Zamknięta Piekarnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Zamknięta Piekarnia
Lokal należący do rodziny McKinnon znajduje się na parterze jednej z kamienic końcowego odcinka głównej alei ulicy Pokątnej. Niegdyś była to nieduża, choć klimatyczna i przytulna piekarnia z własnymi wypiekami, chętnie odwiedzana przez mieszkańców Londynu i okolic. Na wskutek działań wojennych, oczyszczania Londynu i zmniejszenia się liczby mieszkańców (a także dostępu do surowców i utrudnień w transporcie) piekarnia została zamknięta jesienią 57' roku. Obecnie jest to ciemne, niemal puste pomieszczenie. Lada wciąż stoi na swoim miejscu, podobnie jak półki i regały, choć pozbawione dotychczasowych towarów.
Na piętrze kamienicy znajdują się pomieszczenia mieszkalne.
Na piętrze kamienicy znajdują się pomieszczenia mieszkalne.
dwudziesty czerwca
Każdy kolejny krok zdawał mu się głośniejszy od poprzedniego. Chociaż może to nie jego kroki a uderzenia serca? Minął ponad rok, od kiedy ostatni raz jego stopa postała na londyńskich ulicach. Rok niepewności, strachu i ciągłego napięcia. Tchórzliwie omijał stolicę, wmawiając sobie, że tam nie odnajdzie swoich krewnych. Niespodziewane spotkanie nad zatoką z Lawrencem udowodniło mu jak bardzo się mylił. Nie mógł popełnić kolejny raz tego samego błędu. Przecież był już tak blisko. Zostały jedynie bliźnięta, dwie niesforne dusze zagubione gdzieś w wojennym chaosie, które być może teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej potrzebowały rodzinnego ciepła. Lawrence wrócił do domu. Hazel odnalazła drogę do Doliny. Oliver, po długiej tułaczce ponownie dał się zamknąć w matczynych ramionach.
Wyglądał schludnie - nie wyróżniał się na tle obecnych mieszkańców Londynu. Jednakże bez swojego karabinu, jedynie z różdżką u boku czuł pewnego rodzaju nagość, trudną do opanowania. Kluczył uliczkami, udając się do punktów, gdzie być może, jakimś cudem ktoś słyszał co stało się z Jake'm i Jodie.
A mimo to, gdy przemykał ulicami miasta, nogi jakby same poniosły go w stronę małej piekarni na ulicy Pokątnej, do której niegdyś zaglądał zaskakująco często, aby później całkowicie wymazać ją z pamięci.
Czy nadal tam stała? Czy za ladą wciąż stała dziewczyna o cudownym uśmiechu, który prawie obudził w nim nadzieję? Nie chciał dopuścić zszarganych nerwów do głosu, bo te podsuwały mu na talerzu wspomnienia z bezksiężycowej nocy, gdzie zamiast twarzy nieznajomej, leżącej w bezruchu na brudnej posadzce chodnika, widział Nanette. Kolejne z kurczącej się listy nazwisk, które chciał wykreślić, chociaż jak dotąd nie miał śmiałości. Jakby bał się odpowiedzi na niewypowiedziane głośno pytanie; co się z nią stało?
Podszedł do drzwi wejściowych piekarni. Już przez okna widział ciemność, która sama nasuwała odpowiedź; zamknięte. Na dobre? Mimo wszystko zacisnął palce na gałce, licząc, że zamek ustąpi pod zdecydowanym naciskiem. Nie był pewien na co liczył. Na cud? Te powinny zdarzać się rzadko, chociaż coraz częściej gościły w jego życiu, przeplatając się z szarą codziennością.
Dochodzi do mnie, że przyzwyczajam się do Londynu.
Tak na nowo, bo jeszcze kilka lat temu wydawało mi się, że znalazłam jakiś drugi dom, coś swojego, choć wrzuconego w sam środek ruchliwego centrum – teraz jest inaczej, uczę się na nowo, dostrzegam i ryję na pamięć; szarugę, dziwną mgłę, pustkę i ciszę przecinaną raz po raz dziwnym odgłosem. Uczę się też samotności – rozkładam ją na części, przyglądam się jej, a potem składam na nowo i kładę na półce, by mogła mi się przyglądać.
To akurat jedno z tych uczuć, które muszę uporczywie akceptować – wyobcowanie, obserwację; jestem tutaj nikim, jednocześnie czując się tak, jakbym była nieustannie pod blaskiem najjaśniejszej z latarni, takiej, która ma ostre, białe światło, niemal rażące w oczy. Tylko w domu jest jakiś cień, pomiędzy jednym budynkiem a drugim, w półmrokach piętra. Na parter schodzę raczej rzadko, głównie po to, żeby znieść świeży obraz i ułożyć go pod oknem – zrobiłam z głównej sali coś na kształt suszarni. Przynajmniej na to się przyda.
Przybory zniknęły w kartonach, choć gliniane słoje z mąką i cukrem, a także te przetrzymujące magiczne specyfiki, nadal stoją na regałach; przyłapuję się czasami na tym, że prostym zaklęciem pozbywam się kurzu z wyższych kondygnacji mebli, zupełnie nie wiem po co. Piekarnia jest cicha i smutna, ale nie zaniedbana. Może to swego rodzaju pielęgnowanie wspomnienia – ilekroć dochodzę do takiej konkluzji, pojawiają się jakieś uporczywe wyrzuty sumienia. Powinnam pielęgnować to, co minęło?
Drzwi wejściowe zamykam tylko na noc – tego też nie rozumiem, może to jakiś rutynowy schemat, który został mi jeszcze z dawniejszych dni. Do mieszkania i tak wchodzę tylnym wejściem, tam, gdzie od razu widać klatkę schodową – lokal nadal pozostaje lokalem, nawet jeżeli nie działa, ludzie dobrze wiedzą o zamknięciu, a ja pogodziłam się z myślą, że biznes moich rodziców i dziadków zawisł w niebycie wygórowanych oczekiwań.
Okulary zsuwają mi się z nosa, nadal ich nie naprawiłam; nie widzę w tym potrzeby, bo sięgam po niej tylko kiedy w dłoni ląduje książka, w drugiej różdżka z rozpaloną końcówką. Fotel w korytarzu na parterze jest dla mnie pewną granicą; miejscem pomiędzy życiem a dawną pracą; dawnym życiem a obecną pracą, sama nie jestem pewna. Pergamin szura między palcami, szkła są zamglone, ale rysunek Asfodelusa jest na tyle ujmujący, że nie odrywam wzroku.
Do czasu – do tej dziwnej chwili, kiedy dźwięk dzwonka przy drzwiach rozbrzmiewa w przestrzeni, a ja czuję się tak, jakbym znowu śniła sen. Sen we śnie, sen na jawie – bez różnicy.
Pierwszy pojawia się strach, ten przeistacza się w niepewność i w końcu dyktuje mi, bym podniosła się z miejsca; lumos nadal żarzy się na końcu magicznego drewna z dzikiego bzu, a ja odkładam książkę, później przechodzę przez korytarz i pojawiam się w głównym pomieszczeniu – dawnej piekarni przypominającej teraz malarski magazyn.
Echo minionych dni, gorycz smakująca na końcu języka – zdejmuję z nosa okulary, paradoksalnie jakby ich pozbycie się miało mi pomóc i wyostrzyć wzrok; płatający mi figla, zawładnięty jakąś dziwną falą wspomnienia?
On wcale się nie rozmywa, stoi, a ja rozpoznaję go nawet w tej mglistej ciemności, kiedy po opuszkach palców rozlewa się dziwna fala ciepła.
– Alfie – mówię to na bezdechu, jego imię drga przez moment w powietrzu, a ja mam wrażenie, że momentalnie brakuje mi powietrza w płucach.
Tak na nowo, bo jeszcze kilka lat temu wydawało mi się, że znalazłam jakiś drugi dom, coś swojego, choć wrzuconego w sam środek ruchliwego centrum – teraz jest inaczej, uczę się na nowo, dostrzegam i ryję na pamięć; szarugę, dziwną mgłę, pustkę i ciszę przecinaną raz po raz dziwnym odgłosem. Uczę się też samotności – rozkładam ją na części, przyglądam się jej, a potem składam na nowo i kładę na półce, by mogła mi się przyglądać.
To akurat jedno z tych uczuć, które muszę uporczywie akceptować – wyobcowanie, obserwację; jestem tutaj nikim, jednocześnie czując się tak, jakbym była nieustannie pod blaskiem najjaśniejszej z latarni, takiej, która ma ostre, białe światło, niemal rażące w oczy. Tylko w domu jest jakiś cień, pomiędzy jednym budynkiem a drugim, w półmrokach piętra. Na parter schodzę raczej rzadko, głównie po to, żeby znieść świeży obraz i ułożyć go pod oknem – zrobiłam z głównej sali coś na kształt suszarni. Przynajmniej na to się przyda.
Przybory zniknęły w kartonach, choć gliniane słoje z mąką i cukrem, a także te przetrzymujące magiczne specyfiki, nadal stoją na regałach; przyłapuję się czasami na tym, że prostym zaklęciem pozbywam się kurzu z wyższych kondygnacji mebli, zupełnie nie wiem po co. Piekarnia jest cicha i smutna, ale nie zaniedbana. Może to swego rodzaju pielęgnowanie wspomnienia – ilekroć dochodzę do takiej konkluzji, pojawiają się jakieś uporczywe wyrzuty sumienia. Powinnam pielęgnować to, co minęło?
Drzwi wejściowe zamykam tylko na noc – tego też nie rozumiem, może to jakiś rutynowy schemat, który został mi jeszcze z dawniejszych dni. Do mieszkania i tak wchodzę tylnym wejściem, tam, gdzie od razu widać klatkę schodową – lokal nadal pozostaje lokalem, nawet jeżeli nie działa, ludzie dobrze wiedzą o zamknięciu, a ja pogodziłam się z myślą, że biznes moich rodziców i dziadków zawisł w niebycie wygórowanych oczekiwań.
Okulary zsuwają mi się z nosa, nadal ich nie naprawiłam; nie widzę w tym potrzeby, bo sięgam po niej tylko kiedy w dłoni ląduje książka, w drugiej różdżka z rozpaloną końcówką. Fotel w korytarzu na parterze jest dla mnie pewną granicą; miejscem pomiędzy życiem a dawną pracą; dawnym życiem a obecną pracą, sama nie jestem pewna. Pergamin szura między palcami, szkła są zamglone, ale rysunek Asfodelusa jest na tyle ujmujący, że nie odrywam wzroku.
Do czasu – do tej dziwnej chwili, kiedy dźwięk dzwonka przy drzwiach rozbrzmiewa w przestrzeni, a ja czuję się tak, jakbym znowu śniła sen. Sen we śnie, sen na jawie – bez różnicy.
Pierwszy pojawia się strach, ten przeistacza się w niepewność i w końcu dyktuje mi, bym podniosła się z miejsca; lumos nadal żarzy się na końcu magicznego drewna z dzikiego bzu, a ja odkładam książkę, później przechodzę przez korytarz i pojawiam się w głównym pomieszczeniu – dawnej piekarni przypominającej teraz malarski magazyn.
Echo minionych dni, gorycz smakująca na końcu języka – zdejmuję z nosa okulary, paradoksalnie jakby ich pozbycie się miało mi pomóc i wyostrzyć wzrok; płatający mi figla, zawładnięty jakąś dziwną falą wspomnienia?
On wcale się nie rozmywa, stoi, a ja rozpoznaję go nawet w tej mglistej ciemności, kiedy po opuszkach palców rozlewa się dziwna fala ciepła.
– Alfie – mówię to na bezdechu, jego imię drga przez moment w powietrzu, a ja mam wrażenie, że momentalnie brakuje mi powietrza w płucach.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Samotność - jej towarzystwo nie było mu obce. Zdołał się z nią dobrze zaznajomić, co mogło wydawać się absurdalne - przecież od wojny nieustannie mieszkał z rodziną. A jednak, w swojej głowie, wśród demonów, pozostawał kompletnie sam. Czuł się obco - świat mugoli nie mógł dać mu ukojenia, a świat czarodziejów nie rozumiał blizn, jakimi naznaczone było jego ciało, ran, jakie jeszcze nie zagoiły się na jego duszy. Wyobcowanie, tak szczególnie wybijające się podczas pierwszych lat po wojnie, kiedy wspomnienie dawnego Alfreda rozbijało się niby wala o surową skałę, o to, co z niego zostało. Często wtedy wpatrywał się w odwracające się plecy swoich przyjaciół i z ponurym zrozumieniem godził się z taką decyzją.
Postawił kilka niepewnych kroków w głąb pomieszczenia, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Czujne spojrzenie stalowych oczu prześlizgnęło się po półkach uginających się pod słoikami - nosiły one znamiona czasu, chociaż kurz nie otulał ich szczelnie, jakby mógł się tego spodziewać. Wiele jednak elementów - brak jakichkolwiek innych przyborów poza wysokimi słojami. Wyblakły, wyszarzały kontuar, za którym oczy wyobraźni widziały ją. Nikłą nadzieję na normalność, której również pozwolił odejść bez chociażby cienia walki.
Podłoga skrzypiała pod jego butami, na co zareagował skrzywieniem się ust w niezadowolonym grymasie. Właściwie nie wiedział, po co tutaj wszedł. Piekarnia wyglądała na zamkniętą i wątpił, aby miał w niej znaleźć cokolwiek, bo sam przecież nie wiedział czego szuka. Bardziej teraz przypominała galerię sztuki. Obrazy ozdabiały to miejsce, chociaż Alfie - mimo braku wysublimowanego poczucia estetyki - miał wrażenie, że dawna piekarnia państwa McKinnon służyła komuś za magazyn malarski. I w zasadzie ta też myśl poprowadziła go do tego, że być może sama posiadłość nie należała już do rodziców Nanette. Miał zwrócić się już w kierunku drzwi, kiedy z ciemności wyłoniło się światło (w nerwowym zrywie szarpnął różdżką, wyciągając ją przed siebie). Dopiero po chwili udało mu się rozpoznać twarz kryjącą się za cienką łuną światła. - Nena - wymamrotał. Jego głos naznaczony był mieszanką ulgi oraz zdziwienia; nie spodziewał się tego spotkania, chociaż to właśnie jej tutaj szukał. Gdyby jeszcze umiał się uśmiechać - tak prawdziwie - to z pewnością pogodny uśmiech rozświetliłby jego twarz. Na razie jednak jego twarz delikatnie się rozluźniła, a dłoń z różdżką opadła wzdłuż ciała. - Dobrze cię widzieć - w czasie chaosu, w rzeczywistości malującej się krwistą czerwienią cieszył się, że obawy rodzące się wśród jego myśli to jedynie podszepty zdradliwych myśli, które coraz częściej wiodły go na niebezpieczne ścieżki, z których czasem bał się, że nie będzie umiał zawrócić. Na razie stał, nieruchomo wręcz, jakby sparaliżowany. Nie widzieli się tyle czasu, nie miał bladego pojęcia jak bardzo miał prawo do mniej oficjalnego wyrażenia swojej ulgi z powodu tego spotkania, z powodu widoku jej całej i zdrowej. Dlatego na razie stał, wpatrując się stalowymi oczami w jej sylwetkę.
Postawił kilka niepewnych kroków w głąb pomieszczenia, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Czujne spojrzenie stalowych oczu prześlizgnęło się po półkach uginających się pod słoikami - nosiły one znamiona czasu, chociaż kurz nie otulał ich szczelnie, jakby mógł się tego spodziewać. Wiele jednak elementów - brak jakichkolwiek innych przyborów poza wysokimi słojami. Wyblakły, wyszarzały kontuar, za którym oczy wyobraźni widziały ją. Nikłą nadzieję na normalność, której również pozwolił odejść bez chociażby cienia walki.
Podłoga skrzypiała pod jego butami, na co zareagował skrzywieniem się ust w niezadowolonym grymasie. Właściwie nie wiedział, po co tutaj wszedł. Piekarnia wyglądała na zamkniętą i wątpił, aby miał w niej znaleźć cokolwiek, bo sam przecież nie wiedział czego szuka. Bardziej teraz przypominała galerię sztuki. Obrazy ozdabiały to miejsce, chociaż Alfie - mimo braku wysublimowanego poczucia estetyki - miał wrażenie, że dawna piekarnia państwa McKinnon służyła komuś za magazyn malarski. I w zasadzie ta też myśl poprowadziła go do tego, że być może sama posiadłość nie należała już do rodziców Nanette. Miał zwrócić się już w kierunku drzwi, kiedy z ciemności wyłoniło się światło (w nerwowym zrywie szarpnął różdżką, wyciągając ją przed siebie). Dopiero po chwili udało mu się rozpoznać twarz kryjącą się za cienką łuną światła. - Nena - wymamrotał. Jego głos naznaczony był mieszanką ulgi oraz zdziwienia; nie spodziewał się tego spotkania, chociaż to właśnie jej tutaj szukał. Gdyby jeszcze umiał się uśmiechać - tak prawdziwie - to z pewnością pogodny uśmiech rozświetliłby jego twarz. Na razie jednak jego twarz delikatnie się rozluźniła, a dłoń z różdżką opadła wzdłuż ciała. - Dobrze cię widzieć - w czasie chaosu, w rzeczywistości malującej się krwistą czerwienią cieszył się, że obawy rodzące się wśród jego myśli to jedynie podszepty zdradliwych myśli, które coraz częściej wiodły go na niebezpieczne ścieżki, z których czasem bał się, że nie będzie umiał zawrócić. Na razie stał, nieruchomo wręcz, jakby sparaliżowany. Nie widzieli się tyle czasu, nie miał bladego pojęcia jak bardzo miał prawo do mniej oficjalnego wyrażenia swojej ulgi z powodu tego spotkania, z powodu widoku jej całej i zdrowej. Dlatego na razie stał, wpatrując się stalowymi oczami w jej sylwetkę.
Czasami zastanawiam się – kiedy kroki przemierzają londyńskie uliczki, podeszwy trzewików głucho uderzają o śliski bruk, oddech wypływa małą mgiełką spomiędzy ust – czy inni mają tak jak ja. Czy ich myśli też wirują, czy też obijają się od ściany do ściany, kłębią i znów wracają w pośpiechu; zupełnie jak chód. Tutaj nikt nie urządza sobie spacerów.
Nikt nie wybiera się na przechadzkę przez centrum; nikt o zdrowych zmysłach i nikt kto nie jest przypadkiem propagandystą; tych drugich staram się unikać, pierwszych zresztą też, choć to druga grupa jest w dzisiejszym świecie bardziej niebezpieczną.
Kim są teraz mieszkańcy stolicy Anglii? Kim, dlaczego, dla kogo – ja lubię sobie wmawiać, że to wszystko ma jakiś sens, jest naznaczone większym dobrem; w zasadzie na pewno jest, musi być, choć w momentach, kiedy mam trochę więcej czasu na zastanawianie się, wymyślam sobie kolejne wady i przewinienia.
Mogłabym wrócić do domu; mogłabym sprzedać kamienicę, a to co zostało z piekarni wystawić gdzieś na targowisku i zarobić pare groszy, które na pewno przydałyby się mamie. Nie wiem tylko na co, i to chyba jest jedynym argumentem, który wciąż trzyma mnie tutaj. Nie wiem, ale najgorsze jest to, że ona też nie wie.
Pamięta moje imię – póki jest tyle, jest dobrze.
Lumos na końcu różdżki jest liche, na tyle jednak rozświetla mi drogę, że stawiam kroki śmiało, nawet jeżeli znam je na pamięć to mimo wszystko patrzę pod nogi. Dużo tu kurzu, dużo plam z farby, ostatnie czego bym chciała, to poślizgnąć się we własnym domu. Tym bardziej, że nie jestem sama.
Piekarnia jest zamknięta, nie jestem nawet nastawiona, że ktoś mógłby pomyśleć inaczej – spodziewam się raczej intruza, zbłąkanego wędrowca, ale wtedy oczy wyłapują coś innego – kogoś innego.
Na moment unoszę różdżkę wyżej, jakbym chciała się upewnić, że naprawdę nie zwariowałam; ale jest tutaj, namacalny, żywy, nieco starszy, dostrzegam to momentalnie w drobnej zmarszczce przy lewym oku, tej, której prędzej nie było. Alfie Summers.
Mówi, i wtedy mam już pewność, że to on, w żywej osobie, choć przypomina bardziej marę snującą się o zmierzchu londyńską ulicą; później już nie dbam o to, że dzielą nas miesiące rozłąki i odległe chwile ciszy. Moje kroki płyną w jego kierunku, a chwilę później obejmuję już jego ciało, stając na palcach, dłonie pierw kładąc na jego plecach, później przenosząc je na jego kark.
Jak dobrze jest wiedzieć, że jest cały.
– Co ty tu robisz – mamroczę gdzieś w okolicach jego torsu, cały czas się nie odsuwając; czynię to dopiero po kilkunastu sekundach, od razu wyłapując jego spojrzenie, którym później ślizgam się po jego twarzy, ciele, jakbym szukała potwierdzenia, że nadal ma wszystkie kończyny i wszystko jest w jak najlepszym porządku.
– Zrobię ci herbaty.
Nikt nie wybiera się na przechadzkę przez centrum; nikt o zdrowych zmysłach i nikt kto nie jest przypadkiem propagandystą; tych drugich staram się unikać, pierwszych zresztą też, choć to druga grupa jest w dzisiejszym świecie bardziej niebezpieczną.
Kim są teraz mieszkańcy stolicy Anglii? Kim, dlaczego, dla kogo – ja lubię sobie wmawiać, że to wszystko ma jakiś sens, jest naznaczone większym dobrem; w zasadzie na pewno jest, musi być, choć w momentach, kiedy mam trochę więcej czasu na zastanawianie się, wymyślam sobie kolejne wady i przewinienia.
Mogłabym wrócić do domu; mogłabym sprzedać kamienicę, a to co zostało z piekarni wystawić gdzieś na targowisku i zarobić pare groszy, które na pewno przydałyby się mamie. Nie wiem tylko na co, i to chyba jest jedynym argumentem, który wciąż trzyma mnie tutaj. Nie wiem, ale najgorsze jest to, że ona też nie wie.
Pamięta moje imię – póki jest tyle, jest dobrze.
Lumos na końcu różdżki jest liche, na tyle jednak rozświetla mi drogę, że stawiam kroki śmiało, nawet jeżeli znam je na pamięć to mimo wszystko patrzę pod nogi. Dużo tu kurzu, dużo plam z farby, ostatnie czego bym chciała, to poślizgnąć się we własnym domu. Tym bardziej, że nie jestem sama.
Piekarnia jest zamknięta, nie jestem nawet nastawiona, że ktoś mógłby pomyśleć inaczej – spodziewam się raczej intruza, zbłąkanego wędrowca, ale wtedy oczy wyłapują coś innego – kogoś innego.
Na moment unoszę różdżkę wyżej, jakbym chciała się upewnić, że naprawdę nie zwariowałam; ale jest tutaj, namacalny, żywy, nieco starszy, dostrzegam to momentalnie w drobnej zmarszczce przy lewym oku, tej, której prędzej nie było. Alfie Summers.
Mówi, i wtedy mam już pewność, że to on, w żywej osobie, choć przypomina bardziej marę snującą się o zmierzchu londyńską ulicą; później już nie dbam o to, że dzielą nas miesiące rozłąki i odległe chwile ciszy. Moje kroki płyną w jego kierunku, a chwilę później obejmuję już jego ciało, stając na palcach, dłonie pierw kładąc na jego plecach, później przenosząc je na jego kark.
Jak dobrze jest wiedzieć, że jest cały.
– Co ty tu robisz – mamroczę gdzieś w okolicach jego torsu, cały czas się nie odsuwając; czynię to dopiero po kilkunastu sekundach, od razu wyłapując jego spojrzenie, którym później ślizgam się po jego twarzy, ciele, jakbym szukała potwierdzenia, że nadal ma wszystkie kończyny i wszystko jest w jak najlepszym porządku.
– Zrobię ci herbaty.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wchodząc do miasta bał się, że każda para oczu będzie śledzić jego każdy oddech, a każda para uszu nasłuchiwać każdego jego kroku. Tym czasem Londyn wydawał się martwy. Kroki echem odbijały się od pustych ulic i jedynie czasem ktoś przemknął bokiem, jakby równie mocno bał się zostać zauważonym, jak sam Summers. Głowa spuszczona nisko, zgięty kark pod ciężarem codzienności - tak wyglądał teraz Londyn? Wydawał się równie cichy - może nawet cichszy - od spokojnej Doliny Godryka. A w tej swojej ciszy zdawał się być dużo bardziej złowrogi. Brakowało już tego ciągłego chaosu, nieustającego szumu, który pomagał mu ukryć pod nim myśli, nieprzyjemnie wgryzające się w jego umysł. Teraz Dolina wydawała mu się dużo bardziej łaskawa dla chaotycznych myśli.
Czymkolwiek było to miasto, daleko było mu do obrazów zapisanych w pamięci Alfreda. Podobnie jak piekarnia, która niegdyś stanowiła uosobienie ciepła, o ile można było rozważać tego typu biznes (jakikolwiek biznes) w podobnych kategoriach.
Kolejny zawód.
Kolejny ślepy zaułek, chociaż Nena nie widniała wysoko na liście osób, których poszukiwał w Londynie to świadomość o jej bezpieczeństwie miała przynieść mu ulgę. Chwilę ukojenia nim znowu pozwoli sobie na wskoczenie w ten pęd, dziwny wyścig, którego meta wciąż się oddalała, chociaż zdawało się, że mijał wszystkie punkty kontrolne po drodze.
I wtedy z ciemnego korytarza wyłoniła się Nanette. Nieco już starsza, z pewnością naznaczona większym doświadczeniem, ale to wciąż była ona. Czy była tu przez cały czas? Czy była tu w tą noc? Kiedy nawet księżyc schował się gdzieś w ciemności nie mogąc patrzeć na okrucieństwo jakim spłynęły ulice angielskiej stolicy. Nim zdążył na dobre przyswoić jej obecność w przykrytym kurzem pomieszczeniu, ta już zmniejszyła dystans między nimi. Na ciepło jej ciała zareagował w pierwszej chwili dosyć instynktownym spięciem mięśni, jakby pogrążył się w dyskomforcie. Nie wiedzieć czemu bliskość stanowiła dla niego problem od czasu wojny, będąc w tej sferze raczej powściągliwym. Dopiero po chwili długie ręce oplotły ją, zamykając w uścisku. Nadal pachniała tymi samymi, piżmowymi perfumami.
- Ja? Szukam... kogoś - bo w sumie trudno było mu sprecyzować kogo dokładnie. Poza tym zaraz po pierwszej fali entuzjazmu przyszła ostrożność (może już paranoja) i wątpliwość czy mógł jej dalej ufać? Czy wojna nie zmieniła i jej serca? A może uwydatniła to, co w nim było.
- Będę wdzięczny - wychrypiał po chwilę, pozwalając jej się odsunąć. Ponownie prześlizgnął wzrokiem po zakurzonych półkach, nim z jego ust padło pytanie nurtujące od chwili, w której ujrzał ją w tej raczej ponurej scenerii. - Cały czas jesteś w Londynie?
Czymkolwiek było to miasto, daleko było mu do obrazów zapisanych w pamięci Alfreda. Podobnie jak piekarnia, która niegdyś stanowiła uosobienie ciepła, o ile można było rozważać tego typu biznes (jakikolwiek biznes) w podobnych kategoriach.
Kolejny zawód.
Kolejny ślepy zaułek, chociaż Nena nie widniała wysoko na liście osób, których poszukiwał w Londynie to świadomość o jej bezpieczeństwie miała przynieść mu ulgę. Chwilę ukojenia nim znowu pozwoli sobie na wskoczenie w ten pęd, dziwny wyścig, którego meta wciąż się oddalała, chociaż zdawało się, że mijał wszystkie punkty kontrolne po drodze.
I wtedy z ciemnego korytarza wyłoniła się Nanette. Nieco już starsza, z pewnością naznaczona większym doświadczeniem, ale to wciąż była ona. Czy była tu przez cały czas? Czy była tu w tą noc? Kiedy nawet księżyc schował się gdzieś w ciemności nie mogąc patrzeć na okrucieństwo jakim spłynęły ulice angielskiej stolicy. Nim zdążył na dobre przyswoić jej obecność w przykrytym kurzem pomieszczeniu, ta już zmniejszyła dystans między nimi. Na ciepło jej ciała zareagował w pierwszej chwili dosyć instynktownym spięciem mięśni, jakby pogrążył się w dyskomforcie. Nie wiedzieć czemu bliskość stanowiła dla niego problem od czasu wojny, będąc w tej sferze raczej powściągliwym. Dopiero po chwili długie ręce oplotły ją, zamykając w uścisku. Nadal pachniała tymi samymi, piżmowymi perfumami.
- Ja? Szukam... kogoś - bo w sumie trudno było mu sprecyzować kogo dokładnie. Poza tym zaraz po pierwszej fali entuzjazmu przyszła ostrożność (może już paranoja) i wątpliwość czy mógł jej dalej ufać? Czy wojna nie zmieniła i jej serca? A może uwydatniła to, co w nim było.
- Będę wdzięczny - wychrypiał po chwilę, pozwalając jej się odsunąć. Ponownie prześlizgnął wzrokiem po zakurzonych półkach, nim z jego ust padło pytanie nurtujące od chwili, w której ujrzał ją w tej raczej ponurej scenerii. - Cały czas jesteś w Londynie?
Nie do końca potrafię sklasyfikować uczucie, bo przez kolejne sekundy, chwile, a może całe godziny ograniczone do jego bliskości i ciepła, czuję się tak, jakbym znowu wróciła do snu. Jak gdybym zasnęła w obszernym fotelu, książka zsunęła się na posadzkę, a okulary znów przekrzywiły od nacisku pod nieodpowiednim kątem. Albo wróciłam do pierzyny w łóżku na piętrze i wyobrażała sobie – sama nie wiem co, dawne dni stworzone na nowo, wspomnienia namalowane po raz kolejny, uporczywe myśli przeobrażone na coś dobrego.
Ale kiedy nozdrza rejestrują jego zapach, ja zdaję sobie sprawę, że to wszystko nie jest snem – nawet jeśli jest ciemno, chłodno, a jego obecność tutaj ma więcej z wyobrażenia niż rzeczywistości – to nie jest sen.
Wypuszczam cichy oddech, niemal niezauważalny, który osiada na jego klatce piersiowej i rozlewa się w rzeczywistości; później wzrok sięga wyżej, dociera do jego oczu, na dłużej niż chwilę. Krzyżuję je w ciszy, zdając sobie, że paradoksalnie chcę mu powiedzieć dużo. Bardzo dużo, całe potoki słów i morza zdań – pytań, zapewnień, niepewności. Nie potrafię zdecydować, od czego zacząć.
Odsuwam się po dłuższej chwili, zdecydowana, że powinnam była dać mu przestrzeń, zwłaszcza w momencie, w którym faktura sylwetki zadrżała pod moim dotykiem; podnosząc wzrok noszę w sobie niepewność, widać to po oczach i zagryzionej wardze.
– Och – wymyka mi się niepostrzeżenie, choć zaraz potem wiem, że to po prostu ciekawość. Kiwam głową, krzątam się; w końcu odsuwam bardziej, rozglądając po pomieszczeniu. Raczej nie znajdę tu niczego jadalnego, czy – tym bardziej – nadającego się do picia – Kogo? – dopytuję, znów na niego patrzę, a później dłoń spotyka dłoń. Splatam z nim palce pewnie, zaraz potem w myślach cicho karcę się za tą lichą natarczywość, ale koniec końców nie ustępuję i ciągnę go za sobą – przez pomieszczenie piekarni, aż do korytarza, w którym palą się świece.
– Mieszkam na górze – wyjaśniam po krótce swoje zamiary, bo w tym wszystkim zapominam, że może być skonfundowany; a ja mogę wciąż zachowywać się tak, jakbym śniła coś zupełnie beztroskiego. Po drodze mijamy fotel i pozostawioną książkę; zamykam ją bez zmiany zakładki, zupełnie niezainteresowana dalszą lekturą. Nie teraz.
– Cały czas – odpowiadam, kiedy zatrzymujemy się przy schodach, niepewna czy chce wejść ze mną na górę – Piekarnia, jak zresztą widzisz, jest nieczynna – dodaję, w głosie drga mi coś pomiędzy żalem a suchym pragmatyzmem – Ale czasem jeszcze piekę. Dla siebie, albo dla mamy. Wysyłam im do domu – lichy uśmiech przebiega po mojej wardze, wzruszam ramionami, które później obejmuję dłońmi, choć nie jest mi przecież zimno – Trochę maluje. Trochę dorabiam. Starcza na utrzymanie kamienicy.
Ale kiedy nozdrza rejestrują jego zapach, ja zdaję sobie sprawę, że to wszystko nie jest snem – nawet jeśli jest ciemno, chłodno, a jego obecność tutaj ma więcej z wyobrażenia niż rzeczywistości – to nie jest sen.
Wypuszczam cichy oddech, niemal niezauważalny, który osiada na jego klatce piersiowej i rozlewa się w rzeczywistości; później wzrok sięga wyżej, dociera do jego oczu, na dłużej niż chwilę. Krzyżuję je w ciszy, zdając sobie, że paradoksalnie chcę mu powiedzieć dużo. Bardzo dużo, całe potoki słów i morza zdań – pytań, zapewnień, niepewności. Nie potrafię zdecydować, od czego zacząć.
Odsuwam się po dłuższej chwili, zdecydowana, że powinnam była dać mu przestrzeń, zwłaszcza w momencie, w którym faktura sylwetki zadrżała pod moim dotykiem; podnosząc wzrok noszę w sobie niepewność, widać to po oczach i zagryzionej wardze.
– Och – wymyka mi się niepostrzeżenie, choć zaraz potem wiem, że to po prostu ciekawość. Kiwam głową, krzątam się; w końcu odsuwam bardziej, rozglądając po pomieszczeniu. Raczej nie znajdę tu niczego jadalnego, czy – tym bardziej – nadającego się do picia – Kogo? – dopytuję, znów na niego patrzę, a później dłoń spotyka dłoń. Splatam z nim palce pewnie, zaraz potem w myślach cicho karcę się za tą lichą natarczywość, ale koniec końców nie ustępuję i ciągnę go za sobą – przez pomieszczenie piekarni, aż do korytarza, w którym palą się świece.
– Mieszkam na górze – wyjaśniam po krótce swoje zamiary, bo w tym wszystkim zapominam, że może być skonfundowany; a ja mogę wciąż zachowywać się tak, jakbym śniła coś zupełnie beztroskiego. Po drodze mijamy fotel i pozostawioną książkę; zamykam ją bez zmiany zakładki, zupełnie niezainteresowana dalszą lekturą. Nie teraz.
– Cały czas – odpowiadam, kiedy zatrzymujemy się przy schodach, niepewna czy chce wejść ze mną na górę – Piekarnia, jak zresztą widzisz, jest nieczynna – dodaję, w głosie drga mi coś pomiędzy żalem a suchym pragmatyzmem – Ale czasem jeszcze piekę. Dla siebie, albo dla mamy. Wysyłam im do domu – lichy uśmiech przebiega po mojej wardze, wzruszam ramionami, które później obejmuję dłońmi, choć nie jest mi przecież zimno – Trochę maluje. Trochę dorabiam. Starcza na utrzymanie kamienicy.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Rozumiał ją - ostatni rok zdawał się być właściwie zlepkiem niewyraźnych, abstrakcyjnych w swojej konstrukcji snów, które płynnie przechodziły z tragicznych wizji upadku ludzkiej moralności do zaskakująco kojącej codzienności. A gdy składał głowę na poduszce, próbując zmusić i tak już ciężkie powieki do zamknięcia się, to na ich płótnie odwiedzały go koszmary przeszłości, które teraz tak ochoczo pobudzone do życia przez podobne wizje z teraźniejszości, zataczały wokół niego coraz ciaśniejszy krąg.
Także w takich czasach, kiedy wiecznie spięte ciało oczekiwało na cios, nie spodziewając się łagodnego spojrzenia, czy pełnego ciepła objęcia, trudno było określić podobne spotkania inaczej niż jako sen, dosyć nierealny i niespodziewany. Jakby w tej ciemności, spowijającej ich codzienność na próżno było doszukiwać się promyków nadziei, które mogły ją rozświetlić.
A mimo to, czuł jej ciepło tak dobrze, na swojej klatce piersiowej, czuł oddech otulający jego skórę. Chciałby się skarcić, chciałby przeprosić za jej zakłopotanie, bo to nie ona była problemem. Każdy dotyk przypominał mu papier ścierny szorujący odkrytą skórę. Zupełnie jakby przez samą swoją bliskość miała go obedrzeć z iluzji, jaką wokół siebie budował, a jaką coraz trudniej było podtrzymać w świetle wydarzeń ostatniego roku.
W ruchach był sztywny, dopiero po chwili zacisnął palce na jej drobniejszej dłoni, czując jej ucisk na swojej. - Dwójki rodzeństwa - odparł w końcu głosem szorstkim i ochrypłym od długoletniego uzależnienia, po chwili namysłu. Miał jedynie nadzieję, że nie weźmie tej nieufności do siebie. Ktoś kiedyś mocno okaleczył jego duszę, odebrał szansę na nadzieję oraz zaufanie i nie pozwalał sobie na nie nawet względem osób, które kiedyś były mu bliskie, za które też byłby w stanie skoczyć w ogień. A mimo to - być może zwyczajnie zmęczony nieufnością - poszedł w krok za nią w głąb korytarza, po drodze słuchając wyjaśnień, których mógł się domyślić.
Gdy zatrzymała się przy schodach on wstrzymał krok w raz z nią. I niby jej cień, kiedy zaczęła wspinać się dalej, on także krok za krokiem pokonywał kolejne stopnie. - Szkoda - oszczędnie aczkolwiek szczerze wyraził swój żal z powodu zamknięcia piekarni. Wciąż bystre spojrzenie wyłapało zmianę w nastawieniu Nanette, w jej sylwetce. Brwi zmarszczyły się w czymś w rodzaju zatroskanej konsternacji; bo choć martwił się o nią, nie wiedział co wywołało w niej podobną reakcję. - Jak im się wiedzie? - zapytał. On także znał obłęd, jaki może przynieść wojna, chociaż ten jeszcze się chował to coraz częściej odbierał mu władzę nad własnymi zmysłami. - Obrazy z dołu są twoje? - zagadnął chcąc nieco zmienić temat, rzucając jej koło ratunkowe, gdyby rodzinne tematy okazały się zbyt ciężkie.
Także w takich czasach, kiedy wiecznie spięte ciało oczekiwało na cios, nie spodziewając się łagodnego spojrzenia, czy pełnego ciepła objęcia, trudno było określić podobne spotkania inaczej niż jako sen, dosyć nierealny i niespodziewany. Jakby w tej ciemności, spowijającej ich codzienność na próżno było doszukiwać się promyków nadziei, które mogły ją rozświetlić.
A mimo to, czuł jej ciepło tak dobrze, na swojej klatce piersiowej, czuł oddech otulający jego skórę. Chciałby się skarcić, chciałby przeprosić za jej zakłopotanie, bo to nie ona była problemem. Każdy dotyk przypominał mu papier ścierny szorujący odkrytą skórę. Zupełnie jakby przez samą swoją bliskość miała go obedrzeć z iluzji, jaką wokół siebie budował, a jaką coraz trudniej było podtrzymać w świetle wydarzeń ostatniego roku.
W ruchach był sztywny, dopiero po chwili zacisnął palce na jej drobniejszej dłoni, czując jej ucisk na swojej. - Dwójki rodzeństwa - odparł w końcu głosem szorstkim i ochrypłym od długoletniego uzależnienia, po chwili namysłu. Miał jedynie nadzieję, że nie weźmie tej nieufności do siebie. Ktoś kiedyś mocno okaleczył jego duszę, odebrał szansę na nadzieję oraz zaufanie i nie pozwalał sobie na nie nawet względem osób, które kiedyś były mu bliskie, za które też byłby w stanie skoczyć w ogień. A mimo to - być może zwyczajnie zmęczony nieufnością - poszedł w krok za nią w głąb korytarza, po drodze słuchając wyjaśnień, których mógł się domyślić.
Gdy zatrzymała się przy schodach on wstrzymał krok w raz z nią. I niby jej cień, kiedy zaczęła wspinać się dalej, on także krok za krokiem pokonywał kolejne stopnie. - Szkoda - oszczędnie aczkolwiek szczerze wyraził swój żal z powodu zamknięcia piekarni. Wciąż bystre spojrzenie wyłapało zmianę w nastawieniu Nanette, w jej sylwetce. Brwi zmarszczyły się w czymś w rodzaju zatroskanej konsternacji; bo choć martwił się o nią, nie wiedział co wywołało w niej podobną reakcję. - Jak im się wiedzie? - zapytał. On także znał obłęd, jaki może przynieść wojna, chociaż ten jeszcze się chował to coraz częściej odbierał mu władzę nad własnymi zmysłami. - Obrazy z dołu są twoje? - zagadnął chcąc nieco zmienić temat, rzucając jej koło ratunkowe, gdyby rodzinne tematy okazały się zbyt ciężkie.
Nie potrafię powiedzieć, która jest godzina; ciemne smugi za oknem wskazują na wieczór, podobnie jak chłód przemykający gdzieś pomiędzy odkrytymi kostkami wystającymi z przykrótkiej spódnicy. To znika. Dzień i noc, godzina i minuta – przez moment nie wiem nawet jaki mamy dzień, zbytnio zaabsorbowana niecodzienną wizytą i promieniującym ciepłem na czubkach palców. Zupełnie jak gdybym na niego czekała; zbierała w sobie całe te pokłady, by teraz je wypuścić.
Jego dłoń jest chłodna, kontrastuje z fakturą moich palców, rozpromienionych niecodziennym uczuciem wepchniętym w prostolinijny wieczór.
– Och – wyrywa mi się dość niekontrolowanie; rodzeństwa, którego rodzeństwa? Staram się przekartkować dawne wspomnienia i zrozumieć, odnaleźć punkty i połączyć je ze sobą – Kogo? – dopytuję, kiedy już przed oczami pojawiają się sylwetki młodszych czarodziejów, nieco rozmazane, jakbym widziała je przez pokrytą deszczem szybę, ze sporej odległości. I zupełnie niespodziewanie zaczynam to wszystko odnajdywać o siebie – ja nie muszę szukać, nie więzi mnie już niewiedza co się z nimi dzieje, choć czasami myślę, że wolałabym wrócić do czasów, kiedy los nie był jeszcze przesądzony.
Powoli, łagodnie, w obawie przed spłoszeniem odsuwam dłoń, uprzednio wyplatając ją spomiędzy jego smukłych palców; teraz moje własne otulają ramiona, kiedy zatrzymuję się na którymś ze stopnii, czując palące poczucie musu wytłumaczenia.
Uchylam usta i je zamykam, po chwili robię to znowu; później zostawiam sobie tylko krótkie skrzyżowanie spojrzeń i nie mam już siły na słodkie kłamstwo upieczone z wmawianej siły – Nie najlepiej – mamie, głównie mamie, choć widzę i wiem jak oddziałuje to na resztę. W tym wszystkim najgorszy jest fakt, że mój powrót nie jest w stanie zmienić niczego.
– Mhm, moje. To nic takiego, bazgroły z Hogwartu na coś się przydały – kącik ust drga mi, tak samo unoszę ramiona. Kiedyś, w szkole, miałam w sobie więcej zapału, może też wyobraźni, choć teraz chęci napędzane są zwyczajną powinnością – maluję, bo jestem w stanie na tym zarobić.
Wchodzimy wyżej, drewno na schodach trochę skrzypi, ale próbuję stłumić to rozmową.
– Podoba ci się któryś? Możesz zabrać, mam ich sporo – namalowanych na zapas, namalowanych przez przypadek; może powinnam zaproponować mu jednak coś lepszego?
W kuchni wita nas zapach szałwii i lawendy, opieram się o drewniany blat powoli, nie potrafiąc się powstrzymać – wydaje mi się, że wzrok mam okrutnie natarczywy, ale zwyczajnie nie umiem przestać, przyglądając się mu bez przerwy, zauważając zmiany, szukając blizn i potwierdzeń tego, że to faktycznie on, a nie senna mara.
– Gdzie teraz mieszkasz? – nie widuję go w Londynie, nie słyszę pogłosek; to automatycznie dostarcza mi namiastki ulgi, że stolica nie zdążyła objąć go całego. Wciąż nie odejmując wzroku, macham różdżką, zabierając się za obiecaną herbatę, w międzyczasie wskazując podbródkiem na resztkę skręconych papierosów w pogniecionym opakowaniu na stoliku; mam ich kilka, jeszcze po Willu. Leżą i wilgotnieją, bo sama nie lubię po nie sięgać.
– Zostaniesz na kolacji? Zrobię coś dobrego...
Jego dłoń jest chłodna, kontrastuje z fakturą moich palców, rozpromienionych niecodziennym uczuciem wepchniętym w prostolinijny wieczór.
– Och – wyrywa mi się dość niekontrolowanie; rodzeństwa, którego rodzeństwa? Staram się przekartkować dawne wspomnienia i zrozumieć, odnaleźć punkty i połączyć je ze sobą – Kogo? – dopytuję, kiedy już przed oczami pojawiają się sylwetki młodszych czarodziejów, nieco rozmazane, jakbym widziała je przez pokrytą deszczem szybę, ze sporej odległości. I zupełnie niespodziewanie zaczynam to wszystko odnajdywać o siebie – ja nie muszę szukać, nie więzi mnie już niewiedza co się z nimi dzieje, choć czasami myślę, że wolałabym wrócić do czasów, kiedy los nie był jeszcze przesądzony.
Powoli, łagodnie, w obawie przed spłoszeniem odsuwam dłoń, uprzednio wyplatając ją spomiędzy jego smukłych palców; teraz moje własne otulają ramiona, kiedy zatrzymuję się na którymś ze stopnii, czując palące poczucie musu wytłumaczenia.
Uchylam usta i je zamykam, po chwili robię to znowu; później zostawiam sobie tylko krótkie skrzyżowanie spojrzeń i nie mam już siły na słodkie kłamstwo upieczone z wmawianej siły – Nie najlepiej – mamie, głównie mamie, choć widzę i wiem jak oddziałuje to na resztę. W tym wszystkim najgorszy jest fakt, że mój powrót nie jest w stanie zmienić niczego.
– Mhm, moje. To nic takiego, bazgroły z Hogwartu na coś się przydały – kącik ust drga mi, tak samo unoszę ramiona. Kiedyś, w szkole, miałam w sobie więcej zapału, może też wyobraźni, choć teraz chęci napędzane są zwyczajną powinnością – maluję, bo jestem w stanie na tym zarobić.
Wchodzimy wyżej, drewno na schodach trochę skrzypi, ale próbuję stłumić to rozmową.
– Podoba ci się któryś? Możesz zabrać, mam ich sporo – namalowanych na zapas, namalowanych przez przypadek; może powinnam zaproponować mu jednak coś lepszego?
W kuchni wita nas zapach szałwii i lawendy, opieram się o drewniany blat powoli, nie potrafiąc się powstrzymać – wydaje mi się, że wzrok mam okrutnie natarczywy, ale zwyczajnie nie umiem przestać, przyglądając się mu bez przerwy, zauważając zmiany, szukając blizn i potwierdzeń tego, że to faktycznie on, a nie senna mara.
– Gdzie teraz mieszkasz? – nie widuję go w Londynie, nie słyszę pogłosek; to automatycznie dostarcza mi namiastki ulgi, że stolica nie zdążyła objąć go całego. Wciąż nie odejmując wzroku, macham różdżką, zabierając się za obiecaną herbatę, w międzyczasie wskazując podbródkiem na resztkę skręconych papierosów w pogniecionym opakowaniu na stoliku; mam ich kilka, jeszcze po Willu. Leżą i wilgotnieją, bo sama nie lubię po nie sięgać.
– Zostaniesz na kolacji? Zrobię coś dobrego...
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wiedział, że utrata, niewiedza na temat każdego z nich miała go boleć równie mocno. I ku nie tylko swojej uldze coraz mniej niezapełnionych przestrzeni pozostawało w historii rodziny Summers. Każda luka wypełniona historią, której szczegóły dławiły, chwytały za serce.
- Jodie i Jake'a - bliźnięta,prawie najmłodsze z całego rodzeństwa. Chłopiec żywe srebrno i ona, oczko w głowie całej rodziny. Starał się zapanować nad swoją twarzą, utrzymać mięśnie w szyku, ale oczy go zdradzały. Te, tak często ziejące pustką, wypełniły się teraz czymś trudnym do opisania. Strach mieszał się ze złością, zmartwienie wpadało w odcienie smutku.
Ta niewiedza była niby pasożyt, pożerała go od środka, a on czuł wobec niej jedynie bezradność. Potrzeba działania, odnalezienia ich wszystkich i zjednoczenia w przytulnych ścianach Zapiecka była paląca, niczym rozgrzany metal przywierający do skóry.
Palce przebiegły przez posiwiałe włosy, gdy jej palce wyślizgnęły się z jego uścisku. Być może jeszcze bardziej zroszoną srebrem niż mogła zapamiętać. Kolejna wojna ciężko osiadła na jego ramionach, jej trudy odkładały się w zmarszczkach na szczupłej twarzy, przerzedzającej się czuprynie.
Wcześniej czuł się nieswojo z jej bliskością - zaskoczony i odwykły od podobnych aktów sympatii - teraz dopiero zdał sobie z przyjemnego ciepła, jakie szło wraz z jej dotykiem. Otrząsnął się, gdy wspomniała o problemach rodzinnych. Zmarszczył nieco brwi, a zmarszczka między nimi jeszcze bardziej się uwydatniła. - Przykro mi - te słowa wypadły z jego ust niemalże od razu i były bez wątpienia naznaczone szczerością. - Jeżeli mógłbym pomóc...- wiedział, że niektórzy są zbyt dumni, aby przyjąć pomoc, Merlin jeden wiedział, że sam Freddie należał do takich osób, ale nie powstrzymywało go to przed ofiarowaniem jej ze swojej strony. Póki miał dwie sprawne ręce i w miarę trzeźwy umysł chciał się na coś przydać. Chociaż w jakimś stopniu ułatwić egzystencje tym, którzy byli mu bliscy. A Nena w pewnym sensie była, chociaż ich kontakt zerwał się - podobnie jak inne więzi łączące go z Londynem - to wciąż mogła znaleźć w nim wsparcie.
- Dziękuję, ale większy pożytek będziesz miała z nich ty, nie znam się na sztuce - odparł. Doceniał jej prośbę on jednak sam nie miał pieniędzy, aby wynagrodzić jej pracę, a wiedział jak ciężkie czasy nastały i każda szansa na zarobek miała jej się przydać.
Kuchnia przywitała go domową atmosferą, którą przyjął z delikatnym uśmiechem unoszącym kąciki ust. Zapach ziół kojarzył mu się z domem, co pozwoliło mu się nieco rozluźnić, jakby jakaś jego część uznała, że jest w domu. Pozwolił zająć sobie jedno z drewnianych krzeseł, które stało w kuchni. - W Dolinie Godryka, przenieśliśmy się tam po zmianach w Birmingham - wyjaśnił, zerkając na nią. Nie musiał chyba nazywać tych zmian. Dla kogoś jego pochodzenia mieszkanie na terenach opanowanych przez popleczników nowego porządku. - Jeśli to nie problem - prawdę mówiąc włóczył się już jakiś czas po mieście i nie śmiał zwracać na siebie zbyt wielkiej uwagi, szczególnie iż wiedział, że w ten sposób mógłby wpaść w kłopoty. Zerknął na papierosy, wskazane przez Nanette. - Mogę? - upewnił się, wiedząc, że niektórym zapach mógł przeszkadzać. Ostatecznie wsunął ustnik między wargi, przejechał nim od jednego kącika ust do drugiego, jakby szukał dla niego odpowiedniego miejsca i dopiero później odpalił drugą końcówkę. - Dzięki - zwrócił się do niej, wraz z pierwszą chmurą dymu, wydostającą się z jego ust. Właściwie nie do końca wiedział, za co powinien jej dziękować, za herbatę? Za kolację? Za papierosa? - Jak - zaczął, chociaż słowa mielił między zębami, jakby nie wiedział jak je wypowiedzieć. - jak sobie radzisz? - dokończył. Nigdy nie był dobry w tego typu rozmowy. A raczej ten Alfred, który wrócił z wojny - a jednak chciał wiedzieć czy niczego jej nie brakowało.
- Jodie i Jake'a - bliźnięta,
Ta niewiedza była niby pasożyt, pożerała go od środka, a on czuł wobec niej jedynie bezradność. Potrzeba działania, odnalezienia ich wszystkich i zjednoczenia w przytulnych ścianach Zapiecka była paląca, niczym rozgrzany metal przywierający do skóry.
Palce przebiegły przez posiwiałe włosy, gdy jej palce wyślizgnęły się z jego uścisku. Być może jeszcze bardziej zroszoną srebrem niż mogła zapamiętać. Kolejna wojna ciężko osiadła na jego ramionach, jej trudy odkładały się w zmarszczkach na szczupłej twarzy, przerzedzającej się czuprynie.
Wcześniej czuł się nieswojo z jej bliskością - zaskoczony i odwykły od podobnych aktów sympatii - teraz dopiero zdał sobie z przyjemnego ciepła, jakie szło wraz z jej dotykiem. Otrząsnął się, gdy wspomniała o problemach rodzinnych. Zmarszczył nieco brwi, a zmarszczka między nimi jeszcze bardziej się uwydatniła. - Przykro mi - te słowa wypadły z jego ust niemalże od razu i były bez wątpienia naznaczone szczerością. - Jeżeli mógłbym pomóc...- wiedział, że niektórzy są zbyt dumni, aby przyjąć pomoc, Merlin jeden wiedział, że sam Freddie należał do takich osób, ale nie powstrzymywało go to przed ofiarowaniem jej ze swojej strony. Póki miał dwie sprawne ręce i w miarę trzeźwy umysł chciał się na coś przydać. Chociaż w jakimś stopniu ułatwić egzystencje tym, którzy byli mu bliscy. A Nena w pewnym sensie była, chociaż ich kontakt zerwał się - podobnie jak inne więzi łączące go z Londynem - to wciąż mogła znaleźć w nim wsparcie.
- Dziękuję, ale większy pożytek będziesz miała z nich ty, nie znam się na sztuce - odparł. Doceniał jej prośbę on jednak sam nie miał pieniędzy, aby wynagrodzić jej pracę, a wiedział jak ciężkie czasy nastały i każda szansa na zarobek miała jej się przydać.
Kuchnia przywitała go domową atmosferą, którą przyjął z delikatnym uśmiechem unoszącym kąciki ust. Zapach ziół kojarzył mu się z domem, co pozwoliło mu się nieco rozluźnić, jakby jakaś jego część uznała, że jest w domu. Pozwolił zająć sobie jedno z drewnianych krzeseł, które stało w kuchni. - W Dolinie Godryka, przenieśliśmy się tam po zmianach w Birmingham - wyjaśnił, zerkając na nią. Nie musiał chyba nazywać tych zmian. Dla kogoś jego pochodzenia mieszkanie na terenach opanowanych przez popleczników nowego porządku. - Jeśli to nie problem - prawdę mówiąc włóczył się już jakiś czas po mieście i nie śmiał zwracać na siebie zbyt wielkiej uwagi, szczególnie iż wiedział, że w ten sposób mógłby wpaść w kłopoty. Zerknął na papierosy, wskazane przez Nanette. - Mogę? - upewnił się, wiedząc, że niektórym zapach mógł przeszkadzać. Ostatecznie wsunął ustnik między wargi, przejechał nim od jednego kącika ust do drugiego, jakby szukał dla niego odpowiedniego miejsca i dopiero później odpalił drugą końcówkę. - Dzięki - zwrócił się do niej, wraz z pierwszą chmurą dymu, wydostającą się z jego ust. Właściwie nie do końca wiedział, za co powinien jej dziękować, za herbatę? Za kolację? Za papierosa? - Jak - zaczął, chociaż słowa mielił między zębami, jakby nie wiedział jak je wypowiedzieć. - jak sobie radzisz? - dokończył. Nigdy nie był dobry w tego typu rozmowy. A raczej ten Alfred, który wrócił z wojny - a jednak chciał wiedzieć czy niczego jej nie brakowało.
Wizualizuję sobie Jodie i Jake’a, odświeżam zakurzone kartoteki we własnej głowie, ale nie do końca mi to wychodzi; mimo to kiwam powoli głową, i zaciskając usta w wąską linijkę pokonuję kolejne stopnie schodów dzielących nas od mieszkania.
Nie wiem co powiedzieć. Nie potrafię tego powiedzieć.
Nie chcę jednocześnie wspominać choć słowem o moim bracie, o ojcu, o całych miesiącach składających się z niewiedzy – bliźnięta na pewno gdzieś są, bezpieczne, nieco spłoszone i zajęte nową rzeczywistością – chcę w to wierzyć, ale nawet te słowa nie przechodzą mi przez gardło.
– Może faktycznie znajdę ci coś do roboty… – mruczę, nieco mamrotliwie, ale zaraz potem uśmiecham się nieznacznie, jakbym chciała wynagrodzić mu mój ton. Rekompensuję niepotrzebną ciszę i tłumaczę o co tak naprawdę mi chodzi – Muszę pozbyć się starej komody, próbowałam ją naprawić, ale chyba… chyba nic z tego – stary, drewniany mebel, okrutnie ciężki i wypełniony ubraniami po Willu. Ich też jeszcze nie wyjęłam – Mam też sporo ubrań… do oddania. Może wiesz gdzie mogłabym je zostawić? Czas najwyższy. W Londynie nie ma… takich punktów – dopowiadam, kiedy wchodzimy do kuchni, przez moment garbiąc się nieznacznie, jakbym na ten krótki moment wspomnienia musiała schować się sama w sobie, zniknąć na ułamek sekundy, choć wiem, że to niemożliwe.
Odwracam się przodem do blatu, różdżka idzie w ruch; macham ją, posyłając czajnik na palnik, kubki zdejmując z wysokiej półki, później sięgam po puszkę z liściastą herbatą. Odwracam się dopiero po jakiś czasie, powoli, niemal od razu kładąc spojrzenie na nim.
Siedzącym przy stoliku z papierosem w ustach, zupełnie tak jak kiedyś on; jak mnóstwo innych ludzi, ale w tej nierealnej chwili sprowadzam ich do jednej osoby, potrzebując następnych kilkunastu sekund by otrząsnąć się z tej nieprawdziwej wizji.
Jest starszy.
Dostrzegam to od razu po drobnych zagłębieniach na bladej twarzy i srebrzystych nitkach, które przebijają się przez ciepły blond. Dojrzalszy; to drga gdzieś w jego rysach, niewypowiedziane, a jednocześnie tak oczywiste.
Jest całe mnóstwo pytań, które mogłabym – i które chcę – mu zadać; a mimo to wciąż nie poruszam żadnego tematu z przyszłości, nie rozdrapuję, nie wypytuję co się stało, jak się stało i jak wiele stracił.
– W Dolinie jest bezpiecznie? Tak słyszałam jakiś czas temu – ważne jest to, jak wiedzie mu się teraz, nawet jeśli każde z nas kurczowo i desperacko trzyma się tego, co było kiedyś. Odwracam się na moment, machnięciem różdżki sprawiam, że czajnik z parującą wodą unosi się i rozlewa ciepły płyn do kubków, które prędko uwalniają zapach ziół roznoszący się po pomieszczeniu. Stawiam kubki na stole, próbując skupić się na tym, co faktycznie mogłabym zrobić na kolację.
– Rzadko bywam w domu – tłumaczę się, siadając w końcu na krześle po przeciwnej stronie niedużego stołu – Pracuję. Tutaj, w Londynie – dodaję, czując jak w żołądku pęcznieje mi niewygodna trema – W… w Ministerstwie – mówię to na bezdechu, wlepiając w niego duże spojrzenie – Ale zanim coś powiesz, to jedyne miejsce, w którym jestem w stanie zarobić tyle, żeby utrzymać mieszkanie i wysłać coś mamie. Pod latarnią najciemniej, co? – próbuję zbić wagę z absurdalnie ciężkiego faktu – każde z nas wie, jak teraz wygląda Ministerstwo – ale niezbyt mi to wychodzi – U nas nie znajdę pracy. Nie taką, która pozwoli mi ich utrzymać. To nic takiego, papierkowa robota… – zwyczajna i nużąca, ale sam fakt tego, kto jest moim pracodawcą sprawia, że czuję wstyd kłębiący się gdzieś w środku. Wstyd i strach, że jego to wystraszy.
Nie wiem co powiedzieć. Nie potrafię tego powiedzieć.
Nie chcę jednocześnie wspominać choć słowem o moim bracie, o ojcu, o całych miesiącach składających się z niewiedzy – bliźnięta na pewno gdzieś są, bezpieczne, nieco spłoszone i zajęte nową rzeczywistością – chcę w to wierzyć, ale nawet te słowa nie przechodzą mi przez gardło.
– Może faktycznie znajdę ci coś do roboty… – mruczę, nieco mamrotliwie, ale zaraz potem uśmiecham się nieznacznie, jakbym chciała wynagrodzić mu mój ton. Rekompensuję niepotrzebną ciszę i tłumaczę o co tak naprawdę mi chodzi – Muszę pozbyć się starej komody, próbowałam ją naprawić, ale chyba… chyba nic z tego – stary, drewniany mebel, okrutnie ciężki i wypełniony ubraniami po Willu. Ich też jeszcze nie wyjęłam – Mam też sporo ubrań… do oddania. Może wiesz gdzie mogłabym je zostawić? Czas najwyższy. W Londynie nie ma… takich punktów – dopowiadam, kiedy wchodzimy do kuchni, przez moment garbiąc się nieznacznie, jakbym na ten krótki moment wspomnienia musiała schować się sama w sobie, zniknąć na ułamek sekundy, choć wiem, że to niemożliwe.
Odwracam się przodem do blatu, różdżka idzie w ruch; macham ją, posyłając czajnik na palnik, kubki zdejmując z wysokiej półki, później sięgam po puszkę z liściastą herbatą. Odwracam się dopiero po jakiś czasie, powoli, niemal od razu kładąc spojrzenie na nim.
Siedzącym przy stoliku z papierosem w ustach, zupełnie tak jak kiedyś on; jak mnóstwo innych ludzi, ale w tej nierealnej chwili sprowadzam ich do jednej osoby, potrzebując następnych kilkunastu sekund by otrząsnąć się z tej nieprawdziwej wizji.
Jest starszy.
Dostrzegam to od razu po drobnych zagłębieniach na bladej twarzy i srebrzystych nitkach, które przebijają się przez ciepły blond. Dojrzalszy; to drga gdzieś w jego rysach, niewypowiedziane, a jednocześnie tak oczywiste.
Jest całe mnóstwo pytań, które mogłabym – i które chcę – mu zadać; a mimo to wciąż nie poruszam żadnego tematu z przyszłości, nie rozdrapuję, nie wypytuję co się stało, jak się stało i jak wiele stracił.
– W Dolinie jest bezpiecznie? Tak słyszałam jakiś czas temu – ważne jest to, jak wiedzie mu się teraz, nawet jeśli każde z nas kurczowo i desperacko trzyma się tego, co było kiedyś. Odwracam się na moment, machnięciem różdżki sprawiam, że czajnik z parującą wodą unosi się i rozlewa ciepły płyn do kubków, które prędko uwalniają zapach ziół roznoszący się po pomieszczeniu. Stawiam kubki na stole, próbując skupić się na tym, co faktycznie mogłabym zrobić na kolację.
– Rzadko bywam w domu – tłumaczę się, siadając w końcu na krześle po przeciwnej stronie niedużego stołu – Pracuję. Tutaj, w Londynie – dodaję, czując jak w żołądku pęcznieje mi niewygodna trema – W… w Ministerstwie – mówię to na bezdechu, wlepiając w niego duże spojrzenie – Ale zanim coś powiesz, to jedyne miejsce, w którym jestem w stanie zarobić tyle, żeby utrzymać mieszkanie i wysłać coś mamie. Pod latarnią najciemniej, co? – próbuję zbić wagę z absurdalnie ciężkiego faktu – każde z nas wie, jak teraz wygląda Ministerstwo – ale niezbyt mi to wychodzi – U nas nie znajdę pracy. Nie taką, która pozwoli mi ich utrzymać. To nic takiego, papierkowa robota… – zwyczajna i nużąca, ale sam fakt tego, kto jest moim pracodawcą sprawia, że czuję wstyd kłębiący się gdzieś w środku. Wstyd i strach, że jego to wystraszy.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sam nie wiedział, czy w Dolinie znajdzie punkt, który oficjalnie przyjmie dary do rozsądnego rozdysponowania wśród potrzebujących. Alfie przeważnie sam pytał, wymieniając ubrania na ingrediencje, te znowu na jedzenie i czasem sakiewka stała się cięższa o kilka monet. Kącik ust powędrował delikatnie ku górze. Zdecydowanie wolał się chociaż przez chwilę skupić na tym, niżeli na faktycznym celu swojej podróży do Londynu, która kosztowała go wiele, może nawet więcej niż był w stanie przed samym sobą przyznać. - Jasne, zerknę, a na ubrania pewnie znajdą się chętni - odparł z powagą. Mimo dopiero budzącego się lata co przezorniejsi już myśleli o zimie. Obecna sytuacja nie napawała optymizmem. Nie zapowiadało się, aby miał nastąpić nieoczekiwany zwrot. Obawiał się, że na takie - nawet jeżeli z nazwy są przecież nieoczekiwane - było już za późno. Z wojennej ścieżki ciężko było zwrócić. Można było jedynie iść na przód i liczyć, że ten drugi wykończy się szybciej.
Pozwolił chwilowej ciszy wybrzmieć. Skulił się na jej ruchach, na przyjemnym hałasie kuchennego poruszenia, nawet jeżeli ograniczało się ono do zrobienia prostej herbaty. A papieros między bladymi wargami sprawiał, że chociaż na kilka sekund, kiedy zaciągał się dymem otulało go złudne uczucie spokoju i relaksu, które odpływało niemalże od razu i wracało dopiero przy ponownym zatopieniu się tytoniowej chmurze.
Dojrzała - to wiedział na pewno.
Smutek osiadał na jej spojrzeniu, sprawiał, że uśmiech nie był aż tak promienny jakim go zapamiętał. Ludzkie tragedie odgrywane na teatralnej scenie wojny zabierały z nich skrawek duszy. Merlin jeden wiedział, jak bardzo świadom był tych słów.
Jednakże jego małomówność kazała mu milczeć. Przyjmował jej smutek, akceptował jego obecność i po prostu trwał w milczeniu, póki ponownie jej głos nie wypełnił kuchennej przestrzeni. - Na chwilę obecną tak - brutalna realistyczność, a może czysty pesymizm? Jedno co wiedział o wojnie, co mógł potwierdzić z pełnym przekonaniem to fakt, że była nieprzewidywalna. Jedno, nieoczekiwane zwycięstwo, jedna spektakularna porażka mogła wywołać efekt domina, sprawić, że sojusze zmienią się na planie Wielkiej Brytanii. A on pozostał wiecznie czujny.
Przełknięcie łyka herbaty sprawiło mu trudność, kiedy napomknęła o tym dla kogo pracuje. Mięśnie mimowolnie spięły się pod materiałem koszuli. Paranoiczny głos odbijał się echem w jego głowie, każąc mu uciekać. Nawet jeżeli serce podpowiadało, że nie mogło aż tak mylić się względem Neny. Tylko dlatego nie spojrzał przez okno, czy przypadkiem magipolicja nie wkracza do mieszkania. Przez chwilę walczył ze sobą.
- Nie powinno mnie tu być - odparł z niepewnością w głosie. Bo jakaś cząstka jego chciała tu zostać. Jednakże wiedział, że niezależnie od tego czy McKinnon sprzedała swoją moralność za bezpieczeństwo (nie oceniałby jej, wojna to czas trudnych wyborów), czy nadal jej serce i lojalność leżała po odpowiedniej stronie konfliktu, narażał ją albo siebie oraz ich rodziny. I chciałby wstać i wyjść, ale stracił poczucie czasu, a gdy wyjrzał na zewnątrz spotkała go jedynie ciemność. Soczysta wiązanka przekleństw naznaczona silnym akcentem popłynęła z jego ust. - Przepraszam, nie chciałem sprawiać problemu - wyrzucił na wydechu. Czy powinien prosić ją o przysługę? Czy powinien jej zaufać?
I dlaczego było mu tak cholernie trudno oddychać?
Pozwolił chwilowej ciszy wybrzmieć. Skulił się na jej ruchach, na przyjemnym hałasie kuchennego poruszenia, nawet jeżeli ograniczało się ono do zrobienia prostej herbaty. A papieros między bladymi wargami sprawiał, że chociaż na kilka sekund, kiedy zaciągał się dymem otulało go złudne uczucie spokoju i relaksu, które odpływało niemalże od razu i wracało dopiero przy ponownym zatopieniu się tytoniowej chmurze.
Dojrzała - to wiedział na pewno.
Smutek osiadał na jej spojrzeniu, sprawiał, że uśmiech nie był aż tak promienny jakim go zapamiętał. Ludzkie tragedie odgrywane na teatralnej scenie wojny zabierały z nich skrawek duszy. Merlin jeden wiedział, jak bardzo świadom był tych słów.
Jednakże jego małomówność kazała mu milczeć. Przyjmował jej smutek, akceptował jego obecność i po prostu trwał w milczeniu, póki ponownie jej głos nie wypełnił kuchennej przestrzeni. - Na chwilę obecną tak - brutalna realistyczność, a może czysty pesymizm? Jedno co wiedział o wojnie, co mógł potwierdzić z pełnym przekonaniem to fakt, że była nieprzewidywalna. Jedno, nieoczekiwane zwycięstwo, jedna spektakularna porażka mogła wywołać efekt domina, sprawić, że sojusze zmienią się na planie Wielkiej Brytanii. A on pozostał wiecznie czujny.
Przełknięcie łyka herbaty sprawiło mu trudność, kiedy napomknęła o tym dla kogo pracuje. Mięśnie mimowolnie spięły się pod materiałem koszuli. Paranoiczny głos odbijał się echem w jego głowie, każąc mu uciekać. Nawet jeżeli serce podpowiadało, że nie mogło aż tak mylić się względem Neny. Tylko dlatego nie spojrzał przez okno, czy przypadkiem magipolicja nie wkracza do mieszkania. Przez chwilę walczył ze sobą.
- Nie powinno mnie tu być - odparł z niepewnością w głosie. Bo jakaś cząstka jego chciała tu zostać. Jednakże wiedział, że niezależnie od tego czy McKinnon sprzedała swoją moralność za bezpieczeństwo (nie oceniałby jej, wojna to czas trudnych wyborów), czy nadal jej serce i lojalność leżała po odpowiedniej stronie konfliktu, narażał ją albo siebie oraz ich rodziny. I chciałby wstać i wyjść, ale stracił poczucie czasu, a gdy wyjrzał na zewnątrz spotkała go jedynie ciemność. Soczysta wiązanka przekleństw naznaczona silnym akcentem popłynęła z jego ust. - Przepraszam, nie chciałem sprawiać problemu - wyrzucił na wydechu. Czy powinien prosić ją o przysługę? Czy powinien jej zaufać?
I dlaczego było mu tak cholernie trudno oddychać?
To głupoty, nic takiego, ale kiedy pyta w czym mógłby mi pomóc, automatycznie chcę znaleźć jakąkolwiek odpowiedź na to pytanie; kiedyś bym jej unikała, nie chcąc nikomu dokładać zmartwień i nie powodować zamieszania, ale teraz – teraz wiem, że zajęcie się czymś potrafi przynieść ulgę, nawet tę najprostszą i wręcz trywialną.
Komoda jest po Willu, ubrania w niej również – ciężki mebel stoi w kącie sypialni i czeka, sama nie wiem na co; może jego obecność tutaj sprawiła, że w dołu żołądka czuję impuls, ten przechodzi przez splot kręgosłupa i dociera do głowy, układając się w krótką myśl – idź do przodu.
Nie jestem pewna, czy wiem, czym jest naprzód, a czym jest tył – ale to jest nieistotne, nie w momencie, w którym chcę się starać.
Uśmiecham się wyraźnie, w formie podziękowania kiwając też głową. To może zaczekać, do rana, następnego tygodnia czy miesiąca; fakt, że możemy zrobić coś wspólnie i komuś pomóc, sprawia, że czuję nitkę ulgi splątaną gdzieś w środku, zupełnie jakbym na to czekała, na sposobność by zrównoważyć szalę i przywrócić jakiś naturalny porządek.
Parujące kubki spoczywają na blacie, a sama zajmuję miejsce naprzeciw niego, nie potrafiąc – nie chcąc – przestać go obserwować; z ciekawością, troską, musem upewnienia się, że faktycznie jest cały i zdrowy, że wciąż jest tym samym Alfiem, mimo upływu lat, które spędziliśmy bez kontaktu.
Powinnam czuć się dziwnie; dziwnie, niezręcznie lub niecodziennie – ale wszystko to zwyczajnie się rozmywa, codzienność sprawia, że mam wrażenie, jakby bywał tu od zawsze, przychodził na herbatę i opowiadał o swoim dniu, nawet jeśli doskonale wiem, że praktycznie nie wiemy niczego o naszych nowych ja.
Kiwam głową na wspomnienie o Dolinie, nie chcąc wchodzić w szczegóły i zwyczajnie go wypytywać, być może zbyt przejęta tym, co sama muszę mu powiedzieć; zdenerwowanie przychodzi nieoczekiwanie i pęcznieje w moim środku, palce dłoni stają się nienaturalnie chłodne, i zdaję sobie sprawę, że zwyczajnie się boję.
Że go zniechęcę, wystraszę, stracę; nuta wstydu drga w moim głosie, irracjonalna i niepewna, ale mimo tego, że nie robię docelowo niczego, czego mogłabym się wstydzić, czuję potrzebę wytłumaczenia się. Dlaczego, po co, jak długo – słowa pojawiają się jedno za drugim, mówię szybko, jednocześnie obserwując jak rysy jego twarzy wyostrzają się, mięśnie pod bladą skórą drgają w wyraźnym spięciu, i nie musi nic mówić, bym wiedziała, że to się mu nie podoba.
– Dlaczego – mamroczę od razu, niemal nie pozwalając mu skończyć, gdzieś w ostatniej zgłosce łamie mi się głos i chrząkam, by odrzucić od siebie ten dziwny ton – Nie sprawiasz żadnego problemu – dodaję zaraz potem, podążając za jego wzrokiem, który doprowadza mnie do głębokiego grafitu rozlanego za szybą okna. Zrobiło się późno.
– Londyn nie jest bezpieczny nocą – tłumaczę, niemal jak dziecku, jasno komunikując, że nie mam zamiaru wypuścić go teraz na ulicę. Mógłby skorzystać z kominka, ale naprawdę nie chcę, by wychodził.
– Możesz zostać. Zostać na noc – dodaję, obserwując go uważnie, jakbym bała się, że cokolwiek jeszcze powiem, wystraszy go na dobre – W pokoju gościnnym, mam dużą kanapę i ciepłą pościel – sięgam w międzyczasie po kubek, otulając dłońmi rozgrzaną ceramikę, krótko, bo niedługo później pociągam ostrożny łyk herbaty, a potem wstaję z miejsca – Zrobię ci kolację. A łazienka jest na lewo w korytarzu – nie daję mu wiele czasu do namysłu, nie chcąc by w uporze stąd wychodził i się narażał.
– I nie mów mi o jakiś problemach – urywam ten temat sprawnie i szybko, niemal natarczywie, zabierając się za przygotowywanie posiłku, który mu obiecałam.
Komoda jest po Willu, ubrania w niej również – ciężki mebel stoi w kącie sypialni i czeka, sama nie wiem na co; może jego obecność tutaj sprawiła, że w dołu żołądka czuję impuls, ten przechodzi przez splot kręgosłupa i dociera do głowy, układając się w krótką myśl – idź do przodu.
Nie jestem pewna, czy wiem, czym jest naprzód, a czym jest tył – ale to jest nieistotne, nie w momencie, w którym chcę się starać.
Uśmiecham się wyraźnie, w formie podziękowania kiwając też głową. To może zaczekać, do rana, następnego tygodnia czy miesiąca; fakt, że możemy zrobić coś wspólnie i komuś pomóc, sprawia, że czuję nitkę ulgi splątaną gdzieś w środku, zupełnie jakbym na to czekała, na sposobność by zrównoważyć szalę i przywrócić jakiś naturalny porządek.
Parujące kubki spoczywają na blacie, a sama zajmuję miejsce naprzeciw niego, nie potrafiąc – nie chcąc – przestać go obserwować; z ciekawością, troską, musem upewnienia się, że faktycznie jest cały i zdrowy, że wciąż jest tym samym Alfiem, mimo upływu lat, które spędziliśmy bez kontaktu.
Powinnam czuć się dziwnie; dziwnie, niezręcznie lub niecodziennie – ale wszystko to zwyczajnie się rozmywa, codzienność sprawia, że mam wrażenie, jakby bywał tu od zawsze, przychodził na herbatę i opowiadał o swoim dniu, nawet jeśli doskonale wiem, że praktycznie nie wiemy niczego o naszych nowych ja.
Kiwam głową na wspomnienie o Dolinie, nie chcąc wchodzić w szczegóły i zwyczajnie go wypytywać, być może zbyt przejęta tym, co sama muszę mu powiedzieć; zdenerwowanie przychodzi nieoczekiwanie i pęcznieje w moim środku, palce dłoni stają się nienaturalnie chłodne, i zdaję sobie sprawę, że zwyczajnie się boję.
Że go zniechęcę, wystraszę, stracę; nuta wstydu drga w moim głosie, irracjonalna i niepewna, ale mimo tego, że nie robię docelowo niczego, czego mogłabym się wstydzić, czuję potrzebę wytłumaczenia się. Dlaczego, po co, jak długo – słowa pojawiają się jedno za drugim, mówię szybko, jednocześnie obserwując jak rysy jego twarzy wyostrzają się, mięśnie pod bladą skórą drgają w wyraźnym spięciu, i nie musi nic mówić, bym wiedziała, że to się mu nie podoba.
– Dlaczego – mamroczę od razu, niemal nie pozwalając mu skończyć, gdzieś w ostatniej zgłosce łamie mi się głos i chrząkam, by odrzucić od siebie ten dziwny ton – Nie sprawiasz żadnego problemu – dodaję zaraz potem, podążając za jego wzrokiem, który doprowadza mnie do głębokiego grafitu rozlanego za szybą okna. Zrobiło się późno.
– Londyn nie jest bezpieczny nocą – tłumaczę, niemal jak dziecku, jasno komunikując, że nie mam zamiaru wypuścić go teraz na ulicę. Mógłby skorzystać z kominka, ale naprawdę nie chcę, by wychodził.
– Możesz zostać. Zostać na noc – dodaję, obserwując go uważnie, jakbym bała się, że cokolwiek jeszcze powiem, wystraszy go na dobre – W pokoju gościnnym, mam dużą kanapę i ciepłą pościel – sięgam w międzyczasie po kubek, otulając dłońmi rozgrzaną ceramikę, krótko, bo niedługo później pociągam ostrożny łyk herbaty, a potem wstaję z miejsca – Zrobię ci kolację. A łazienka jest na lewo w korytarzu – nie daję mu wiele czasu do namysłu, nie chcąc by w uporze stąd wychodził i się narażał.
– I nie mów mi o jakiś problemach – urywam ten temat sprawnie i szybko, niemal natarczywie, zabierając się za przygotowywanie posiłku, który mu obiecałam.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Prawdę mówiąc on nie zmienił się aż tak bardzo - nowa wojna jedynie dołożyła nieco ciężaru na jego barki, sprawiła, że stare demony dostały nowe przebranie, ale on sam nie zmienił się aż tak.
Zdawał sobie sprawę, że ta myśl była irracjonalna, ale niemniej ona tam była. Nieznośna niczym skrobanie widelca o powierzchnię talerza. Dopiero po chwili oderwał się od swojej własnej paranoi i skupił się na jej speszonym spojrzeniu, uciekającym gdzieś w bok. Chociaż niepewność pozostawała - ona zawsze miała być gdzieś z tyłu jego głowy, podszeptywać najgorsze scenariusze - trzeźwiej spojrzał na sytuacje.
Nie chciał korzystać z kominka, obawiał się, że mogło to w jakikolwiek sposób doprowadzić kogoś niepowołanego do Zapiecka. Wyjście na ciemne, londyńskie ulice mogło skończyć się źle. Perspektywa śmierci nie przerażała go aż tak bardzo, ale pozostawienie rodziny bez opieki już tak. Nie mógł pozwolić sobie na ponowne, zbyt długie zniknięcie.
Miotał się, ale ostatecznie wygrało zaufanie, zaufanie, którym niegdyś darzył Nanette. Mógł mieć jedynie nadzieję, że nadal mógł jej zaufać, gdyby tylko pozwalał sobie na nadzieję. - Trzymanie do swoich dachem kogoś mojego...statusu jest niebezpieczne - odparł uważnie mieląc słowa między wargami, kiedy spojrzeniem niebieskich oczu wracał do Neny. Przegarnął palcami włosy do tyłu. Widział upór ze strony McKinnon. I jakaś jego część chciała zaryzykować, tak jak lata temu. Ostatecznie kącik ust powędrował ku górze, zmieniając nieco swoje nastawienie. Mięśnie nieco rozluźniły się pod materiałem, chociaż nie do końca, cały czas pozostawał w gotowości.
- Zostanę - odparł krótko, twardo trzymając się swojej oszczędności w słowach. - Dziękuje - dodał jeszcze. Nie musiała się narażać, nie musiała sprawiać sobie kłopotu z przygotowaniem ciepłego posiłku. Przecież nie tego oczekiwał, wchodząc do zamkniętej piekarni. Właściwie to trudno powiedzieć, aby oczekiwał czegokolwiek.
Dokończył herbatę, a wraz z kolejnymi upływającymi godzinami niepokój malał, a Alfie pozwalał sobie na wtopienie się w ich rozmowę.
/zt x 2
Zdawał sobie sprawę, że ta myśl była irracjonalna, ale niemniej ona tam była. Nieznośna niczym skrobanie widelca o powierzchnię talerza. Dopiero po chwili oderwał się od swojej własnej paranoi i skupił się na jej speszonym spojrzeniu, uciekającym gdzieś w bok. Chociaż niepewność pozostawała - ona zawsze miała być gdzieś z tyłu jego głowy, podszeptywać najgorsze scenariusze - trzeźwiej spojrzał na sytuacje.
Nie chciał korzystać z kominka, obawiał się, że mogło to w jakikolwiek sposób doprowadzić kogoś niepowołanego do Zapiecka. Wyjście na ciemne, londyńskie ulice mogło skończyć się źle. Perspektywa śmierci nie przerażała go aż tak bardzo, ale pozostawienie rodziny bez opieki już tak. Nie mógł pozwolić sobie na ponowne, zbyt długie zniknięcie.
Miotał się, ale ostatecznie wygrało zaufanie, zaufanie, którym niegdyś darzył Nanette. Mógł mieć jedynie nadzieję, że nadal mógł jej zaufać, gdyby tylko pozwalał sobie na nadzieję. - Trzymanie do swoich dachem kogoś mojego...statusu jest niebezpieczne - odparł uważnie mieląc słowa między wargami, kiedy spojrzeniem niebieskich oczu wracał do Neny. Przegarnął palcami włosy do tyłu. Widział upór ze strony McKinnon. I jakaś jego część chciała zaryzykować, tak jak lata temu. Ostatecznie kącik ust powędrował ku górze, zmieniając nieco swoje nastawienie. Mięśnie nieco rozluźniły się pod materiałem, chociaż nie do końca, cały czas pozostawał w gotowości.
- Zostanę - odparł krótko, twardo trzymając się swojej oszczędności w słowach. - Dziękuje - dodał jeszcze. Nie musiała się narażać, nie musiała sprawiać sobie kłopotu z przygotowaniem ciepłego posiłku. Przecież nie tego oczekiwał, wchodząc do zamkniętej piekarni. Właściwie to trudno powiedzieć, aby oczekiwał czegokolwiek.
Dokończył herbatę, a wraz z kolejnymi upływającymi godzinami niepokój malał, a Alfie pozwalał sobie na wtopienie się w ich rozmowę.
/zt x 2
| 12 sierpnia
Z zaciśniętymi ciasno wargami szykował się do tradycyjnego popisu niewinnego triumfu, między palcami ściskając miałki wyraz aranżowanego zwycięstwa. Na stoliczku leżało parę groszy, leciwa paczka fajek, brzęczący metalicznie łańcuszek niedoszłej żony któregoś z otaczających go jegomości, błyszcząca obrączka oczekującego w napięciu rywala; spojrzenia spotkały się we wzajemnej nienawiści, świdrując się wzajemnym zacięciem, choć czynił to wszystko wyłącznie w ramach podjętego spektaklu. W umyśle wykwitło jeszcze na moment zwątpienie, że źle zamącił, że nieodpowiednio policzył, albo coś przeoczył; zaraz jednak na powrót wracała doń konieczna tej sprawie pewność siebie, imaginacją zgarniająca w łapki wszystkie zgromadzone tu fanty.
― Kolor ― oznajmił przeciwnikowi i reszcie niedowiarków, rozłożywszy na brudnym, lepiącym się od piwska, blacie dzierżony w dłoniach wyraz osobistego zwycięstwa. Smakowało jak dorodny obiad, niejedzony przezeń już od dwóch dni; smakowało jak kilka spalonych w samotni klitki papierosków; smakowało jak święty spokój i możliwość nakarmienia tego podłego sierściucha, mrukliwie domagającego się ciągle pełnej miski żarcia. Już wyciągał ręce w stronę środka, już podnosił się temperamentnie z krzesełka, żądny tylko powrotu do domu, żądny tylko odpoczynku w cieniu przeistaczającego się w noc wieczora; za progiem, zaznawszy świeżości rześkiego wiaterku, ktoś jednak trącił go wymownie za statyczny bark, jakby żądny zwady, albo innej formy konfliktu. Wyraźne oszust wybrzmiało wpierw echem pretensji, gdy rozżalony, zarazem żałośnie wyglądający, przegrany sugestywnie oczekiwał wyjaśnień; krótkie tłumaczenie nie uspokoiło wrzących we krwi emocji, banalne miałem szczęście nie załagodziło trzymanej w sercu zadry. Tak też ruszył, z nienormalną ignorancją i brakiem przejęcia, przed siebie, nie zważając na podpitego karzełka niższego o głowę, bo to przecież nie jego wina, że stracił w kartach namacalne świadectwo zawartego przed laty ślubu. Błagalne oddaj dobijało się do umysłu nie tak przecież zatwardziałego w przekonaniach złodzieja, ale dusza nie była tym razem litościwa; był przecież okropnie głodny i chyba też doszczętnie zmęczony, niemo pragnący tylko rzucić się na materac miękkiego łóżka, ostatnimi dniami zajmowanego przez przyjętego ― właśnie z łaskawości ― gościa. Nie zdążył przejść kolejnych dwudziestu kroków, a facet doskoczył mu do twarzy; nie zdążył zorientować się dobrze w sytuacji, a ciężar pięści osiadł mu na nosie, łamiąc sugestywnie mostek, zalewając usta strugą krwi.
Kurwa.
Zamroczony przejmującym bólem zdołał tylko odepchnąć go od siebie; tamten runął na twardy bruk, jęknął niemrawo, chwytał się za stłuczone przedramię. Kapiąca na biały kołnierz koszuli posoka ściekała bez ustanku, on jednak nerwowo poszukiwał schronienia, podjąwszy się ucieczki od psychola, któremu za żadne skarby nie zamierzał już niczego oddawać. Tak przyspieszył kroku, rozpaczliwie szukając azylu, opłakanie tamując krwotok skrawkiem własnego rękawa. Jedne drzwi, kolejne, wszystkie przezornie zaryglowane, zamknięte na cztery spusty; któreś z ostatnich, majaczących brakiem wiary, uległy jednak pod naciskiem klamki, wpuszczając do mrocznego środka enigmatycznego intruza. Przeczeka tu chwilę, bo jakoś nie widział się teraz w roli uczestnika ulicznych rozbojów; w międzyczasie pomyśli jeszcze, co począć z obolałym do reszty narządem węchu. Po cichu począł krzątanie się po zamkniętej piekarni, licząc chyba na trochę wódki odstręczającej tortur, albo bodaj leciwy kawałek jakiejś gazy, ale półki świeciły pustkami. A on, w niewiarygodnym bólu głowy, łaził znacznie głośniej, niż gotów był przypuszczać.
Z zaciśniętymi ciasno wargami szykował się do tradycyjnego popisu niewinnego triumfu, między palcami ściskając miałki wyraz aranżowanego zwycięstwa. Na stoliczku leżało parę groszy, leciwa paczka fajek, brzęczący metalicznie łańcuszek niedoszłej żony któregoś z otaczających go jegomości, błyszcząca obrączka oczekującego w napięciu rywala; spojrzenia spotkały się we wzajemnej nienawiści, świdrując się wzajemnym zacięciem, choć czynił to wszystko wyłącznie w ramach podjętego spektaklu. W umyśle wykwitło jeszcze na moment zwątpienie, że źle zamącił, że nieodpowiednio policzył, albo coś przeoczył; zaraz jednak na powrót wracała doń konieczna tej sprawie pewność siebie, imaginacją zgarniająca w łapki wszystkie zgromadzone tu fanty.
― Kolor ― oznajmił przeciwnikowi i reszcie niedowiarków, rozłożywszy na brudnym, lepiącym się od piwska, blacie dzierżony w dłoniach wyraz osobistego zwycięstwa. Smakowało jak dorodny obiad, niejedzony przezeń już od dwóch dni; smakowało jak kilka spalonych w samotni klitki papierosków; smakowało jak święty spokój i możliwość nakarmienia tego podłego sierściucha, mrukliwie domagającego się ciągle pełnej miski żarcia. Już wyciągał ręce w stronę środka, już podnosił się temperamentnie z krzesełka, żądny tylko powrotu do domu, żądny tylko odpoczynku w cieniu przeistaczającego się w noc wieczora; za progiem, zaznawszy świeżości rześkiego wiaterku, ktoś jednak trącił go wymownie za statyczny bark, jakby żądny zwady, albo innej formy konfliktu. Wyraźne oszust wybrzmiało wpierw echem pretensji, gdy rozżalony, zarazem żałośnie wyglądający, przegrany sugestywnie oczekiwał wyjaśnień; krótkie tłumaczenie nie uspokoiło wrzących we krwi emocji, banalne miałem szczęście nie załagodziło trzymanej w sercu zadry. Tak też ruszył, z nienormalną ignorancją i brakiem przejęcia, przed siebie, nie zważając na podpitego karzełka niższego o głowę, bo to przecież nie jego wina, że stracił w kartach namacalne świadectwo zawartego przed laty ślubu. Błagalne oddaj dobijało się do umysłu nie tak przecież zatwardziałego w przekonaniach złodzieja, ale dusza nie była tym razem litościwa; był przecież okropnie głodny i chyba też doszczętnie zmęczony, niemo pragnący tylko rzucić się na materac miękkiego łóżka, ostatnimi dniami zajmowanego przez przyjętego ― właśnie z łaskawości ― gościa. Nie zdążył przejść kolejnych dwudziestu kroków, a facet doskoczył mu do twarzy; nie zdążył zorientować się dobrze w sytuacji, a ciężar pięści osiadł mu na nosie, łamiąc sugestywnie mostek, zalewając usta strugą krwi.
Kurwa.
Zamroczony przejmującym bólem zdołał tylko odepchnąć go od siebie; tamten runął na twardy bruk, jęknął niemrawo, chwytał się za stłuczone przedramię. Kapiąca na biały kołnierz koszuli posoka ściekała bez ustanku, on jednak nerwowo poszukiwał schronienia, podjąwszy się ucieczki od psychola, któremu za żadne skarby nie zamierzał już niczego oddawać. Tak przyspieszył kroku, rozpaczliwie szukając azylu, opłakanie tamując krwotok skrawkiem własnego rękawa. Jedne drzwi, kolejne, wszystkie przezornie zaryglowane, zamknięte na cztery spusty; któreś z ostatnich, majaczących brakiem wiary, uległy jednak pod naciskiem klamki, wpuszczając do mrocznego środka enigmatycznego intruza. Przeczeka tu chwilę, bo jakoś nie widział się teraz w roli uczestnika ulicznych rozbojów; w międzyczasie pomyśli jeszcze, co począć z obolałym do reszty narządem węchu. Po cichu począł krzątanie się po zamkniętej piekarni, licząc chyba na trochę wódki odstręczającej tortur, albo bodaj leciwy kawałek jakiejś gazy, ale półki świeciły pustkami. A on, w niewiarygodnym bólu głowy, łaził znacznie głośniej, niż gotów był przypuszczać.
Ostatnio zmieniony przez Michael Scaletta dnia 23.10.23 13:18, w całości zmieniany 1 raz
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Zamknięta Piekarnia
Szybka odpowiedź