Zamknięta Piekarnia
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zamknięta Piekarnia
Lokal należący do rodziny McKinnon znajduje się na parterze jednej z kamienic końcowego odcinka głównej alei ulicy Pokątnej. Niegdyś była to nieduża, choć klimatyczna i przytulna piekarnia z własnymi wypiekami, chętnie odwiedzana przez mieszkańców Londynu i okolic. Na wskutek działań wojennych, oczyszczania Londynu i zmniejszenia się liczby mieszkańców (a także dostępu do surowców i utrudnień w transporcie) piekarnia została zamknięta jesienią 57' roku. Obecnie jest to ciemne, niemal puste pomieszczenie. Lada wciąż stoi na swoim miejscu, podobnie jak półki i regały, choć pozbawione dotychczasowych towarów.
Na piętrze kamienicy znajdują się pomieszczenia mieszkalne.
Na piętrze kamienicy znajdują się pomieszczenia mieszkalne.
Zdrowotne właściwości roślin bagiennych to lektura daleka od porywających, ale kartkuję znowu, być może już nastą stronę, zatrzymując się na drobnych rycinach i wypłowiałych z koloru obrazkach. Wielki fotel obity w materiał zielono-niebieskiej kraty to mój mały azyl - miejsce idealne do wsiąknięcia i zniknęcia, do urzeczywistniania dawnych przywar i niezrozumiałych rutyn, takich jak czytanie w słabym świetle, zostawianie mebli w środku przejścia wąskiego korytarza, w końcu niezamykanie drzwi do piekarni.
Pomiędzy klatką schodową na górę, a głównym pomieszczeniem dawniej działającego lokalu jest tylko tyle - małe, długie pomieszczenie z półkami i tym nieszczęsnym fotelem, stara wysoka lampa, która i tak mruga na tyle irytująco, że strony oświetlam sobie końcówką różdżki. Niektórych nawyków ciężko się pozbyć.
Okulary na nosie służą chyba tylko pozornej ozdobie, bo i tak patrzę ponad ich szkłami całkowicie nieświadomie, pochylając głowę coraz bliżej książki, pragnąc skupić się tylko i wyłącznie na opisanych przez rzekomo znakomitego zielarza niesamowitych skutkach użytkowania ziół z podmokłych terenów w codziennej profilaktyce - to bujda, bajka na resorach, kolejny objaw zakrzywiania rzeczywistości, co praktykuję od kilku dni, w których na nowo przyzwyczajam się do samotności. Alfie spędza prawie tydzień w Dolinie, a ja powstrzymuję się od wysyłania do niego kolejnego listu, bo poczciwa sowa o imieniu Samuel doskonale wie jak na mnie spojrzeć, by wywołać poczucie winy.
Paskudne stworzenie.
Paskudnie znające ludzkie słabości, być może na tyle inteligentne, że przewidziałoby moją reakcję na kolejne zdarzenia - pierw dźwięk, później dudnienie mojego serca. Dzwonek przy drzwiach piekarni dzwoni, choć krótko i natarczywie, a później te same drzwi z trzaskiem się zamykają, tak jak ja z głuchym łoskotem rejestruję książkę spadającą na podłogę spomiędzy moich rąk.
Zamknij te cholerne drzwi.
Nie uczę się na błędach. Nie robię rachunku sumienia i znowu wpadam w te same schematy; znowu tak samo unoszę różdżkę, nie gasząc uprzedniego lumos, dywagując pomiędzy chęcią ucieczki, a potrzebą konfrontacji. Trzymając się ułudnego przekonania, że przecież mamy zawieszenie broni, Festiwal Lata nadal trwa, moje życie w końcu zaczyna przypominać coś normalnego, a źródłem dźwięku może być tylko zbłąkany kot albo hulajacy wiatr.
- Halo? Ktoś tu jest? - drżący na końcowych zgłoskach ton zdradza moją nerwowość, choć stawiam kolejny krok w stronę pomieszczenia; kiedyś stała tu lada, kilka stolików i półki z wypiekami - teraz jest pusto, pod ścianymi stoją sztalugi, a zewsząd unosi się specyficzny tuman kurzu.
To nie kot.
Nie muszę się długo zastanawiać, reakcje organizmu robią to za mnie, bo staję jak wryta, kiedy przyzwyczajone do ciemności oczy napotykają jakąś sylwetkę. Ludzką. A zaraz obok niej kilka ciemnych plam na posadzce.
- Co pan tu robi...? Kim pan... - jest? Kim może być ktoś, kto późnym wieczorem gramoli się do środka pustej, ciemnej kamienicy?
Kurwa, czy to krew?
Pomiędzy klatką schodową na górę, a głównym pomieszczeniem dawniej działającego lokalu jest tylko tyle - małe, długie pomieszczenie z półkami i tym nieszczęsnym fotelem, stara wysoka lampa, która i tak mruga na tyle irytująco, że strony oświetlam sobie końcówką różdżki. Niektórych nawyków ciężko się pozbyć.
Okulary na nosie służą chyba tylko pozornej ozdobie, bo i tak patrzę ponad ich szkłami całkowicie nieświadomie, pochylając głowę coraz bliżej książki, pragnąc skupić się tylko i wyłącznie na opisanych przez rzekomo znakomitego zielarza niesamowitych skutkach użytkowania ziół z podmokłych terenów w codziennej profilaktyce - to bujda, bajka na resorach, kolejny objaw zakrzywiania rzeczywistości, co praktykuję od kilku dni, w których na nowo przyzwyczajam się do samotności. Alfie spędza prawie tydzień w Dolinie, a ja powstrzymuję się od wysyłania do niego kolejnego listu, bo poczciwa sowa o imieniu Samuel doskonale wie jak na mnie spojrzeć, by wywołać poczucie winy.
Paskudne stworzenie.
Paskudnie znające ludzkie słabości, być może na tyle inteligentne, że przewidziałoby moją reakcję na kolejne zdarzenia - pierw dźwięk, później dudnienie mojego serca. Dzwonek przy drzwiach piekarni dzwoni, choć krótko i natarczywie, a później te same drzwi z trzaskiem się zamykają, tak jak ja z głuchym łoskotem rejestruję książkę spadającą na podłogę spomiędzy moich rąk.
Zamknij te cholerne drzwi.
Nie uczę się na błędach. Nie robię rachunku sumienia i znowu wpadam w te same schematy; znowu tak samo unoszę różdżkę, nie gasząc uprzedniego lumos, dywagując pomiędzy chęcią ucieczki, a potrzebą konfrontacji. Trzymając się ułudnego przekonania, że przecież mamy zawieszenie broni, Festiwal Lata nadal trwa, moje życie w końcu zaczyna przypominać coś normalnego, a źródłem dźwięku może być tylko zbłąkany kot albo hulajacy wiatr.
- Halo? Ktoś tu jest? - drżący na końcowych zgłoskach ton zdradza moją nerwowość, choć stawiam kolejny krok w stronę pomieszczenia; kiedyś stała tu lada, kilka stolików i półki z wypiekami - teraz jest pusto, pod ścianymi stoją sztalugi, a zewsząd unosi się specyficzny tuman kurzu.
To nie kot.
Nie muszę się długo zastanawiać, reakcje organizmu robią to za mnie, bo staję jak wryta, kiedy przyzwyczajone do ciemności oczy napotykają jakąś sylwetkę. Ludzką. A zaraz obok niej kilka ciemnych plam na posadzce.
- Co pan tu robi...? Kim pan... - jest? Kim może być ktoś, kto późnym wieczorem gramoli się do środka pustej, ciemnej kamienicy?
Kurwa, czy to krew?
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zamroczony wypadkiem łeb usilnie próbował oszacować niedawne straty, czujne oczy wyglądały zaś zza witryny, jakby oczekiwały jeszcze wyłapać majak statury tamtego typka. On zdawał się jednak przepaść w wieczornej nicości, pozostawiwszy po sobie zaledwie niechciany prezent; cholerny skurwysyn, kłębiło się myślach, ilekroć czuł na wargach charakterystyczny, metaliczny smak własnej krwi. Podobne akcje zdarzały mu się nad wyraz rzadko, zwykle wychodził z nich wszakże bez szwanku, umykając w odpowiednim czasie, albo łagodząc konflikt tuż przed jego ostateczną eskalacją. Teraz oglądał jedynie cień własnego odbicia w szybie, podłą konsekwencję niewyobrażalnego pecha; teraz czuł jedynie kurewski ból zatok i zapach świeżej posoki. Intensywna czerwień naznaczyła kant rękawa, podtykanego ciągle do skrawków twarzy; rozlała się leniwie po bieli materiału, znacząc ją kleksami alarmującego widma. Życie stawało się ostatnio okrutnie parszywe, nienormalnie wręcz uciążliwie; rozciągało staturę byle złodzieja we wszystkie kierunki, drażniąc z osobna każdą kończynę, dobierając się wreszcie do umysłu i serca, centralnych ośrodków tego całego chaosu. Samotność pukała do drzwi co wieczór, ilekroć tylko zapadł się w miękkości osobistego fotela; wyrzut rozczłonkowywał sumienie na pomniejsze fragmenty, już zaraz, zaledwie nazajutrz, spajając je na powrót hasłem konieczności. Bo tak przecież walczył o przetrwanie, bo tylko tak przecież mógł przesiedzieć kolejne dni, tygodnie, miesiące. Więc trafiał znów pomiędzy rzędy cholernie drogich kielichów z rumem, na niespecjalnie pokaźny stosik hazardzistów dorzucając własne fanty; potem mącił sprytnie w talii, potem czynił pokazowe wręcz miny aktora zwyczajowego teatru, gdzie kulminacją spektaklu było wyciąganie łap po te biedne stawki. Innym razem zaglądał do cudzego mieszkania, mącąc w zamku magicznym wytrychem, coby zgarnąć z fikuśnej skrytki choćby bimber; niekiedy znów wracał na ulice, w spragnieniu zarobku czyhając na wymyślne portmonetki prominentów. Ale potem wracał do cichej klitki, do czterech ścian oblepionych świadomością grzechu, obrzydzony odbiciem własnego oblicza, do reszty wygłodniały racją otaczającej go nędzy. Nie pozostawało nic innego, tylko upodlić się doszczętnie, którymkolwiek z dostępnych specyfików, skutecznie usypiających go na bodaj parę godzin, równie skutecznie przewracających mu myśli we łbie. Raz przedmiotem uwagi czynił parszywego lolka, innym zaś — obrzydliwą rybną esencję, trochę białego ścierwa, nieznanego pochodzenia grzybka, albo owiany tajemnicą proch. Haj przynosił ulgę i doraźny spokój, omam wiązał się z synestezyjnym ekscesem zmysłów, ich koniec — z fatalnym uczuciem zawieszenia w niebycie, z nieludzkim wręcz bodźcem wszechogarniającej pustki, po której stawał się już tylko bezmyślnym, mizantropijnym kawałkiem ledwie dychającego wciąż mięsa. Na tyle skrzywdzonego i naiwnego, że nadającego się na pożarcie większym od siebie, jeszcze bardziej zezwierzęconym gatunkom. Oczekiwanie na ten moment było chyba jeszcze podlejszym od narastającej w tej złudzie chęci wyrzygania się. Tak wszakże chciał już tylko o sobie myśleć; tak wszakże gotów był już zareagować na widok degeneracji utrzymany w ryzach przybrudzonego zwierciadła.
— Pani wybaczy... — zaczął cicho, trochę też może niewyraźnie, bo między wargi ustawicznie płynęła ciurkiem krew. Nos stał się krzywy, garbaty, obrzydzający go już zupełnie, odbierający wszelką pozostałość dzierżonego w urodzie uroku. Nie zwykł prosić o przysługi, nie zwykł też polegać na cudzej łasce, ale chyba nie miał wyboru. We łbie trochę mu się zakręciło, z tego wszystkiego opadł trochę bezwładnie na pobliski stopień drewnianych schodów; spojrzał na nią błagalnym wzrokiem, na powrót tamując cieknącą strużkę. I w końcu wydusił z siebie krótkie:
— Pomożesz mi?
— Pani wybaczy... — zaczął cicho, trochę też może niewyraźnie, bo między wargi ustawicznie płynęła ciurkiem krew. Nos stał się krzywy, garbaty, obrzydzający go już zupełnie, odbierający wszelką pozostałość dzierżonego w urodzie uroku. Nie zwykł prosić o przysługi, nie zwykł też polegać na cudzej łasce, ale chyba nie miał wyboru. We łbie trochę mu się zakręciło, z tego wszystkiego opadł trochę bezwładnie na pobliski stopień drewnianych schodów; spojrzał na nią błagalnym wzrokiem, na powrót tamując cieknącą strużkę. I w końcu wydusił z siebie krótkie:
— Pomożesz mi?
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Skąpana w całkowitej czerni kamienica i półmrok jej głównego pomieszczenia na parterze; przez zakurzone okna wpadało liche światło pobliskiej latarni, równie oszczędna w mocy latarenka dobijała się niby łuną zza korytarza, w którym postanowiłam stanąć.
I stałam, stałam długo - stoję nadal, z wyciągniętą przed siebie różdżką, z pozostawioną na fotelu książką, której ostatnie słowa, powtarzane mimowolnie w myślach raz za razem mają uspokoić galopujące nerwy. Bo kiedy wzrok napotyka pierwsze nieprawidłowości w tym pospolitym krajobrazie, serce zaczyna bić szybciej - i szybciej, aż przypomina galop, aż po ten moment bezdechu, bo pociemniałe spojrzenie napotyka równie ciemne plamy. Plamy na posadzce, plamy na bieli koszuli, w końcu, kiedy spojrzenie krzyżuje się ze spojrzeniem - na Merlina, na co się na gapię, to zawsze utrudnia wycofanie się - plamy na twarzy. Pod nosem, przy nosie, na ustach - strużka krwi sączy się powoli, choć intensywnie, w ledwie drobnym blasku pozwalającym na ocenienie jego twarzy widzę, że struktura nosa nie jest taka, jaka powinna być.
- Cholera - tylko tyle i aż tyle; aż tyle, by na moment zniżyć promień różdżki, by lumos pomknęło po podłodze i rozproszyło się tak, jak rozpraszają się przyspieszone kroki; to mimowolny instynkt, głupawa naiwność i moja arogancja wobec wszystkiego, co wszyscy próbują mi wtłuc do glowy - ale znowu, raz kolejny i następny, aż do nieskończoności, zamierzam wymazać z własnych myśli ten charakterystyczny przestrach i głos, który każe się wycofać.
Zignorowany doszczętnie, o czym świadczy tempo, z jakim pokonuję dystans, a oczy wyłapują w końcu kolejne szczegóły sylwetki; męskiej, skulonej, nie muszę nawet pytać, ni nadmiernie patrzeć, by widzieć, że skrzywdzonej.
Bójki zdarzają się często, zwykle tam, gdzie w okolicy jest bar lub inna, mniej lub bardziej reprezentacyjna forma rozrywek wieczornych i nocnych; jedna z ostatnich przecznic Pokątnej to mało przystępne miejsce na rozpijanie się, wywoływanie burd, sama nie wiem, co mogłoby być przyczyną kolejnego złamanego nosa; rzekomo pod latarnią najciemniej, być może w tym właśnie tkwi haczyk.
- Ktoś cię goni? - syczę nieco niekontrolowanie, kiedy zniżam wreszcie własne ciało i klękam na podłodze przy nim - No, mów, mam cię gdzieś schować czy co? - ponaglam jeszcze, w oczekiwaniu na odpowiedź machnięciem różdżki zakluczając drzwi do zamkniętej piekarni prostym czarem.
Kiedyś wpędzę się w kłopoty.
Kiedyś wpędzę się do grobu.
I z całą tego świadomością nadal pcham się w tą głupią powinność, pomagając mu się podeprzeć na mnie; może podnieść w górę, jeśli się uda.
- Masz złamany nos. I to konkretnie.
I stałam, stałam długo - stoję nadal, z wyciągniętą przed siebie różdżką, z pozostawioną na fotelu książką, której ostatnie słowa, powtarzane mimowolnie w myślach raz za razem mają uspokoić galopujące nerwy. Bo kiedy wzrok napotyka pierwsze nieprawidłowości w tym pospolitym krajobrazie, serce zaczyna bić szybciej - i szybciej, aż przypomina galop, aż po ten moment bezdechu, bo pociemniałe spojrzenie napotyka równie ciemne plamy. Plamy na posadzce, plamy na bieli koszuli, w końcu, kiedy spojrzenie krzyżuje się ze spojrzeniem - na Merlina, na co się na gapię, to zawsze utrudnia wycofanie się - plamy na twarzy. Pod nosem, przy nosie, na ustach - strużka krwi sączy się powoli, choć intensywnie, w ledwie drobnym blasku pozwalającym na ocenienie jego twarzy widzę, że struktura nosa nie jest taka, jaka powinna być.
- Cholera - tylko tyle i aż tyle; aż tyle, by na moment zniżyć promień różdżki, by lumos pomknęło po podłodze i rozproszyło się tak, jak rozpraszają się przyspieszone kroki; to mimowolny instynkt, głupawa naiwność i moja arogancja wobec wszystkiego, co wszyscy próbują mi wtłuc do glowy - ale znowu, raz kolejny i następny, aż do nieskończoności, zamierzam wymazać z własnych myśli ten charakterystyczny przestrach i głos, który każe się wycofać.
Zignorowany doszczętnie, o czym świadczy tempo, z jakim pokonuję dystans, a oczy wyłapują w końcu kolejne szczegóły sylwetki; męskiej, skulonej, nie muszę nawet pytać, ni nadmiernie patrzeć, by widzieć, że skrzywdzonej.
Bójki zdarzają się często, zwykle tam, gdzie w okolicy jest bar lub inna, mniej lub bardziej reprezentacyjna forma rozrywek wieczornych i nocnych; jedna z ostatnich przecznic Pokątnej to mało przystępne miejsce na rozpijanie się, wywoływanie burd, sama nie wiem, co mogłoby być przyczyną kolejnego złamanego nosa; rzekomo pod latarnią najciemniej, być może w tym właśnie tkwi haczyk.
- Ktoś cię goni? - syczę nieco niekontrolowanie, kiedy zniżam wreszcie własne ciało i klękam na podłodze przy nim - No, mów, mam cię gdzieś schować czy co? - ponaglam jeszcze, w oczekiwaniu na odpowiedź machnięciem różdżki zakluczając drzwi do zamkniętej piekarni prostym czarem.
Kiedyś wpędzę się w kłopoty.
Kiedyś wpędzę się do grobu.
I z całą tego świadomością nadal pcham się w tą głupią powinność, pomagając mu się podeprzeć na mnie; może podnieść w górę, jeśli się uda.
- Masz złamany nos. I to konkretnie.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Na posadzce krew, na rękawie krew, na twarzy jeszcze więcej krwi; głowa zdawała się pulsować tępym bólem, ciśnienie skoczyło znacząco, serce poczęło bić szybciej, prędzej, bardziej. Zupełnie jak na narkotycznym haju, zupełnie jak w odległej jaźni nieświadomości; tutejszemu przedsięwzięciu brakowało jednak pierwiastka euforii, ekstatycznej efemerydy miałkiej beztroski. Miast tego dopadał żal, paskudnie gorzki; miast tego atakował metaliczny smak, niewart tych paru zaplutych sykli, dumnie zgarniętych ze szczytu niedomytego stoliczka. Trzeźwość umysłu nieprzytłumiona była żadnym trunkiem, rozsądku nie odbierały mu żadne usypiające czujność prochy; doznał wreszcie ciężaru brzemienia złodziejskiej kary, doznał wreszcie namacalnego jarzma własnych grzechów. Kurwa, cisnęło się wymownie na usta, gdy chłód mętnych fantów palił teraz szyję, pozostając nietkniętymi w skórzanym mieszku; jak do tego doszło?, próbował niemo racjonalizować przebieg niedawnych zdarzeń, nijak jednak rozumiejąc, czym istotnie zawinił. Jak na razie nie doskwierało sumienie, jak na razie nie męczył dylemat moralny; skryć się i oddalić niebezpieczeństwo, ustanowił naprędce cel najbliższych działań i tak zaszył się w nieczynnej piekarni, w cudzym lokum, w bliżej sobie nieznanych, czterech ścianach niewiadomej przyszłości. Starał się zanadto nie hałasować, starał się bezgłosą manierą nadwyrężyć obcą uprzejmość; od razu wręcz jednak wzbudził w właścicielu wątpliwość, od razu przywołał na dół staturę czujnej kobiety, badawczo rozglądającej się po kątach. Mogła wypędzić go na zbity pysk, mogła też wezwać majaczący niedaleko patrol magipolicji; bez zwątpienia wtrąciliby go za najście do zimnej celi Tower, przy okazji przypominając sobie jeszcze ślad nieudanego oszustwa. Szepnęłaby słówko lub dwa, a z całej ulicznej burdy urosłaby stosownie ekscytująca opowieść o próbie gwałtu, albo innym niechlubnym rozboju. Wojnę uśpiono mitycznym zawieszeniem, ale dobrze znał swoje miejsce w hierarchii; potomek brudnego mugola niewiele miał do powiedzenia w obliczu niezbitych dowodów, a przy jego nazwisku zwęszyć by można jeszcze kilka innych, bliższych już prawdzie, zarzutów. Te również zapewnić mu mogły miejsce za zawilgotniałymi kratami, ale zręcznie odsuwał od siebie podobny potencjał wydarzeń. Od dawna już nie dostrzegał w całej tej cynicznej grze pierwotnego pierwiastka niewinnej zabawy, od dawna nie wierzył już w dalekosiężność tych prób; błaha rozrywka młodego skurwysyna, dziwacznie lubującego się w anarchii i buncie, przypominać zwykła cierpką walkę o przetrwanie. Bitwę o tyle dojmującą, że wymagającą stałego odurzenia; konflikt na tyle targający ciałem, że niepozwalający spać ciągiem bez wieszczego koszmaru.
— Już nie — stwierdził cicho, trochę bez przekonania, trochę w wyrazie niemej ulgi, która dopadła ostatki logicznie myślącej świadomości. Jakże naiwnym było przestępować nieznany bliżej próg losowego domostwa, jakże ryzykownym było wałęsać się tutaj o tak późnej porze; strumień czerwonej posoki napoił ją chyba człowieczeństwem, a może, tak po prostu, była empatyczną, wyzbytą wyrachowania kobietą, która podobne przeboje traktowała z nutą przenikliwej empatii.
— Opatrzysz mnie? Choćby prowizorycznie — wydusił po chwili dłuższego milczenia, całkiem niepewny, czy stosownym było pytać o tak wiele, ale dopadła go chyba jakaś duchowa, po części też fizyczna, niemoc. — Proszę... — dopowiedział wkrótce, w obliczu napadu przenikającej istnienie słabości.
Nienormalne.
— Już nie — stwierdził cicho, trochę bez przekonania, trochę w wyrazie niemej ulgi, która dopadła ostatki logicznie myślącej świadomości. Jakże naiwnym było przestępować nieznany bliżej próg losowego domostwa, jakże ryzykownym było wałęsać się tutaj o tak późnej porze; strumień czerwonej posoki napoił ją chyba człowieczeństwem, a może, tak po prostu, była empatyczną, wyzbytą wyrachowania kobietą, która podobne przeboje traktowała z nutą przenikliwej empatii.
— Opatrzysz mnie? Choćby prowizorycznie — wydusił po chwili dłuższego milczenia, całkiem niepewny, czy stosownym było pytać o tak wiele, ale dopadła go chyba jakaś duchowa, po części też fizyczna, niemoc. — Proszę... — dopowiedział wkrótce, w obliczu napadu przenikającej istnienie słabości.
Nienormalne.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Charakterystyczne szczeknięcie zamka to dźwięk obwieszczający prosty fakt, że nie ma już odwrotu — wybrzmiewa a, ma wybrzmieć i be, bo w pospiesznych krokach dopadam do męskiej sylwetki, na ustach niosąc grymas, między zębami krusząc przekleństwo, w krtani rejestrując gorycz czystego strachu zmieszanego z kwaśnością adrenaliny. W końcu ta nuta staje się na tyle nieznośna i domunująca, że podnoszę go w górę — go, obcego, zakrwawionego, przybłędę, ofiarę lub kata — w szponach niepewności jest tak wiele dróg, choć każdą z nich łatwo sprowadzić do jednej lub drugiej strony. Ewentualnie zatrzymać w stanie zawieszenia — może jest zupełnie jak ja?
Zupełnie jak całe to miasto?
— J u ż nie? — powtarzam po nim sylabicznie, prawie sykliwie, w przejmującym kończyny przypływie nerwowości podnosząc znów głowę, by rozejrzeć się wokół, po ciemnych oknach nieczynnej piekarni rozpościerających widok na równie ciemną ulicę; ledwo kilka świateł-kropel pobliskich latarni wydobywało okolice z mroku, podejrzanie cichą.
— Na pewno? — mamroczę jeszcze, kiedy wzrok ślizga się z nocnego krajobrazu do jego sylwetki; pierw sylwetki, potem twarzy, później gdzieś w okolice policzka, kiedy próbuję go podnieść i wesprzeć na własnym ciele. Kilka kroków później znajdujemy się już w pobliżu dawnej lady, która jest zdecydowanie odpowiedniejszym punktem zaczepienia — bądź uczepienia z rzeczywistością.
Ja pierdolę drażni koniuszek języka, ale niknie pod wpływem przełykanej w szybkości śliny — powinnam się nie zgodzić. Powinnam od razu wyrzucić go za drzwi, a dopiero wtedy je zakluczyć, pogrozić jeszcze patrolem egzekucyjnym, który wcale nie zniknął, choć Festiwal wprowadził atmosferę względnej błogości. Może on był po prostu uczestnikiem owego?
Szybkie przemknięcie spojrzeniem po jego sylwetce wyklucza ten scenariusz, charakterystyczny, barowy zapach to tylko dobitne potwierdzenie.
— Siadaj — blat lady to wygoda daleka od miękkości fotela, ale jedyna na jaką mnie stać, kiedy niemal w popchnięciu przesuwam jego sylwetkę, samej stając przed nim. Różdżka opleciona ciasno palcami unosi się teraz w górę, wolna dłoń sięga jego twarzy, której bok dotykam niepewnie, bo oczy wciąż ślizgają się po nienaturalnych zagłębieniach na nosie.
— I się nie ruszaj — kolejne ostrzeżenie, nim charakterystyczny ruch nadgarstka zwiastuje słowa — Fractura texta — szept jest zdecydowany i chwilę po jego brzmieniu charakterystyczne chrupnięcie drga w dzielącej nas przestrzeni, a nos, jeszcze chwilę temu pokiereszowany, zapadnięty i skrzywiony, momentalnie wraca na swoje miejsce. Paskudny dźwięk i ten niemal elektryczny ból to mała cena za nastawioną i zrośniętą kość.
— Episkey — to z kolei ma poradzić sobie z siniakami i otarciami na twarzy; od pięści najprawdopodobniej, choć nie pytam.
Mniej wiesz, lepiej śpisz, ponoć. Choć mnie ciężko będzie dziś zasnąć, mam to jak w banku.
Zupełnie jak całe to miasto?
— J u ż nie? — powtarzam po nim sylabicznie, prawie sykliwie, w przejmującym kończyny przypływie nerwowości podnosząc znów głowę, by rozejrzeć się wokół, po ciemnych oknach nieczynnej piekarni rozpościerających widok na równie ciemną ulicę; ledwo kilka świateł-kropel pobliskich latarni wydobywało okolice z mroku, podejrzanie cichą.
— Na pewno? — mamroczę jeszcze, kiedy wzrok ślizga się z nocnego krajobrazu do jego sylwetki; pierw sylwetki, potem twarzy, później gdzieś w okolice policzka, kiedy próbuję go podnieść i wesprzeć na własnym ciele. Kilka kroków później znajdujemy się już w pobliżu dawnej lady, która jest zdecydowanie odpowiedniejszym punktem zaczepienia — bądź uczepienia z rzeczywistością.
Ja pierdolę drażni koniuszek języka, ale niknie pod wpływem przełykanej w szybkości śliny — powinnam się nie zgodzić. Powinnam od razu wyrzucić go za drzwi, a dopiero wtedy je zakluczyć, pogrozić jeszcze patrolem egzekucyjnym, który wcale nie zniknął, choć Festiwal wprowadził atmosferę względnej błogości. Może on był po prostu uczestnikiem owego?
Szybkie przemknięcie spojrzeniem po jego sylwetce wyklucza ten scenariusz, charakterystyczny, barowy zapach to tylko dobitne potwierdzenie.
— Siadaj — blat lady to wygoda daleka od miękkości fotela, ale jedyna na jaką mnie stać, kiedy niemal w popchnięciu przesuwam jego sylwetkę, samej stając przed nim. Różdżka opleciona ciasno palcami unosi się teraz w górę, wolna dłoń sięga jego twarzy, której bok dotykam niepewnie, bo oczy wciąż ślizgają się po nienaturalnych zagłębieniach na nosie.
— I się nie ruszaj — kolejne ostrzeżenie, nim charakterystyczny ruch nadgarstka zwiastuje słowa — Fractura texta — szept jest zdecydowany i chwilę po jego brzmieniu charakterystyczne chrupnięcie drga w dzielącej nas przestrzeni, a nos, jeszcze chwilę temu pokiereszowany, zapadnięty i skrzywiony, momentalnie wraca na swoje miejsce. Paskudny dźwięk i ten niemal elektryczny ból to mała cena za nastawioną i zrośniętą kość.
— Episkey — to z kolei ma poradzić sobie z siniakami i otarciami na twarzy; od pięści najprawdopodobniej, choć nie pytam.
Mniej wiesz, lepiej śpisz, ponoć. Choć mnie ciężko będzie dziś zasnąć, mam to jak w banku.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zaledwie wczoraj, o dokładnie tej samej godzinie, dogorywał bezpiecznie w czterech ścianach własnego mieszkania, chłonąc zmysłami intensywność migających zewsząd doznań. Tamte odpłynęły odeń wraz z nadejściem jutrzenki, tamte rozmyły się w rozczarowująco w eterze minionego haju, pozostawiwszy po sobie tylko szarość realnej rzeczywistości i nihilistyczną pustkę codzienności. Ileż jeszcze można było siłować się z samym sobą? Ileż jeszcze przyjdzie mu znosić podłego stąpania po dnie, tego szalejącego hałasem echa stawianych w jego przestrzeni kroków? Ich reminiscencje snuły się za nim jakby cienie, albo inne dręczące mary, przypominając o sobie w sennym zawirowaniu, albo gorzej — na przeklętej świadomością jawie, gdzie z obrzydzeniem spoglądał na majaczące w zwierciadle kanty własnej twarzy. W istocie przecież niebrzydkiej, młodej, okraszonej naturalnym chyba wigorem mimiki i harmonią rysów; w istocie przecież całkiem zadbanej, gładko ociosanej ostrzem wysłużonej brzytwy, naznaczonej nietypową dla ulicznego drania miękkością skóry. To jarzmo grzechu, swoiście absolutnej, sięgającej chyba sedna filozoficznych traktatów, winy; to brzemię żalu, sprzężonego chyba z niestałością charakteru, osobistym kryzysem i nienazwanym uzależnieniem. Od poszukiwania wolności w świecie na siłę spinającym go ciężarem zniewalających łańcuchów; od buntowania się bez powodu, w imię szumnej adrenaliny, jakiegoś miałkiego zajęcia, albo tak po prostu, z racji przekory charakteru, wiecznie czyniącej zeń kogoś, kim w gruncie rzeczy wcale nie chciał być. Ten odwieczny konflikt moralnego dylematu, ten daleki rozstrzygnięciu spór o ideały — obydwa przyświecały mu w nadmiernej sile, mącąc istnieniem na wzór jakiejś paranoicznej psychozy. Jednego dnia gotów był porzucić to wszystko, zawalczyć o przyszłość, wszcząć grę z wiszącym nad głową fatum. Śnił o Włoszech i soczystych pomarańczach, o sycylijskim słońcu, rzędzie kwitnących satysfakcją winorośli oraz o małym, śródziemnomorskim domku, kołysanym w rytm muzyki i rodzinnego ciepła. Już dnia następnego wyłaził jednak z beztroskiej bańki naiwności, wyzbywając się fantazji, zapominając o miałkim marzeniu, sczeznąc w dystopijnej, wojennej dzisiejszości. Bo przecież należał do portu, był jego częścią; bo przecież był tylko skretyniałym, pomniejszym złodziejem, niegdyś dumającym jeszcze o wielkich akcjach, teraz wojującym zaledwie o byle suchara i kieliszek przebrzydłego rumu albo trochę tego ulicznego ścierwa, doraźnie łagodzącego brzydotę tego świata. Od dawna służył już pesymizmowi, od dawna zalegał w jego cynicznym chłodzie, bez wiary i bez nadziei, wysmykując się spod triady transcendentaliów.
Ale teraz coś w nim drgnęło. Coś jakby szokujący ciało i ducha dreszcz dezorientacji. Coś jakby przejaw człowieczeństwa, którego wszyscy zdążyli się już wyzbyć.
— Na pewno — wydusił cicho, potem już tylko oddawał resztki siły w proste ruchy podjętej współpracy, choć we łbie szumiało mu już dość mocno. Uważnie wykonywał polecenia, z niebywałym oddaniem pozwalał obcej zająć się swoim kryzysem, a przy tym ani myślał o zalewającym staturę wstydzie. Że dopuścił do podobnej sytuacji, że zdawać się musiał na kogoś innego, że korzystać musiał z uprzejmości nieznajomej kobiety. Jak on się jej właściwie odwdzięczy?
— Wynagrodzę ci to... — obiecał jeszcze stanowczo, później milknąc już w afekcie kurewskiego bólu i udanych zaklęć. Prąd przeszedł wzdłuż zatok, kości chrupnęły wymownie, krew przestała się wreszcie sączyć; i tak, w oczach pełnych żalu, wykwitła iskierka niemego podziękowania.
Ale teraz coś w nim drgnęło. Coś jakby szokujący ciało i ducha dreszcz dezorientacji. Coś jakby przejaw człowieczeństwa, którego wszyscy zdążyli się już wyzbyć.
— Na pewno — wydusił cicho, potem już tylko oddawał resztki siły w proste ruchy podjętej współpracy, choć we łbie szumiało mu już dość mocno. Uważnie wykonywał polecenia, z niebywałym oddaniem pozwalał obcej zająć się swoim kryzysem, a przy tym ani myślał o zalewającym staturę wstydzie. Że dopuścił do podobnej sytuacji, że zdawać się musiał na kogoś innego, że korzystać musiał z uprzejmości nieznajomej kobiety. Jak on się jej właściwie odwdzięczy?
— Wynagrodzę ci to... — obiecał jeszcze stanowczo, później milknąc już w afekcie kurewskiego bólu i udanych zaklęć. Prąd przeszedł wzdłuż zatok, kości chrupnęły wymownie, krew przestała się wreszcie sączyć; i tak, w oczach pełnych żalu, wykwitła iskierka niemego podziękowania.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Jak wiele było takich jak on? Jak wiele potrafiłam dopuścić do własnych myśli, nie zmiękczając rzeczywistości swoim przekonaniem i wizją, która była wygodniejsza, łatwiejsza, czasem po prostu odpowiedniejsza do rzeczywistości – ile potrzebowałabym by widzieć w nim pospolitego bywalca okolicznych barów, który przechylił kieliszek za dużo i wdał się w całkowicie nielogiczną bójkę wynikającą z drobnego braku porozumienia; jak wiele mogłam sobie wmówić, zrobić z jego sylwetki jakąś na kształt sąsiada, bo nie przypadkowego domokrążcy, usunąć z pobocza myśli wszystkie sygnały ostrzegawcze, które mogły mówić o jego prawdziwej tożsamości – daleko było mu do patrolu egzekucyjnego, bardzo natomiast blisko do ofiary takowego.
Czy przed kimś uciekał, czy właśnie wydawał wyrok na mój własny adres – wszystkie najprostsze instynkty uśpione, bo kroki są nagłe i zupełnie machinalne, jakbym na krótki moment zapomniała o wojnie, zapomniała o listach gończych, udawała, że to może po prostu zbłąkany wędrowiec – ilu jeszcze takich, nim faktycznie otrę się o śmierć?
Wydaje się poruszony – oszołomiony, wystraszony, nabuzowany – w specyficzny sposób, który, zupełnie mimowolnie wciąż nagradzam tym dziwnym grymasem; pomiędzy powinnością a złością, nutą troski a rozgoryczeniem, kiedy każę mu przycupnąć na starym blacie i przestać na moment się ruszać.
Świst zaklęcia jest niemal przyjemny, gorszym dźwiękiem jest moment nastawianej kości; kiedyś krzywiłam się do tych niemelodyjnych odłamków, nie lubiąc patrzeć na moment, w którym jakaś część ciała momentalnie wracała do poprzedniej, prawidłowej formy – teraz nie opuszczam wzroku, a wręcz wyostrzam, próbując dojrzeć miejsca, które ewentualnie wymagają dodatkowej interwencji.
– Taa, ciekawe w jaki sposób – odpowiedź sama nasuwa się na język, brew drga mi do góry, pozbawiona jestem jednak prawdziwej ciekawości, bo pierwsze skrzypce wygrywa jakieś specyficzne rozgoryczenie. Długim wydechem próbuję pozbyć się tego prawie parszywego uczucia, powoli odsuwając różdżkę, kiedy ostatnie siniaki bledną, uwydatniając pokryte półcieniami wpadającymi zza okna rysy twarzy.
– Co tu robisz? I gdzie idziesz? – skoro nikt go nie śledził, dlaczego wparował tak nagle? Pomylił domy? Spanikował widząc krew?
Różdżka spływa w dół ciała, choć plecy nadal przypominają napiętą nerwowo strunę; nie odsuwam się, nie otwieram drzwi, nie opuszczam spojrzenia, czekając na odpowiedzi.
– Jest już lepiej? Boli cię gdzieś? – twarz to pierwszy dowód, ale kiedy ta wraca do normy, kontrolnie zerkam na resztę jego ciała, choć ciemność ogranicza widoczność.
Czy przed kimś uciekał, czy właśnie wydawał wyrok na mój własny adres – wszystkie najprostsze instynkty uśpione, bo kroki są nagłe i zupełnie machinalne, jakbym na krótki moment zapomniała o wojnie, zapomniała o listach gończych, udawała, że to może po prostu zbłąkany wędrowiec – ilu jeszcze takich, nim faktycznie otrę się o śmierć?
Wydaje się poruszony – oszołomiony, wystraszony, nabuzowany – w specyficzny sposób, który, zupełnie mimowolnie wciąż nagradzam tym dziwnym grymasem; pomiędzy powinnością a złością, nutą troski a rozgoryczeniem, kiedy każę mu przycupnąć na starym blacie i przestać na moment się ruszać.
Świst zaklęcia jest niemal przyjemny, gorszym dźwiękiem jest moment nastawianej kości; kiedyś krzywiłam się do tych niemelodyjnych odłamków, nie lubiąc patrzeć na moment, w którym jakaś część ciała momentalnie wracała do poprzedniej, prawidłowej formy – teraz nie opuszczam wzroku, a wręcz wyostrzam, próbując dojrzeć miejsca, które ewentualnie wymagają dodatkowej interwencji.
– Taa, ciekawe w jaki sposób – odpowiedź sama nasuwa się na język, brew drga mi do góry, pozbawiona jestem jednak prawdziwej ciekawości, bo pierwsze skrzypce wygrywa jakieś specyficzne rozgoryczenie. Długim wydechem próbuję pozbyć się tego prawie parszywego uczucia, powoli odsuwając różdżkę, kiedy ostatnie siniaki bledną, uwydatniając pokryte półcieniami wpadającymi zza okna rysy twarzy.
– Co tu robisz? I gdzie idziesz? – skoro nikt go nie śledził, dlaczego wparował tak nagle? Pomylił domy? Spanikował widząc krew?
Różdżka spływa w dół ciała, choć plecy nadal przypominają napiętą nerwowo strunę; nie odsuwam się, nie otwieram drzwi, nie opuszczam spojrzenia, czekając na odpowiedzi.
– Jest już lepiej? Boli cię gdzieś? – twarz to pierwszy dowód, ale kiedy ta wraca do normy, kontrolnie zerkam na resztę jego ciała, choć ciemność ogranicza widoczność.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pulsujące pieczenie zatok ustało momentalnie wraz z wybrzmieniem prostej inkantacji; obolała twarz zyskała pierwotnych kolorów, z siniaków czyniąc efemeryczne plamy niedawnego wypadku. Krew przestała sączyć się ciurkiem, tępy ból zniknął gdzieś w odmętach niepamięci, pozostawiwszy po sobie już tylko ochłapy innego kryzysu, uciskającego ducha podłym objęciem lęku. Od dawna już istniał jakby w zawieszeniu, w chłodnym dystansie względem absolutnie wszystkiego, z niechęcią wobec rzeczywistości i samego siebie; od dawna już zdawał się nie dbać absolutnie o nic, nie ulegając koszmarom fatalnych dylematów, nie martwiąc się o nikogo, nie tęskniąc za żadną przyjemną reminiscencją. Tak wyglądem przypominał już bardziej pozbawioną osobowości kukłę, tak liczyło się dlań już tylko przetrwanie, choć przegrana w tej walce nie napawała go wcale przenikającym strachem. Śmierć czekała każdego, dopadała swoimi bezwzględnymi mackami ciała wątłe i pełne krzepy, umysły zdrowe i schorowane, uosobienia cnoty i ludzkie świadectwa grzechu. Ile w całej tej walce istotnie znaczyła jakakolwiek szlachetność? Jak bardzo liczyły się dziedzictwa wielkich czynów, prędzej czy później i tak przez świat przecież zapomnianych? Odpowiedź wymownie nasuwała się na krańce cynicznych warg, cedzących opinie w wariackim szale zmysłów i narastającej psychozy; sugestywne wcale zastygnąć mogłoby gdzieś w ciszy ostatecznego sądu, z pewnością wtórującego jak najrychlejszym wpędzeniem go do czeluści mistycznych piekieł. Niech sczeźnie tam w własnym bezwstydzie, niech podejmie rozliczenia nad absurdem osobistego skurwysyństwa, zaśmiewając się przy tym w nieczułej manierze zepsutego do cna aroganta. Wizja ta była na swój sposób przerażająca, rzeczywistość jawiła się jednak innym scenariuszem; serce wciąż biło wszakże rytmem ostatków człowieczeństwa, niekiedy tylko gubiąc stabilne tempo. Bo jak wiele mu podobnych, śmierdzących obecnością speluny, tamtejszym tanim sikaczem i niegodziwością pokerowych układów, szukał normalności w obliczu niechlubnych skrajności. Bo jak wiele mu podobnych, leniwie obserwujących cudze zbrodnie, uciekał od kary za własne, w niepamięci ćpuńskich uniesień na piedestał stawiając lekkość bytu. Nie zastanawiał się więc przesadnie i dziś, co skrywać musiała w niemej ocenie; nie analizował przesadnie potencjalnych myśli krążących pośród zastałych sytuacji, czujność koncentrując zaledwie w wyrazie litości. Niespotykane. Raczyła zająć się nim, przybłędą znikąd, bez pytania włażącą w cztery ściany; raczyła objąć go podstawową opieką, w jakimś zupełnie szczodrym akcie pomocy. Nienormalne.
— Jakoś odwdzięczę... — podważył stanowczo ironię wypływającą z jej ust, trzeźwiejąc chwilowo w afekcie zasłyszanych słów. Dzisiejszość działała na zasadzie barteru, może w niej odnaleźć więc miejsce, by uczciwe uregulować dług. Jeszcze nie wiedział jak, pewien był jednak, że podejmie wszelkie działania, by poza zasychającą na posadzce posoką nie pozostawiać za sobą ciężaru zobowiązań.
— Do domu — stwierdził ze wzruszeniem ramion, trochę ociężale podnosząc się do pionu; rzucił jej porozumiewawcze spojrzenie, w nim kryło się coś na wzór wstydu i wdzięczności. Chciał już tylko wpełznąć do gorącej wody, chciał już tylko zmyć resztki tego parszywego dnia, potem dotrwać do jego końca w odmętach miękkiego materaca.
— Jest dobrze, ja... dziękuję. I przepraszam za zamieszanie — dodał na odchodne, już zaraz na powrót smakując na licu rześkiego, wieczornego powietrza.
zt
— Jakoś odwdzięczę... — podważył stanowczo ironię wypływającą z jej ust, trzeźwiejąc chwilowo w afekcie zasłyszanych słów. Dzisiejszość działała na zasadzie barteru, może w niej odnaleźć więc miejsce, by uczciwe uregulować dług. Jeszcze nie wiedział jak, pewien był jednak, że podejmie wszelkie działania, by poza zasychającą na posadzce posoką nie pozostawiać za sobą ciężaru zobowiązań.
— Do domu — stwierdził ze wzruszeniem ramion, trochę ociężale podnosząc się do pionu; rzucił jej porozumiewawcze spojrzenie, w nim kryło się coś na wzór wstydu i wdzięczności. Chciał już tylko wpełznąć do gorącej wody, chciał już tylko zmyć resztki tego parszywego dnia, potem dotrwać do jego końca w odmętach miękkiego materaca.
— Jest dobrze, ja... dziękuję. I przepraszam za zamieszanie — dodał na odchodne, już zaraz na powrót smakując na licu rześkiego, wieczornego powietrza.
zt
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Jakoś.
Jak wiele mogło kryć się pod jakoś; jak wiele żartów, cichych chichotów, naglących pytań, wyczekujących spojrzeń – i żadnego z powyższych, kiedy uniesiona różdżka magią spłyca rany nim jeszcze te zmienią się w blizny, żadnego kiedy uparcie przyglądam się rysom twarzy i doszukuję ewentualnych oznak krzywdy – jego, mojej, czyjejś; można stracić rachubę.
Można zgubić się w liczeniu tego, kto faktycznie był poszkodowanym, kto płynął na fali systemowych przemian całkowicie swobodnie, czerpiąc z kolejnych dekretów kolejne dobrodziejstwa – przestałam wierzyć, że ktokolwiek.
Pytania nie padają, bo tak jest łatwiej – jemu i mi, wepchniętych na siłę do nieczynnej piekarni pod wpływem przypadkowej sytuacji i przypadkowego obowiązku; biorę je na swoje barki niemal masochistycznie, trwając w rozgoryczeniu w każdej kolejnej sekundzie zaciskania ust i gapienia się na nieznajomego, który może być absolutnie niewinny, może też sprowadzić na mnie zgubę i oznakować mój dom metaforyczną krwią, mówiącą o winie.
Krew, która zostawiła na posadzce kilka brunatnych plam zyskuje moją uwagę tylko na chwilę – to prawie koleżeńska bójka czy wyrównanie rachunków w parszywy sposób i ucieczka przed potencjalną śmiercią? Idiotyczna naiwność w postaci wypadku nawet nie przychodzi mi na myśl; i kiedy już prawie zaczynam szukać w swojej głowie usprawiedliwień dla jego zachowania, znajdywać dlaczego i co mogło się stać, prawie boleśnie dociera do mnie najprostszy i niemal brutalny fakt – co mnie to powinno obchodzić?
Wdech, który biorę w płuca powoli jest niemal gorzki, smakuje wilgocią i metaliczną nutą; krew łatwo zmyć zimną wodą, jeszcze łatwiej zaklęciem, nawet nie wypowiadam marudnej uwagi na temat tego, co zostawił na mojej podłodze. Nie mówię nic, zajęta lustrowaniem min na jego twarzy, grymasów, na nowo gładkiego lica pozbawionego jakiegokolwiek zaczerwienienia, zupełnie jakby nic się nie stało.
Prostuje się i podnosi, znów stając na posadzce, a później kierując się w stronę wyjścia – i nie zatrzymuję go, zostając przy ladzie, jedyny ruch jaki zdradza to, że nadal kontaktuję i go słucham, to otulenie ramion dłońmi.
– Nie idź główną ulicą – wierzyć mi się nie chce, że nie wie, ale mimo to, wypowiadam radę instynktownie – Po prawej jest zaułek, wyjdziesz na końcu Pokątnej jeśli się tamtędy przemieścisz – nawet bez złamanego nosa jest łatwym kąskiem dla patrolu. A ja – ja po prostu nie chcę go mieć na sumieniu. Nie teraz, kiedy moja różdżka zna jego nos, podłoga krew, a ja jego oczy.
zt
Jak wiele mogło kryć się pod jakoś; jak wiele żartów, cichych chichotów, naglących pytań, wyczekujących spojrzeń – i żadnego z powyższych, kiedy uniesiona różdżka magią spłyca rany nim jeszcze te zmienią się w blizny, żadnego kiedy uparcie przyglądam się rysom twarzy i doszukuję ewentualnych oznak krzywdy – jego, mojej, czyjejś; można stracić rachubę.
Można zgubić się w liczeniu tego, kto faktycznie był poszkodowanym, kto płynął na fali systemowych przemian całkowicie swobodnie, czerpiąc z kolejnych dekretów kolejne dobrodziejstwa – przestałam wierzyć, że ktokolwiek.
Pytania nie padają, bo tak jest łatwiej – jemu i mi, wepchniętych na siłę do nieczynnej piekarni pod wpływem przypadkowej sytuacji i przypadkowego obowiązku; biorę je na swoje barki niemal masochistycznie, trwając w rozgoryczeniu w każdej kolejnej sekundzie zaciskania ust i gapienia się na nieznajomego, który może być absolutnie niewinny, może też sprowadzić na mnie zgubę i oznakować mój dom metaforyczną krwią, mówiącą o winie.
Krew, która zostawiła na posadzce kilka brunatnych plam zyskuje moją uwagę tylko na chwilę – to prawie koleżeńska bójka czy wyrównanie rachunków w parszywy sposób i ucieczka przed potencjalną śmiercią? Idiotyczna naiwność w postaci wypadku nawet nie przychodzi mi na myśl; i kiedy już prawie zaczynam szukać w swojej głowie usprawiedliwień dla jego zachowania, znajdywać dlaczego i co mogło się stać, prawie boleśnie dociera do mnie najprostszy i niemal brutalny fakt – co mnie to powinno obchodzić?
Wdech, który biorę w płuca powoli jest niemal gorzki, smakuje wilgocią i metaliczną nutą; krew łatwo zmyć zimną wodą, jeszcze łatwiej zaklęciem, nawet nie wypowiadam marudnej uwagi na temat tego, co zostawił na mojej podłodze. Nie mówię nic, zajęta lustrowaniem min na jego twarzy, grymasów, na nowo gładkiego lica pozbawionego jakiegokolwiek zaczerwienienia, zupełnie jakby nic się nie stało.
Prostuje się i podnosi, znów stając na posadzce, a później kierując się w stronę wyjścia – i nie zatrzymuję go, zostając przy ladzie, jedyny ruch jaki zdradza to, że nadal kontaktuję i go słucham, to otulenie ramion dłońmi.
– Nie idź główną ulicą – wierzyć mi się nie chce, że nie wie, ale mimo to, wypowiadam radę instynktownie – Po prawej jest zaułek, wyjdziesz na końcu Pokątnej jeśli się tamtędy przemieścisz – nawet bez złamanego nosa jest łatwym kąskiem dla patrolu. A ja – ja po prostu nie chcę go mieć na sumieniu. Nie teraz, kiedy moja różdżka zna jego nos, podłoga krew, a ja jego oczy.
zt
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Zamknięta Piekarnia
Szybka odpowiedź