żyjesz - to również nie otrzymałby odpowiedzi. Wolał nie próbować, wiedział, jak wyobraźnia zareagowałaby na milczenie. Pamiętał jak czuł się na wiadomość o pożarze w Ministerstwie, na fałszywe wieści o śmierci Zakonników.
Jak ona się czuła, gdy "Walczący Mag" triumfalnie ogłosił jego śmierć?
Nie, nie powinien o tym myśleć. To już nie jego sprawa, a ostatnia rozmowa nic nie znaczyła. Adriana żyła z ciężarem dawnych kłamstw, może po prostu usiłowała go z siebie zrzucić. Tylko tyle.
Biuro Aurorów było dziś puste, wszyscy pracowali w terenie. Rozsiadł się za pustym biurkiem, rozłożył przed sobą raporty Hipogryfów z Yorkshire, próbował skupić się na słowach. Potarł czoło palcami, litery migały przed oczyma, miał migrenę. Mógłby - powinien - iść do domu, ale nie chciał zostawiać pustego Biura. Wiedział, że jeśli komuś z Demimozów naprawdę coś się stało, to informacje dotrą do Plymouth jeszcze dzisiaj.
Nie musiał, nie chciał czekać aż do jutra.
Podniósł głowę, słysząc pukanie do drzwi. Otworzył je bez słowa, różdżką.
Rozszerzył lekko oczy, prawie się uśmiechnął. Wstał i odruchowo postąpił o kilka kroków do przodu, za blisko.
Cofnął się o krok.
-Jakie wieści? - spytał rzeczowo. Wyglądał o wiele lepiej niż na początku czerwca - na nieco zmartwionego, nieco niewyspanego, ale już nie na śmiertelnie zmęczonego. Blizna na szyi zbladła, pręga była już prawie niewidoczna. Pomięta koszula wskazywała na to, że siedział w biurze już kilka godzin, może cały dzień - nad Plymouth zachodziło już słońce.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 08.03.23 21:55, w całości zmieniany 1 raz
Każde kolejne minięcie się w korytarzu, każde kolejne przypadkowe spotkanie przy budce z kawą i każdy kolejny moment w którym był gdzieś w pobliżu uświadamiał jej, że świat stał się właśnie bardzo nieznośnym miejscem do życia. Rana, którą sama rozdrapała na początku czerwca wcale się nie goiła, a widok znajomej sylwetki na horyzoncie był jak sól wciśnięta we wrażliwą, odsłoniętą tkankę.
Zapomniała już, jak to jest. Mieć wrażenie, że wszystko runęło i nic nie ma sensu. To uczucie towarzyszyło jej tylko raz, w styczniu ‘55; trwało dopóki nie poradziła sobie ze stratą. Chociaż może tak naprawdę nigdy nie odeszło, tylko skutecznie je zagłuszyła? Pracą, obowiązkami, wojną?
Nie wiedziała, czy ma siłę przechodzić przez to wszystko raz jeszcze; może powinna znaleźć jakiegoś czarodzieja, który zręcznie wyczyści jej pamięć z wiadomych wspomnień. Może powinna poprosić o pomoc Hectora, jako magipsychiatra na pewno znał skuteczne sposoby na uporanie się z uczuciami i wypierdolenie ich najbliższym oknem. Istnieje coś takiego jak anty-amortencja? O to też musi go zapytać.
Przekraczając próg Biura Aurorów oddałaby wszystko, żeby nie czuć.
Nie czuć żalu, smutku, tęsknoty. Nie czuć zmęczenia, ciągnących nieprzyjemnie mięśni, tamtej serii siniaków na udzie, prowizorycznie opatrzonych ran na barku i ramieniu, szramy na policzku. To, że wyszli cało z akcji wydawało się jakimś pieprzonym absurdem, a pokonując kolejne metry korytarza, narastało w niej uczucie, że powinni nie żyć. Oboje. I ona i Ferran.
Ten ostatni siedział już u uzdrowiciela, odstawiła go tam, kiedy tylko zdołali się aportować do Plymouth; był w o wiele gorszym stanie, na koniec jeszcze się rozszczepił. Wzięła na siebie konieczność złożenia raportu bez mrugnięcia okiem, choć teraz, już w pustym Biurze, miała wrażenie, że traci tylko czas. Gdzie wywiało wszystkich aurorów? Jakaś nagła akcja, niebezpieczeństwo? (Zignorowała ukłucie niepokoju w sercu). Może po prostu poszli do domu, robiło się późno, nie mieli obowiązku tu siedzieć całą dobę. (Mimowolnie przeglądnęła w pamięci najnowsze wydarzenia; zmęłła w ustach przekleństwo, kiedy złapała się na tym, że oblicza jakie są szanse na to, by w tym pustym budynku trafić akurat na niego).
I zmęłła kolejne, kiedy po otwarciu drzwi zobaczyła przy biurku nikogo innego, jak Michaela Tonksa.
Przystanęła w bezpiecznej odległości, odciążyła odruchowo nogę, która wciąż pulsowała tępym bólem gdzieś w udzie. (Może jednak jakiś odłamek szkła został w ranie? Wydawało jej się, że dobrze ją oczyściła, ale pewności nie było). Odgarnęła zakrwawiony warkocz na plecy, poprawiła przewieszoną przez ramię strzelbę czarnoprochową. Nie miała pojęcia, jak z niej strzelać, ale robiła wrażenie na mugolach i niektórych czarodziejach, a kiedy zaczęło robić się gorąco, kiedy została sama z nieprzytomnym Ferranem, bez różdżki, nie liczyło się nic innego, jak zdolność przekonania przeciwnika do tego, że wie dokładnie jak z tego korzystać ― i co więcej ― nie zawaha się ani sekundy przed naciśnięciem spustu.
― Kirkwall padło ― oznajmiła sucho, starając się nie brać zbyt głębokiego wdechu, nie narazić obitych żeber. ― Pracowaliśmy pod przykrywką, w mugolskich przebraniach. Złapaliśmy trop sabotażystów z Craydon i wszystko szło zgodnie z planem, dopóki nie zaskoczyła nas grupa szmalcowników. Wpadliśmy w krzyżowy ogień; żeby nie stracić kamuflażu i nie ściągnąć niepotrzebnej uwagi zdecydowaliśmy się nie korzystać z magii i dalej udawać mugoli. Deportacja była niemożliwa od samego początku, drugi demimoz za mocno oberwał Sectumseprą.
Nie mogłam go zostawić.
Musiała na chwilę przerwać, trudno było mówić na pół-wdechu, z rozwaloną wargą, która też powoli przypominała o swoim istnieniu. Zda raport, zobaczy się z uzdrowicielem, albo od razu aportuje się do Hectora; może będzie na tyle wspaniałomyślny, że poskłada ją bez zbędnych komentarzy. I mogłaby się zobaczyć z Orestesem, może zdążyłaby mu coś przeczytać, zanim pójdzie spać. Trochę dziwnie było jej przyznać przed samą sobą, że brakuje jej tego dzieciaka.
Od niechcenia przeciągnęła spojrzeniem po sylwetceMichaela aurora, odruchowo odnotowała w pamięci to, co rzuciło jej się w oczy. Blizna: ledwie widoczna; stan fizyczny: dużo lepszy niż ostatnio, skoro już wrócił do biura i najprawdopodobniej zapomniał o czymś takim, jak życie poza pracą. Miał jakieś w ogóle? Co robił, kiedy wychodził z…
Odetchnęła na tyle głęboko, żeby ból przywrócił ją do rzeczywistości. Na tyle głęboko, żeby od razu odwrócił jej uwagę od tego, czym nie powinna dłużej zaprzątać sobie myśli.
― Całą wioskę puścili z dymem ― orzekła beznamiętnie, a tle brzęczały nieprzyjemne myśli. Za wolno, za słabo. Gdyby zdołali szybciej poskładać fakty, odnaleźć dodatkowe tropy, wpaść na coś jeszcze… Gdyby tylko…
― Paru szmalcowników padło od strzałów, ale mieli za dużą przewagę, żeby mugole sobie poradzili ― kontynuowała, patrząc gdzieś ponad jego ramieniem. Nie szukała kontaktu wzrokowego; od drugiego czerwca nie szukała już niczego.
Nie wiedziała co zrobić z rękami. Najpierw zaciskała palce na pasku strzelby, potem na szelkach od spodni, w końcu wcisnęła je w kieszenie poplamionej krwią i nieco przypalonej kurtki.
― Rozdzieliliśmy się w pewnym momencie z drugim demimozem, nie zauważyłam, kiedy oberwał po raz kolejny.
Zapomniała już, jak to jest. Mieć wrażenie, że wszystko runęło i nic nie ma sensu. To uczucie towarzyszyło jej tylko raz, w styczniu ‘55; trwało dopóki nie poradziła sobie ze stratą. Chociaż może tak naprawdę nigdy nie odeszło, tylko skutecznie je zagłuszyła? Pracą, obowiązkami, wojną?
Nie wiedziała, czy ma siłę przechodzić przez to wszystko raz jeszcze; może powinna znaleźć jakiegoś czarodzieja, który zręcznie wyczyści jej pamięć z wiadomych wspomnień. Może powinna poprosić o pomoc Hectora, jako magipsychiatra na pewno znał skuteczne sposoby na uporanie się z uczuciami i wypierdolenie ich najbliższym oknem. Istnieje coś takiego jak anty-amortencja? O to też musi go zapytać.
Przekraczając próg Biura Aurorów oddałaby wszystko, żeby nie czuć.
Nie czuć żalu, smutku, tęsknoty. Nie czuć zmęczenia, ciągnących nieprzyjemnie mięśni, tamtej serii siniaków na udzie, prowizorycznie opatrzonych ran na barku i ramieniu, szramy na policzku. To, że wyszli cało z akcji wydawało się jakimś pieprzonym absurdem, a pokonując kolejne metry korytarza, narastało w niej uczucie, że powinni nie żyć. Oboje. I ona i Ferran.
Ten ostatni siedział już u uzdrowiciela, odstawiła go tam, kiedy tylko zdołali się aportować do Plymouth; był w o wiele gorszym stanie, na koniec jeszcze się rozszczepił. Wzięła na siebie konieczność złożenia raportu bez mrugnięcia okiem, choć teraz, już w pustym Biurze, miała wrażenie, że traci tylko czas. Gdzie wywiało wszystkich aurorów? Jakaś nagła akcja, niebezpieczeństwo? (Zignorowała ukłucie niepokoju w sercu). Może po prostu poszli do domu, robiło się późno, nie mieli obowiązku tu siedzieć całą dobę. (Mimowolnie przeglądnęła w pamięci najnowsze wydarzenia; zmęłła w ustach przekleństwo, kiedy złapała się na tym, że oblicza jakie są szanse na to, by w tym pustym budynku trafić akurat na niego).
I zmęłła kolejne, kiedy po otwarciu drzwi zobaczyła przy biurku nikogo innego, jak Michaela Tonksa.
Przystanęła w bezpiecznej odległości, odciążyła odruchowo nogę, która wciąż pulsowała tępym bólem gdzieś w udzie. (Może jednak jakiś odłamek szkła został w ranie? Wydawało jej się, że dobrze ją oczyściła, ale pewności nie było). Odgarnęła zakrwawiony warkocz na plecy, poprawiła przewieszoną przez ramię strzelbę czarnoprochową. Nie miała pojęcia, jak z niej strzelać, ale robiła wrażenie na mugolach i niektórych czarodziejach, a kiedy zaczęło robić się gorąco, kiedy została sama z nieprzytomnym Ferranem, bez różdżki, nie liczyło się nic innego, jak zdolność przekonania przeciwnika do tego, że wie dokładnie jak z tego korzystać ― i co więcej ― nie zawaha się ani sekundy przed naciśnięciem spustu.
― Kirkwall padło ― oznajmiła sucho, starając się nie brać zbyt głębokiego wdechu, nie narazić obitych żeber. ― Pracowaliśmy pod przykrywką, w mugolskich przebraniach. Złapaliśmy trop sabotażystów z Craydon i wszystko szło zgodnie z planem, dopóki nie zaskoczyła nas grupa szmalcowników. Wpadliśmy w krzyżowy ogień; żeby nie stracić kamuflażu i nie ściągnąć niepotrzebnej uwagi zdecydowaliśmy się nie korzystać z magii i dalej udawać mugoli. Deportacja była niemożliwa od samego początku, drugi demimoz za mocno oberwał Sectumseprą.
Nie mogłam go zostawić.
Musiała na chwilę przerwać, trudno było mówić na pół-wdechu, z rozwaloną wargą, która też powoli przypominała o swoim istnieniu. Zda raport, zobaczy się z uzdrowicielem, albo od razu aportuje się do Hectora; może będzie na tyle wspaniałomyślny, że poskłada ją bez zbędnych komentarzy. I mogłaby się zobaczyć z Orestesem, może zdążyłaby mu coś przeczytać, zanim pójdzie spać. Trochę dziwnie było jej przyznać przed samą sobą, że brakuje jej tego dzieciaka.
Od niechcenia przeciągnęła spojrzeniem po sylwetce
Odetchnęła na tyle głęboko, żeby ból przywrócił ją do rzeczywistości. Na tyle głęboko, żeby od razu odwrócił jej uwagę od tego, czym nie powinna dłużej zaprzątać sobie myśli.
― Całą wioskę puścili z dymem ― orzekła beznamiętnie, a tle brzęczały nieprzyjemne myśli. Za wolno, za słabo. Gdyby zdołali szybciej poskładać fakty, odnaleźć dodatkowe tropy, wpaść na coś jeszcze… Gdyby tylko…
― Paru szmalcowników padło od strzałów, ale mieli za dużą przewagę, żeby mugole sobie poradzili ― kontynuowała, patrząc gdzieś ponad jego ramieniem. Nie szukała kontaktu wzrokowego; od drugiego czerwca nie szukała już niczego.
Nie wiedziała co zrobić z rękami. Najpierw zaciskała palce na pasku strzelby, potem na szelkach od spodni, w końcu wcisnęła je w kieszenie poplamionej krwią i nieco przypalonej kurtki.
― Rozdzieliliśmy się w pewnym momencie z drugim demimozem, nie zauważyłam, kiedy oberwał po raz kolejny.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Najpierw zarejestrował tylko, że jest żywa, chyba cała, że stoi na własnych nogach. Potem przesunął wzrokiem po jej sylwetce, od zabarwionego na rdzawo warkocza po nienaturalne ułożenie nogi. Czuł metaliczny zapach krwi, spalenizny, potu. Jakim cudem przebijał się przez to nikły zapach wspomnienia gruszek?
Od razu przeszła do raportu, prędko i rzeczowo, zanim zdążył poprosić żeby usiadła. Zanim przemknęło mu przez myśl, że musiała wyjątkowo wyraźnie usłyszeć inkantację zbrodniczego zaklęcia. Albo poduczyła się samych nazw i skutków już w trakcie wojny, tak jak aurorzy na kursie?
Gdy urwała, przysunął jej krzesło. Widział urywany oddech, na dłużej zatrzymał wzrok na pękniętej wardze. Szok, przygnębienie, czy rany?
-Usiądź. - poprosił, nie musiała składać raportu w progu, na stojąco. Wstrzymał się z resztą pytań, pozwolił jej mówić. Brwi ściągnęły się lekko na myśl o spaleniu wioski, ale wypuścił tylko powietrze z płuc - słyszał i widział zbyt wiele, by poddać się żalowi. A przynajmniej nie teraz.
Brał udział w tylu akcjach, by móc wyobrazić sobie sceny, które mu streszczała. Krzyżowy ogień zaklęć i strzałów. Krew sącząca się z rany po Sectumsemprze. Przewaga liczebna, bezsilność, krzyki cywili.
Zauważył, że na niego nie patrzyła, ale zwalił to na karb spalonej akcji. Po porażkach też nie miał ochoty z nikim rozmawiać, na nikogo patrzeć, rozpamiętywać porażkę. Zawsze czuł wtedy, że zawiódł, nawet gdy inni tak nie myśleli. Na pewno nie myślał tak o demimozach, ale co działo się w myślach Addy?
Nie podejrzewał nawet, że te błądziły zupełnie gdzie indziej, wokół niego. Nie dała nic po sobie poznać, umiejętnie budowała profesjonalny dystans, a jemu łatwiej było myśleć o pracy, przynajmniej na razie. Szum w skroniach uspokajał się, umysł analizował i zapamiętywał jej słowa - spisze je później, miał głowę do podobnych faktów, a nie chciał spowalniać Addy.
Nadal stała w miejscu, patrząc gdzieś w pustkę. W pierwszej chwili wziął to za naturalną reakcję po koszmarnej akcji, odtwarzanie w głowie strasznych wspomnień, analizowanie każdego błędu. Tak, jakby nie zauważał, że mijała go na korytarzach z podobnie nieobecnym spojrzeniem (a przecież zauważył).
-...mogę...? - przysunął się o krok, by pomóc jej zdjąć z ramienia ciężką strzelbę. Jeśli przez ostatnie trzy lata nic się nie zmieniło, to wiedziała o niemagicznych wynalazkach mniej od niego - musiała tachać to ze sobą tylko dla kamuflażu...?
-Co z nim? - zaczął, od najważniejszego. Przyszła tu sama, ale nie rozpoczęła do raportu o śmierci współpracownika. -Ktoś poznał waszą tożsamość? - druga paląca kwestia. I wreszcie... -Obejrzał cię już uzdrowiciel? - konkretny głos złagodniał nieco. Gdyby podniosła wzrok, zauważyłaby troskę na twarzy, zmarszczenie brwi, spojrzenie błądzące po śladach krwi - ale miała prawie trzy tygodnie, by do perfekcji opanować unikanie kontaktu wzrokowego.
Od razu przeszła do raportu, prędko i rzeczowo, zanim zdążył poprosić żeby usiadła. Zanim przemknęło mu przez myśl, że musiała wyjątkowo wyraźnie usłyszeć inkantację zbrodniczego zaklęcia. Albo poduczyła się samych nazw i skutków już w trakcie wojny, tak jak aurorzy na kursie?
Gdy urwała, przysunął jej krzesło. Widział urywany oddech, na dłużej zatrzymał wzrok na pękniętej wardze. Szok, przygnębienie, czy rany?
-Usiądź. - poprosił, nie musiała składać raportu w progu, na stojąco. Wstrzymał się z resztą pytań, pozwolił jej mówić. Brwi ściągnęły się lekko na myśl o spaleniu wioski, ale wypuścił tylko powietrze z płuc - słyszał i widział zbyt wiele, by poddać się żalowi. A przynajmniej nie teraz.
Brał udział w tylu akcjach, by móc wyobrazić sobie sceny, które mu streszczała. Krzyżowy ogień zaklęć i strzałów. Krew sącząca się z rany po Sectumsemprze. Przewaga liczebna, bezsilność, krzyki cywili.
Zauważył, że na niego nie patrzyła, ale zwalił to na karb spalonej akcji. Po porażkach też nie miał ochoty z nikim rozmawiać, na nikogo patrzeć, rozpamiętywać porażkę. Zawsze czuł wtedy, że zawiódł, nawet gdy inni tak nie myśleli. Na pewno nie myślał tak o demimozach, ale co działo się w myślach Addy?
Nie podejrzewał nawet, że te błądziły zupełnie gdzie indziej, wokół niego. Nie dała nic po sobie poznać, umiejętnie budowała profesjonalny dystans, a jemu łatwiej było myśleć o pracy, przynajmniej na razie. Szum w skroniach uspokajał się, umysł analizował i zapamiętywał jej słowa - spisze je później, miał głowę do podobnych faktów, a nie chciał spowalniać Addy.
Nadal stała w miejscu, patrząc gdzieś w pustkę. W pierwszej chwili wziął to za naturalną reakcję po koszmarnej akcji, odtwarzanie w głowie strasznych wspomnień, analizowanie każdego błędu. Tak, jakby nie zauważał, że mijała go na korytarzach z podobnie nieobecnym spojrzeniem (a przecież zauważył).
-...mogę...? - przysunął się o krok, by pomóc jej zdjąć z ramienia ciężką strzelbę. Jeśli przez ostatnie trzy lata nic się nie zmieniło, to wiedziała o niemagicznych wynalazkach mniej od niego - musiała tachać to ze sobą tylko dla kamuflażu...?
-Co z nim? - zaczął, od najważniejszego. Przyszła tu sama, ale nie rozpoczęła do raportu o śmierci współpracownika. -Ktoś poznał waszą tożsamość? - druga paląca kwestia. I wreszcie... -Obejrzał cię już uzdrowiciel? - konkretny głos złagodniał nieco. Gdyby podniosła wzrok, zauważyłaby troskę na twarzy, zmarszczenie brwi, spojrzenie błądzące po śladach krwi - ale miała prawie trzy tygodnie, by do perfekcji opanować unikanie kontaktu wzrokowego.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Z początku nie była pewna, czy korzystanie z krzesła to dobry pomysł. Czuła, że adrenalina opada, że każdy mięsień zaczyna domagać się uwagi, uparcie boląc i ciągnąc, rany stają się coraz dokuczliwsze, kiedy do umysłu dotarła prosta myśl: już jest bezpiecznie.
Nie miała pewności, czy zdoła się podnieść jeśli usiądzie, ale z drugiej strony, jeśli nie usiądzie, to zaraz straci czucie w rannej nodze. Była dziwnie odrętwiała, napięta, krew chyba nie dopływała do końca tam, gdzie powinna. Zresztą, nie znała się na tym, strzelała na ślepo, kierując się sygnałami własnego organizmu.
Z ociąganiem ściągnęła strzelbę z ramienia ― skrzywiła się okropnie, kiedy przypadkiem naruszyła prowizoryczny opatrunek barku ― zawahała się. Czarnoprochówka (jak nazwał ją jeden z mugoli) okazała się dobrą przyjaciółką; nie wiedziała, jak mugole sprawiają, że strzela (kiedy ona pociągała za spust, to nic się nie działo), ale kiedy w przypływie strachu złapała za lufę i zdzieliła chowającego się przy studni szmalcownika w łeb, to odniosła bardzo podobny skutek do pierwotnie oczekiwanego.
Przekazała broń w ręce aurora, potem spojrzała bez przekonania na podstawione krzesło. Ostatecznie tylko wzruszyła ramionami, bardziej sama do siebie, niż do niego (znowu się skrzywiła przez bolący bark), osunęła na siedzisko. Ułożyła się ostrożnie, wyraźnie oszczędzając nogę, powoli ją rozprostowała, zakręciła kółko stopą. Coś strzeliło jej w kostce.
Milczała przez dłuższą chwilę, wpatrując się w jakiegoś doniczkowego kwiatka ustawionego na parapecie, zbierała z pamięci fakty. Nie było tego wiele.
― Nie wiem ― przyznała w końcu, przetarła twarz dłońmi. Oczy nadal szczypały od dymu, w dodatku zaczynała ją boleć głowa. ― Po Sectumsemprze oberwał z takiej strzelby ― ruchem brody wskazała na przytaszczoną przez siebie broń ― mugol zginął chwilę później, więc ją zabrałam, ale nie wiem, nie działa. ― Zauważyła, że odbiega od tematu, więc tylko machnęła na odlew ręką. ― Nie ważne. Próbowałam zatrzymać krwotok jakimiś szmatami, nie wiem, czy nie będzie miał od tego zakażenia. Nie kontaktował, tracił świadomość, potem ją odzyskiwał, ale uparł się, że da radę się teleportować. No i się rozszczepił ― zawyrokowała ponuro. ― Zanik mięśni w ramieniu.
Zjechała nieco po oparciu w dół, ostrożnie zaplotła ręce na piersi; tak mniej bolało ją ramię.
― Nie, nie sądzę ― poinformowała doniczkową roślinkę, a doniczkowa roślinka w milczeniu przyjęła dalszą część jej raportu. ― Wzięli nas za mugoli, chcieli zamknąć w stodole i puścić z dymem. Gdyby któreś z nas rozpoznali, na pewno nie pozbyliby się źródła informacji. ― Mimowolnie skrzywiła się na samą myśl, co mogliby im zrobić. Mieli szczęście. Kurewsko wielkie szczęście.
Wychwyciła łagodniejsze nuty przy ostatnim pytaniu, kusiło ją nawet, by podnieść na niego oczy, odpowiedzieć mu bezpośrednio, ale nadal w pamięci miała tamten wieczór przed pubem i swoje późniejsze wnioski. To nie ona zaczęła grę w dystans, ale zamierzała w niej wytrwać. Zawsze była uparta. Mściwa czasem też.
Ponownie skupiła się na kwiatku, zmarszczyła brwi. Co go to w ogóle obchodziło.
― Nie ― burknęła. ― Przyszłam złożyć raport, bo grupa szmalcowników się przemieszcza i jest zagrożeniem, które trzeba zlikwidować możliwie jak najszybciej. Poza tym, lepiej żeby góra wiedziała, że nadal ma na stanie dwa Demimozy, nie jednego. ― Niestety, roślinka nie doceniła jej oddania pracy i nadal była tak samo irytująco zielona, jak wcześniej.
Przetarła oczy, odetchnęła głęboko ― żebra eksplodowały bólem, skrzywiła się ― wypuściła powoli powietrze nosem.
― Jeszcze jakieś pytania, panie Tonks?
Nie miała pewności, czy zdoła się podnieść jeśli usiądzie, ale z drugiej strony, jeśli nie usiądzie, to zaraz straci czucie w rannej nodze. Była dziwnie odrętwiała, napięta, krew chyba nie dopływała do końca tam, gdzie powinna. Zresztą, nie znała się na tym, strzelała na ślepo, kierując się sygnałami własnego organizmu.
Z ociąganiem ściągnęła strzelbę z ramienia ― skrzywiła się okropnie, kiedy przypadkiem naruszyła prowizoryczny opatrunek barku ― zawahała się. Czarnoprochówka (jak nazwał ją jeden z mugoli) okazała się dobrą przyjaciółką; nie wiedziała, jak mugole sprawiają, że strzela (kiedy ona pociągała za spust, to nic się nie działo), ale kiedy w przypływie strachu złapała za lufę i zdzieliła chowającego się przy studni szmalcownika w łeb, to odniosła bardzo podobny skutek do pierwotnie oczekiwanego.
Przekazała broń w ręce aurora, potem spojrzała bez przekonania na podstawione krzesło. Ostatecznie tylko wzruszyła ramionami, bardziej sama do siebie, niż do niego (znowu się skrzywiła przez bolący bark), osunęła na siedzisko. Ułożyła się ostrożnie, wyraźnie oszczędzając nogę, powoli ją rozprostowała, zakręciła kółko stopą. Coś strzeliło jej w kostce.
Milczała przez dłuższą chwilę, wpatrując się w jakiegoś doniczkowego kwiatka ustawionego na parapecie, zbierała z pamięci fakty. Nie było tego wiele.
― Nie wiem ― przyznała w końcu, przetarła twarz dłońmi. Oczy nadal szczypały od dymu, w dodatku zaczynała ją boleć głowa. ― Po Sectumsemprze oberwał z takiej strzelby ― ruchem brody wskazała na przytaszczoną przez siebie broń ― mugol zginął chwilę później, więc ją zabrałam, ale nie wiem, nie działa. ― Zauważyła, że odbiega od tematu, więc tylko machnęła na odlew ręką. ― Nie ważne. Próbowałam zatrzymać krwotok jakimiś szmatami, nie wiem, czy nie będzie miał od tego zakażenia. Nie kontaktował, tracił świadomość, potem ją odzyskiwał, ale uparł się, że da radę się teleportować. No i się rozszczepił ― zawyrokowała ponuro. ― Zanik mięśni w ramieniu.
Zjechała nieco po oparciu w dół, ostrożnie zaplotła ręce na piersi; tak mniej bolało ją ramię.
― Nie, nie sądzę ― poinformowała doniczkową roślinkę, a doniczkowa roślinka w milczeniu przyjęła dalszą część jej raportu. ― Wzięli nas za mugoli, chcieli zamknąć w stodole i puścić z dymem. Gdyby któreś z nas rozpoznali, na pewno nie pozbyliby się źródła informacji. ― Mimowolnie skrzywiła się na samą myśl, co mogliby im zrobić. Mieli szczęście. Kurewsko wielkie szczęście.
Wychwyciła łagodniejsze nuty przy ostatnim pytaniu, kusiło ją nawet, by podnieść na niego oczy, odpowiedzieć mu bezpośrednio, ale nadal w pamięci miała tamten wieczór przed pubem i swoje późniejsze wnioski. To nie ona zaczęła grę w dystans, ale zamierzała w niej wytrwać. Zawsze była uparta. Mściwa czasem też.
Ponownie skupiła się na kwiatku, zmarszczyła brwi. Co go to w ogóle obchodziło.
― Nie ― burknęła. ― Przyszłam złożyć raport, bo grupa szmalcowników się przemieszcza i jest zagrożeniem, które trzeba zlikwidować możliwie jak najszybciej. Poza tym, lepiej żeby góra wiedziała, że nadal ma na stanie dwa Demimozy, nie jednego. ― Niestety, roślinka nie doceniła jej oddania pracy i nadal była tak samo irytująco zielona, jak wcześniej.
Przetarła oczy, odetchnęła głęboko ― żebra eksplodowały bólem, skrzywiła się ― wypuściła powoli powietrze nosem.
― Jeszcze jakieś pytania, panie Tonks?
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Może i czasem nie był najlepszy w interpretowaniu emocji, ale miał oko do szczegółów, do drobnych tików. Przyglądał się jej, mógł, bo był w pracy, rejestrując momenty, w których się krzywiła, w których nienaturalnie układała ciało.
Oparł strzelbę o ścianę, przysunął sobie krzesło, usiadł naprzeciwko - choć równie dobrze mógłby siedzieć gdziekolwiek, bo Adda patrzyła gdzieś w dal. Odruchowo podążył za jej spojrzeniem i po raz pierwszy zauważył, że faktycznie mają w Biurze roślinę doniczkową. Ciekawe, kto ją podlewał, bo przecież nie aurorzy.
-Chyba musi być nabita. - naładowana? Wtrącił to tylko odruchowo, bo coś tam wiedział, ale tak naprawdę musiałby spytać przyjaciela. Może powinien poprosić Alfiego Summersa o kilka lekcji - nigdy nie działał w terenie z bronią, ale kilkakrotnie chodziło mu po głowie wsparcie strzelców polem antymagicznym. Słuchał dalej o walce, o ranach, o kiepskim stanie drugiego demimoza. Nawet nie drgnął. -Którym ramieniu? - spytał. Nie wiadomo, jak prędko mężczyzna w ogóle dojdzie do siebie, ale rana wiodącej ręki to zawsze wieści.
Prawie dopytał, czy resztę mugoli też zamknęli w stodole, ale chyba znał odpowiedź - całą wioskę puścili z dymem.
-To dobrze. - mruknął, przykrywki zachowane. -W takim razie akcję przejmuje Biuro Aurorów i oddział operacyjny. - to już nie była sprawa dla wywiadu, nie mogli narażać tożsamości demimozów. -Nie pokazuj się w tamtych okolicach dopóki nie dostaniesz sygnału... - bla, bla, standardowe procedury, zresztą na pewno przekaże je jej szef demimozów. -...i dziękuję za raport. - zastanawiał się, czy zasugerować, że przekaże informacje wiedźmiej straży, drzwi dalej, ale nie chciał wchodzić w jej kompetencje.
Otworzył usta, by powiedzieć coś o uzdrowicielu - ale odezwała się pierwsza, z chłodną irytacją.
Panie Tonks.
Chyba dopiero teraz nie mógł już uciekać przed natrętną myślą, że to nie tylko zawodowy dystans. Mówili sobie w pracy po imieniu, nawet lata temu - nie było potrzeby dla formalności.
-Ja... - nie, nie da się zbić z tropu. Odchrząknął. -Widziałem w papierach, że demimozy i Carter planowali uderzyć pierwszego lipca, zwabić ich w zasadzkę. - pierwszy lipca, pełnia, przemknęło mu przez myśl, znał kalendarz na pamięć. -To nadal aktualne, czy przekazać mu, by przyśpieszył akcję? - udział Addy i jej rannego kompana na pewno nie był aktualny. Czy Carter poradzi sobie sam, dobierając Hipogryfów do pomocy, czy potrzebował na zastępstwo kogoś bardziej doświadczonego?
Pierwszy lipca, pełnia. O ile nie przełożą planów, pan Tonks musi ograniczyć się do przekazywania informacji.
Podniósł się z krzesła.
-Dasz radę dojść do uzdrowiciela? Mogę zawołać kogoś tutaj. - zaproponował. Stanął obok krzesła Addy, wyciągnął rękę by pomóc jej wstać. Bez śladu zawahania, jakie towarzyszyło każdemu jego gestowi pod barem w Dolinie. -To lewa noga, tak? Oprzyj się na mnie. - poprosił, chyba nawet próbował zabrzmieć nieco cieplej, mniej służbowo, ale chyba się nie udało. Tonks dźwięczało w uszach, nigdy pozatamtymrazemwstyczniu1955 się tak do niego nie zwracała. Gruszkowe perfumy gryzły się z zapachem zaschniętej krwi.
Wszystko było nie tak.
Oparł strzelbę o ścianę, przysunął sobie krzesło, usiadł naprzeciwko - choć równie dobrze mógłby siedzieć gdziekolwiek, bo Adda patrzyła gdzieś w dal. Odruchowo podążył za jej spojrzeniem i po raz pierwszy zauważył, że faktycznie mają w Biurze roślinę doniczkową. Ciekawe, kto ją podlewał, bo przecież nie aurorzy.
-Chyba musi być nabita. - naładowana? Wtrącił to tylko odruchowo, bo coś tam wiedział, ale tak naprawdę musiałby spytać przyjaciela. Może powinien poprosić Alfiego Summersa o kilka lekcji - nigdy nie działał w terenie z bronią, ale kilkakrotnie chodziło mu po głowie wsparcie strzelców polem antymagicznym. Słuchał dalej o walce, o ranach, o kiepskim stanie drugiego demimoza. Nawet nie drgnął. -Którym ramieniu? - spytał. Nie wiadomo, jak prędko mężczyzna w ogóle dojdzie do siebie, ale rana wiodącej ręki to zawsze wieści.
Prawie dopytał, czy resztę mugoli też zamknęli w stodole, ale chyba znał odpowiedź - całą wioskę puścili z dymem.
-To dobrze. - mruknął, przykrywki zachowane. -W takim razie akcję przejmuje Biuro Aurorów i oddział operacyjny. - to już nie była sprawa dla wywiadu, nie mogli narażać tożsamości demimozów. -Nie pokazuj się w tamtych okolicach dopóki nie dostaniesz sygnału... - bla, bla, standardowe procedury, zresztą na pewno przekaże je jej szef demimozów. -...i dziękuję za raport. - zastanawiał się, czy zasugerować, że przekaże informacje wiedźmiej straży, drzwi dalej, ale nie chciał wchodzić w jej kompetencje.
Otworzył usta, by powiedzieć coś o uzdrowicielu - ale odezwała się pierwsza, z chłodną irytacją.
Panie Tonks.
Chyba dopiero teraz nie mógł już uciekać przed natrętną myślą, że to nie tylko zawodowy dystans. Mówili sobie w pracy po imieniu, nawet lata temu - nie było potrzeby dla formalności.
-Ja... - nie, nie da się zbić z tropu. Odchrząknął. -Widziałem w papierach, że demimozy i Carter planowali uderzyć pierwszego lipca, zwabić ich w zasadzkę. - pierwszy lipca, pełnia, przemknęło mu przez myśl, znał kalendarz na pamięć. -To nadal aktualne, czy przekazać mu, by przyśpieszył akcję? - udział Addy i jej rannego kompana na pewno nie był aktualny. Czy Carter poradzi sobie sam, dobierając Hipogryfów do pomocy, czy potrzebował na zastępstwo kogoś bardziej doświadczonego?
Pierwszy lipca, pełnia. O ile nie przełożą planów, pan Tonks musi ograniczyć się do przekazywania informacji.
Podniósł się z krzesła.
-Dasz radę dojść do uzdrowiciela? Mogę zawołać kogoś tutaj. - zaproponował. Stanął obok krzesła Addy, wyciągnął rękę by pomóc jej wstać. Bez śladu zawahania, jakie towarzyszyło każdemu jego gestowi pod barem w Dolinie. -To lewa noga, tak? Oprzyj się na mnie. - poprosił, chyba nawet próbował zabrzmieć nieco cieplej, mniej służbowo, ale chyba się nie udało. Tonks dźwięczało w uszach, nigdy pozatamtymrazemwstyczniu1955 się tak do niego nie zwracała. Gruszkowe perfumy gryzły się z zapachem zaschniętej krwi.
Wszystko było nie tak.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Powiodła spojrzeniem w kierunku strzelby, trochę żałując, że nie wie na jej temat nic więcej. W pewien nieokreślony sposób czuła się bardzo pewnie, kiedy trzymała ją w rękach, jakby ciężar broni dodawał jeszcze więcej śmiałości, wołał, by skorzystać z jego zalet w walce. Gdyby tylko znalazła kogoś, kto mógłby ją nauczyć…
― Wiodąca ręka ― mruknęła, nadal niezainteresowana jego osobą. Denerwował ją ten ton służbisty.
Wysłuchała formułki w milczeniu, bębniąc palcami po przedramieniu, z każdą kolejną minutą czując, jak wzbiera w niej złość. Jeszcze przed chwilą czuła tylko znużenie i ból, ale teraz… teraz była prawie gotowa rzucić się na niego z pięściami i spróbować wybić zęby.
― Jeśli Carter planował to od dawna, to do niego należy decyzja. Działanie na szybko, pochopnie, bo puścili z dymem wioskę, może nam tylko zaszkodzić ― zastanowiła się, na chwilę przymykając oczy, odsuwając od siebie irytację. ― Oczywiście, ryzykujemy tym, że znowu coś się stanie, ale… ― wzruszyła ramionami, kolejne przełknięte przekleństwo, poczucie dziwnego zobojętnienia. Nie mogli ocalić każdego. ― Czasem trzeba wybrać mniejsze zło.
Usłyszała zgrzyt krzesła, kiedy wstał; zaraz podniosła powieki, choć miała wrażenie, że są tak ciężkie, jakby były wykute z ołowiu. Musiała ze sobą walczyć, żeby na niego nie spojrzeć, nie skontrolować, jaką ma minę, co mogłaby wyczytać z jego oczu.
Na widok wyciągniętej dłoni cała się zjeżyła.
― O ile mnie pamięć nie myli ― wycedziła kąśliwie ― to miałam pana nie dotykać.
Uniosła się dumą, zachowała dziecinnie, mogłaby to rozegrać inaczej, gdyby tylko zachowała zimną krew. Może gdyby była mniej zmęczona i obolała, może gdyby nie wydawało jej się ciągle, że gdzieś coś się pali. Przesiąkła zapachem dymu i strachu, miała wrażenie, że każdy w Plymouth to czuje.
― Dam sobie radę, bo - jakże słusznie - dnia drugiego czerwca bieżącego roku wysnuł pan trafną teorię o tym, że zawsze sobie daję radę s a m a. ― Zacisnęła zęby, podniosła się z krzesła z trudem, chwiejnie. Nie czuła lewej nogi, ale sądziła, że to chwilowe, że krew musi spłynąć do kończyny, że zaraz będzie mogła po prostu stąd odejść, trzasnąć drzwiami, spróbować wyrzucić go z głowy.
Przez umysł przemknęła jej myśl ― może bardziej wyobrażenie ― tego jak wyglądałaby ta scena, gdyby nie ich rozmowa. Pewnie rzuciłaby do niego, pół-żartem, pół-serio, że musi ją do uzdrowiciela zanieść na rękach, bo nie podoła. Pewnie odegrałaby to nawet w bardzo przekonujący sposób, byleby mieć okazję do tego, żeby chociaż na chwilę być tak blisko niego; przytulić policzek do ramienia, zaciągnąć się zapachem.
Teraz była tylko złość. Złość, która jeszcze trzymała ją na nogach, która kazała jej zrobić krok w stronę drzwi. Prawie runęła na ziemię; w porę przytrzymała się krzesła, nie chcąc, żeby jej pomógł. Zła jeszcze bardziej, bo jej Dumne Wyjście okazało się porażką.
Klepnęła się w udo ― poczuła jakieś mgliste mrowienie ― zrobiła znowu krok, wspierając się dłonią o ścianę. No dobra, jakoś to będzie, może dotrze tam sama. Trochę mniej dumnie, ale nadal samodzielnie.
Krok ― dłonie trzymające się szafki ― krok ― i podłoga. Osunęła się na ziemię, jak szmaciana lalka, lewa noga kompletnie odmówiła posłuszeństwa, a ona znowu miała ochotę w coś uderzyć. Najlepiej jego. Najlepiej siebie. Najlepiej Igora; szkoda, że nie żył.
Wzięła głębszy oddech ― zignorowała ból żeber ― potem kolejny ― ojapierdolejakboli.
Obejrzała się przez ramię, w końcu spojrzała bezpośrednio na niego, w znajome, szarobłękitne oczy. Przełykanie dumy jeszcze nigdy nie było takie trudne.
― Pomóż mi ― poprosiła cicho.
― Wiodąca ręka ― mruknęła, nadal niezainteresowana jego osobą. Denerwował ją ten ton służbisty.
Wysłuchała formułki w milczeniu, bębniąc palcami po przedramieniu, z każdą kolejną minutą czując, jak wzbiera w niej złość. Jeszcze przed chwilą czuła tylko znużenie i ból, ale teraz… teraz była prawie gotowa rzucić się na niego z pięściami i spróbować wybić zęby.
― Jeśli Carter planował to od dawna, to do niego należy decyzja. Działanie na szybko, pochopnie, bo puścili z dymem wioskę, może nam tylko zaszkodzić ― zastanowiła się, na chwilę przymykając oczy, odsuwając od siebie irytację. ― Oczywiście, ryzykujemy tym, że znowu coś się stanie, ale… ― wzruszyła ramionami, kolejne przełknięte przekleństwo, poczucie dziwnego zobojętnienia. Nie mogli ocalić każdego. ― Czasem trzeba wybrać mniejsze zło.
Usłyszała zgrzyt krzesła, kiedy wstał; zaraz podniosła powieki, choć miała wrażenie, że są tak ciężkie, jakby były wykute z ołowiu. Musiała ze sobą walczyć, żeby na niego nie spojrzeć, nie skontrolować, jaką ma minę, co mogłaby wyczytać z jego oczu.
Na widok wyciągniętej dłoni cała się zjeżyła.
― O ile mnie pamięć nie myli ― wycedziła kąśliwie ― to miałam pana nie dotykać.
Uniosła się dumą, zachowała dziecinnie, mogłaby to rozegrać inaczej, gdyby tylko zachowała zimną krew. Może gdyby była mniej zmęczona i obolała, może gdyby nie wydawało jej się ciągle, że gdzieś coś się pali. Przesiąkła zapachem dymu i strachu, miała wrażenie, że każdy w Plymouth to czuje.
― Dam sobie radę, bo - jakże słusznie - dnia drugiego czerwca bieżącego roku wysnuł pan trafną teorię o tym, że zawsze sobie daję radę s a m a. ― Zacisnęła zęby, podniosła się z krzesła z trudem, chwiejnie. Nie czuła lewej nogi, ale sądziła, że to chwilowe, że krew musi spłynąć do kończyny, że zaraz będzie mogła po prostu stąd odejść, trzasnąć drzwiami, spróbować wyrzucić go z głowy.
Przez umysł przemknęła jej myśl ― może bardziej wyobrażenie ― tego jak wyglądałaby ta scena, gdyby nie ich rozmowa. Pewnie rzuciłaby do niego, pół-żartem, pół-serio, że musi ją do uzdrowiciela zanieść na rękach, bo nie podoła. Pewnie odegrałaby to nawet w bardzo przekonujący sposób, byleby mieć okazję do tego, żeby chociaż na chwilę być tak blisko niego; przytulić policzek do ramienia, zaciągnąć się zapachem.
Teraz była tylko złość. Złość, która jeszcze trzymała ją na nogach, która kazała jej zrobić krok w stronę drzwi. Prawie runęła na ziemię; w porę przytrzymała się krzesła, nie chcąc, żeby jej pomógł. Zła jeszcze bardziej, bo jej Dumne Wyjście okazało się porażką.
Klepnęła się w udo ― poczuła jakieś mgliste mrowienie ― zrobiła znowu krok, wspierając się dłonią o ścianę. No dobra, jakoś to będzie, może dotrze tam sama. Trochę mniej dumnie, ale nadal samodzielnie.
Krok ― dłonie trzymające się szafki ― krok ― i podłoga. Osunęła się na ziemię, jak szmaciana lalka, lewa noga kompletnie odmówiła posłuszeństwa, a ona znowu miała ochotę w coś uderzyć. Najlepiej jego. Najlepiej siebie. Najlepiej Igora; szkoda, że nie żył.
Wzięła głębszy oddech ― zignorowała ból żeber ― potem kolejny ― ojapierdolejakboli.
Obejrzała się przez ramię, w końcu spojrzała bezpośrednio na niego, w znajome, szarobłękitne oczy. Przełykanie dumy jeszcze nigdy nie było takie trudne.
― Pomóż mi ― poprosiła cicho.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Zanotował w myślach kolejne informacje. Wiodąca ręka, szlag. Kolejny niedysponowany czarodziej - umysł uparcie odpychał myśl, że jeszcze nie wiadomo, w jakim jest stanie i czy będzie tylko niedysponowany. Musiał się uniewrażliwić, schronić za rolą służbisty - działał w zawodzie od tylu lat, że musiał na chłodno podchodzić do urazów, a nawet życia kolegów. Każdą śmierć innego aurora opłakał, był na każdym pogrzebie, ale kiedyś dokończył akcję z trupem - emocje przychodziły po pracy.
Tylko wzrok błądził uparcie wzdłuż zakrwawionego warkocza, zjeżdżając na bark, podsuwając hipotezy co mogło ją zranić.
Skinął głową, słysząc złość w kolejnych słowach. Złość na szmalcowników, gniew, który dobrze znał? Nie mówił więcej, wiedział z doświadczenia, że emocje muszą ostygnąć.
Prędko okazało się, że to nie tylko.
Cofnął rękę, jak oparzony.
Pamiętał, co powiedział. W jakich emocjach i jakim tonem.
Czego właściwie się spodziewał?
Może tego, że chociaż w pracy odłożą to wszystko na bok.
-Adda... - pokręcił głową, z niedowierzaniem. -Teraz chcesz o tym rozmawiać? - wyrwało mu się, po raz pierwszy ze zdziwieniem niepasującym służbiście.
Kiedy jak nie teraz? - przypomniał sobie z ukłuciem winy. Pośpieszne kroki na korytarzu, wymijające powitania, spojrzenia błądzące wszędzie, byleby nie po własnych twarzach. Obydwoje byli winni ciszy, która zawisła nad nimi po drugim czerwca, przesączona wstydem i żalem.
I oczywiście podała mu dokładną datę.
-Ad... - zaprotestował, gdy ruszyła do przodu, ale zawsze była tak dumna. A może "pani Chern.. de Verley? Westchnął, ciężko. Asekuracyjnie postąpił o krok do przodu, gdy oparła się o krzesło, ale prędko odzyskała równowagę, ruszyła dalej.
Na moment uśpiła jego czujnośćjak zwykle - w jednej chwili stała na nogach, w kolejnej osunęła się na podłogę. Może zdążyłby do niej doskoczyć, gdyby nadal miał taką kondycję i refleks jak cztery lata temu. Od razu ruszył do przodu, ale Adda leżała już na podłodze, gdy nad nią klęczał, klnąc w myślach na własną powolność.
-Wezwę tu kogoś. Złap mnie za szyję. - poprosił, biorąc ją na ręce. Zachwiał się lekko, ale od razu posadził ją na najbliższym biurku, przy ścianie - nie chcąc nadwyrężać samego siebie, ani pokazać jej samej, że nie przenosiłby już jej przez próg sypialni z równą łatwością, co przed laty.
Upewnił się, że Adda siedzi prosto i może oprzeć się o ścianę, a potem sięgnął po różdżkę.
Nie wiedział, z iloma Zakonnikami pracowała i czy kiedyś widziała coś podobnego - ale była Demimozem, zobaczy to prędzej czy później, a stali uzdrowiciele podziemnego Ministerstwa byli już zaznajomieni z podobnym widokiem.
Przymknął na chwilę oczy, usiłując uspokoić gonitwę myśli.
-Expecto Patronum. - szepnął, próbując skoncentrować się na wspomnieniu, którego używał zwykle do przywołania świetlistego wilka: ostatniej chwili pokoju, weselu przyjaciela na samym początku wojny. Momencie, w którym pomimo zagrożenia, czuł się prawdziwie bezpieczny, otoczony rodziną.
Może mógłby wesprzeć się też starszymi wspomnieniami, tymi, których używał czasem do przywoływania świetlistego owczarka. Weekendem poza miastem, jasnymi lokami rozsypanymi na poduszce, leniwym porankiem. Do nich jednak bał się sięgać - wspomnienia skażone bólem były mniej stabilne przy przywoływaniu patronusa, a od wilkołaczego ugryzienia wolał nie sięgać do jakichkolwiek chwil z dawnego życia. Czasem wskrzeszał dzieciństwo, ale w końcu, półtorej roku temu, znalazł silniejsze i nowsze wspomnienie.
Wspomnienie, które pomogło mu utkać z magii świetlistego wilka. Rzucał już przy Addzie patronusy, ale tamte wyglądały inaczej. Niegdyś jego patronus był owczarkiem, równie pogodnym i żywym jak sam Michael. Teraz zmienił się w wilka - poważniejszego, spokojniejszego i promieniującego nieznaną Addzie, większą mocą. Światło było tak gęste, że miała nieodparte wrażenie, że...
-...możesz go dotknąć. - przesunął lekko palcami po ciepłym futrze, uśmiechając się blado. Jego patronus nie potrafił leczyć, jak patronusy innych Zakonników, ale sama jego obecność zdawała się pokrzepiać, przynajmniej Michaela.
-Leć do Grimmsa i powiedz: Biuro Aurorów, ranna pacjentka. Potrzebujemy noszy i pierwszej pomocy. - mógłby ją przetransportować zaklęciem, ale patronus będzie szybszy, a sanitariusze lepiej ocenią, czy niczego nie złamała, jak bezpieczniej dostarczyć ją do kwater uzdrowicieli.
Świetlisty wilk wybiegł przez uchylone drzwi, rozpłynął się na korytarzu.
Zostali sami.
Mike przeczesał włosy palcami. Też zdawały się przesiąkać zapachem spalenizny, też czuł go wszędzie.
Adda, ja...
Może jednak nie po imieniu.
-Ja... zaskoczyłaś mnie wtedy, pod pubem. - wydusił. Chciał obronnie skrzyżować ręce na ramionach, ale przypomniał sobie, że tak zachowywał się wtedy. Opuścił jedną dłoń, drugą chwycił się za łokieć.
-Bardzo. - dodał, spoglądając na roślinę doniczkową. -Ale... - podniósł wzrok na Addę, powoli. -...cieszę się, że mi powiedziałaś.
Wziął głębszy wdech, zmusił się do zatrzymania na niej wzroku.
-Nie odpowiedziałem ci wtedy, złośliwie, w emocjach. Ale odpowiedź to wojna, to ona mnie zmieniła. - skłamał, albo raczej powiedział połowiczną prawdę. Obarczył ją tym ciężarem, prawda tylko by popsuła jej nastrój, a przecież to...
...przecież nie powinien wyobrażać sobie innej teraźniejszości, wspólnych poranków w Londynie, zdrowia i szczęścia. Nie powinien mieć do niej pretensji za to, że kłamstwem ich jej pozbawiła.
Przecież nie byłoby Londynu, nie dla nich. Nie byłoby innej teraźniejszości, każda ścieżka prowadziła tutaj. Na wojnę.
rzut
Tylko wzrok błądził uparcie wzdłuż zakrwawionego warkocza, zjeżdżając na bark, podsuwając hipotezy co mogło ją zranić.
Skinął głową, słysząc złość w kolejnych słowach. Złość na szmalcowników, gniew, który dobrze znał? Nie mówił więcej, wiedział z doświadczenia, że emocje muszą ostygnąć.
Prędko okazało się, że to nie tylko.
Cofnął rękę, jak oparzony.
Pamiętał, co powiedział. W jakich emocjach i jakim tonem.
Czego właściwie się spodziewał?
Może tego, że chociaż w pracy odłożą to wszystko na bok.
-Adda... - pokręcił głową, z niedowierzaniem. -Teraz chcesz o tym rozmawiać? - wyrwało mu się, po raz pierwszy ze zdziwieniem niepasującym służbiście.
Kiedy jak nie teraz? - przypomniał sobie z ukłuciem winy. Pośpieszne kroki na korytarzu, wymijające powitania, spojrzenia błądzące wszędzie, byleby nie po własnych twarzach. Obydwoje byli winni ciszy, która zawisła nad nimi po drugim czerwca, przesączona wstydem i żalem.
I oczywiście podała mu dokładną datę.
-Ad... - zaprotestował, gdy ruszyła do przodu, ale zawsze była tak dumna. A może "pani Chern.. de Verley? Westchnął, ciężko. Asekuracyjnie postąpił o krok do przodu, gdy oparła się o krzesło, ale prędko odzyskała równowagę, ruszyła dalej.
Na moment uśpiła jego czujność
-Wezwę tu kogoś. Złap mnie za szyję. - poprosił, biorąc ją na ręce. Zachwiał się lekko, ale od razu posadził ją na najbliższym biurku, przy ścianie - nie chcąc nadwyrężać samego siebie, ani pokazać jej samej, że nie przenosiłby już jej przez próg sypialni z równą łatwością, co przed laty.
Upewnił się, że Adda siedzi prosto i może oprzeć się o ścianę, a potem sięgnął po różdżkę.
Nie wiedział, z iloma Zakonnikami pracowała i czy kiedyś widziała coś podobnego - ale była Demimozem, zobaczy to prędzej czy później, a stali uzdrowiciele podziemnego Ministerstwa byli już zaznajomieni z podobnym widokiem.
Przymknął na chwilę oczy, usiłując uspokoić gonitwę myśli.
-Expecto Patronum. - szepnął, próbując skoncentrować się na wspomnieniu, którego używał zwykle do przywołania świetlistego wilka: ostatniej chwili pokoju, weselu przyjaciela na samym początku wojny. Momencie, w którym pomimo zagrożenia, czuł się prawdziwie bezpieczny, otoczony rodziną.
Może mógłby wesprzeć się też starszymi wspomnieniami, tymi, których używał czasem do przywoływania świetlistego owczarka. Weekendem poza miastem, jasnymi lokami rozsypanymi na poduszce, leniwym porankiem. Do nich jednak bał się sięgać - wspomnienia skażone bólem były mniej stabilne przy przywoływaniu patronusa, a od wilkołaczego ugryzienia wolał nie sięgać do jakichkolwiek chwil z dawnego życia. Czasem wskrzeszał dzieciństwo, ale w końcu, półtorej roku temu, znalazł silniejsze i nowsze wspomnienie.
Wspomnienie, które pomogło mu utkać z magii świetlistego wilka. Rzucał już przy Addzie patronusy, ale tamte wyglądały inaczej. Niegdyś jego patronus był owczarkiem, równie pogodnym i żywym jak sam Michael. Teraz zmienił się w wilka - poważniejszego, spokojniejszego i promieniującego nieznaną Addzie, większą mocą. Światło było tak gęste, że miała nieodparte wrażenie, że...
-...możesz go dotknąć. - przesunął lekko palcami po ciepłym futrze, uśmiechając się blado. Jego patronus nie potrafił leczyć, jak patronusy innych Zakonników, ale sama jego obecność zdawała się pokrzepiać, przynajmniej Michaela.
-Leć do Grimmsa i powiedz: Biuro Aurorów, ranna pacjentka. Potrzebujemy noszy i pierwszej pomocy. - mógłby ją przetransportować zaklęciem, ale patronus będzie szybszy, a sanitariusze lepiej ocenią, czy niczego nie złamała, jak bezpieczniej dostarczyć ją do kwater uzdrowicieli.
Świetlisty wilk wybiegł przez uchylone drzwi, rozpłynął się na korytarzu.
Zostali sami.
Mike przeczesał włosy palcami. Też zdawały się przesiąkać zapachem spalenizny, też czuł go wszędzie.
Adda, ja...
Może jednak nie po imieniu.
-Ja... zaskoczyłaś mnie wtedy, pod pubem. - wydusił. Chciał obronnie skrzyżować ręce na ramionach, ale przypomniał sobie, że tak zachowywał się wtedy. Opuścił jedną dłoń, drugą chwycił się za łokieć.
-Bardzo. - dodał, spoglądając na roślinę doniczkową. -Ale... - podniósł wzrok na Addę, powoli. -...cieszę się, że mi powiedziałaś.
Wziął głębszy wdech, zmusił się do zatrzymania na niej wzroku.
-Nie odpowiedziałem ci wtedy, złośliwie, w emocjach. Ale odpowiedź to wojna, to ona mnie zmieniła. - skłamał, albo raczej powiedział połowiczną prawdę. Obarczył ją tym ciężarem, prawda tylko by popsuła jej nastrój, a przecież to...
...przecież nie powinien wyobrażać sobie innej teraźniejszości, wspólnych poranków w Londynie, zdrowia i szczęścia. Nie powinien mieć do niej pretensji za to, że kłamstwem ich jej pozbawiła.
Przecież nie byłoby Londynu, nie dla nich. Nie byłoby innej teraźniejszości, każda ścieżka prowadziła tutaj. Na wojnę.
rzut
Can I not save one
from the pitiless wave?
To jedno zrobiła bez protestu i bez wahania.
Objęła go za szyję; palce mimowolnie musnęły ciepły kark w sposób daleki od czystej formalności. Znów zagryzła zęby ― jakkolwiek by jej nie złapał, bolało. Nie wiedziała, jak mocno stłukła sobie te nieszczęsne żebra, ale wyglądało na to, że sprawa była poważna, przynajmniej w tym momencie, przynajmniej dla niej. Trochę obawiała się tego, co powie uzdrowiciel; przymusowe wyłączenie z pracy na dłużej byłoby wyjątkowo nieznośną karą.
Trudno jej było go puścić. Nawet, kiedy czuła już pod tyłkiem twardy blat biurka, nawet kiedy naszła ją myśl, że już powinna, że nie może się go tak trzymać ― miała problem by zmusić ciało do posłuchu. Chciałaby, żeby jej nie usadził na tym biurku, żeby ją nadal trzymał blisko, przy sobie.
― Wybacz ― mruknęła, w końcu cofając ramiona, przypadkiem przesuwając opuszkami palców po jego szyi. ― Bark mi zdrętwiał i zesztywniał ― wyjaśniła płynnie, wygodnie zasłaniając się stanem zdrowia, nie chcąc przyznać się na głos do własnych pragnień.
Oparła się ostrożnie o ścianę, na chwilę przymknęła powieki, usiłując odgonić kolorowe plamki tańczące przed oczami. Chyba zbyt szybko poderwała się z tego krzesła i za bardzo zlekceważyła własny stan. Chyba na pewno.
Długo w tej pozycji nie wytrwała; musiała się ułożyć nieco inaczej, przechylić nieznacznie w bok, choć trochę odciążyć lewą stronę ciała, zanim cała zesztywnieje i zdrętwieje. Otworzyła oczy, kiedy padła inkantacja; nie spodziewała się, że będzie używał patronusa akurat teraz, do posłania wiadomości. Nie spodziewała się także, że zamiast pociesznego owczarka, tak dobrze jej przecież znanego, zobaczy rosłego wilka. Uniosła lekko brwi, zerknęła szybko najpierw na Michaela, potem na wilka, i znów na Michaela. Kiedy to się stało? Czemu? Zmiana formy przecież nie następowała ot tak, z powodu kaprysu. Co się stało, że jego patronus zmienił formę? Co się stało z Michaelem, którego znała?
To ostatnie pytanie szczególnie nie dawało jej spokoju.
― Pierwszy raz widzę tak wyraźnego patronusa ― mruknęła, ostrożnie wyciągając dłoń w stronę wilczego nosa, z początku nie dowierzając jego słowom. Dotknąć? Przecież to tylko kłąb świetlistej mgły, niematerialny czar, który…
Zdziwiła się jeszcze bardziej, kiedy poczuła pod palcami ciepłe futro; chciwie zanurzyła dłonie dalej. Zawsze miała słabość do psów i wyglądało na to, że ta słabość szybko objawiła się także w przypadku wilka. Niemal żałowała, kiedy zniknął za drzwiami, pozostawiając za sobą tylko wspomnienie, bliżej nieokreślone poczucie spokoju i rozpraszające się po gabinecie kłęby świetlistej mgły.
Co się stało, że patronus zmienił formę? Co się stało, kiedy wyjechał? Co się stało, kiedy wrócił? Co się stało, kiedy…
― Mój już nie ma formy ― szepnęła, chociaż wcale o to nie pytał. Jej lis zniknął tuż po tym, jak zginął Louis i teraz jedyne, co mogła z siebie wydusić, to jakieś bezkształtne kłęby mgły. Może po prostu nie miała już zbyt mocnych wspomnień: cały rok ‘54 z którego lubiła czerpać był splamiony bólem, podobnie jak pamięć o bracie. Dzieciństwo ― choć przyjemne i beztroskie ― nie było chyba wystarczająco silne.
Zbił ją z tropu najpierw patronusem, a teraz powrotem do tematu. Nie oczekiwała, że sam poruszy tę kwestię; sądziła, że jeśli sama nie zrobi pierwszego kroku, to będą się traktować milczeniem i samymi “cześć” do usranej śmierci.
Odetchnęła nieznacznie, chcąc oszczędzić sobie kolejnej eksplozji bólu w żebrach.
― Samą siebie trochę zaskoczyłam ― mruknęła, bawiąc się końcówką warkocza. ― To… powinnam to rozegrać inaczej. Na pewno nie po pijaku ― dodała ponuro. ― Ale chciałam ci powiedzieć odkąd spotkaliśmy się pod słupem. Wcześniej… wcześniej nie wiedziałam, że żyjesz. ― Uśmiechnęła się smutno; zielone oczy zaszkliły się, jakby samo przywołanie takiej ewentualności sprawiało jej straszny ból. ― A jeszcze wcześniej… ― znów wahanie, przedłużająca się cisza ― nie chciałam burzyć twojego spokoju. Wydawało mi się, że ułożyłeś sobie życie w Norwegii.
Oczywiście, że sprawdzała co jakiś czas, jak sobie radzi w nowym środowisku. Nie byłaby sobą, gdyby tego nie robiła.
Uśmiechnęła się znów, kiedy docenił jej szczerość, ale uśmiech zamarł na wargach w chwili w której wyczuła od niego… może nie kłamstwo, ale coś dziwnego. Oszukiwanie ludzi od zawsze było jej domeną, była na tym punkcie przeczulona, rozpoznawała nieumiejętnie ukryte skrępowanie, dzielne próby utrzymania kontaktu wzrokowego. Brakowało mu naturalności i swobody w tej sztuce, ale przecież nie tym się zajmował na co dzień.
Trochę doceniała, że próbował.
Trochę uważała, że jest coś niezaprzeczalnie uroczego w Michaelu próbującym na niej jej własnych sztuczek.
Zmrużyła miękko oczy, jak zadowolony kot; na wargach pojawił się dobrze mu znany, standardowy półuśmiech. Nie do końca flirciarski, nie do końca wesoły, nie do końca niewinny. Lata temu też próbował na niej kłamstwa, ale dlatego, że nie chciał jej martwić, chciał jej oszczędzić jakichś drastycznych szczegółów związanych ze wspólnym śledztwem.
Czego chciał jej oszczędzić tym razem?
Mgliście przypomniała sobie o ministerialnej teczce z jego nazwiskiem. Tej, której nigdy nie otworzyła; tej, która najprawdopodobniej zawierała odpowiedzi na jej pytania.
― Michael… ― zaczęła cicho. Po chwili ostrożnie nachyliła się do przodu, sięgnęła po jego dłoń, delikatnie przesunęła kciukiem po jej wierzchu. Chciała mu coś uświadomić, przypomnieć, ale żadne słowa nie brzmiały dość dobrze. ― W całym tym wojennym bagnie chciałabym, żebyś pamiętał, że jestem po twojej stronie. Zawsze byłam.
I bez względu na to, co przede mną ukrywasz ― zawsze będę.
Objęła go za szyję; palce mimowolnie musnęły ciepły kark w sposób daleki od czystej formalności. Znów zagryzła zęby ― jakkolwiek by jej nie złapał, bolało. Nie wiedziała, jak mocno stłukła sobie te nieszczęsne żebra, ale wyglądało na to, że sprawa była poważna, przynajmniej w tym momencie, przynajmniej dla niej. Trochę obawiała się tego, co powie uzdrowiciel; przymusowe wyłączenie z pracy na dłużej byłoby wyjątkowo nieznośną karą.
Trudno jej było go puścić. Nawet, kiedy czuła już pod tyłkiem twardy blat biurka, nawet kiedy naszła ją myśl, że już powinna, że nie może się go tak trzymać ― miała problem by zmusić ciało do posłuchu. Chciałaby, żeby jej nie usadził na tym biurku, żeby ją nadal trzymał blisko, przy sobie.
― Wybacz ― mruknęła, w końcu cofając ramiona, przypadkiem przesuwając opuszkami palców po jego szyi. ― Bark mi zdrętwiał i zesztywniał ― wyjaśniła płynnie, wygodnie zasłaniając się stanem zdrowia, nie chcąc przyznać się na głos do własnych pragnień.
Oparła się ostrożnie o ścianę, na chwilę przymknęła powieki, usiłując odgonić kolorowe plamki tańczące przed oczami. Chyba zbyt szybko poderwała się z tego krzesła i za bardzo zlekceważyła własny stan. Chyba na pewno.
Długo w tej pozycji nie wytrwała; musiała się ułożyć nieco inaczej, przechylić nieznacznie w bok, choć trochę odciążyć lewą stronę ciała, zanim cała zesztywnieje i zdrętwieje. Otworzyła oczy, kiedy padła inkantacja; nie spodziewała się, że będzie używał patronusa akurat teraz, do posłania wiadomości. Nie spodziewała się także, że zamiast pociesznego owczarka, tak dobrze jej przecież znanego, zobaczy rosłego wilka. Uniosła lekko brwi, zerknęła szybko najpierw na Michaela, potem na wilka, i znów na Michaela. Kiedy to się stało? Czemu? Zmiana formy przecież nie następowała ot tak, z powodu kaprysu. Co się stało, że jego patronus zmienił formę? Co się stało z Michaelem, którego znała?
To ostatnie pytanie szczególnie nie dawało jej spokoju.
― Pierwszy raz widzę tak wyraźnego patronusa ― mruknęła, ostrożnie wyciągając dłoń w stronę wilczego nosa, z początku nie dowierzając jego słowom. Dotknąć? Przecież to tylko kłąb świetlistej mgły, niematerialny czar, który…
Zdziwiła się jeszcze bardziej, kiedy poczuła pod palcami ciepłe futro; chciwie zanurzyła dłonie dalej. Zawsze miała słabość do psów i wyglądało na to, że ta słabość szybko objawiła się także w przypadku wilka. Niemal żałowała, kiedy zniknął za drzwiami, pozostawiając za sobą tylko wspomnienie, bliżej nieokreślone poczucie spokoju i rozpraszające się po gabinecie kłęby świetlistej mgły.
Co się stało, że patronus zmienił formę? Co się stało, kiedy wyjechał? Co się stało, kiedy wrócił? Co się stało, kiedy…
― Mój już nie ma formy ― szepnęła, chociaż wcale o to nie pytał. Jej lis zniknął tuż po tym, jak zginął Louis i teraz jedyne, co mogła z siebie wydusić, to jakieś bezkształtne kłęby mgły. Może po prostu nie miała już zbyt mocnych wspomnień: cały rok ‘54 z którego lubiła czerpać był splamiony bólem, podobnie jak pamięć o bracie. Dzieciństwo ― choć przyjemne i beztroskie ― nie było chyba wystarczająco silne.
Zbił ją z tropu najpierw patronusem, a teraz powrotem do tematu. Nie oczekiwała, że sam poruszy tę kwestię; sądziła, że jeśli sama nie zrobi pierwszego kroku, to będą się traktować milczeniem i samymi “cześć” do usranej śmierci.
Odetchnęła nieznacznie, chcąc oszczędzić sobie kolejnej eksplozji bólu w żebrach.
― Samą siebie trochę zaskoczyłam ― mruknęła, bawiąc się końcówką warkocza. ― To… powinnam to rozegrać inaczej. Na pewno nie po pijaku ― dodała ponuro. ― Ale chciałam ci powiedzieć odkąd spotkaliśmy się pod słupem. Wcześniej… wcześniej nie wiedziałam, że żyjesz. ― Uśmiechnęła się smutno; zielone oczy zaszkliły się, jakby samo przywołanie takiej ewentualności sprawiało jej straszny ból. ― A jeszcze wcześniej… ― znów wahanie, przedłużająca się cisza ― nie chciałam burzyć twojego spokoju. Wydawało mi się, że ułożyłeś sobie życie w Norwegii.
Oczywiście, że sprawdzała co jakiś czas, jak sobie radzi w nowym środowisku. Nie byłaby sobą, gdyby tego nie robiła.
Uśmiechnęła się znów, kiedy docenił jej szczerość, ale uśmiech zamarł na wargach w chwili w której wyczuła od niego… może nie kłamstwo, ale coś dziwnego. Oszukiwanie ludzi od zawsze było jej domeną, była na tym punkcie przeczulona, rozpoznawała nieumiejętnie ukryte skrępowanie, dzielne próby utrzymania kontaktu wzrokowego. Brakowało mu naturalności i swobody w tej sztuce, ale przecież nie tym się zajmował na co dzień.
Trochę doceniała, że próbował.
Trochę uważała, że jest coś niezaprzeczalnie uroczego w Michaelu próbującym na niej jej własnych sztuczek.
Zmrużyła miękko oczy, jak zadowolony kot; na wargach pojawił się dobrze mu znany, standardowy półuśmiech. Nie do końca flirciarski, nie do końca wesoły, nie do końca niewinny. Lata temu też próbował na niej kłamstwa, ale dlatego, że nie chciał jej martwić, chciał jej oszczędzić jakichś drastycznych szczegółów związanych ze wspólnym śledztwem.
Czego chciał jej oszczędzić tym razem?
Mgliście przypomniała sobie o ministerialnej teczce z jego nazwiskiem. Tej, której nigdy nie otworzyła; tej, która najprawdopodobniej zawierała odpowiedzi na jej pytania.
― Michael… ― zaczęła cicho. Po chwili ostrożnie nachyliła się do przodu, sięgnęła po jego dłoń, delikatnie przesunęła kciukiem po jej wierzchu. Chciała mu coś uświadomić, przypomnieć, ale żadne słowa nie brzmiały dość dobrze. ― W całym tym wojennym bagnie chciałabym, żebyś pamiętał, że jestem po twojej stronie. Zawsze byłam.
I bez względu na to, co przede mną ukrywasz ― zawsze będę.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Oplotła się ramionami mocno i na moment wrócił myślami do dawnej sypialni, do tego jak wziął Addę na ręce tamtej pierwszej nocy, gdy niby przypadkiem straciła równowagę. Wziął głęboki wdech, jakby chciał zatrzymać tamto wspomnienie, ale teraz było przesiąknięte zapachem spalenizny i krwi. Świadomością, że tym razem naprawdę straciła równowagę, że pewnie trzyma się go kurczowo żeby nie upaść, z bólu i bezradności.
(Wypuścił powietrze z płuc, gdy zsunęła dłonie i przesunęła palcami po jego karku, jak dawniej, ale może to przypadek, pamięć ciała? Nie dotykaj, mówił wszystkim, bo nie chciał się czuć jak dawniej, bo nic nie było jak dawniej - bo ilekroć czuł dotyk na lewym barku, tylekroć ten splatał się z fantomowym bólem.)
Ale teraz nie było źle, teraz po prostu niósł na ramionach ranną kobietę, a ona cofała ręce z jego szyi. I usprawiedliwiała się stanem zdrowia. Cofnął wzrok, speszony. W ostatniej kłótni przekraczała granice, prowokowała, zawsze była uparta - chyba nie spodziewał się, że naprawdę uszanuje jego życzenie, że od teraz będzie tłumaczyć się z każdego przypadkowego gestu.
Nie chciał tak jej spłoszyć, choć przecież wtedy chciał ją spłoszyć.
-Nic się nie stało. - wymamrotał, myśląc, że w istocie nie stało się nic.
Uśmiechnął się, wreszcie, z odruchową dumą. Gdzieś z tyłu głowy przemknęła myśl, że Adda pamięta innego patronusa, ale optymistycznie założył, że zdziwił ją nie tylko nowy kształt, ale nowa moc tego. Światło tak geste, że aż materialne. Chyba podświadomie bał się, że nadal jest obrażona, że uparcie będzie trzymać się na dystans - więc z ciepłą satysfakcją obserwował, jak zanurza palce w miękkim futrze. Nie mógł się na nią gniewać, nie mógł myśleć o przeszłości ani o ostatniej kłótni - nie teraz, gdy był przesycony magią pozytywnych wspomnień, a patronus wciąż jaśniał tuż obok.
Nie wiedział nawet, kiedy rozciągnął usta w uśmiechu - ciepłym, jak za dawnych czasów. Połączonym z dumnym uniesieniem podbródka, satysfakcją z doskonale opanowanego zaklęcia.
-Opanowałem go niedawno. - pochwalił się z fałszywą skromnością. -Wrogowie nie wiedzą - nie wszyscy, pewnie część widziała już nietypowe patronusy, ale Michael monitorował publikacje w oficjalnych gazetach, ogół społeczeństwa jeszcze nic o tym nie wiedział -ale to zaklęcie ma głęboką moc, podejrzewam, że jeszcze głębszą. - dodał. Mógłby mówić dalej, o patronusach zdolnych spopielić inferiusy albo leczyć obrażenia - ale to nie były jego osiągnięcia, widział je tylko u innych Zakonników, więc pragnienie pochwalenia się było mniejsze.
-Twój... - wyrwało mu się, z zaskoczeniem. Patronus zniknął na korytarzu, zabierając ze sobą część ciepła. Słowa Addy zmyły uśmiech z twarzy Tonksa. -Powinnaś poćwiczyć - w różnych miejscach kraju nadal kłębią się dementory, widziałem jak rzucały się na niewinnych - jego zdaniem, może mieli niewłaściwe papiery... -ludzi... - stwierdził jakże empatycznie, z kiepsko maskowaną zawodową troską.
Mocniej chwycił się za łokieć, jakby chcąc się odgrodzić od niewygodnego tematu, przygotować do kolejnej połowicznej prawdy.
-W sensie, da się ją odzyskać. Formę, nawet gdy jakiś czas jest tylko mgłą. Wiem, co mówię... - wyrzucił z siebie prędko. Przemyślane kłamstwa były jednym, nerwowa naprawa wydźwięku własnych słów - czymś drugim. -...gdybyś potrzebowała porady. - nie zaoferował tej porady nieproszony, może naprawdę się zmienił. Myślał, że nowy Michael ma same wady, ale zdołał samemu rozpocząć temat związany z emocjami, w dodatku trudnymi.
Rozegrać. Uśmiechnął się gorzko.
-To nigdy nie była gra. - przypomniał, ale tym razem bez śladu pretensji. Nie dla mnie. Spojrzał na nią z ukosa. -Spokojnie, nawet w pubie jesteś... elokwentna. - wszystko zrozumiałem, po prostu nie chciałem myśleć, czuć, rozmawiać.
Jasne oczy złagodniały. Czuł się dziś tak samo, czekając na wieści od demimozów.
-Ja dzisiaj też... - nie wiedział co zrobić z rękami, bawił się chwilę mankietem. Potem oparł dłoń o stół, zabębnił palcami w blat. -Nie wiedziałem, co z tobą, z demimozami. Żyjemy, ale każdy dzień może być ostatnim. - stwierdził pragmatycznie. Rok temu wpadł na przyjaciółkę z nastoletnich lat - gdy powiedział jej coś podobnego, uznała go za bezdusznego. Odepchnął tą myśl, kontynuował. Pragmatycznie...? -Jeśli... bo... - brawo, elokwentnie. Nie mógł zresztą patrzeć w jej szkliste oczy. -...wiesz, nie ma sensu, znaczy dla mnie nie ma... Ja nie chciałbym, żeby tamte słowa były naszym ostatnim wspomnieniem. - zaproponował roślinie doniczkowej, która była bardzo wdzięcznym słuchaczem poważniejszych wyznań. Rozkojarzony ciężarem własnych słów, poczuł się całkowicie zbity z tropu kolejnym stwierdzeniem.
Parsknął śmiechem. Nieprzyjemnym, gorzkim, ale niewymierzonym w Addę - spoglądał wciąż na roślinę, może pochłonięty wspomnieniami.
-Ułożyć ży... - powtórzył z niedowierzaniem. -Nie, nie ułożyłem sobie życia w Norwegii. - westchnął z goryczą, z całym ciężarem nienawiści do tamtego wyjazdu, który zniszczył mu życie.
Wyprostował się, musiał zmienić temat, jak najprędzej.
-Ale gdybym je ułożył... - przechylił głowę, spojrzał wreszcie wprost na nią. -...składałabyś podobne wyznania mężczyźnie o ułożonym życiu? No proszę, alkohol jednak na coś wpłynął. - uśmiechnął się szelmowsko.
To tylko niewinne żarty.
Uśmiech napotkał półuśmiech, dłoń zetknęła się z dłonią.
Tym razem jej nie cofnął.
-Wiem, Adda. - mruknął, zadowolony z faktu, że już nie był panem Tonksem.
Ich strona była jedna. Aurorzy, Demimozy, rebelianci.
Tak najlepiej o tym myśleć, tak jest swobodniej.
Zerknął w stronę drzwi.
-Jak ból? Odpocznij dzisiaj, dopilnuję, żeby Carter zajął się akcją. - Carter, nie on. Gdyby nie zaplanowali pierwszego uderzenia na pieprzoną pełnię, gdyby nie musiał oddać Carterowi decyzji o zmianie planów, gdyby był normalny - mógłby dopaść tych szmalcowników, spojrzeć im w oczy. Gdyby, gdyby, gdyby.
(Wypuścił powietrze z płuc, gdy zsunęła dłonie i przesunęła palcami po jego karku, jak dawniej, ale może to przypadek, pamięć ciała? Nie dotykaj, mówił wszystkim, bo nie chciał się czuć jak dawniej, bo nic nie było jak dawniej - bo ilekroć czuł dotyk na lewym barku, tylekroć ten splatał się z fantomowym bólem.)
Ale teraz nie było źle, teraz po prostu niósł na ramionach ranną kobietę, a ona cofała ręce z jego szyi. I usprawiedliwiała się stanem zdrowia. Cofnął wzrok, speszony. W ostatniej kłótni przekraczała granice, prowokowała, zawsze była uparta - chyba nie spodziewał się, że naprawdę uszanuje jego życzenie, że od teraz będzie tłumaczyć się z każdego przypadkowego gestu.
Nie chciał tak jej spłoszyć, choć przecież wtedy chciał ją spłoszyć.
-Nic się nie stało. - wymamrotał, myśląc, że w istocie nie stało się nic.
Uśmiechnął się, wreszcie, z odruchową dumą. Gdzieś z tyłu głowy przemknęła myśl, że Adda pamięta innego patronusa, ale optymistycznie założył, że zdziwił ją nie tylko nowy kształt, ale nowa moc tego. Światło tak geste, że aż materialne. Chyba podświadomie bał się, że nadal jest obrażona, że uparcie będzie trzymać się na dystans - więc z ciepłą satysfakcją obserwował, jak zanurza palce w miękkim futrze. Nie mógł się na nią gniewać, nie mógł myśleć o przeszłości ani o ostatniej kłótni - nie teraz, gdy był przesycony magią pozytywnych wspomnień, a patronus wciąż jaśniał tuż obok.
Nie wiedział nawet, kiedy rozciągnął usta w uśmiechu - ciepłym, jak za dawnych czasów. Połączonym z dumnym uniesieniem podbródka, satysfakcją z doskonale opanowanego zaklęcia.
-Opanowałem go niedawno. - pochwalił się z fałszywą skromnością. -Wrogowie nie wiedzą - nie wszyscy, pewnie część widziała już nietypowe patronusy, ale Michael monitorował publikacje w oficjalnych gazetach, ogół społeczeństwa jeszcze nic o tym nie wiedział -ale to zaklęcie ma głęboką moc, podejrzewam, że jeszcze głębszą. - dodał. Mógłby mówić dalej, o patronusach zdolnych spopielić inferiusy albo leczyć obrażenia - ale to nie były jego osiągnięcia, widział je tylko u innych Zakonników, więc pragnienie pochwalenia się było mniejsze.
-Twój... - wyrwało mu się, z zaskoczeniem. Patronus zniknął na korytarzu, zabierając ze sobą część ciepła. Słowa Addy zmyły uśmiech z twarzy Tonksa. -Powinnaś poćwiczyć - w różnych miejscach kraju nadal kłębią się dementory, widziałem jak rzucały się na niewinnych - jego zdaniem, może mieli niewłaściwe papiery... -ludzi... - stwierdził jakże empatycznie, z kiepsko maskowaną zawodową troską.
Mocniej chwycił się za łokieć, jakby chcąc się odgrodzić od niewygodnego tematu, przygotować do kolejnej połowicznej prawdy.
-W sensie, da się ją odzyskać. Formę, nawet gdy jakiś czas jest tylko mgłą. Wiem, co mówię... - wyrzucił z siebie prędko. Przemyślane kłamstwa były jednym, nerwowa naprawa wydźwięku własnych słów - czymś drugim. -...gdybyś potrzebowała porady. - nie zaoferował tej porady nieproszony, może naprawdę się zmienił. Myślał, że nowy Michael ma same wady, ale zdołał samemu rozpocząć temat związany z emocjami, w dodatku trudnymi.
Rozegrać. Uśmiechnął się gorzko.
-To nigdy nie była gra. - przypomniał, ale tym razem bez śladu pretensji. Nie dla mnie. Spojrzał na nią z ukosa. -Spokojnie, nawet w pubie jesteś... elokwentna. - wszystko zrozumiałem, po prostu nie chciałem myśleć, czuć, rozmawiać.
Jasne oczy złagodniały. Czuł się dziś tak samo, czekając na wieści od demimozów.
-Ja dzisiaj też... - nie wiedział co zrobić z rękami, bawił się chwilę mankietem. Potem oparł dłoń o stół, zabębnił palcami w blat. -Nie wiedziałem, co z tobą, z demimozami. Żyjemy, ale każdy dzień może być ostatnim. - stwierdził pragmatycznie. Rok temu wpadł na przyjaciółkę z nastoletnich lat - gdy powiedział jej coś podobnego, uznała go za bezdusznego. Odepchnął tą myśl, kontynuował. Pragmatycznie...? -Jeśli... bo... - brawo, elokwentnie. Nie mógł zresztą patrzeć w jej szkliste oczy. -...wiesz, nie ma sensu, znaczy dla mnie nie ma... Ja nie chciałbym, żeby tamte słowa były naszym ostatnim wspomnieniem. - zaproponował roślinie doniczkowej, która była bardzo wdzięcznym słuchaczem poważniejszych wyznań. Rozkojarzony ciężarem własnych słów, poczuł się całkowicie zbity z tropu kolejnym stwierdzeniem.
Parsknął śmiechem. Nieprzyjemnym, gorzkim, ale niewymierzonym w Addę - spoglądał wciąż na roślinę, może pochłonięty wspomnieniami.
-Ułożyć ży... - powtórzył z niedowierzaniem. -Nie, nie ułożyłem sobie życia w Norwegii. - westchnął z goryczą, z całym ciężarem nienawiści do tamtego wyjazdu, który zniszczył mu życie.
Wyprostował się, musiał zmienić temat, jak najprędzej.
-Ale gdybym je ułożył... - przechylił głowę, spojrzał wreszcie wprost na nią. -...składałabyś podobne wyznania mężczyźnie o ułożonym życiu? No proszę, alkohol jednak na coś wpłynął. - uśmiechnął się szelmowsko.
To tylko niewinne żarty.
Uśmiech napotkał półuśmiech, dłoń zetknęła się z dłonią.
Tym razem jej nie cofnął.
-Wiem, Adda. - mruknął, zadowolony z faktu, że już nie był panem Tonksem.
Ich strona była jedna. Aurorzy, Demimozy, rebelianci.
Tak najlepiej o tym myśleć, tak jest swobodniej.
Zerknął w stronę drzwi.
-Jak ból? Odpocznij dzisiaj, dopilnuję, żeby Carter zajął się akcją. - Carter, nie on. Gdyby nie zaplanowali pierwszego uderzenia na pieprzoną pełnię, gdyby nie musiał oddać Carterowi decyzji o zmianie planów, gdyby był normalny - mógłby dopaść tych szmalcowników, spojrzeć im w oczy. Gdyby, gdyby, gdyby.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Słońce wlało się pasmami do aurorskiego gabinetu, wypełniło przestrzeń miodowym blaskiem. Cienie wydłużyły się nieco, pogłębiły szczeliny szuflad, komód i szafek. Rozmyty horyzont za oknem nasiąkł inkaustem, zwiastując nadejście wieczorowej pory.
Przez ten jeden moment ― wyrwaną wojennej rzeczywistości chwilę ― znowu go widziała. Michaela Tonksa z Londynu, swojego złotego lwa. Z dumnym uśmiechem, błyskiem w oczach, nieco uniesioną głową. Oddanego pracy, chętnie chodzącego do różnych pubów i na potańcówki, łatwo nawiązującego znajomości; wesołego, cholernie ambitnego, namiętnego, może czasem nieco naiwnego i prostolinijnego.
Przez ten jeden moment miała nadzieję, że wrócił. Że pojawił się tutaj dla niej, że cokolwiek by się nie działo ― jakoś sobie poradzą. Razem.
Przez ten jeden moment jego twarz, ozłocona blaskiem zachodzącego słońca, wydawała się absurdalnie przystojna.
― Co…? ― wydusiła z siebie, kiedy jego uśmiech zniknął wraz z patronusem. Zamrugała szybko, umiejętnie maskując rozproszenie, skupiła się na tym, co przed chwilą do niej mówił. Ach tak, patronusy i zanik formy w przypadku jej lisa.
Odetchnęła nieznacznie, poprawiła się na biurku. Zaryzykowała szybkie spojrzenie w jego stronę, ale tamten moment minął, zniknął, razem z jej londyńskim złotym lwem. Westchnęła cicho, lekko, z żalem.
― Wiesz… zastanawiałam się nad tym od naszej misji w Grimsby i chciałam spytać, czy mógłbyś mi pomóc z urokami. Albo z obroną przed czarną magią. Dotychczas… ― sięgnęła dłonią karku, ucisnęła go palcami, usiłując rozluźnić spięty, kłujący mięsień ― …jakoś sobie radziłam bez zaawansowanej znajomości tych dziedzin. Ale czasy są, jakie są; nieprzewidywalne i trudne. ― Nieśmiało podniosła na niego spojrzenie, uśmiechnęła się krótko. ― A w tych dwóch kwestiach chyba nie ufam nikomu bardziej niż tobie.
Nawet trochę żałowała, że nie ćwiczyła zaklęć defensywnych wcześniej, zanim to wszystko eskalowało, zanim zdecydowała się dołączyć do rebelii. Czasem, z perspektywy czasu, nie rozumiała swoich decyzji i zachowań, wydawały jej się nieprzemyślane, a przecież nie powinna wszystkiego tłumaczyć zamiłowaniem do ryzyka i uzależnieniem od adrenaliny.
Obserwowała go, kiedy zszedł na temat ich ostatniego, dość nieprzyjemnego, spotkania; usiłowała wyłapać to, czego jej nie mówi, sprawdzić, czy jego wypowiedzi mają jakieś drugie dno. Uniosła nieznacznie brwi, kiedy padło to o ostatnim wspomnieniu.
Czy on naprawdę miał na myśli, to co powiedział? Czy to efekt skrępowania, niewłaściwego doboru słów?...
― Gorzka prawda naszych czasów ― mruknęła. Nie było nic bezdusznego w jego słowach, były po prostu prawdziwe. Bolesne i budzące niepokój, może sprzeciw, ale prawdziwe. Nikt nie wiedział, ile czasu mu zostało, a w wojennej rzeczywistości było o wiele łatwiej o śmierć, niż w czasach pokoju.
― Całkiem przyjemnie się nam teraz rozmawia, prawda? ― spytała spokojnie, patrząc na niego spod oka, lekko uśmiechnięta. ― Więc już mamy jedno wspomnienie do przodu, szanowny panie aurorze. Ale… ― krótkie zawahanie; nie spłoszy się? ― …ale gdybyś kiedyś miał za dużo czasu wolnego, to chętnie wezmę udział w tworzeniu nowych. Możemy poszukać drugiej budki z kawą, nie wierzę, że w Plymouth byłaby tylko jedna ― dodała, uśmiechając się szerzej, weselej, kompletnie ignorując ból obitej wargi.
Dodała kolejny fakt do swojej długiej listy rzeczy, które zdążyła od niego wyciągnąć. Bardzo ostra reakcja, kiedy zdjęła mu pyłek z lewego ramienia, fakt, że najprawdopodobniej i jego patronus stracił formę (a na pewno ją zmienił), ogólna utrata formy i zmiana charakteru; to, że nie ułożył sobie w Norwegii życia, choć to prychnięcie sugerowało, jakby chciał. Jakby próbował.
Utrzymała uśmiech na wargach, choć na samą myśl, że mogłoby mu się to udać, czuła niewysłowiony żal i smutek.
― Jeśli hipotetyczny mężczyzna ― podjęła po chwili namysłu ― byłby faktycznie szczęśliwy w swoim poukładanym życiu, to bym się nie mieszała, bo zależałoby mi na szczęściu naszego hipotetycznego mężczyzny. Ale z drugiej strony, gdyby dotarły do mnie wieści, że niestety fortuna mu nie dopisała… ― Wzruszyła niewinnie ramionami i zaraz tego pożałowała; skrzywiła się, złapała za bark. ― Może wyznania brzmiałyby inaczej. Może zachowałabym się inaczej. Kto wie, co bym zrobiła ― przechyliła głowę, jasny lok osunął się na jej czoło ― przecież według powszechnej opinii jestem nieobliczalna.
― Nie powiem, żebym czuła się najlepiej w życiu ― zażartowała znowu; humor, mimo zmęczenia i ran, zdawał się jej dopisywać. ― Napierdalają mnie mięśnie i kości, o których nawet nie miałam pojęcia do dnia dzisiejszego. Ten twój patronus… ― powiodła spojrzeniem w stronę drzwi, bezwiednie mocniej zacisnęła palce na jego dłoni, jakby obawiała się, że zaraz ją cofnie. ― Jakoś… nie wiem… teraz jest mi za spokojnie, jakby ból zszedł na dalszy plan. I chce mi się spać.
Przez ten jeden moment ― wyrwaną wojennej rzeczywistości chwilę ― znowu go widziała. Michaela Tonksa z Londynu, swojego złotego lwa. Z dumnym uśmiechem, błyskiem w oczach, nieco uniesioną głową. Oddanego pracy, chętnie chodzącego do różnych pubów i na potańcówki, łatwo nawiązującego znajomości; wesołego, cholernie ambitnego, namiętnego, może czasem nieco naiwnego i prostolinijnego.
Przez ten jeden moment miała nadzieję, że wrócił. Że pojawił się tutaj dla niej, że cokolwiek by się nie działo ― jakoś sobie poradzą. Razem.
Przez ten jeden moment jego twarz, ozłocona blaskiem zachodzącego słońca, wydawała się absurdalnie przystojna.
― Co…? ― wydusiła z siebie, kiedy jego uśmiech zniknął wraz z patronusem. Zamrugała szybko, umiejętnie maskując rozproszenie, skupiła się na tym, co przed chwilą do niej mówił. Ach tak, patronusy i zanik formy w przypadku jej lisa.
Odetchnęła nieznacznie, poprawiła się na biurku. Zaryzykowała szybkie spojrzenie w jego stronę, ale tamten moment minął, zniknął, razem z jej londyńskim złotym lwem. Westchnęła cicho, lekko, z żalem.
― Wiesz… zastanawiałam się nad tym od naszej misji w Grimsby i chciałam spytać, czy mógłbyś mi pomóc z urokami. Albo z obroną przed czarną magią. Dotychczas… ― sięgnęła dłonią karku, ucisnęła go palcami, usiłując rozluźnić spięty, kłujący mięsień ― …jakoś sobie radziłam bez zaawansowanej znajomości tych dziedzin. Ale czasy są, jakie są; nieprzewidywalne i trudne. ― Nieśmiało podniosła na niego spojrzenie, uśmiechnęła się krótko. ― A w tych dwóch kwestiach chyba nie ufam nikomu bardziej niż tobie.
Nawet trochę żałowała, że nie ćwiczyła zaklęć defensywnych wcześniej, zanim to wszystko eskalowało, zanim zdecydowała się dołączyć do rebelii. Czasem, z perspektywy czasu, nie rozumiała swoich decyzji i zachowań, wydawały jej się nieprzemyślane, a przecież nie powinna wszystkiego tłumaczyć zamiłowaniem do ryzyka i uzależnieniem od adrenaliny.
Obserwowała go, kiedy zszedł na temat ich ostatniego, dość nieprzyjemnego, spotkania; usiłowała wyłapać to, czego jej nie mówi, sprawdzić, czy jego wypowiedzi mają jakieś drugie dno. Uniosła nieznacznie brwi, kiedy padło to o ostatnim wspomnieniu.
Czy on naprawdę miał na myśli, to co powiedział? Czy to efekt skrępowania, niewłaściwego doboru słów?...
― Gorzka prawda naszych czasów ― mruknęła. Nie było nic bezdusznego w jego słowach, były po prostu prawdziwe. Bolesne i budzące niepokój, może sprzeciw, ale prawdziwe. Nikt nie wiedział, ile czasu mu zostało, a w wojennej rzeczywistości było o wiele łatwiej o śmierć, niż w czasach pokoju.
― Całkiem przyjemnie się nam teraz rozmawia, prawda? ― spytała spokojnie, patrząc na niego spod oka, lekko uśmiechnięta. ― Więc już mamy jedno wspomnienie do przodu, szanowny panie aurorze. Ale… ― krótkie zawahanie; nie spłoszy się? ― …ale gdybyś kiedyś miał za dużo czasu wolnego, to chętnie wezmę udział w tworzeniu nowych. Możemy poszukać drugiej budki z kawą, nie wierzę, że w Plymouth byłaby tylko jedna ― dodała, uśmiechając się szerzej, weselej, kompletnie ignorując ból obitej wargi.
Dodała kolejny fakt do swojej długiej listy rzeczy, które zdążyła od niego wyciągnąć. Bardzo ostra reakcja, kiedy zdjęła mu pyłek z lewego ramienia, fakt, że najprawdopodobniej i jego patronus stracił formę (a na pewno ją zmienił), ogólna utrata formy i zmiana charakteru; to, że nie ułożył sobie w Norwegii życia, choć to prychnięcie sugerowało, jakby chciał. Jakby próbował.
Utrzymała uśmiech na wargach, choć na samą myśl, że mogłoby mu się to udać, czuła niewysłowiony żal i smutek.
― Jeśli hipotetyczny mężczyzna ― podjęła po chwili namysłu ― byłby faktycznie szczęśliwy w swoim poukładanym życiu, to bym się nie mieszała, bo zależałoby mi na szczęściu naszego hipotetycznego mężczyzny. Ale z drugiej strony, gdyby dotarły do mnie wieści, że niestety fortuna mu nie dopisała… ― Wzruszyła niewinnie ramionami i zaraz tego pożałowała; skrzywiła się, złapała za bark. ― Może wyznania brzmiałyby inaczej. Może zachowałabym się inaczej. Kto wie, co bym zrobiła ― przechyliła głowę, jasny lok osunął się na jej czoło ― przecież według powszechnej opinii jestem nieobliczalna.
― Nie powiem, żebym czuła się najlepiej w życiu ― zażartowała znowu; humor, mimo zmęczenia i ran, zdawał się jej dopisywać. ― Napierdalają mnie mięśnie i kości, o których nawet nie miałam pojęcia do dnia dzisiejszego. Ten twój patronus… ― powiodła spojrzeniem w stronę drzwi, bezwiednie mocniej zacisnęła palce na jego dłoni, jakby obawiała się, że zaraz ją cofnie. ― Jakoś… nie wiem… teraz jest mi za spokojnie, jakby ból zszedł na dalszy plan. I chce mi się spać.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Srebrna poświata patronusa odbijała się w jasnym warkoczu Addy, by chwilę później zlać się z ciepłym światłem zachodzącego słońca. Wzrok zatrzymał się na moment na jej rzęsach, potem ustach, omijając zaschniętą krew na warkoczu i ciemne plamy na kurtce. Bez makijażu i starannej fryzury nie wyglądała tak jak zwykle w pracy, ale lubił taką Addę, o poranku, we własnym mieszkaniu. Kiedyś myślał, że taka była jego Adda, ale wciąż miał mętlik w głowie. Dysonans kładł się cieniem na wspomnieniach, które w 1954 roku wydawały się piękne i proste. Spędził miesiące, lata, na pogodzeniu się z myślą, że to co zdawało się czymś prawdziwym było tylko okrutną grą. A gdy rozwiała tamtą iluzję, wciąż pozostała świadomość, że dzielił ją z innym mężczyzną - porywczym i okrutnym.
Że nie umiał jej pomóc, że nic nie zauważył. Wyrzuty sumienia wciąż paliły, nierozwiązane. Smutek mieszał się ze złością, z bezsilnością, nie mógł przecież cofnąć czasu.
Do tamtego styczniowego wieczoru. Wmawiał sobie, że wojna wciąż by ich dopadła, że tak czy siak nie zaznaliby szczęścia i spokoju, ale umysł i tak błądził po alternatywnych ścieżkach. W tych mglistych (zawsze je od siebie odpędzał) wyobrażeniach, nigdy nie zaogniał sytuacji, nigdy nie przegrywał pojedynku, nigdy nie tracił pracy z powodu stracenia kontroli przy policjancie i zbyt niecierpliwego zbierania dowodów. Igor zawsze znikał, a Adda była bezpieczna. Dostrzegał, że jego wyobraźnia działa zresztą inaczej niż umysł jej złotego lwa, że w hipotezy o alternatywnej przeszłości zakradają się mściwość i gniew i przemoc, które były tamtemu obce.
Najprościej byłoby pewnie nie myśleć już o przeszłości, nie składać Addy z fragmentów sprzecznych wspomnień, po prostu poznać ją od nowa. Ale wtedy ona musiałaby poznać jego, a tego już nie chciał - wolał, by tamten zakorzenił się w jej głowie, może wolał nawet żeby któraś z nocy w 1954 była jej ostatnim wspomnieniem. Nie kłótnia, nie zmęczony człowiek z twarzą poszarzałą po pełni.
Najprostszy byłby pewnie uprzejmy dystans - nie ten, który zbudował złośliwie pod barem, a jakiś... naturalny.
Zaczęli jednak rozmawiać, ona zaczęła pytać, a on nie umiał odmawiać - nie w sprawach zawodowych, w kwestiach bezpieczeństwa.
-Jasne. - odpowiedział od razu. -Sam nieco zaniedbałem podstawy transmutacji, nie ma problemu. - wzruszył ramionami. Nieco to mało powiedziane, niedawno nie był nawet w stanie ocieplić temperatury w pokoju.
Łagodny głos ocieplił nieco niezręczność nowego tematu rozmowy - czy mu się zdawało, czy poweselała?
-Prawda. - kolejne propozycja, nieśmiała, ale i tak zaskakująca.
Najpierw wmawiał sobie, że razem pracują. Potem - że po prostu chciała naprostować wcześniejsze kłamstwa, że jego reakcja ugodziła w jej dumę i może sumienie, nic więcej. Podczas cichych dni nie musiał sobie nic wmawiać, nad niczym się zastanawiać.
A teraz...
O co chodzi, Adda, chcesz być przyjaciółmi? - myśl kpiąca, drwiąca, nieco okrutna. Zdusił ją w zarodku.
-Jeśli będziemy mieli czas... - odpowiedział wymijająco, ciężar niewypowiedzianych sekretów zdawał się coraz dotkliwszy. Na lekcji uroków można uciec od rozmowy w działanie, przy kawie... przy kawie trzeba mówić, trzeba myśleć. Nie myślał o tym, że i tak uzależnił się od kawy w Plymouth - jedynym miejscu, gdzie mógł ją dostać bez problemu. Że Adda i tak go odnajdzie w mieście, jeśli będzie chciała.
Chyba się speszył. I chyba, wbrew własnym postanowieniom i zakłopotaniu i wątpliwościom, i tak zaczęli flirtować.
-Jesteś i zawsze byłaś. - przyznał, uśmiech wciąż błąkał się na wargach. Spojrzenie przesunęło się po loku na czole, prawe ramię drgnęło jakby chciał go odgarnąć, ale ostatecznie zmienił zdanie, nie wypadało.
Poza tym, była ranna, zmęczona. Wtedy mówi się różne rzeczy.
Nie cofał za to lewej ręki. Jej dłoń była ciepła, w pokoju też zrobiło się jakoś cieplej.
-Zaraz ktoś powinien przyjść, ktoś kto umie rzucać zaklęcia przeciwbólowe. - zapewnił od razu, słysząc o bólu. -Nie musisz zabawiać mnie rozmową, wiesz? - przechylił lekko głowę w jej stronę. To zdrowi konwersowali z rannymi, nie odwrotnie. -Możesz po prostu odpocząć, poczekam tu z tobą.
Może mogłaby nawet oprzeć głowę na jego lewym barku, może i jego patronus uspokoił.
Że nie umiał jej pomóc, że nic nie zauważył. Wyrzuty sumienia wciąż paliły, nierozwiązane. Smutek mieszał się ze złością, z bezsilnością, nie mógł przecież cofnąć czasu.
Do tamtego styczniowego wieczoru. Wmawiał sobie, że wojna wciąż by ich dopadła, że tak czy siak nie zaznaliby szczęścia i spokoju, ale umysł i tak błądził po alternatywnych ścieżkach. W tych mglistych (zawsze je od siebie odpędzał) wyobrażeniach, nigdy nie zaogniał sytuacji, nigdy nie przegrywał pojedynku, nigdy nie tracił pracy z powodu stracenia kontroli przy policjancie i zbyt niecierpliwego zbierania dowodów. Igor zawsze znikał, a Adda była bezpieczna. Dostrzegał, że jego wyobraźnia działa zresztą inaczej niż umysł jej złotego lwa, że w hipotezy o alternatywnej przeszłości zakradają się mściwość i gniew i przemoc, które były tamtemu obce.
Najprościej byłoby pewnie nie myśleć już o przeszłości, nie składać Addy z fragmentów sprzecznych wspomnień, po prostu poznać ją od nowa. Ale wtedy ona musiałaby poznać jego, a tego już nie chciał - wolał, by tamten zakorzenił się w jej głowie, może wolał nawet żeby któraś z nocy w 1954 była jej ostatnim wspomnieniem. Nie kłótnia, nie zmęczony człowiek z twarzą poszarzałą po pełni.
Najprostszy byłby pewnie uprzejmy dystans - nie ten, który zbudował złośliwie pod barem, a jakiś... naturalny.
Zaczęli jednak rozmawiać, ona zaczęła pytać, a on nie umiał odmawiać - nie w sprawach zawodowych, w kwestiach bezpieczeństwa.
-Jasne. - odpowiedział od razu. -Sam nieco zaniedbałem podstawy transmutacji, nie ma problemu. - wzruszył ramionami. Nieco to mało powiedziane, niedawno nie był nawet w stanie ocieplić temperatury w pokoju.
Łagodny głos ocieplił nieco niezręczność nowego tematu rozmowy - czy mu się zdawało, czy poweselała?
-Prawda. - kolejne propozycja, nieśmiała, ale i tak zaskakująca.
Najpierw wmawiał sobie, że razem pracują. Potem - że po prostu chciała naprostować wcześniejsze kłamstwa, że jego reakcja ugodziła w jej dumę i może sumienie, nic więcej. Podczas cichych dni nie musiał sobie nic wmawiać, nad niczym się zastanawiać.
A teraz...
O co chodzi, Adda, chcesz być przyjaciółmi? - myśl kpiąca, drwiąca, nieco okrutna. Zdusił ją w zarodku.
-Jeśli będziemy mieli czas... - odpowiedział wymijająco, ciężar niewypowiedzianych sekretów zdawał się coraz dotkliwszy. Na lekcji uroków można uciec od rozmowy w działanie, przy kawie... przy kawie trzeba mówić, trzeba myśleć. Nie myślał o tym, że i tak uzależnił się od kawy w Plymouth - jedynym miejscu, gdzie mógł ją dostać bez problemu. Że Adda i tak go odnajdzie w mieście, jeśli będzie chciała.
Chyba się speszył. I chyba, wbrew własnym postanowieniom i zakłopotaniu i wątpliwościom, i tak zaczęli flirtować.
-Jesteś i zawsze byłaś. - przyznał, uśmiech wciąż błąkał się na wargach. Spojrzenie przesunęło się po loku na czole, prawe ramię drgnęło jakby chciał go odgarnąć, ale ostatecznie zmienił zdanie, nie wypadało.
Poza tym, była ranna, zmęczona. Wtedy mówi się różne rzeczy.
Nie cofał za to lewej ręki. Jej dłoń była ciepła, w pokoju też zrobiło się jakoś cieplej.
-Zaraz ktoś powinien przyjść, ktoś kto umie rzucać zaklęcia przeciwbólowe. - zapewnił od razu, słysząc o bólu. -Nie musisz zabawiać mnie rozmową, wiesz? - przechylił lekko głowę w jej stronę. To zdrowi konwersowali z rannymi, nie odwrotnie. -Możesz po prostu odpocząć, poczekam tu z tobą.
Może mogłaby nawet oprzeć głowę na jego lewym barku, może i jego patronus uspokoił.
Can I not save one
from the pitiless wave?
― Zatem umowa ― mruknęła. Po chwili wahania wyciągnęła do niego wolną rękę, by przypieczętować nowy układ. ― Transmutacja za obronę. Chociaż, powiem ci, wyszłam na tym zdecydowanie lepiej, bo mogę cię męczyć w dwóch dziedzinach.
Łatwo jej było rozmawiać i żartować, bo lubiła to robić. Lubiła, kiedy nastrój pozostawał lekki, kiedy miała dość miejsca na sianie niedopowiedzeń, może pozostawienie tu i ówdzie dwuznacznych stwierdzeń. Lubiła mówić prosto, swobodnie, bo na co dzień musiała pilnować każdego słowa i każdego uśmiechu, dokładnie przeanalizować korzyści i straty, wyciągnąć z rozmówcy wszystko to, co się da, a to, czego się nie da, zostawić na potem, na kolejną rundę.
Łatwo jej było z nim rozmawiać, bo gdzieś w głębi ducha czuła, że w jego towarzystwie może się nie pilnować. Że nie musi się oglądać przez ramię, pilnować słów i etykiety. Że może się zapomnieć i nic się z tego tytułu nie stanie.
Że w końcu, po tylu latach, może być po prostu Adrianą.
― Jeśli będziemy mieli czas ― potaknęła wesoło, nie wymagając od niego niczego więcej. W porównaniu do poprzednich rozmów i tak zrobili znaczące postępy, w końcu udało im się dojść do jakiegoś porozumienia, odnaleźć namiastkę spokoju. Nie zamierzała go naciskać po więcej.
― Przyjmuję to jako komplement ― odparła, choć poprzednia wesołość gdzieś przygasła, głównie z powodu narastającej ochoty na sen, ogólnego wyczerpania. Od kiedy Michael przywołał patronusa, czuła dziwny, przyjemny spokój przez który coraz trudniej było jej utrzymać proste plecy.
― Cierpliwie czekam. Obiecuję, że będę potulna, jak kocię ― kolejne senne mruknięcie, teraz obserwowała go spod półprzymkniętych powiek. Walczyła ze zmęczeniem, trzymała się przytomności, ale nawet ślepy zobaczyłby, jak bardzo przegrywa tę walkę.
― Nie zabawiam cię… Po prostu lubię z tobą rozmawiać. Zawsze lubiłam… ― Jej głos coraz bardziej cichł i słabł, myśli rozlały się w bezkształtną masę. Nawet nie zauważyła, kiedy przechyliła się w jego stronę, oparła o lewe ramię. ― Ale skoro jesteś taki hojny… ― Głowa jej zleciała w bok, pacnęła w jego bark; powieki opadły, świat zgasł. ― To skorzystam…
/zt x2
Łatwo jej było rozmawiać i żartować, bo lubiła to robić. Lubiła, kiedy nastrój pozostawał lekki, kiedy miała dość miejsca na sianie niedopowiedzeń, może pozostawienie tu i ówdzie dwuznacznych stwierdzeń. Lubiła mówić prosto, swobodnie, bo na co dzień musiała pilnować każdego słowa i każdego uśmiechu, dokładnie przeanalizować korzyści i straty, wyciągnąć z rozmówcy wszystko to, co się da, a to, czego się nie da, zostawić na potem, na kolejną rundę.
Łatwo jej było z nim rozmawiać, bo gdzieś w głębi ducha czuła, że w jego towarzystwie może się nie pilnować. Że nie musi się oglądać przez ramię, pilnować słów i etykiety. Że może się zapomnieć i nic się z tego tytułu nie stanie.
Że w końcu, po tylu latach, może być po prostu Adrianą.
― Jeśli będziemy mieli czas ― potaknęła wesoło, nie wymagając od niego niczego więcej. W porównaniu do poprzednich rozmów i tak zrobili znaczące postępy, w końcu udało im się dojść do jakiegoś porozumienia, odnaleźć namiastkę spokoju. Nie zamierzała go naciskać po więcej.
― Przyjmuję to jako komplement ― odparła, choć poprzednia wesołość gdzieś przygasła, głównie z powodu narastającej ochoty na sen, ogólnego wyczerpania. Od kiedy Michael przywołał patronusa, czuła dziwny, przyjemny spokój przez który coraz trudniej było jej utrzymać proste plecy.
― Cierpliwie czekam. Obiecuję, że będę potulna, jak kocię ― kolejne senne mruknięcie, teraz obserwowała go spod półprzymkniętych powiek. Walczyła ze zmęczeniem, trzymała się przytomności, ale nawet ślepy zobaczyłby, jak bardzo przegrywa tę walkę.
― Nie zabawiam cię… Po prostu lubię z tobą rozmawiać. Zawsze lubiłam… ― Jej głos coraz bardziej cichł i słabł, myśli rozlały się w bezkształtną masę. Nawet nie zauważyła, kiedy przechyliła się w jego stronę, oparła o lewe ramię. ― Ale skoro jesteś taki hojny… ― Głowa jej zleciała w bok, pacnęła w jego bark; powieki opadły, świat zgasł. ― To skorzystam…
/zt x2
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
1.04-30.06
Zapisał się na dwunastotygodniowy kurs drugi raz w życiu - tym razem z większym skupieniem i pokorą niż przed sześcioma albo siedmioma laty, gdy podejmował się szkolenia z teleportacji łącznej na fali ambicji. Wtedy był arogancki, a oblany egzamin podciął mu skrzydła i zniechęcił do tematu na długi czas. Fakt, że zdawalność wynosiła jedynie dwadzieścia procent wcale go nie pocieszał - dostał się na kurs aurorski, jeszcze bardziej elitarny, dlaczego nie był więc w wyróżnionej jednej piątej zdających? Sporo młodszy, nie wyciągnął wtedy lekcji z porażki - wyciągał je dopiero teraz - i brakło mu motywacji, by od razu skorygować własne błędy. Co zresztą mogło być wtedy motywacją? Chęć zaimponowania kolegom, a może sprawniejszego dostarczania podejrzanych do aresztu? W teorii ten drugi argument był ważny, ale w praktyce na szali było wtedy jedynie życie (i czas) Michaela i reszty Biura. Jedynie, bo wtedy ich praca wydawała się rundą na szachownicy pomiędzy aurorami i czarnoksiężnikami - cywile przewijali się w misjach, czasem ich ratowano, ale okazjonalnie, a przynajmniej nie na tyle często, by ich los wpływał na decyzję o nauce teleportacji łącznej. Aurorów szkolono w końcu tak, by niewinnych trzymać z dala od wymiany zaklęć. By chronić, ale strategicznie.
Teraz - nikogo nie dało się już utrzymać z daleka od wojny, z dala od przemocy. Od roku w niebezpieczeństwie byli (zdaniem Michaela) wszyscy, a specyfika jego pracy znacznie się zmieniła. Nie sposób było już trzymać niewinnych poza krzyżowym ogniem, a akcje nie były już starannie organizowaną obławą na pojedynczych czarnoksiężników - tylko pośpiesznym trzymaniem szmalcowników z dala od promugolskich hrabstw i mugolskich siedzib. Tereny na których działał nie były bezpieczne, transport też, patrole stawały się coraz bardziej nieprzewidywalne. Nie zawsze miał przy sobie świstoklik prowadzący do komórek podziemnego Ministerstwa, a choć latał dobrze na miotle, to nie przez wrogie tereny i nie z ciężkim ładunkiem - mógł zabrać ze sobą ranną kobietę, a nie spetryfikowanego napastnika. W razie konieczności zabijał bez wahania (w marcu niechętnie przyznał przed magipsychiatrą, że czasami stwarzał tą konieczność trochę na wyrost i od tamtej pory pracował wytrwale nad zdławieniem w sobie mściwości), ale przeważnie aresztował wrogów i dostarczanie ich do aresztu bywało kłopotliwe. Zazwyczaj wzywał wtedy patronusem posiłki ze świstoklikiem lub kolegę, który potrafił teleportować się z pasażerem, ale był dumny i wolałby być samowystarczalny, szybszy, skuteczniejszy. Prócz motywacji pragmatycznej, kierował się jeszcze tą wynikającą z potrzeby serca - rozpamiętywał (najpierw samemu, potem z magipsychiatrą) lipcowy pojedynek, którego zupełnie się nie spodziewał i w którym samemu padł ofiarą Crucio i nie zdążył pomóc wykrwawiającej się mugolce. Gdyby mógł się po prostu z nią teleportować... Pragnienie ochrony niewinnych, w tym najbliższych, było w nim silne - a odkąd rozpoczął kurs, odczuł pokusę już kilkakrotnie, czy to walcząc ramię w ramię z Addą, a szczególnie stojąc obok Kerstin gdy w domu rozlała się czarna magia. Pomny na surowe zakazy i obostrzenia przed zdaniem egzaminu, nie zamierzał jednak ryzykować - choć być może zrobiłby to we Wrzosowej Przystani, gdyby nie miał w kieszeni śwwstoklika i gdyby nie dostrzegł na plaży rannej Just i tonącego Vincenta. Był wtedy trzy tygodnie przed egzaminem, pewnie zdołałby teleportować siostrę do leśnej lecznicy - ale poczucie obowiązkowości było w nim zawsze silne (żadnej niezgłoszonej teleportacji łącznej przed otrzymaniem papierka, rozkaz to rozkaz), a niechęć do ryzykowania zdrowiem Kerrie równie mocna.
Kurs rozpoczął się pierwszego kwietnia, w rocznicę wybuchu wojny. Mike nie był pewien, czy to ironiczne czy symboliczne, ale szybko przestał o tym myśleć i skupił się na samych zajęciach. Przez minione lata zdążył zapomnieć sporo wiedzy teoretycznej i praktycznej, więc do organizowanego w Podziemnym Ministerstwie kursu podszedł z podejściem nowicjusza, postanawiając nie rozpamiętywać dawnej porażki i nie powielać dawnego podejścia ani nieświadomych błędów. Obawiał się nieco zabiegania i dopasowania zajęć do wojennej rzeczywistości, ale organizatorzy wzięli pod uwagę potrzeby oraz możliwości czasowe rebeliantów i rozkład zajęć był mniej restrykcyjny niż tych organizowanych w londyńskim Ministerstwie. Ćwiczenia praktyczne były organizowane w małych grupach, których termin ustalali z kilkudniowym wyprzedzeniem, na bieżąco reagując na zmiany w swoich planach dnia. Wykłady odbywały się dwa razy w tygodniu (piątkowy powtarzał wiadomości z wtoku) - gdy opuścił jeden, mógł go powtórzyć, z czego skorzystał po jednej z pełni, po dniu spędzonym w Oazie po trzęsieniu ziemi i po jednym wykładzie z numerologii, którego we wtorek wcale nie zrozumiał i (czytając książki o numerologii przez trzy noce) w piątek udał że słyszy go po raz pierwszy. Kurs zgrał się z czasem, gdy po swojej stracie Justine przestała prawie bywać w domu, a Olivera pochłonęły zakonne i prywatne obowiązki - Mike miał lekkie wyrzuty sumienia wobec Kerstin, ale zabieganie reszty domowników sprawiło, że samemu też albo coraz rzadziej bywał we Wrzosowej Przystani, a noce poświęcał na naukę.
Uczył się gorliwie o wszystkim. O numerologicznych wyliczeniach potrzebnych podczas teleportacji na krótki dystans (tego nie lubił, ale się starał). O technikach zapamiętywania szczegółów bezpiecznych miejsc, by w razie nagłej teleportacji nie musieć wyobrażać sobie kryjówki, a skupić się na samych magii (to szło mu świetnie, zawsze miał pamięć wzrokową). O tym, jak przekonać kogoś do kooperacji, by móc teleportować się z chętnym pasażerem. Mieli specjalne warsztaty z zakresu uspokajania spanikowanych cywili, którzy mimo szczerej chęci ucieczki nie zaufają od razu nieznajomemu. W teorii znał już te triki jako auror, ale nie grzeszył wrażliwością, więc chętnie powtórzył je po raz drugi, w kontekście samej teleportacji. Uczyli się nawet (nowość w stosunku do poprzedniego kursu) jak wytłumaczyć ewakuowanym mugolom, co to teleportacja.
Ćwiczenia praktyczne stopniowo wprowadzały ich w coraz trudniejsze zagadnienia. Ku własnemu zaskoczeniu odkrył, że idzie mu sporo lepiej niż podczas kursu przed laty. Nieustanny stres i pojedynki sprawiły, że mógł się skupić w sytuacji bezpośredniego zagrożenia - nauczył się tego zresztą w Zakonie Feniksa, świadom sekretów, których był powiernikiem. Jako auror, był też wprawiony w Abesio, więc niejako ćwiczył już wcześniej. Najlepiej z grupy unikał wiązek zaklęć w sytuacjach sztucznych pojedynków, które rekreowali przez pierwsze tygodnie kursu. Nieco gorzej szło mu z początku teleportowanie się z pasażerem na krótkie odległości - chyba rozpraszało go poczucie odpowiedzialności za drugą osobę. Pierwsze próby zakończyły się kilkoma niegroźnymi rozszczepieniami skóry, na szczęście samego Michaela - inaczej miałby wyrzuty sumienia. Po dwóch wpadkach nie było już śladu, po trzecim pozostała dwucentymetrowa blizna na lewej łopatce. Prawie niewidoczna, biorąc pod uwagę ślady po pazurach i kłach na lewym barku.
Ćwiczył też samotnie, po godzinach, sporo. Wyobrażał sobie niebezpieczne sytuacje, własne traumy, próbował teleportować się coraz szybciej i na coraz dalsze odległości. Poza czujnym okiem prowadzącego nie mógł próbować teleportować się z ludźmi, ale wytrwale ćwiczył sam - a w połowie czerwca, zaczął ćwiczyć z kurą Kerrie - przestała nosić jaja i zracjonalizował sobie, że może zjedzą rosół. Udało się, kura przeżyła, rosołu nie zjedli, a siostrze nigdy się nie przyznał. A gdy nie miał siły na ćwiczenia magiczne, ćwiczył skupienie i wyciszenie - kluczowe nie tylko do teleportacji, ale i do pokonania jego własnych problemów. W jesieni i zimie nie odważyłby się nawet podejść do egzaminu, ale psychoterapia przynosiła skutki - technik wyciszenia uczył się od listopada od magipsychiatrów i wiosną złapał już balans, nauczył się wyciszać głosy we własnej głowie i dużo lepiej kontrolował emocje. Nawet te, które gwałtownie dały o sobie znać na widok Addy były jakieś mniej niezdrowe, mniej ogniste niż można by się spodziewać - potrafił ugryźć się w język, potrafił iść do pracy z kobietą do której wciąż miał żal (i swoim zdaniem elokwentnie wytłumaczyć jej po kłótni, jakie ryzyko niesie za sobą teleportacja bez odpowiedniego skupienia), a skoro potrafił się opanować nawet wtedy, to na kilkanaście sekund skupienia w sytuacji teleportacji też się zdobędzie.
Gdy przystępował do egzaminu, zniknęła już blizna, której nabawił się po pojedynku w Yorkshire; czerwcowe emocje sercowe też już się wyciszyły; a wspomnienie czarnej magii zagrażającej w domu siostrom zmotywowało go do nauczenia się teleportacji łącznej jak najprędzej (być może w przeciwnym wypadku nabrałby tremy i odwlókł egzamin jeszcze o kilka tygodni).
Miał tremę i tak, porażka sprzed lat nauczyła go pokory, a zbliżająca się pełnia dodatkowo rozdrażniała - ale terminu egzaminu nie mógł ułożyć pod rytm księżyca. Niewinnych i zbrodniarzy będzie zresztą spotykał codziennie, niezależnie od zbliżającej się pełni - musiał być czujny i skupiony w każdej sytuacji i może lepiej, że przeegzaminują go akurat teraz. Jeśli się nie uda, spróbuje za kolejne trzy miesiące - myślał, podchodząc do testów. Najpierw teleportacja z pasażerem, udało się, choć serce biło mu mocno. Potem teleportacja samego siebie wśród śmigających wiązek (niegroźnych, ale rozpraszających) zaklęć - choć było to trudne, udało się bez problemu, z tym sobie radził. Dwa sukcesy dodały mu skrzydeł, skupił się i uspokoił podczas teleportacji z dwoma pasażerami i wreszcie - teleportacji niechętnego pasażera na dużą odległość. Choć pod koniec był zmęczony, to nie aż tak bardzo jak podczas próby przed siedmiu laty - przez te lata opanował magię ofensywną i defensywną na tyle świetnie, że nauczył się lepiej korzystać z własnego potencjału magicznego i lepiej oszczędzać własne siły.
Nie dowierzał trochę, gdy otrzymał oficjalne pozwolenie na używanie teleportacji łącznej poza murami Podziemnego Ministerstwa Magii - zdał, tym razem był wśród dwudziestu procent, nauczony na nowym doświadczeniu i dawnej porażce i dzięki motywacji wynikającej z głębi serca. Wychodząc z Ministerstwa wiedział, że minie trochę czasu (albo zdarzy się spore zagrożenie) zanim odważy się teleportować z kimś naprawdę bliskim - ale wiedział też, że nie zawaha się ćwiczyć na nieprzytomnych szmalcownikach, wobec których miał zdecydowanie mniej empatii.
Nie wiedział, czy i jak świętować - musiał się skupić na szkockiej pełni; ale i tak teleportował się nie do domu, a pod pewną szkocką gajówkę...
/zt
Zapisał się na dwunastotygodniowy kurs drugi raz w życiu - tym razem z większym skupieniem i pokorą niż przed sześcioma albo siedmioma laty, gdy podejmował się szkolenia z teleportacji łącznej na fali ambicji. Wtedy był arogancki, a oblany egzamin podciął mu skrzydła i zniechęcił do tematu na długi czas. Fakt, że zdawalność wynosiła jedynie dwadzieścia procent wcale go nie pocieszał - dostał się na kurs aurorski, jeszcze bardziej elitarny, dlaczego nie był więc w wyróżnionej jednej piątej zdających? Sporo młodszy, nie wyciągnął wtedy lekcji z porażki - wyciągał je dopiero teraz - i brakło mu motywacji, by od razu skorygować własne błędy. Co zresztą mogło być wtedy motywacją? Chęć zaimponowania kolegom, a może sprawniejszego dostarczania podejrzanych do aresztu? W teorii ten drugi argument był ważny, ale w praktyce na szali było wtedy jedynie życie (i czas) Michaela i reszty Biura. Jedynie, bo wtedy ich praca wydawała się rundą na szachownicy pomiędzy aurorami i czarnoksiężnikami - cywile przewijali się w misjach, czasem ich ratowano, ale okazjonalnie, a przynajmniej nie na tyle często, by ich los wpływał na decyzję o nauce teleportacji łącznej. Aurorów szkolono w końcu tak, by niewinnych trzymać z dala od wymiany zaklęć. By chronić, ale strategicznie.
Teraz - nikogo nie dało się już utrzymać z daleka od wojny, z dala od przemocy. Od roku w niebezpieczeństwie byli (zdaniem Michaela) wszyscy, a specyfika jego pracy znacznie się zmieniła. Nie sposób było już trzymać niewinnych poza krzyżowym ogniem, a akcje nie były już starannie organizowaną obławą na pojedynczych czarnoksiężników - tylko pośpiesznym trzymaniem szmalcowników z dala od promugolskich hrabstw i mugolskich siedzib. Tereny na których działał nie były bezpieczne, transport też, patrole stawały się coraz bardziej nieprzewidywalne. Nie zawsze miał przy sobie świstoklik prowadzący do komórek podziemnego Ministerstwa, a choć latał dobrze na miotle, to nie przez wrogie tereny i nie z ciężkim ładunkiem - mógł zabrać ze sobą ranną kobietę, a nie spetryfikowanego napastnika. W razie konieczności zabijał bez wahania (w marcu niechętnie przyznał przed magipsychiatrą, że czasami stwarzał tą konieczność trochę na wyrost i od tamtej pory pracował wytrwale nad zdławieniem w sobie mściwości), ale przeważnie aresztował wrogów i dostarczanie ich do aresztu bywało kłopotliwe. Zazwyczaj wzywał wtedy patronusem posiłki ze świstoklikiem lub kolegę, który potrafił teleportować się z pasażerem, ale był dumny i wolałby być samowystarczalny, szybszy, skuteczniejszy. Prócz motywacji pragmatycznej, kierował się jeszcze tą wynikającą z potrzeby serca - rozpamiętywał (najpierw samemu, potem z magipsychiatrą) lipcowy pojedynek, którego zupełnie się nie spodziewał i w którym samemu padł ofiarą Crucio i nie zdążył pomóc wykrwawiającej się mugolce. Gdyby mógł się po prostu z nią teleportować... Pragnienie ochrony niewinnych, w tym najbliższych, było w nim silne - a odkąd rozpoczął kurs, odczuł pokusę już kilkakrotnie, czy to walcząc ramię w ramię z Addą, a szczególnie stojąc obok Kerstin gdy w domu rozlała się czarna magia. Pomny na surowe zakazy i obostrzenia przed zdaniem egzaminu, nie zamierzał jednak ryzykować - choć być może zrobiłby to we Wrzosowej Przystani, gdyby nie miał w kieszeni śwwstoklika i gdyby nie dostrzegł na plaży rannej Just i tonącego Vincenta. Był wtedy trzy tygodnie przed egzaminem, pewnie zdołałby teleportować siostrę do leśnej lecznicy - ale poczucie obowiązkowości było w nim zawsze silne (żadnej niezgłoszonej teleportacji łącznej przed otrzymaniem papierka, rozkaz to rozkaz), a niechęć do ryzykowania zdrowiem Kerrie równie mocna.
Kurs rozpoczął się pierwszego kwietnia, w rocznicę wybuchu wojny. Mike nie był pewien, czy to ironiczne czy symboliczne, ale szybko przestał o tym myśleć i skupił się na samych zajęciach. Przez minione lata zdążył zapomnieć sporo wiedzy teoretycznej i praktycznej, więc do organizowanego w Podziemnym Ministerstwie kursu podszedł z podejściem nowicjusza, postanawiając nie rozpamiętywać dawnej porażki i nie powielać dawnego podejścia ani nieświadomych błędów. Obawiał się nieco zabiegania i dopasowania zajęć do wojennej rzeczywistości, ale organizatorzy wzięli pod uwagę potrzeby oraz możliwości czasowe rebeliantów i rozkład zajęć był mniej restrykcyjny niż tych organizowanych w londyńskim Ministerstwie. Ćwiczenia praktyczne były organizowane w małych grupach, których termin ustalali z kilkudniowym wyprzedzeniem, na bieżąco reagując na zmiany w swoich planach dnia. Wykłady odbywały się dwa razy w tygodniu (piątkowy powtarzał wiadomości z wtoku) - gdy opuścił jeden, mógł go powtórzyć, z czego skorzystał po jednej z pełni, po dniu spędzonym w Oazie po trzęsieniu ziemi i po jednym wykładzie z numerologii, którego we wtorek wcale nie zrozumiał i (czytając książki o numerologii przez trzy noce) w piątek udał że słyszy go po raz pierwszy. Kurs zgrał się z czasem, gdy po swojej stracie Justine przestała prawie bywać w domu, a Olivera pochłonęły zakonne i prywatne obowiązki - Mike miał lekkie wyrzuty sumienia wobec Kerstin, ale zabieganie reszty domowników sprawiło, że samemu też albo coraz rzadziej bywał we Wrzosowej Przystani, a noce poświęcał na naukę.
Uczył się gorliwie o wszystkim. O numerologicznych wyliczeniach potrzebnych podczas teleportacji na krótki dystans (tego nie lubił, ale się starał). O technikach zapamiętywania szczegółów bezpiecznych miejsc, by w razie nagłej teleportacji nie musieć wyobrażać sobie kryjówki, a skupić się na samych magii (to szło mu świetnie, zawsze miał pamięć wzrokową). O tym, jak przekonać kogoś do kooperacji, by móc teleportować się z chętnym pasażerem. Mieli specjalne warsztaty z zakresu uspokajania spanikowanych cywili, którzy mimo szczerej chęci ucieczki nie zaufają od razu nieznajomemu. W teorii znał już te triki jako auror, ale nie grzeszył wrażliwością, więc chętnie powtórzył je po raz drugi, w kontekście samej teleportacji. Uczyli się nawet (nowość w stosunku do poprzedniego kursu) jak wytłumaczyć ewakuowanym mugolom, co to teleportacja.
Ćwiczenia praktyczne stopniowo wprowadzały ich w coraz trudniejsze zagadnienia. Ku własnemu zaskoczeniu odkrył, że idzie mu sporo lepiej niż podczas kursu przed laty. Nieustanny stres i pojedynki sprawiły, że mógł się skupić w sytuacji bezpośredniego zagrożenia - nauczył się tego zresztą w Zakonie Feniksa, świadom sekretów, których był powiernikiem. Jako auror, był też wprawiony w Abesio, więc niejako ćwiczył już wcześniej. Najlepiej z grupy unikał wiązek zaklęć w sytuacjach sztucznych pojedynków, które rekreowali przez pierwsze tygodnie kursu. Nieco gorzej szło mu z początku teleportowanie się z pasażerem na krótkie odległości - chyba rozpraszało go poczucie odpowiedzialności za drugą osobę. Pierwsze próby zakończyły się kilkoma niegroźnymi rozszczepieniami skóry, na szczęście samego Michaela - inaczej miałby wyrzuty sumienia. Po dwóch wpadkach nie było już śladu, po trzecim pozostała dwucentymetrowa blizna na lewej łopatce. Prawie niewidoczna, biorąc pod uwagę ślady po pazurach i kłach na lewym barku.
Ćwiczył też samotnie, po godzinach, sporo. Wyobrażał sobie niebezpieczne sytuacje, własne traumy, próbował teleportować się coraz szybciej i na coraz dalsze odległości. Poza czujnym okiem prowadzącego nie mógł próbować teleportować się z ludźmi, ale wytrwale ćwiczył sam - a w połowie czerwca, zaczął ćwiczyć z kurą Kerrie - przestała nosić jaja i zracjonalizował sobie, że może zjedzą rosół. Udało się, kura przeżyła, rosołu nie zjedli, a siostrze nigdy się nie przyznał. A gdy nie miał siły na ćwiczenia magiczne, ćwiczył skupienie i wyciszenie - kluczowe nie tylko do teleportacji, ale i do pokonania jego własnych problemów. W jesieni i zimie nie odważyłby się nawet podejść do egzaminu, ale psychoterapia przynosiła skutki - technik wyciszenia uczył się od listopada od magipsychiatrów i wiosną złapał już balans, nauczył się wyciszać głosy we własnej głowie i dużo lepiej kontrolował emocje. Nawet te, które gwałtownie dały o sobie znać na widok Addy były jakieś mniej niezdrowe, mniej ogniste niż można by się spodziewać - potrafił ugryźć się w język, potrafił iść do pracy z kobietą do której wciąż miał żal (i swoim zdaniem elokwentnie wytłumaczyć jej po kłótni, jakie ryzyko niesie za sobą teleportacja bez odpowiedniego skupienia), a skoro potrafił się opanować nawet wtedy, to na kilkanaście sekund skupienia w sytuacji teleportacji też się zdobędzie.
Gdy przystępował do egzaminu, zniknęła już blizna, której nabawił się po pojedynku w Yorkshire; czerwcowe emocje sercowe też już się wyciszyły; a wspomnienie czarnej magii zagrażającej w domu siostrom zmotywowało go do nauczenia się teleportacji łącznej jak najprędzej (być może w przeciwnym wypadku nabrałby tremy i odwlókł egzamin jeszcze o kilka tygodni).
Miał tremę i tak, porażka sprzed lat nauczyła go pokory, a zbliżająca się pełnia dodatkowo rozdrażniała - ale terminu egzaminu nie mógł ułożyć pod rytm księżyca. Niewinnych i zbrodniarzy będzie zresztą spotykał codziennie, niezależnie od zbliżającej się pełni - musiał być czujny i skupiony w każdej sytuacji i może lepiej, że przeegzaminują go akurat teraz. Jeśli się nie uda, spróbuje za kolejne trzy miesiące - myślał, podchodząc do testów. Najpierw teleportacja z pasażerem, udało się, choć serce biło mu mocno. Potem teleportacja samego siebie wśród śmigających wiązek (niegroźnych, ale rozpraszających) zaklęć - choć było to trudne, udało się bez problemu, z tym sobie radził. Dwa sukcesy dodały mu skrzydeł, skupił się i uspokoił podczas teleportacji z dwoma pasażerami i wreszcie - teleportacji niechętnego pasażera na dużą odległość. Choć pod koniec był zmęczony, to nie aż tak bardzo jak podczas próby przed siedmiu laty - przez te lata opanował magię ofensywną i defensywną na tyle świetnie, że nauczył się lepiej korzystać z własnego potencjału magicznego i lepiej oszczędzać własne siły.
Nie dowierzał trochę, gdy otrzymał oficjalne pozwolenie na używanie teleportacji łącznej poza murami Podziemnego Ministerstwa Magii - zdał, tym razem był wśród dwudziestu procent, nauczony na nowym doświadczeniu i dawnej porażce i dzięki motywacji wynikającej z głębi serca. Wychodząc z Ministerstwa wiedział, że minie trochę czasu (albo zdarzy się spore zagrożenie) zanim odważy się teleportować z kimś naprawdę bliskim - ale wiedział też, że nie zawaha się ćwiczyć na nieprzytomnych szmalcownikach, wobec których miał zdecydowanie mniej empatii.
Nie wiedział, czy i jak świętować - musiał się skupić na szkockiej pełni; ale i tak teleportował się nie do domu, a pod pewną szkocką gajówkę...
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie chciała zwlekać z pojawieniem się w Plymouth, ale z wczorajszych planów pojawienia się w siedzibie rebeliantów nic jej nie wyszło. Ilość pracy, jaką trzeba było wykonać w Londynie była przytłaczająca, zwłaszcza, jeśli trzeba było zręcznie maskować niektóre, dość niewygodne, informacje. Starała się, jak mogła, by wszystkie sekrety podziemnego Ministerstwa pozostały sekretami, ale czasami miała wrażenie, że na londyńskim froncie jest osamotniona. Że nikt więcej nie pełni zaszczytnej roli kreta i przez to zdecydowanie zbyt dużo informacji wypływa na światło dzienne. I choć było jej to nie w smak, to próbowała sobie racjonalizować sytuację, tłumaczyć, że dzięki jej działalności wiedzą chociaż, gdzie niebawem wybuchnie pożar, który trzeba będzie szybko ugasić. Już samo to było przecież nieocenioną pomocą.
Z Londynu udało jej się wydostać dopiero późnym popołudniem; dokończyła wszystkie raporty i wysłuchała krótkiego wykładu starszego strażnika, który miał wprowadzić ją i parę koleżanek w arkana numerologii, zapoznać z szerszą podstawą niż to, co omawiano na kursie, czy na lekcjach, by potem były w stanie wykorzystać tę wiedzę przy szyfrach. Raczkowała w tej kwestii, ale była pewna, że jeśli tylko poświęci zagadnieniu odpowiednią ilość czasu - odnajdzie się także w tym.
Tradycyjnie pojawiła się w gajówce na kwadrans ― może ciut więcej ― by się przebrać i na nowo nabałaganić, a zaraz potem teleportowała się do Plymouth i bez zbędnej zwłoki pojawiła się w biurze Demimozów. Skinęła głową paru kolegom w ramach powitania, dała się zaczepić jakiemuś świeżakowi. (Ciekawe, komu go przydzielą). Ale szybko wybrnęła z dyskusji i zjawiła się w pokoju należącym do Rhysa Warda, jej bezpośredniego przełożonego. Siedział akurat nad jakimiś papierami, kiedy zajrzała.
― O, Adda ― przywitał ją, spoglądając znad opuszczonych okularów ― czekałem, aż się pojawisz. Siadaj proszę.
― Masz coś dla mnie? ― spytała, od razu zajmując miejsce. Torebkę odstawiła na bok, zarzuciła nogę na nogę, układając się w swobodnej pozie.
― Tak ― Rhys szybko przegrzebał papiery walające się po jego biurku i wydobył jakąś kartkę zapisaną równym, ładnym pismem. Czy to czasem nie było pismo Tony’ego?... ― Minęliście się z Calderem, dlatego nie poszedł z tym od razu do ciebie, tylko do mnie. Chodzi o infiltrację jednej wioski… ― zawahał się, zmrużył oczy, doczytał nazwę ― Kirkwall konkretnie. Według okolicznych informatorów, wśród mugoli kryje się podejrzany czarodziej, którego koniecznie chce dopaść grupa Rogersa.
― Tego szmalcownika? ― wtrąciła.
Rhys potaknął, po chwili odłożył kartkę i splótł ze sobą dłonie. Myślał nad czymś, co nie do końca mu się podobało ― potrafiła to dostrzec w jego oczach, nagle chmurnych i ciemnych, jak onyks.
― Słuchaj, nie możecie się dać złapać, nie może być wobec was choćby cienia podejrzenia. To delikatna sprawa. I lepiej będzie, jeśli pójdziecie w pełnym kamuflażu. Jak ci idzie mugoloznawstwo?
Adda przewróciła zabawnie oczami, przechyliła głowę.
― Nie jest źle, Rhys. Orientuję się, choć do specjalisty mi daleko.
Skinął głową i ujął w dłoń pióro, zapisał coś na czystej kartce. Cierpliwie czekała aż skończy, aż poświęci jej znowu pełną uwagę. Przez wojnę stał się o wiele bardziej rozproszony, a odkąd dostał jakimś paskudnym zaklęciem ― nieco ciężej szło mu skupianie uwagi. Nie pracował już tyle w terenie z obawy przed zdemaskowaniem, ale nadal posiadał świetne wyczucie i dobierał dobre strategie, potrafił dobrze dobrać zespół do poszczególnych zadań. Lubiła go, tak w zasadzie.
― No dobra ― podjął, odkładając pióro, na jego zmęczonej twarzy pojawił się w końcu cień uśmiechu. ― Z czym przyszłaś? Bo znając ciebie, to nie jest zwykła, towarzyska wizyta i zaproszenie na kawę, hm?
Uśmiechnęła się szeroko, z sympatią i pokręciła głową. Cieszyła się, że był tutaj z nią, że postanowił przyłączyć się do rebelii. Dobrze było mieć przy sobie starych towarzyszy.
― Mamy kłopoty, Rhys. Ale nie wiem jeszcze, jak poważne.
Jego uśmiech momentalnie stopniał, twarz stężała w masce powagi i skupienia. Machnął różdżką w stronę ściany, a zwinięta w rulon mapa kraju rozciągnęła się w powietrzu i zawisła kawałek przed nimi. Adda podniosła się płynnie z krzesła, odtworzyła w pamięci układ szpilek z zebrania w Londynie.
― Mają dwanaście tropów, być może któreś z tych miejsc to faktyczna kryjówka Hipogryfów, trzeba będzie rozesłać sowy. ― Wyjęła różdżkę z torebki i powoli dotykała koniuszkiem mapy. Dokładnie tam, gdzie widziała szpilki; metodycznie, bez pośpiechu, wiedząc, że błędnie wskazane miejsce może doprowadzić do tragedii. Musiała mieć doskonałą pamięć w tym fachu i do tej pory mogła z dumą przypiąć sobie łatkę niezawodnej. Przynajmniej w kwestii zawodowej.
― Odkryli też, szlak przerzutowy ― kontynuowała, rysując różdżką trasę. Wydawało jej się, że wciąż widzi przed oczyma czerwoną nić rozciągającą się po mapie, że słyszy echo tamtego raportu. ― Ten wschodni i południowy, ale Watson uważa, że są nieuczęszczane. Nie sprecyzowali do końca, czy znany jest im punkt końcowy, czy wiedzą, do którego konkretnie portu ściągają uciekinierów… ale to wystarczająco dużo, by mieć solidne podstawy do niepokoju.
Rhys zasępił się i odchylił na krześle, znów potarł brodę palcami. W świetle popołudniowego, gasnącego słońca, wyglądał jakby miał co najmniej dekadę więcej na karku. A może to przez zmartwienia?
― Powiadomię odpowiednich ludzi, tego możesz być pewna. Wysłali tam kogoś jeszcze do infiltracji?
― Póki co: nie. Ale nie wiem, co wymyślą dalej. Będę raportować na bieżąco.
― Jasne. Coś jeszcze?
― Pytali mnie o postępy w Staffordshire, więc wsypałam tę północną kryjówkę. Wiesz którą.
Rhys skinął powoli głową, w ciemnych oczach dostrzegła ognik zrozumienia; zaraz odszukał jakiś raport na swoim biurku, przebiegł go wzrokiem.
― Mam potwierdzenie, że ewakuowali się na czas, nie było żadnych komplikacji. Tropy pozostawili takie, jakie zaleciłaś.
― Doskonale. Z resztą poradzę sobie sama.
― Myślisz, że nie będzie problemów?
― Nie sądzę ― odparła zgodnie z prawdą, poważniejąc. ― Powiedziałam, że to możliwa kryjówka rebeliantów, poza tym, znajdą tropy, sama placówka opuszczona jest w teoretycznym pośpiechu. Gram swoją rolę, Rhys, gram ją doskonale i nie mają podstaw, by mi nie ufać. A plany - jak to na wojnie - czasem okazują się niewypałem. Póki tych niewypałów będzie zdecydowanie mniej niż sukcesów, będzie w porządku. ― Uśmiechnęła się znowu; łagodnie, niemal uspokajająco. ― I ten temat też musimy omówić. Za jakiś czas będę musiała wskazać kryjówkę, która będzie zajęta, czynna. Nie jestem w stanie przewidzieć ilu ludzi wyślą, jak zręcznych w ofensywie, ale zrobię wszystko, by dowiedzieć się jak najwięcej i ograniczyć możliwe ryzyko.
Rhys powoli skinął głową, odnotował kolejną rzecz na swojej kartce. Wiedział, jaka jest cena podwójnego wywiadu, ona też wiedziała. I żadnemu z nich się to nie podobało.
― Porozmawiam z szefem, potem dogadamy się z szefem Hipogryfów. Masz jakieś preferowane miejsce?
― Podejrzewam, że nie ściągną mnie ze Staffordshire do końca lata, za dużo się dzieje, więc tam.
Kolejne skrobnięcie pióra o papier, chwila ciszy. Adda rzuciła jeszcze raz okiem na mapę, na siatkę tropów, wykrytych ścieżek szmalcowników, na punkty przemytnicze i ulubione szlaki przewożenia żywności dla tych, którzy wciąż trzymali z Malfoyem. Był tego ogrom, ale wciąż wydawało jej się, że za mało. Że Londyn nadal ich wyprzedza. Mimowolnie zacisnęła wargi, odetchnęła głębiej; schowała różdżkę do torebki i zarzuciła ją na ramię. Powinna się skupić na pozytywnych kwestiach, dalej robić to, co może, co jest w jej zasięgu.
― Ile tu już siedzisz? ― spytała, przełamując w końcu ciszę. Rhys uśmiechnął się zabawnie, jak chłopiec przyłapany na czymś, czego robić mu nie wolno. Podniósł okulary, założył je na głowę i potarł twarz dłońmi. ― Tylko mi nie mów, że ślęczałeś nad tym wszystkim cała noc, bo - nie wiem - pobiję cię torebką.
― Nieładnie, Adda ― parsknął ― wiesz, że za grożenie przełożonemu jest dyscyplinarka?
Teraz to ona parsknęła, podparła się pod boki.
― Będę się nią przejmować w dniu, w którym uwierzę, że na mnie doniesiesz. A teraz choć, zabieram cię stąd. Pooddychasz trochę świeżym powietrzem i wypijemy kawę.
/zt
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Strona 1 z 2 • 1, 2
Podziemne Ministerstwo Magii
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth