Morsmordre :: Devon :: Plymouth
Podziemne Ministerstwo Magii
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Podziemne Ministerstwo Magii
Siedziba główna podziemnego Ministerstwa Magii niewiele ma wspólnego z gmachem, który znajduje się w Londynie – kwatery służące poszczególnym oddziałom są rozproszone, zlokalizowane w opuszczonych mugolskich budynkach po obu stronach rzeki Plym. W ukrytych magicznie pomieszczeniach próżno szukać wygód, wystrój jest w większości surowy, ograniczony do najpotrzebniejszego wyposażenia – choć pokojom na co dzień zajmowanym przez członków podziemia nie brakuje indywidualnego charakteru (znaleźć w nich można przyniesione z mieszkań fotele, czarodziejskie rośliny w doniczkach, fotografie i plakaty, a także przedmioty, których przeznaczenie trudno jest odgadnąć).
Wejścia do wszystkich budynków siedziby są pilnie strzeżone i tajne, a każdy przechodzący przez nie czarodziej podlega sprawdzeniu tożsamości i kontroli, musi podać też zmieniające się co kilka dni hasło. Same przejścia również są ukryte: to prowadzące do budynku zajmowanego przez aurorów i wydział wywiadowczy otwiera się wyłącznie po podaniu prawidłowej kombinacji w nieczynnej budce telefonicznej, a żeby dostać się do kwatery Hipogryfów i Niuchaczy trzeba końcem różdżki wystukać krótką melodię na migającej latarni ulicznej oraz się o nią oprzeć. Łącznicy współdzielą przestrzeń z biurem informacji i propagandy, a wejście do ich kwatery prowadzi przez zamknięty kiosk z prasą, do którego wejść można po odczytaniu właściwej frazy z jednego z wystawionych na przeszklonej witrynie czasopism.
Wejścia do wszystkich budynków siedziby są pilnie strzeżone i tajne, a każdy przechodzący przez nie czarodziej podlega sprawdzeniu tożsamości i kontroli, musi podać też zmieniające się co kilka dni hasło. Same przejścia również są ukryte: to prowadzące do budynku zajmowanego przez aurorów i wydział wywiadowczy otwiera się wyłącznie po podaniu prawidłowej kombinacji w nieczynnej budce telefonicznej, a żeby dostać się do kwatery Hipogryfów i Niuchaczy trzeba końcem różdżki wystukać krótką melodię na migającej latarni ulicznej oraz się o nią oprzeć. Łącznicy współdzielą przestrzeń z biurem informacji i propagandy, a wejście do ich kwatery prowadzi przez zamknięty kiosk z prasą, do którego wejść można po odczytaniu właściwej frazy z jednego z wystawionych na przeszklonej witrynie czasopism.
28 VII 1958
― Sami zainteresowani odmawiają komentarza. Więcej w na stronie 28 ―przeczytała na głos jeden z fragmentów wystawionej w witrynie gazety, zgodnie z zasadami bezpieczeństwa poruszania się po terenach należących do Podziemnego Ministerstwa Magii. Uśmiechnęła się przy tym sama do siebie, zastanawiając się, który z wydziałów wpadł na pomysł, aby to akurat ten fragment miał stanowić hasło. Intuicja podpowiadała jej, że Memortki, Sowy prawdopodobnie wolałyby coś o skrócie któregoś ze starych meczów, ku czci starych, dobrych czasów. Może powinna o to spytać przy jakiejś okazji? Jeżeli zdąży załatwić wszystko w czasie, może zostanie jej kilka minut na przynajmniej łyka kawy z Hazel.
Najpierw jednak trzeba było dostać się do środka kiosku, wszak to tam znajdowało się przejście do interesującego ją dziś wydziału Sów.
Drzwi kiosku zazwyczaj otwierały się z nieprzyjemnym dla ucha skrzypnięciem. Dziś jednak skrzypnięcie to było na tyle ciche, że zaskoczona takim stanem rzeczy Iris przystanęła na moment w środku, otwierając i zamykając drzwi na przemian, jakby właśnie przeprowadzała jakiś niezwykle ważny, dźwiękowy eksperyment. Wytłumaczenie mogło być jedno ― jakiś bardziej drażliwy Memortek lub Sowa wreszcie poddała się temu dźwiękowi, zabrano z domu jakiś środek do oliwienia zawiasów i zajęto się problemem. Niemniej jednak, przyzwyczajona do raczej surowego wnętrza kwater w Plymouth Iris była niezwykle urzeczona tą drobną zmianą. Zmianą, która powinna zostać wprowadzona już jakiś czas temu, ale wszyscy mieli przecież zdecydowanie ważniejsze zajęcia niż jakieś nienaoliwione, skrzypiące drzwi.
Znajdując się już w środku kiosku, za zamkniętymi drzwiami, nabrała głębszy oddech, zwracając się w kierunku kolejnego przejścia, prowadzonego już do siedziby ministerialnych lotników. Po dostaniu się pod odpowiednie drzwi zastukała w nie kilkukrotnie, w rytm "Ro―we―na Ra―ven―claw", a słysząc zza nich stłumione wejść, nie zamierzała tracić czasu. Otworzyła drzwi szeroko, wchodząc do środka i natychmiast znajdując się na linii wzroku mężczyzny z roztrzepanymi (prawdopodobnie nie miał jeszcze czasu uczesać się, czy doprowadzić do stanu używalności po przebytym locie) włosami, gdzieniegdzie klejącymi się do czoła. Ten poprawił swoją posturę dość nagle, prostując plecy po nieco zgarbionej, odpoczywającej na niewygodnym na pierwszy rzut oka krześle, po czym podniósł się do góry, dłonie opierając na stojącym przed nim, a jednocześnie oddzielającym go od Iris biurku.
― O, Bell, nie spodziewałem się ― rzucił prędko, jakby na swoje usprawiedliwienie. Iris w odpowiedzi roześmiała się dźwięcznie, ze wciąż posiadanym przez siebie dziewczęcym urokiem. Przestąpiła kilka kroków, które dzieliły ją od biurka, po czym oparła się o nie biodrem.
― Widzisz, a powinieneś, Rogers ― odparła, wciąż nie mogąc powstrzymać się od śmiechu, który sam pchał się jej na usta. Niuchacze współpracowali z Sowami pewnie w podobnym stopniu, co Memortki, a jednak z jakiegoś powodu jej obecność w tej części kwater zaskakiwała Rogersa niezmiennie od miesięcy. Wreszcie założyła ręce na piersiach, rozglądając się po otoczeniu. Kilka innych biurek, żadne nie pochodzące z tego samego zestawu. Na niektórych z nich pozostawiono jeszcze kubki, czasem wyszczerbione, z pozostałościami po kawie albo herbacie, na jednym z biurek znajdowała się jeszcze owijka po kanapce i kilka okruszków. ― Jest Moore? William ― ostatecznie doprecyzowanie było jak najbardziej na miejscu. Słyszała, że Moore'ów było ostatnio wśród lotników więcej, nawet chyba mignął jej ktoś, kto mógł wyglądać jak młodszy brat Williama. Trochę lichej postury, ale pewnie ledwo co skończył szkołę, jeszcze będą z niego ludzie. Dziś najbardziej zależało jej na zaufanym lotniku, kimś, kto nie bał się podjąć trudniejszego niż zwykle zadania. ― Mam do niego sprawę. Do wyłącznej wiadomości ― widziała, jak w oczach mężczyzny błyszczą już ciekawskie ogniki, lecz tak bardzo, jak nie chciała tego robić, musiała je zgasić. Obowiązywała ją ścisła tajemnica. Niuchacze potrafili zyskać naprawdę bardzo wiele, lecz musieli wykazywać się przy tym stosowną dyskrecją tak, aby uchronić skórę nie tylko swoją, ale przede wszystkim siatki znajomości, którą z trudem budowali. Młodsi, mniej doświadczeni rekruci Podziemia nie musieli jeszcze tego rozumieć i nie miała im tego za złe ― niemniej jednak, mając przy sobie torbę, w której ukryty był pewien tajemniczy pakunek, musiała zwrócić się do kogoś, komu w transporcie i przekazaniu przesyłki ufała w stu procentach.
It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Minęło kilka tygodni odkąd wrócił w szeregi Sów, a chociaż początkowo obawiał się oceniających spojrzeń i niezręcznej ciszy zapadającej akurat w momencie, w którym pojawiał się w pomieszczeniu, to musiał przyznać, że wszystkie te lęki okazały się bezpodstawne – a w zagraconych pokojach podziemnego ministerstwa znów zaczynał czuć się w jak w domu. Nie miał co prawda swojego biurka, bo do niczego go nie potrzebował (do siedziby wpadał głównie po przesyłki, a raporty pisał w pośpiechu w ciasnej kuchni, pomiędzy jednym a drugim łykiem gorzkiej kawy, zresztą – odkąd zaczął szkolić młodych lotników, więcej czasu spędzał na boisku Jastrzębi niż w dowództwie), ale w jednej z szafek znalazło się miejsce na podarowany mu przez łączników kubek (któryś z utalentowanych plastycznie członków Sów namalował na nim obrazek przedstawiający zamaskowanego czarnoksiężnika na miotle wlatującego z impetem w ceglaną ścianę; podpis pod spodem głosił NIE ZADZIERAJ Z MOOREM, a sam rysunek był ruchomy – ubrana w pelerynę postać raz po raz zbierała się smutno z ziemi, gramoliła z powrotem na miotłę, oblatywała okrągły kubek dookoła i rozbijała się o mur z drugiej strony), a z większości ścian spoglądały na niego zachowane z przeszłości plakaty najróżniejszych drużyn Quidditcha, co nadawało wnętrzu atmosfery kojarzącej mu się głównie z szatnią. Spora część lotników miała za sobą krótszą lub dłuższą sportową karierę, w przerwach od pracy toczyli więc zacięte dyskusje na temat zawodników i ich umiejętności, albo wspominali stare mecze. Aktualnych rozgrywek oficjalnie nie śledził nikt, solidarnie bojkotując antymugolskie zasady wprowadzone przez rząd Malfoya, chociaż Billy’emu raz czy dwa wpadły w ręce wycinki z wynikami niedawnych rozgrywek, a w zeszłym tygodniu Beckley, który miał w zwyczaju regularnie wypominać mu ten jeden raz, kiedy złapał znicz przed nim, wspomniał z zadowoleniem, że Osy przegrały ze Srokami. Udał, że mało go to obchodziło, jednocześnie żałując, że nie mógł zobaczyć miny pałkarza Os.
Kończył właśnie raport z wczorajszej wieczornej trasy, kiedy jednym uchem usłyszał własne imię padające gdzieś w sąsiednim pomieszczeniu; podniósł głowę nasłuchując, ale grube, drewniane drzwi skutecznie tłumiły większość słów. Gryzące druzgotki, czy spóźnił się tak bardzo, że wysłali kogoś po ten raport osobiście? Zerknął na ręczny zegarek, był parę minut po czasie, ale nie na tyle, by można było uznać to za niepokojące. Wciąż – powinien zająć się tym jak najszybciej, wstał więc z drewnianego stołka, żeby sięgnąć po skórzaną torbę i wsunąć ją sobie pod pachę. Papierową teczkę chwycił między zęby, w dłonie łapiąc dwa kubki z zaparzoną dopiero co kawą, i tak objuczony ruszył do drzwi, naciskając klamkę łokciem, a później popychając je barkiem.
Na widok opierającej się o biurko Rogersa dziewczyny uniósł w zaskoczeniu brwi, ale potrzebował zaledwie sekundy, żeby rozpoznać znajome rysy. – Seść, Yys – wymamrotał, uśmiechając się szeroko, który to manewr sprawił, że teczka wysunęła mu się spomiędzy ust; podniósł kolano odruchowo, chcąc zatrzymać w ten sposób jej lot w stronę ziemi, ale zsunęła się tylko po jego spodniach, otworzyła w połowie drogi, a spisane odręcznie arkusze pergaminu rozsypały się po podłodze. Kawa zakołysała się niebezpiecznie w kubkach, na szczęście się nie wylewając. – Niech to t-t-tłuczek trzaśnie – mruknął, krzywiąc się, po czym przeszedł ponad kartkami, żeby odstawić kubki na biurko Rogersa. – Trzymaj – powiedział, jeden z nich przysuwając w jego stronę. Torbę odstawił na ziemię, najpierw rzucając przepraszające spojrzenie Iris. – P-p-przepraszam za to. Z przesyłkami jestem ostrożniejszy – zażartował, schylając się, żeby pozbierać fragmenty napisanego w cierpieniach raportu. – Szukałaś mnie? – zapytał, unosząc na moment wzrok, żeby zerknąć na nią pytająco. Wydawało mu się, że to właśnie jej głos słyszał przez ścianę (z pewnością nie Rogersa). Pomiędzy sylabami zatańczyło zaciekawienie, podejrzewał, że sprowadzały ją tu sprawy Niuchaczy – ale dlaczego potrzebowała akurat jego? Większość zaopatrzenia mogła trafić w ręce każdego z lotników, choć młodszych stażem nie wysyłali zazwyczaj na tereny wrogich hrabstw. Od ogłoszenia zawieszenia broni nie miało to jednak aż takiego znaczenia.
Kończył właśnie raport z wczorajszej wieczornej trasy, kiedy jednym uchem usłyszał własne imię padające gdzieś w sąsiednim pomieszczeniu; podniósł głowę nasłuchując, ale grube, drewniane drzwi skutecznie tłumiły większość słów. Gryzące druzgotki, czy spóźnił się tak bardzo, że wysłali kogoś po ten raport osobiście? Zerknął na ręczny zegarek, był parę minut po czasie, ale nie na tyle, by można było uznać to za niepokojące. Wciąż – powinien zająć się tym jak najszybciej, wstał więc z drewnianego stołka, żeby sięgnąć po skórzaną torbę i wsunąć ją sobie pod pachę. Papierową teczkę chwycił między zęby, w dłonie łapiąc dwa kubki z zaparzoną dopiero co kawą, i tak objuczony ruszył do drzwi, naciskając klamkę łokciem, a później popychając je barkiem.
Na widok opierającej się o biurko Rogersa dziewczyny uniósł w zaskoczeniu brwi, ale potrzebował zaledwie sekundy, żeby rozpoznać znajome rysy. – Seść, Yys – wymamrotał, uśmiechając się szeroko, który to manewr sprawił, że teczka wysunęła mu się spomiędzy ust; podniósł kolano odruchowo, chcąc zatrzymać w ten sposób jej lot w stronę ziemi, ale zsunęła się tylko po jego spodniach, otworzyła w połowie drogi, a spisane odręcznie arkusze pergaminu rozsypały się po podłodze. Kawa zakołysała się niebezpiecznie w kubkach, na szczęście się nie wylewając. – Niech to t-t-tłuczek trzaśnie – mruknął, krzywiąc się, po czym przeszedł ponad kartkami, żeby odstawić kubki na biurko Rogersa. – Trzymaj – powiedział, jeden z nich przysuwając w jego stronę. Torbę odstawił na ziemię, najpierw rzucając przepraszające spojrzenie Iris. – P-p-przepraszam za to. Z przesyłkami jestem ostrożniejszy – zażartował, schylając się, żeby pozbierać fragmenty napisanego w cierpieniach raportu. – Szukałaś mnie? – zapytał, unosząc na moment wzrok, żeby zerknąć na nią pytająco. Wydawało mu się, że to właśnie jej głos słyszał przez ścianę (z pewnością nie Rogersa). Pomiędzy sylabami zatańczyło zaciekawienie, podejrzewał, że sprowadzały ją tu sprawy Niuchaczy – ale dlaczego potrzebowała akurat jego? Większość zaopatrzenia mogła trafić w ręce każdego z lotników, choć młodszych stażem nie wysyłali zazwyczaj na tereny wrogich hrabstw. Od ogłoszenia zawieszenia broni nie miało to jednak aż takiego znaczenia.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nagłe pojawienie się w pomieszczeniu kogoś jeszcze — kogoś, kogo obecności przecież wyczekiwała — spotkało się z natychmiastową poprawą humoru Bell. Uśmiechnęła się szeroko na widok lotnika, najpierw zauważając to, że w zębach trzymał papierową teczkę, dlatego też jej oczy nie otworzyły się od razu szerzej, w niemym wyrazie zdziwienia, które musiało mu towarzyszyć od kliku tygodni, a wciąż mogło powracać w obecności kogoś, z kim nie miał częstego kontaktu. Blizna na twarzy wyglądała na poważną. Brunetka skarciła się zaraz w myślach, m u s i a ł a być poważna, bo w twarz nie celował każdy, nie wyglądała też na zadrapanie przez wpadnięcie w krzaki czy przypadkowe zahaczenie o gałąź w trakcie lotu.
Zamiast skupiać się na bliźnie — domyślała się wszak, że cokolwiek było jej przyczyną, wspomnienie tegoż nie mogło należeć do przyjemnych — postanowiła grać dalej, bawić się własnym rozbawieniem. Radośnie zmrużyła oczęta, pozwalając sobie na drobny, cichy śmiech, gdy oderwała się od biurka, przy którym do tej pory stała.
— Nie masz za co przepraszać. To ja wpadłam bez zapowiedzi — odparła w uspokajającym zamiarze. W tym samym czasie Rogers wychylił się poza granice swego biurka, asekuracyjnie zgarniając kubki w swoim kierunku. Iris tymczasem podciągnęła nieco materiał spódnicy, którą miała na sobie, aby równie prędko ukucnąć przy Moore zbierającym dokumenty. Co dwie głowy to nie jedna, co cztery ręce to nie dwie, poradzą sobie szybciej razem. Zresztą, pochodząc z takiej, a nie innej rodziny, rodziny, która polegała na sobie zdecydowanie bardziej, bo i była mniejsza, brakowało jej jednego z klasycznych filarów w postaci ojca, prędko nauczyła się, jak wiele znaczy pomoc, nawet tak niewielka, jak pozbieranie rozrzuconych dokumentów. — Proszę — powiedziała, zbierając kartki (nieuporządkowane, bowiem próbując oduczyć się ciekawości, nigdy nie czytała dokumentów, które nie wychodziły spod jej pióra lub były adresowane do niej), którymi zastukała kilkukrotnie o ziemię, aby ułożyć je równo względem siebie. Wszystkie oddała Williamowi przed tym, jak wyprostowała zgięte dotychczas w kolanach nogi, ostatecznie powracając do wcześniejszej pozycji.
Odgarnęła ciemne kosmyki włosów z ramienia na powrót na plecy, spoglądając na chwilę w stronę Rogersa. Jej uwagę przykuł jeden z kubków, ten ozdobiony ruchomym obrazkiem. Zmrużyła lekko powieki, obserwując tragiczną w skutkach podróż postaci w pelerynie, która zawsze kończyła się na ceglanej ścianie. Dopiero po drugiej kraksie przechyliła się nieco do tyłu — z tej perspektywy miała lepszy widok na napis.
— Nie zadzieraj z Moorem — drżące kąciki ust mogły wystarczyć w upewnieniu się, że kubek zupełnie skradł serce, a także poprawił humor Niuchacza, lecz Iris nie mogła powstrzymać głosu od rozbawionego tonu. Próbując stłumić śmiech, obróciła twarz w kierunku swego ramienia, chichocząc właśnie w nie (choć Rogers mógł odnieść wrażenie, że Bell robiła to po to, by złapać akurat jego uwagę). Nie tym razem. — A pomyślałbyś, że to Niuchacze powinni mieć dostęp do dzieł sztuki — wreszcie powróciła spojrzeniem do Billa, gdy ten wspomniał o prowadzonych przez nią poszukiwaniach. W jednej chwili Iris spoważniała — nie przypominała już szczerze rozbawionej, może nawet lekko nieprzystającej swym sposobem bycia kobiety. Teraz jej czekoladowe oczy skupiły się na postaci lotnika, spora paczka, którą ustawiła wcześniej na biurku biednego Rogersa, znów trafiła do jej rąk, a ona sama zbliżyła się do Moore'a, ściszając swój głos do szeptu tak, aby wyłącznie on mógł ją usłyszeć.
— Tak, mam przesyłkę, którą należy dostarczyć do Westmorland — wciąż nie przekazała mu przesyłki, musiał wiedzieć, dlaczego Iris nalegała, aby to właśnie on zajął się jej dostarczeniem. — Do miejsca na granicy z Cumberland i North Lancashire. To nie jest zwykła przesyłka, są tam pieniądze — istotny nacisk, jaki położyła na to słowo był zupełnie zrozumiały; Podziemne Ministerstwo Magii w Plymouth od samego początku borykało się z problemami finansowymi, a wszystkie środki, które mieli do rozdysponowania Niuchacze były nie tylko skrupulatnie, ale i surowo sprawdzane, aby zapobiec niepoprawnemu ich wykorzystaniu. — I kilka dość drogich ingrediencji do eliksirów. Zawarliśmy umowę z lokalnymi alchemikami, mają nas wspomóc w działaniu, ale nie sądzę, żeby byli... szczególnie przekonani — zmarszczyła brwi, zagryzając wnętrze policzka. Na wojnie nic nie było pewne, a często wszystko odbywało się — dosłownie — na słowo honoru. Możliwość uzyskania wsparcia w postaci sporego zaplecza alchemicznego była droższa od pieniędzy, dlatego Niuchacze zdecydowali się zaryzykować. — Będę na miejscu, razem z hipogryfami. Ale istotne jest, żeby przesyłka nie trafiła w niepowołane ręce, gdyby nasi kontrahenci zdecydowali się w ostatniej chwili wycofać, albo gdyby przyszli ze wsparciem.
W jej umyśle William Moore był najlepszym człowiekiem do tej roboty. Nie znała nikogo (i nie zmieniał tego fakt, że nie żyła w bardzo zażyłych stosunkach z Sowami, to mogło się wszak zmienić!) kto mógł wycofywać się na miotle z tak cennym gatunkiem prędzej i bezpieczniej dla siebie i zawartości przesyłki, niż on. Ale wiedziała również, że to, co mu proponowała, nie było zwykłym spacerkiem, szybkim lotem do budki z kawą na promenadzie i z powrotem.
— Myślisz, że dałbyś radę nam pomóc?
Zamiast skupiać się na bliźnie — domyślała się wszak, że cokolwiek było jej przyczyną, wspomnienie tegoż nie mogło należeć do przyjemnych — postanowiła grać dalej, bawić się własnym rozbawieniem. Radośnie zmrużyła oczęta, pozwalając sobie na drobny, cichy śmiech, gdy oderwała się od biurka, przy którym do tej pory stała.
— Nie masz za co przepraszać. To ja wpadłam bez zapowiedzi — odparła w uspokajającym zamiarze. W tym samym czasie Rogers wychylił się poza granice swego biurka, asekuracyjnie zgarniając kubki w swoim kierunku. Iris tymczasem podciągnęła nieco materiał spódnicy, którą miała na sobie, aby równie prędko ukucnąć przy Moore zbierającym dokumenty. Co dwie głowy to nie jedna, co cztery ręce to nie dwie, poradzą sobie szybciej razem. Zresztą, pochodząc z takiej, a nie innej rodziny, rodziny, która polegała na sobie zdecydowanie bardziej, bo i była mniejsza, brakowało jej jednego z klasycznych filarów w postaci ojca, prędko nauczyła się, jak wiele znaczy pomoc, nawet tak niewielka, jak pozbieranie rozrzuconych dokumentów. — Proszę — powiedziała, zbierając kartki (nieuporządkowane, bowiem próbując oduczyć się ciekawości, nigdy nie czytała dokumentów, które nie wychodziły spod jej pióra lub były adresowane do niej), którymi zastukała kilkukrotnie o ziemię, aby ułożyć je równo względem siebie. Wszystkie oddała Williamowi przed tym, jak wyprostowała zgięte dotychczas w kolanach nogi, ostatecznie powracając do wcześniejszej pozycji.
Odgarnęła ciemne kosmyki włosów z ramienia na powrót na plecy, spoglądając na chwilę w stronę Rogersa. Jej uwagę przykuł jeden z kubków, ten ozdobiony ruchomym obrazkiem. Zmrużyła lekko powieki, obserwując tragiczną w skutkach podróż postaci w pelerynie, która zawsze kończyła się na ceglanej ścianie. Dopiero po drugiej kraksie przechyliła się nieco do tyłu — z tej perspektywy miała lepszy widok na napis.
— Nie zadzieraj z Moorem — drżące kąciki ust mogły wystarczyć w upewnieniu się, że kubek zupełnie skradł serce, a także poprawił humor Niuchacza, lecz Iris nie mogła powstrzymać głosu od rozbawionego tonu. Próbując stłumić śmiech, obróciła twarz w kierunku swego ramienia, chichocząc właśnie w nie (choć Rogers mógł odnieść wrażenie, że Bell robiła to po to, by złapać akurat jego uwagę). Nie tym razem. — A pomyślałbyś, że to Niuchacze powinni mieć dostęp do dzieł sztuki — wreszcie powróciła spojrzeniem do Billa, gdy ten wspomniał o prowadzonych przez nią poszukiwaniach. W jednej chwili Iris spoważniała — nie przypominała już szczerze rozbawionej, może nawet lekko nieprzystającej swym sposobem bycia kobiety. Teraz jej czekoladowe oczy skupiły się na postaci lotnika, spora paczka, którą ustawiła wcześniej na biurku biednego Rogersa, znów trafiła do jej rąk, a ona sama zbliżyła się do Moore'a, ściszając swój głos do szeptu tak, aby wyłącznie on mógł ją usłyszeć.
— Tak, mam przesyłkę, którą należy dostarczyć do Westmorland — wciąż nie przekazała mu przesyłki, musiał wiedzieć, dlaczego Iris nalegała, aby to właśnie on zajął się jej dostarczeniem. — Do miejsca na granicy z Cumberland i North Lancashire. To nie jest zwykła przesyłka, są tam pieniądze — istotny nacisk, jaki położyła na to słowo był zupełnie zrozumiały; Podziemne Ministerstwo Magii w Plymouth od samego początku borykało się z problemami finansowymi, a wszystkie środki, które mieli do rozdysponowania Niuchacze były nie tylko skrupulatnie, ale i surowo sprawdzane, aby zapobiec niepoprawnemu ich wykorzystaniu. — I kilka dość drogich ingrediencji do eliksirów. Zawarliśmy umowę z lokalnymi alchemikami, mają nas wspomóc w działaniu, ale nie sądzę, żeby byli... szczególnie przekonani — zmarszczyła brwi, zagryzając wnętrze policzka. Na wojnie nic nie było pewne, a często wszystko odbywało się — dosłownie — na słowo honoru. Możliwość uzyskania wsparcia w postaci sporego zaplecza alchemicznego była droższa od pieniędzy, dlatego Niuchacze zdecydowali się zaryzykować. — Będę na miejscu, razem z hipogryfami. Ale istotne jest, żeby przesyłka nie trafiła w niepowołane ręce, gdyby nasi kontrahenci zdecydowali się w ostatniej chwili wycofać, albo gdyby przyszli ze wsparciem.
W jej umyśle William Moore był najlepszym człowiekiem do tej roboty. Nie znała nikogo (i nie zmieniał tego fakt, że nie żyła w bardzo zażyłych stosunkach z Sowami, to mogło się wszak zmienić!) kto mógł wycofywać się na miotle z tak cennym gatunkiem prędzej i bezpieczniej dla siebie i zawartości przesyłki, niż on. Ale wiedziała również, że to, co mu proponowała, nie było zwykłym spacerkiem, szybkim lotem do budki z kawą na promenadzie i z powrotem.
— Myślisz, że dałbyś radę nam pomóc?
It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
| my tu tylko na chwilę|
stąd
Nie bawiło jej to całkiem. Światem rządziły przypadki, a jednostki określało to, jakie ktoś miał szczęście. Ona niewielkie, nauczyła się tego podczas lekcji którą odebrała w praktyce. Wtedy, kiedy ją uwięziono ze względu na krew i zamknięto w Hogwarcie - szkoła, która latami była jej domem i bezpieczeństwem. Skąd wyrwała sobie drogę na wolność, pokonała pieprzoną deską magiczną zbroję a potem spieprzyła, straciła czas, wybrała złe drzwi i gdy dotarła do matki, trzymała jej ciało w rękach. Jeszcze ciepłe. Minęła się z nią o minuty, przez źle wybrane drzwi. Tylko tyle i aż tyle.
Więc w nie wierzyła - przypadki i zrządzenia losu, ale w to by dla niej któreś były już nie bardzo. I nie miały pewności, że właśnie tak było. Wszystko pozostawało w próżni tego, czego nie wiedziały i snutych nad stołem domysłów w papierosowym dymie. Zaciągnęła się ponownie. Mówiąc przez chwilę o patronusach - o czymkolwiek innym, byleby na parę minut odciągnąć myśli od rzeczywistości, która nie rysowała się dobrze. Od pytań obijających się w głowie i tak nie była w stanie uciec.
- Może. - odpowiedziała zawieszając spojrzenie niebieskich tęczówek na Addzie mrużąc odrobinę oczy. - Czarna magia oddziałuje na swojego użytkownika. Ma swoją cenę. Wszystko zależy od tego, jak mocno się ją zna i jak długo z niej korzysta. Gdzie się jej nauczyłaś? - zapytała, może nie miało to znaczenia. Mike ją kochał i chciała wierzyć że w tym świecie przepłnionym kłamstwem i potencjalną zdradą u boku, wybrał dobrze.
- Tak. - przyznała potakując głową. - Pokątna 23/4 - pamiętała dobrze adres i miejsce. Bywała tam przecież. Tam Lucinda pomogła jej z klątwą, tam spotykały się czasem kiedy jeszcze obie mieszkały w Londynie, kiedy życie było całkiem inne… łatwiejsze. Teraz był chaos i niezrozumienie, wojna spoglądająca z każdej strony. Powracająca sowa posadziła ją znów na miejsce. Na jej twarzy nie zmieniło się wiele, umiała powstrzymywać emocje, zbijać się w środku w kuleczkę, chociaż czasem wydzierały na wolność. Krótkie słowa Addy pokręciły jej głową przecząco. Choć chciałaby powiedzieć inaczej, nie było teraz czasu na sentymenty, Bagnold nie mógł podjąć innej decyzji - może poza nadawaniem jej ciężaru sprawy - ale brakowało im ludzi, a skoro przypisał ją do niej, musialo to znaczyć że ufa w to, że będzie potrafiła oddzielić sprawe zawodowe i prywatne. Czy tak było? Sądziła, że tak. Liczyła, że mimo wszystko to nieporozumienie, które się wyjaśni nie zdrada, której się nie spodziewali. Nóż w plecy wbić przecież mógł tylko ten, komu pozwolisz za sobą stanąć? Dlatego tak boli - bo jest niespodziewany a jego rękojeść trzyma nie wróg a przyjaciel. Podniosła się wez słowa wychodząc chwilę po Addzie z domu, dogaszając papierosa, gasząc światła wsuwając wcześniej nogi w półbuty. Stanęła przy niej, zabierając ze sobą otrzymane listy, wrzucając je w kieszeń kurtki. Słuchała jej w milczeniu, rozpoczęcie działań od razu było konieczne - głównie dlatego, że nie wiedzieli jak bardzo w tyle byli. Czy i jakie były straty. Przeniosła spojrzenie w miejsce szelestu zaciskając ręce na różdżce, ale dostrzegając ptaka opuściła ją w ciszy czekając. Jedna z jej brwi uniosła się odebrała list przesuwając po nim tęczówkami. Dobrze więc, tak będzie łatwiej zdecydowanie. Skinęła głową.
- Ruszajmy. - powiedziała, ledwie chwilę później obie teleportowały się do Plymouth pod wejście do podziemnego Ministerstwa Magii. Korytarze o tej porze były prawie puste, nic czego Justine nie widziała już wcześniej. Wszystko wyglądało normalnie a i tak poszukiwała mimowolnie anomalii. W końcu znalazły się przed gabinetem Bagnolada. Zastukała w nie anonsując własną osobę, naciskając na kalmkę po pozwoleniu na wejście, odszukując mężczyznę wzrokiem. Wpuściła bratową do środka, zamykając za nimi obiema drzwi. Uniosła dłonie, żeby założyć jasne kosmyki za uszy. Poprosiła Addę by przekazała raz jeszcze wszystkie informacje szefowi Biura Aurorów. Sama przez większość czasu stała. - Dostałyśmy też odpowiedź od Ministra. - uzupełniła. Nie próbowała nikogo przekonywać, wybierać najbardziej pasującej teorii. Domniemywać czy składać życzenia. To było miejsce w których tylko fakty miały znaczenie. One i nic więcej. Było już jasne, co trzeba było zrobić. Znaleźć odpowiedź.
Zakon Feniksa, musiał się zebrać.
| Adda i Just zt, szefowi przekazujemy wszystko co wiemy
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
28 października
Skreślony mgliście kojarzonym charakterem pisma list zaintrygował ją, przelotnie odwracając uwagę od nadchodzącej wielkimi krokami Nocy Duchów i zaplanowanej na ten czas akcji. Potrzebowała chwili, by przyporządkować wiadomość do konkretnej twarzy, wydobyć z otchłani pamięci wszystko to, co wiedziała o Vaillancie, a także jego ostatnich przydziałach. Dostarczony przez jedną z ministerialnych sów zwitek pergaminu zawierał jedynie oszczędne informacje, jak nakazywał rozsądek, lecz przez to nie zaspokajał ciekawości, wprost przeciwnie, tylko ją rozbudzał. Czy Harrison znalazł coś, co mogło okazać się przełomowe dla sprawy zaginionego – lub uprowadzonego, jak chciała wierzyć – alchemika? Gdzie napotkał te nowe, obiecujące poszlaki...? Bezzwłocznie odesłała oszczędną odpowiedź, którą zrozumieć mógł tylko inny przedstawiciel rebelii, proponując spotkanie w Plymouth, w pobliżu budynków zajmowanych przez podziemie i to możliwie jak najszybciej. Nie mieli czasu do stracenia, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że od ostatniego kontaktu z Fenwickiem minęły już długie tygodnie; każdy kolejny dzień zwłoki mógł okazać się tragiczny w skutkach. Pokłosie sierpniowej katastrofy miało zostać z nimi na długie miesiące, jeśli nie lata, czego co interesowniejsze, pozbawione skrupułów indywidua nie omieszkały wykorzystywać. Koniec świata wydobył na światło dzienne to, co wcześniej czarodzieje skrywali na dnie serc, w jednych budząc odwagę i altruizm, w innych – skrajny egoizm i zwierzęcą brutalność. Kradzieże, napady uprowadzenia nasiliły się w czasie chaosu, zaś jednym z częściej przewijających się przez jej biurko pseudonimów był ten należący do działającego na terenie przynajmniej kilku hrabstw Fenrira; zebrane informacje bezdyskusyjnie łączyły go z atakami w Dorset oraz Somerset, nie wierzyła jednak, by stanowiły one kompletną listę jego niechlubnych dokonań. Za jakie jeszcze nieszczęścia odpowiadał? Czy współpracował z Londynem, czy przed nimi również się ukrywał?
Punktualność wciąż była dla niej niezwykle istotna, nawet teraz, gdy świat stanął na głowie, dlatego na kwadrans przed umówioną godziną niechętnie opuściła swój prowizoryczny gabinet – nie dokończyła jeszcze raportu, nie zdążyła porozmawiać z lotnikami, miała ręce pełne roboty, roboty, która będzie musiała poczekać na jej powrót – i żwawym krokiem skierowała się do wyjścia z przeznaczonego jednostce wywiadowczej budynku. Śpiesznie wymknęła się przez nieczynną budkę telefoniczną, po czym ruszyła na drugą stronę rzeki, wypatrując wśród nielicznych przechodniów rosłej sylwetki Vaillanta; choć wiedziała, że okolica stale obserwowana jest przez strażników podziemia, że powinna być tutaj bezpieczna, to różdżkę trzymała pod ręką, w kieszeni wełnianego płaszcza, nie zaś na dnie przewieszonej przez ramię torebki. Gdy przemierzała łączący brzegi Plymu most Demimozów, mocniej przytrzymała poły szarpanego wiatrem okrycia i schowała głowę w ramiona, złorzecząc w myślach na nie najlepszą pogodę. Nim wybrała drogę w dół, po schodkach prowadzących na biegnącą wzdłuż rzeki promenadę, dyskretnie spojrzała to w jedną, to w drugą stronę, chcąc upewnić się, że nikt jej nie obserwuje.
Nie była zaskoczona, gdy po dotarciu na miejsce nie ujrzała żywej duszy; wiszące nisko chmury zwiastowały rychłe opady deszczu, to z kolei sprawiło, że po ulicach Plymouth kręcili się tylko ci, którzy musieli. Westchnęła cicho, na poły ze zniecierpliwieniem, na poły z ulgą, dopiero teraz zwalniając kroku, i skierowała się w cień mostu, jednocześnie podejmując niemrawą próbę zapanowania nad zburzoną przez wiatr fryzurą.
Miała tylko nadzieję, że Hipogryf otrzymał jej wiadomość i że zjawi się o czasie. A może nawet poczęstuje ją przy tym papierosem.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Papierosa? - Pierwsze co zaproponował znajomej twarzy to swojego cennego papierosa. W końcu był to aktualnie gest przyjaźni — kogo było wszak stać na rozdawanie tytoniu bez niczego w zamian? Cóż. Być może nie chodziło o wymianę towarów materialnych, ale mieli do załatwienia pewne sprawy. A skoro spotykali się o tak późnej porze, mogli ocieplić trochę cenny czas wspólnym papierosem. Dlatego właśnie srebrna papierośnica rozbłysnęła w nikłym świetle dochodzącym z latarni i zawisła w krótkim bezruchu, oczekując na gest drugiej strony. - Znaleźliśmy to przy kurierze - dodał po tym, jak wycofał przedmiot i charakterystyczne kliknięcie oznajmiło zamknięcie pudełka. Zbiór skrętów zastąpił kawałek papieru unoszący się między dwoma czarodziejami. Harrison w milczeniu już przyglądał się swojej towarzyszce, zaciągając się powoli papierosem i obserwując jej zachowanie. Raczej nigdy nie rozmawiali, chociaż kojarzył ją z kilku większych odpraw. Nie spodziewał się, że to właśnie ona była odpowiedzialna za poszukiwania, ale pisząc list, był zaintrygowany. Nowi ludzie, nowe perspektywy, czyż nie? Delikatny rozbłysk papierosa podkreślił zaciekawione oczy, wpatrujące się w kobietę czytającą list.
Harrison Vaillant
Zawód : dawny policjant, hipogryf
Wiek : 38
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I’m not a joiner. I never have been. But I’m willing to do it now. So pull your head from your ass and let’s both live to fight another day.
OPCM : 15 +5
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie kazał czekać jej na siebie długo, na szczęście; silniejsze podmuchy chłodnego, wilgotnego wiatru skutecznie testowały kobiecą cierpliwość, za wszelką cenę próbując wedrzeć się pod poły płaszcza, co tylko potęgowało towarzyszące jej ostatnimi czasy dniem i nocą rozdrażnienie. Nie potrzebowała kolejnego powodu do nerwów, i tak znajdowała się już na skraju, czego dowodem były malujące się pod zmrużonymi oczami sińce oraz stale szukające zajęcia dłonie. Ktoś kiedyś powiedział jej, że kopcenie pomaga uporać się ze stresem, pewnie dlatego pomyślała o papierosie; co prawda dalej nie przekonała się do tej koncepcji, może jednak był to po prostu znak, iż powinna spróbować ponownie. I ponownie. Aż do skutku.
Przechyliła głowę w kocim, podpatrzonym u kuguchara Rolanda wyrazie, gdy – wyższy niż to pamiętała – Vaillant skrócił dzielącą ich odległość i jak gdyby nigdy nic wyciągnął ku niej elegancko wykonaną papierośnicę, z jednej strony przyprawiając o irracjonalne podejrzenie, że jakimś cudem poznał jej myśli, z drugiej – wprawiając w zadumę, czy gest ten na pewno był bezinteresowny, czy raczej powinna uznać to za zwiastun mającej paść z jego ust prośby. Tytoń wciąż pozostawał towarem trudno dostępnym, nawet i ten gorszej jakości wzbudzał zazdrość wielu, stając się jedną z lepszych kart przetargowych. Nie zamierzała jednak zaglądać darowanemu aetonanowi w zęby. Z nieznaczną, trwającą ledwie mgnienie zwłoką sięgnęła po pierwszą z brzegu fajkę, przywołując na wargi uprzejmy, wdzięczny uśmiech.
– Dziękuję – odezwała się cicho, zachrypniętym od bezczynności głosem; kilka ostatnich godzin spędziła milcząc, ślęcząc nad papierami. Przemknęła uważnym spojrzeniem po rozświetlonej ciepłym blaskiem twarzy Harrisona. – Jeśli każdego witasz równie miło, to tylko kwestia czasu, aż zostaniesz najpopularniejszym członkiem rebelii – dodała, nie mogąc powstrzymać się przed skomentowaniem uprzejmości Hipogryfa choćby i w taki sposób.
Prędko jednak uwaga Maeve została przekierowana na odmienne tory. Papierośnica zniknęła przy akompaniamencie cichego kliknięcia, jej miejsce zajął wspomniany w liście zwitek pergaminu. Nie czekając na pozwolenie ujęła go między palce, po czym oddała się lekturze przechwyconej korespondencji, płynnie przemykając wzrokiem po kolejnych linijkach tekstu; razy czy dwa musiała zwolnić, by rozszyfrować znaczenie koślawo skreślonych liter, w reakcji na co między jej brwiami wykwitła lwia zmarszczka. Autor wiadomości był względnie ostrożny, nie pisał wprost, nie podawał detali, które mogłyby jednoznacznie wskazać na ich dalsze plany lub czytelnie przedstawić stopień jego powiązania z Fenrirem. Wspominał jednak znajome nazwisko, to zaś stanowiło dla niej – dla nich wszystkich – niebywale interesujące znalezisko. Kontekst nie pozostawiał wątpliwości, chodziło o tego Fenwicka, ich Fenwicka, to z kolei oznaczało, że alchemik wciąż żył.
Jedna z nielicznych dobrych informacji ostatnich dni.
– Gdzie dokładniej? – zapytała, dopiero wtedy krzyżując spojrzenia ze stojącym obok towarzyszem, zdając sobie sprawę z faktu, że jest przez niego obserwowana. – Gdzie dokładniej natknęliście się na tego kuriera – doprecyzowała prędko; pierwsza wersja pytania była oszczędna, może nawet zbyt oszczędna, by mógł ją zrozumieć. Wolała więc rozwinąć, a dzięki temu uniknąć nieporozumienia. Nie pracowali ze sobą wcześniej, przynajmniej nie tak ściśle, pamiętała jednak, że Rogers zawsze wypowiadał się o nim z szacunkiem; Vaillant miał być kompetentny i zdeterminowany, może więc list nie był jedynym, czym mógł jej pomóc.
– Słyszałeś już wcześniej o tym Fenrirze? – odezwała się znowu, skacząc wzrokiem między pergaminem, a twarzą niegdysiejszego magipolicjanta; w końcu jednak skupiła się tylko i wyłącznie na swym rozmówcy, składając list na dwoje, przekładając go do wolnej dłoni. Widok wypuszczanej przez Harrisona chmury dymu przypomniał jej o wciąż ściskanym między palcami papierosie. Sięgnęła po różdżkę, odpaliła, po czym zaciągnęła się po raz pierwszy, witając charakterystyczne drapanie w gardle ambiwalentnymi odczuciami. Odkaszlnęła cicho, a przez jej twarz przemknął grymas, którego nie zdołała powstrzymać. – Najwięcej śladów zostawił w Dorset i Somerset, ale z pewnością działa nie tylko tam. Jest zuchwały. I bezwzględny.
Przechyliła głowę w kocim, podpatrzonym u kuguchara Rolanda wyrazie, gdy – wyższy niż to pamiętała – Vaillant skrócił dzielącą ich odległość i jak gdyby nigdy nic wyciągnął ku niej elegancko wykonaną papierośnicę, z jednej strony przyprawiając o irracjonalne podejrzenie, że jakimś cudem poznał jej myśli, z drugiej – wprawiając w zadumę, czy gest ten na pewno był bezinteresowny, czy raczej powinna uznać to za zwiastun mającej paść z jego ust prośby. Tytoń wciąż pozostawał towarem trudno dostępnym, nawet i ten gorszej jakości wzbudzał zazdrość wielu, stając się jedną z lepszych kart przetargowych. Nie zamierzała jednak zaglądać darowanemu aetonanowi w zęby. Z nieznaczną, trwającą ledwie mgnienie zwłoką sięgnęła po pierwszą z brzegu fajkę, przywołując na wargi uprzejmy, wdzięczny uśmiech.
– Dziękuję – odezwała się cicho, zachrypniętym od bezczynności głosem; kilka ostatnich godzin spędziła milcząc, ślęcząc nad papierami. Przemknęła uważnym spojrzeniem po rozświetlonej ciepłym blaskiem twarzy Harrisona. – Jeśli każdego witasz równie miło, to tylko kwestia czasu, aż zostaniesz najpopularniejszym członkiem rebelii – dodała, nie mogąc powstrzymać się przed skomentowaniem uprzejmości Hipogryfa choćby i w taki sposób.
Prędko jednak uwaga Maeve została przekierowana na odmienne tory. Papierośnica zniknęła przy akompaniamencie cichego kliknięcia, jej miejsce zajął wspomniany w liście zwitek pergaminu. Nie czekając na pozwolenie ujęła go między palce, po czym oddała się lekturze przechwyconej korespondencji, płynnie przemykając wzrokiem po kolejnych linijkach tekstu; razy czy dwa musiała zwolnić, by rozszyfrować znaczenie koślawo skreślonych liter, w reakcji na co między jej brwiami wykwitła lwia zmarszczka. Autor wiadomości był względnie ostrożny, nie pisał wprost, nie podawał detali, które mogłyby jednoznacznie wskazać na ich dalsze plany lub czytelnie przedstawić stopień jego powiązania z Fenrirem. Wspominał jednak znajome nazwisko, to zaś stanowiło dla niej – dla nich wszystkich – niebywale interesujące znalezisko. Kontekst nie pozostawiał wątpliwości, chodziło o tego Fenwicka, ich Fenwicka, to z kolei oznaczało, że alchemik wciąż żył.
Jedna z nielicznych dobrych informacji ostatnich dni.
– Gdzie dokładniej? – zapytała, dopiero wtedy krzyżując spojrzenia ze stojącym obok towarzyszem, zdając sobie sprawę z faktu, że jest przez niego obserwowana. – Gdzie dokładniej natknęliście się na tego kuriera – doprecyzowała prędko; pierwsza wersja pytania była oszczędna, może nawet zbyt oszczędna, by mógł ją zrozumieć. Wolała więc rozwinąć, a dzięki temu uniknąć nieporozumienia. Nie pracowali ze sobą wcześniej, przynajmniej nie tak ściśle, pamiętała jednak, że Rogers zawsze wypowiadał się o nim z szacunkiem; Vaillant miał być kompetentny i zdeterminowany, może więc list nie był jedynym, czym mógł jej pomóc.
– Słyszałeś już wcześniej o tym Fenrirze? – odezwała się znowu, skacząc wzrokiem między pergaminem, a twarzą niegdysiejszego magipolicjanta; w końcu jednak skupiła się tylko i wyłącznie na swym rozmówcy, składając list na dwoje, przekładając go do wolnej dłoni. Widok wypuszczanej przez Harrisona chmury dymu przypomniał jej o wciąż ściskanym między palcami papierosie. Sięgnęła po różdżkę, odpaliła, po czym zaciągnęła się po raz pierwszy, witając charakterystyczne drapanie w gardle ambiwalentnymi odczuciami. Odkaszlnęła cicho, a przez jej twarz przemknął grymas, którego nie zdołała powstrzymać. – Najwięcej śladów zostawił w Dorset i Somerset, ale z pewnością działa nie tylko tam. Jest zuchwały. I bezwzględny.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie odpowiedział, gdy stojąca przed nim kobieta wskazała na jego hojność w przekazaniu papierosa. Na jego twarzy pojawił się tylko subtelny wyraz zdziwienia – uniesione brwi i lekko rozciągnięte usta, które wyrażały mimikę mówiącą ależ przestań, chociaż jego oczy błyszczały iskrą dobrze znanej sobie satysfakcji. W końcu nie był człowiekiem, który przeszedłby obojętnie obok komplementów. Lubił je, a nawet cenił za ukryte znaczenie – każda pozytywna uwaga była dla niego potwierdzeniem, że jego wysiłki, działania, a nawet styl bycia nie przechodziły niezauważone. Nie oznaczało to jednak, że nie zdawał sobie sprawy z własnych ograniczeń. Był świadomy swojej wartości, ale i wad, które przyciągały skrajne reakcje. Jego charyzma, choć magnetyczna, często maskowała wewnętrzne zmagania i moralne rozterki. Popularność wśród rebeliantów była dla niego mieczem obosiecznym – potrafiła ułatwiać zjednywanie sojuszników, ale i wzbudzać zazdrość. Wiedział, że rola niepisanego przywódcy pewnej grupy wiązała się z odpowiedzialnością, której czasami żałował. Zawsze znajdowali się tacy, którzy z zazdrością spoglądali na jego pozycję, oczekując momentu, gdy powinie mu się noga. Ale... Czy nie było tak od zawsze?
Kobieta stojąca naprzeciwko niego wydawała się go obserwować z pewnym zainteresowaniem, które nie wynikało jedynie z oferowanego papierosa. W jej oczach, otoczonych cieniami bezsenności i zmęczenia, dostrzegł coś, co przypominało mu o sobie samym. Było to przenikliwe spojrzenie kogoś, kto za dużo widział, a mimo to starał się zachować czujność. Harrison westchnął w duchu, przełamując chwilową ciszę, która zapadła między nimi.
– Nie robię tego często – odpowiedział w końcu, unosząc kącik ust w subtelnym uśmiechu. Wiedział, że ci, którzy byli w rebelii dostatecznie długo, rozumieli znaczenie każdej drobnostki, nawet oferowanego papierosa. W świecie, w którym przetrwanie wymagało poświęceń, małe gesty niosły ze sobą większą wartość, niż można by przypuszczać. – Ale czasem warto... urozmaicić dzień – dodał, jego głos przeszedł w głębsze, niemal intymne tony, które miały w sobie mieszankę ironii i szczerości.
Zaraz jednak cała uwaga Clearwater skupiła się na liście. Przez chwilę Vaillant obserwował jej ruchy, które były pełne precyzji i wyrafinowania, jakby każdy gest miał swoje miejsce i znaczenie. W myślach zastanawiał się, jaka historia doprowadziła ją do tego miejsca, do tej chwili, kiedy stała obok niego, dzieląc ciszę przerywaną tylko szelestem liści i odgłosami dalekich wybuchów. Ich świat był rozbity na fragmenty, w których trzeba było walczyć o każdą chwilę spokoju.
Harrison zaciągnął się głęboko papierosem i wydechując dym, poczuł, jak stres minionego dnia powoli zaczyna opuszczać jego ciało. Wiedział, że jego zdolność do zdobywania sympatii była zarówno darem, jak i przekleństwem. Popularność przyciągała uwagę, czasem niechcianą. W obecnych czasach znajomość mogła oznaczać zarówno sojusz, jak i zdradę. Ale w tej chwili, pod cichym niebem nocy, z tą nową, enigmatyczną towarzyszką, pozwolił sobie na chwilę, w której zapomniał o zagrożeniach. Byli po prostu dwojgiem ludzi, którzy znaleźli odrobinę normalności w świecie pełnym chaosu.
Cóż... Prawie.
- Old Wardour Castle, blisko Salisbury - odparł rzeczowo. Krótko. Jakby składał raport przed swoim przełożonym. Mimo to nie pozbywał się nonszalanckiej swobody w postawie, jaką przybrał już na początku ich spotkania. - Prócz kilku naszych odpraw — nie. - Nie zagłębiał się w sytuację, która wykraczała poza tereny Wiltshire bardziej niż powinien. A Fenrir, o którym mówiła czarownica, nie należał do terenów mu podległych. Aż do teraz. - Patrząc jednak, gdzie wypłynęło jego imię, powinienem się zainteresować. List jechał do Wilton. - Wymowne spojrzenie podchwyciło wzrok czarownicy. Nie musiał w końcu mówić tego na głos. To nasuwało się samo. W Wilton znajdowała się tylko jedna znacząca rodzina. A skoro Malfoyowie byli powiązani ze sprawą interesującą Clearwater, to i Harrison chciał być jej częścią. Szczególnie że znał ten teren najlepiej i nie były to puste przechwałki. Pytanie pozostawało... - Co zamierzasz?
Kobieta stojąca naprzeciwko niego wydawała się go obserwować z pewnym zainteresowaniem, które nie wynikało jedynie z oferowanego papierosa. W jej oczach, otoczonych cieniami bezsenności i zmęczenia, dostrzegł coś, co przypominało mu o sobie samym. Było to przenikliwe spojrzenie kogoś, kto za dużo widział, a mimo to starał się zachować czujność. Harrison westchnął w duchu, przełamując chwilową ciszę, która zapadła między nimi.
– Nie robię tego często – odpowiedział w końcu, unosząc kącik ust w subtelnym uśmiechu. Wiedział, że ci, którzy byli w rebelii dostatecznie długo, rozumieli znaczenie każdej drobnostki, nawet oferowanego papierosa. W świecie, w którym przetrwanie wymagało poświęceń, małe gesty niosły ze sobą większą wartość, niż można by przypuszczać. – Ale czasem warto... urozmaicić dzień – dodał, jego głos przeszedł w głębsze, niemal intymne tony, które miały w sobie mieszankę ironii i szczerości.
Zaraz jednak cała uwaga Clearwater skupiła się na liście. Przez chwilę Vaillant obserwował jej ruchy, które były pełne precyzji i wyrafinowania, jakby każdy gest miał swoje miejsce i znaczenie. W myślach zastanawiał się, jaka historia doprowadziła ją do tego miejsca, do tej chwili, kiedy stała obok niego, dzieląc ciszę przerywaną tylko szelestem liści i odgłosami dalekich wybuchów. Ich świat był rozbity na fragmenty, w których trzeba było walczyć o każdą chwilę spokoju.
Harrison zaciągnął się głęboko papierosem i wydechując dym, poczuł, jak stres minionego dnia powoli zaczyna opuszczać jego ciało. Wiedział, że jego zdolność do zdobywania sympatii była zarówno darem, jak i przekleństwem. Popularność przyciągała uwagę, czasem niechcianą. W obecnych czasach znajomość mogła oznaczać zarówno sojusz, jak i zdradę. Ale w tej chwili, pod cichym niebem nocy, z tą nową, enigmatyczną towarzyszką, pozwolił sobie na chwilę, w której zapomniał o zagrożeniach. Byli po prostu dwojgiem ludzi, którzy znaleźli odrobinę normalności w świecie pełnym chaosu.
Cóż... Prawie.
- Old Wardour Castle, blisko Salisbury - odparł rzeczowo. Krótko. Jakby składał raport przed swoim przełożonym. Mimo to nie pozbywał się nonszalanckiej swobody w postawie, jaką przybrał już na początku ich spotkania. - Prócz kilku naszych odpraw — nie. - Nie zagłębiał się w sytuację, która wykraczała poza tereny Wiltshire bardziej niż powinien. A Fenrir, o którym mówiła czarownica, nie należał do terenów mu podległych. Aż do teraz. - Patrząc jednak, gdzie wypłynęło jego imię, powinienem się zainteresować. List jechał do Wilton. - Wymowne spojrzenie podchwyciło wzrok czarownicy. Nie musiał w końcu mówić tego na głos. To nasuwało się samo. W Wilton znajdowała się tylko jedna znacząca rodzina. A skoro Malfoyowie byli powiązani ze sprawą interesującą Clearwater, to i Harrison chciał być jej częścią. Szczególnie że znał ten teren najlepiej i nie były to puste przechwałki. Pytanie pozostawało... - Co zamierzasz?
Harrison Vaillant
Zawód : dawny policjant, hipogryf
Wiek : 38
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I’m not a joiner. I never have been. But I’m willing to do it now. So pull your head from your ass and let’s both live to fight another day.
OPCM : 15 +5
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie odejmowała spojrzenia od twarzy niegdysiejszego magipolicjanta, próbując dojrzeć na niej jakiekolwiek znaki – mimowolne drgnienie kącika warg, przelotne zmarszczenie brwi, bezwiedne napięcie żuchwy – mające zwiastować rychłe spłynięcie z jego ust prośby o pomoc czy przysługę. Wszak trudno było jej uwierzyć w całkowitą bezinteresowność nawet i innego członka rebelii; łączył ich jeden cel, spoglądali w tym samym kierunku, jednak żadne z nich – z pewnymi drobnymi wyjątkami – nie mogło pozwolić sobie na porzucenie zdroworozsądkowego racjonalizmu. Wszystkiego im brakowało, wszystko miało wiele większą wartość niż jeszcze kilka temu, przez co drobne grzeczności urastały do rangi nie lada gestów. Lecz zamiast oznak nieudolnie skrywanych zamiarów czy cierpkiego grymasu zmęczenia otrzymała coś zgoła odmiennego. Żywą, niemalże kokieteryjną reakcję, której nijak się nie spodziewała. Czy to prawdziwa pogoda ducha, czy też po prostu dobrze ją udawał? I co miał oznaczać ten błysk w ciemnym, wpadającym niemalże w czerń oku?
Przemykający przez lico Vailanta wyraz odezwał się w jej piersi dziwną, nienazwaną emocją; zupełnie, jak gdyby wydarzyło się to już kiedyś, co było przecież absurdalne – nie znała go, nie rozmawiali ze sobą nigdy wcześniej. Przyglądała mu się o chwilę zbyt długo, jednocześnie próbując odsunąć tę wybijającą z rytmu myśl na bok; była zmęczona, nie pamiętała już, kiedy ostatnio przespała więcej niż kilka godzin, zaś sytuacja w kraju w połączeniu z prywatną tragedią popychała ją w objęcia pracoholizmu. Nie trudno było zacząć odchodzić od zmysłów, nieprawdaż? Bo na karb tego właśnie zrzuciła powoli odchodzące w niepamięć déjà vu.
– Ach, jakże rozsądnie – skomentowała oszczędnie, pozwalając sobie na zawarcie w tych słowach namiastki rozbawienia; nie pytała, czym zasłużyła sobie na specjalne traktowanie, może nie powinna doszukiwać się w tym głębszego znaczenia, może po prostu nie chciał palić sam, albo też pielęgnował w sobie zaszczepioną zapewne jeszcze za młodu szarmanckość. Zaraz jednak spoważniała, w kontraście do dalszej wypowiedzi Hipogryfa. Nie mogła nie zwrócić uwagi na ton jego głosu, niski i mrukliwy, niemalże poufały, oscylujący między niegroźną kpiną a prostolinijną szczerością. – Albo wieczór – zauważyła cicho, przybierając na twarz wystudiowaną maskę opanowana, czując, że coś wypada powiedzieć, nie potrafiąc jednak zdobyć się na nic bardziej pomysłowego. Nie w tej chwili, w którego jego nienachalnie prezentowana charyzma wprawiała ją w niemalże bolesną konsternację.
Na szczęście nie musiała mówić wiele, w zasięgu jej wzroku pojawił się list, powód tego spotkania, na którym bezzwłocznie skupiła całą swą uwagę. Zawartość przechwyconej wiadomości dawała nadzieję, pozwalała uwierzyć, że jeszcze odbiją z rąk wroga pojmanego Fenwicka. Jednak nim będą mogli w ogóle pomyśleć o przeprowadzeniu akcji ratunkowej, czekała ją delikatna, żmudna praca wywiadowcza; musiała spędzić więcej czasu nad otrzymanym od Harrisona pergaminem, zdecydowanie, lecz nie tutaj, w towarzystwie, a w zaciszu swego gabinetu. Była przekonana, że w słowach nadawcy odnajdzie jeszcze jakąś poszlakę, może nie od razu, może dopiero po odpowiednio ukierunkowanej analizie ostatnich raportów, lecz znajdzie; należało również zasięgnąć języka u bojówek z nawiedzanych przez Fenrira terenów, jednoznacznie ustalić, czy współpracował z ludźmi Malfoya, czy im również krzyżował plany... Starała się jednak nie wybiegać myślami w zbyt odległą przyszłość, na wypadek, gdyby nadchodząca wielkimi krokami wyprawa do Londynu zakończyła się niepowodzeniem.
– Wiltshire? – Zmarszczyła brwi, przelotnie spoglądając w bok, w kierunku szumiącej cicho rzeki; czy oznaczało to, że alchemika przetrzymywano na ziemiach marionetkowego Ministra Magii? Nie chciała wyciągać daleko idących wniosków, mogłaby przez to zamknąć się w pułapce schematycznego myślenia. – To twój rewir, prawda? – dodała po chwili, podchwytując zapoczątkowaną przez rozmówcę myśl; była tego niemalże pewna, na to zresztą wskazywały wymieniane właśnie informacje, wolała jednak postawić tę sprawę jasno. Nie uciekła przed spojrzeniem Vaillanta, choć nadal jego zabarwiona pewną dozą elegancji nonszalancja zbijała ją z tropu. Temat pracy, śledztwa, ułatwiał utrzymanie napięcia w ryzach.
Wilton oznaczało jedno.
– Zamierzam dowiedzieć się, kim dokładnie jest autor tego listu. – Na krótką chwilę wzniosła wiadomość wyżej, jednocześnie przytykając papierosa do ust; dym wciąż smakował paskudnie, drażnił język, jednak tym razem nie zakaszlała. – Nie jest jasne, czy Fenrir jest ich sprzymierzeńcem, czy wrogiem. Gdyby im bruździł, mogliby pisać o nim w odmiennym tonie, lecz równie dobrze mogli poruszać już jego temat wcześniej, teraz jedynie uzupełniając go o pewne informacje... – Wzruszyła ramieniem, kręcąc przy tym nieznacznie głową. – Atakował już tereny graniczące z Wiltshire. Tereny sympatyzujących z naszą sprawą lordów. Może to przypadek. A może to działania celowe, może ktoś nim kieruje, oferując przy tym bezpieczną przystań. – Westchnęła cicho, boleśnie, po czym przygryzła wargę, intensywnie zastanawiając się nad tym, co z tym wszystkim wspólnego miał Fenwick. Skoro żył, potrzebowali go, w takim czy innym celu.
– Dasz mi znać? Jeśli znów o nim usłyszysz – poprosiła nagle, wyrywając się z zamyślenia. Miała dostęp do składanych przez Hipogryfy raportów, jednak wolałaby być informowana szybciej, bezpośrednio, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że każdy dzień, każda godzina, mogła zrobić różnicę. – O nim, albo tym McLaggenie, który to napisał. Dobra wiadomość jest taka, że Fenwick wciąż żyje i skoro nie zabili go do tej pory, najwidoczniej mają dla jego talentów pewne zastosowanie. Wciąż jednak pozostaje do ustalenia, gdzie go przetrzymują i jak trudno będzie go odbić. – Zamilkła na ledwie moment, nerwowo obracając papierosa między palcami. – Kiedy tylko dowiem się czegoś więcej, poślę ci sowę.
Przemykający przez lico Vailanta wyraz odezwał się w jej piersi dziwną, nienazwaną emocją; zupełnie, jak gdyby wydarzyło się to już kiedyś, co było przecież absurdalne – nie znała go, nie rozmawiali ze sobą nigdy wcześniej. Przyglądała mu się o chwilę zbyt długo, jednocześnie próbując odsunąć tę wybijającą z rytmu myśl na bok; była zmęczona, nie pamiętała już, kiedy ostatnio przespała więcej niż kilka godzin, zaś sytuacja w kraju w połączeniu z prywatną tragedią popychała ją w objęcia pracoholizmu. Nie trudno było zacząć odchodzić od zmysłów, nieprawdaż? Bo na karb tego właśnie zrzuciła powoli odchodzące w niepamięć déjà vu.
– Ach, jakże rozsądnie – skomentowała oszczędnie, pozwalając sobie na zawarcie w tych słowach namiastki rozbawienia; nie pytała, czym zasłużyła sobie na specjalne traktowanie, może nie powinna doszukiwać się w tym głębszego znaczenia, może po prostu nie chciał palić sam, albo też pielęgnował w sobie zaszczepioną zapewne jeszcze za młodu szarmanckość. Zaraz jednak spoważniała, w kontraście do dalszej wypowiedzi Hipogryfa. Nie mogła nie zwrócić uwagi na ton jego głosu, niski i mrukliwy, niemalże poufały, oscylujący między niegroźną kpiną a prostolinijną szczerością. – Albo wieczór – zauważyła cicho, przybierając na twarz wystudiowaną maskę opanowana, czując, że coś wypada powiedzieć, nie potrafiąc jednak zdobyć się na nic bardziej pomysłowego. Nie w tej chwili, w którego jego nienachalnie prezentowana charyzma wprawiała ją w niemalże bolesną konsternację.
Na szczęście nie musiała mówić wiele, w zasięgu jej wzroku pojawił się list, powód tego spotkania, na którym bezzwłocznie skupiła całą swą uwagę. Zawartość przechwyconej wiadomości dawała nadzieję, pozwalała uwierzyć, że jeszcze odbiją z rąk wroga pojmanego Fenwicka. Jednak nim będą mogli w ogóle pomyśleć o przeprowadzeniu akcji ratunkowej, czekała ją delikatna, żmudna praca wywiadowcza; musiała spędzić więcej czasu nad otrzymanym od Harrisona pergaminem, zdecydowanie, lecz nie tutaj, w towarzystwie, a w zaciszu swego gabinetu. Była przekonana, że w słowach nadawcy odnajdzie jeszcze jakąś poszlakę, może nie od razu, może dopiero po odpowiednio ukierunkowanej analizie ostatnich raportów, lecz znajdzie; należało również zasięgnąć języka u bojówek z nawiedzanych przez Fenrira terenów, jednoznacznie ustalić, czy współpracował z ludźmi Malfoya, czy im również krzyżował plany... Starała się jednak nie wybiegać myślami w zbyt odległą przyszłość, na wypadek, gdyby nadchodząca wielkimi krokami wyprawa do Londynu zakończyła się niepowodzeniem.
– Wiltshire? – Zmarszczyła brwi, przelotnie spoglądając w bok, w kierunku szumiącej cicho rzeki; czy oznaczało to, że alchemika przetrzymywano na ziemiach marionetkowego Ministra Magii? Nie chciała wyciągać daleko idących wniosków, mogłaby przez to zamknąć się w pułapce schematycznego myślenia. – To twój rewir, prawda? – dodała po chwili, podchwytując zapoczątkowaną przez rozmówcę myśl; była tego niemalże pewna, na to zresztą wskazywały wymieniane właśnie informacje, wolała jednak postawić tę sprawę jasno. Nie uciekła przed spojrzeniem Vaillanta, choć nadal jego zabarwiona pewną dozą elegancji nonszalancja zbijała ją z tropu. Temat pracy, śledztwa, ułatwiał utrzymanie napięcia w ryzach.
Wilton oznaczało jedno.
– Zamierzam dowiedzieć się, kim dokładnie jest autor tego listu. – Na krótką chwilę wzniosła wiadomość wyżej, jednocześnie przytykając papierosa do ust; dym wciąż smakował paskudnie, drażnił język, jednak tym razem nie zakaszlała. – Nie jest jasne, czy Fenrir jest ich sprzymierzeńcem, czy wrogiem. Gdyby im bruździł, mogliby pisać o nim w odmiennym tonie, lecz równie dobrze mogli poruszać już jego temat wcześniej, teraz jedynie uzupełniając go o pewne informacje... – Wzruszyła ramieniem, kręcąc przy tym nieznacznie głową. – Atakował już tereny graniczące z Wiltshire. Tereny sympatyzujących z naszą sprawą lordów. Może to przypadek. A może to działania celowe, może ktoś nim kieruje, oferując przy tym bezpieczną przystań. – Westchnęła cicho, boleśnie, po czym przygryzła wargę, intensywnie zastanawiając się nad tym, co z tym wszystkim wspólnego miał Fenwick. Skoro żył, potrzebowali go, w takim czy innym celu.
– Dasz mi znać? Jeśli znów o nim usłyszysz – poprosiła nagle, wyrywając się z zamyślenia. Miała dostęp do składanych przez Hipogryfy raportów, jednak wolałaby być informowana szybciej, bezpośrednio, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że każdy dzień, każda godzina, mogła zrobić różnicę. – O nim, albo tym McLaggenie, który to napisał. Dobra wiadomość jest taka, że Fenwick wciąż żyje i skoro nie zabili go do tej pory, najwidoczniej mają dla jego talentów pewne zastosowanie. Wciąż jednak pozostaje do ustalenia, gdzie go przetrzymują i jak trudno będzie go odbić. – Zamilkła na ledwie moment, nerwowo obracając papierosa między palcami. – Kiedy tylko dowiem się czegoś więcej, poślę ci sowę.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 2 z 2 • 1, 2
Podziemne Ministerstwo Magii
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth