Sypialnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Sypialnia
Centralnym punktem pomieszczenia jest dwuosobowe łóżko z metalową ramą; pościel przykryta jest kocem, piętrza się także wielokolorowe poduszki z wyszywanymi ornamentami. Przy łóżku, po obydwu stronach stoją szafki nocne - obydwie ozdobione są malowanymi, drobne kwiatami; pozostałe meble w pomieszczeniu również zostały tak udekorowane przez Nanette. Na każdej ścianie zawieszone są obrazy, niektóre oprawione, inne na nagim płótnie. Przy drzwiach wisi także nieduże, okrągłe lustro; pod nim zawieszona jest półeczka, na której leży szczotka i kilka buteleczek z kosmetykami.
Póki ich oczy nie skryły się pod powiekami, nie obawiał się dawnych demonów. Póki jeszcze jej głos brzmiał w jego uszach, uśmiechał się leniwie z zadowoleniem pod siwiejącym nosem, a mimiczne zmarszczki okalające błękitne oczy, których barwa jakby wyblakła, pogłębiały się. Dopiero, gdy cisza otulała ich niczym ciepła kołdra, a ona pogrążała się w błogim śnie z najciemniejszych kątów sypialni wypełzały stare demony, o których istnieniu naiwnie zapominał w jej towarzystwie. One jednak wciąż istniały, wiły się w najczarniejszych zakamarkach jego umysłu i niczym wygłodniałe bestie oczekiwały na odpowiednią okazję by zaatakował ranną ofiarę. Bo nadal był tym - ofiarą własnych koszmarów utkanych ze wspomnień, których nie mogłaby wytworzyć wyobraźnia, ofiarą ran tak głębokich i nadal sączących się ropą mimo iż zadanych w innym życiu.
Często walczył z nimi, oszukiwał, nie zamykając oczy, a gdy w końcu ciało zmuszało go do zamknięcia powiek to zasypiał snem twardym, takim niezmąconym sennymi marami. Zaledwie kilka godzin, dwie może trzy, ale pozwalały mu przejść przez kolejny dzień, ponownie obdarzać ją nieco przygaszonym, ale szczerym uśmiechem i zapominać na chwilę o walce, jaką toczył z samym sobą gdy niebo zasnuwało się nocnym granatem. Dała mu ten spokój. I te nadzieję, że może być normalnie, że może jeszcze wyrwać się spod krwawej klątwy przeszłości, utkanej - z perspektywy czasu - trudnych moralnie wyborów, obrazów utkanych z ludzkiego okrucieństwa i cierpienia, z połaci ziemi zalanych szkarłatem. Że to wszystko może odejść, że ta barwa będzie kojarzyła mu się już tylko ze smugą na niebie, gdy słońce zachodziło za horyzontem. Że kiedyś w końcu może zwycięsko wyjść z tej potyczki.
Nie dzisiaj, dzisiaj przegrał - głowa złożona na miękkiej poduszce sprawiła, że Alfie opuścił gardę, odurzony sielankowością dnia poprzedniego pozwolił sobie na naiwną nadzieję, że dzisiaj go nie złapią, że dzisiaj będzie wolny. Och, jakże się mylił.
Zaczęło się od przyśpieszonego oddechu, urywanego w niektórych momentach i nieznacznych, ale nerwowych ruchach ciała, szczególnie głowy, kręcącej się na boli gwałtownie. Nagle delikatna dłoń spoczywająca na jego klatce piersiowej ważyła zdecydowanie zbyt dużo.
Nie mogę oddychać.
W końcu powietrze ledwo co mogło przedostawać się do jego płuc w przerywanym oddechu, pochłaniane przez strzępki słów pełnych złości pomieszanej z błaganiem zostaw, złaź, giń. I chociaż to on sam zaciskał palce na swojej szyi, on znowu widział przeraźliwie nieludzkie spojrzenie niemieckiego żołnierza, wrzeszczącego na niego w ich języku. Ciałem rządziły już teraz wstrząsy, jakby podłączony do prądu uginał się pod jego napięciem, albo jakby spazmy bólu wykręcały każdy skrawek jego ciała.
Często walczył z nimi, oszukiwał, nie zamykając oczy, a gdy w końcu ciało zmuszało go do zamknięcia powiek to zasypiał snem twardym, takim niezmąconym sennymi marami. Zaledwie kilka godzin, dwie może trzy, ale pozwalały mu przejść przez kolejny dzień, ponownie obdarzać ją nieco przygaszonym, ale szczerym uśmiechem i zapominać na chwilę o walce, jaką toczył z samym sobą gdy niebo zasnuwało się nocnym granatem. Dała mu ten spokój. I te nadzieję, że może być normalnie, że może jeszcze wyrwać się spod krwawej klątwy przeszłości, utkanej - z perspektywy czasu - trudnych moralnie wyborów, obrazów utkanych z ludzkiego okrucieństwa i cierpienia, z połaci ziemi zalanych szkarłatem. Że to wszystko może odejść, że ta barwa będzie kojarzyła mu się już tylko ze smugą na niebie, gdy słońce zachodziło za horyzontem. Że kiedyś w końcu może zwycięsko wyjść z tej potyczki.
Nie dzisiaj, dzisiaj przegrał - głowa złożona na miękkiej poduszce sprawiła, że Alfie opuścił gardę, odurzony sielankowością dnia poprzedniego pozwolił sobie na naiwną nadzieję, że dzisiaj go nie złapią, że dzisiaj będzie wolny. Och, jakże się mylił.
Zaczęło się od przyśpieszonego oddechu, urywanego w niektórych momentach i nieznacznych, ale nerwowych ruchach ciała, szczególnie głowy, kręcącej się na boli gwałtownie. Nagle delikatna dłoń spoczywająca na jego klatce piersiowej ważyła zdecydowanie zbyt dużo.
Nie mogę oddychać.
W końcu powietrze ledwo co mogło przedostawać się do jego płuc w przerywanym oddechu, pochłaniane przez strzępki słów pełnych złości pomieszanej z błaganiem zostaw, złaź, giń. I chociaż to on sam zaciskał palce na swojej szyi, on znowu widział przeraźliwie nieludzkie spojrzenie niemieckiego żołnierza, wrzeszczącego na niego w ich języku. Ciałem rządziły już teraz wstrząsy, jakby podłączony do prądu uginał się pod jego napięciem, albo jakby spazmy bólu wykręcały każdy skrawek jego ciała.
13 lipca 1958
Żar lipcowego słońca schował się pierw pod taflą wody, później smuga pomarańczu i borda zniknęła pod naporem ciężkiego grafitu. Noce są równie wilgotne i parne jak dni, choć niosą coś na kształt ulgi, chłód rozlewający się na rozgrzanych chodnikach i zaglądający nieśmiało w ciemne uliczki; w nocnej mgle jest coś równie kojącego, co niepokojącego.
W przyjemnym cieple lekkiej pościeli, gdzie za kołdrę służy jedynie prześcieradło – dziwacznym było dla mnie schowanie pierzyny do szafy i przykrycie się jedynie skrawkiem jasnego materiału; zupełnie, jakbym była mieszkanką słonecznej Sycylii lub południa dostojnej Francji. Nie Londynu.
W przyjemnym, ułudnym obrazie zielonej łąki i błękitnego nieba, w śnie, w którym jestem równie sobą, co kompletną nieznajomą – bez imienia, albo z takim, które brzmi całkowicie inaczej. Maczając stopy w lodowatym strumieniu, który wcale nie wywołuje dyskomfortu; sięgając ręką po idealnie żółtą gruszkę, dziwacznym trafem nie mogąc jej dosięgnąć, choć znajduje się na nisko osadzonej gałęzi.
Rzadko śnię o lecie, dużo częściej zakotwiczając myśli w zimie i chłodzie, w śniegu i plusze, w ciemności listopadowych wieczorów i niepewności niosącego nieprawdziwą nadzieję grudnia – ale kiedy ciało leży obok ciała, rozpalone długim dniem i niekończącą się nocą, moja głowa dryfuje w wakacyjnych przestworzach, sięga po dni, których nigdy nie przeżyłam, nęcąc obietnicą o przyszłości, którą zamiast śnić, chcę móc doświadczać.
Nieświadomie i naiwnie, z dziecięcą beztroską i dłonią ułożoną na nagiej skórze męskiego torsu. Stopy zsunęły prześcieradło niżej, w przypływie podwyższonej temperatury ciała skopały resztki okrycia na dół łóżka, czerpiąc ciepła z drugiego ciała, spokoju ze znajomego zapachu, szczęścia z wspomnień spacerów nad Tamizą.
Kiedy otwieram oczy, dźwięki jeszcze do mnie nie dochodzą. Dryfują na granicy snu i jawy, przedzierają się przez zasłonę nieprawdziwych marzeń i utkanych w spoczynku obrazów – dopiero kiedy dostrzegam grymasy znaczące jego twarz, zmarszczki przebiegające przez niespokojne rysy, jakby pełen sprzecznych emocji artysta postanowił zbyt głęboko wbić swoje dłuto – dopiero wtedy rozwieram powieki szerzej.
– Alfie? – szept na końcówce jego imienia przybiera na sile, łokieć podnosi moje ciało, a oczy przyzwyczajone do ciemności rejestrują jego ruchy. Gwałtowne, niespokojne.
– Alfie – powtarzam, głośniej i stanowczo, unosząc się wyżej, sięgając w końcu jego dłoni sięgającej szyi. Zaciśniętej na tyle mocno, że nie jestem w stanie wyswobodzić jego palców – Alfred! – tym razem po sypialni toczy się dźwięk na krawędzi krzyku. Intuicyjnie przerzucam nogę i delikatnie siadam okrakiem w okolicach jego brzucha, zawisając nad nim, w pytaniu, niepokoju, w końcu czymś, co przypominać ma ratunek. Dłonie odnajdują dłonie, siła spotyka się ze siłą; potrzebuję jej zadziwiająco sporo, by odciągnąć jedną z jego dłoni, podczas gdy druga pierw spotyka się z jego policzkiem, później rozpalonym czołem.
- Alfie, to ja, ciii. Hej - mówię, szepczę, krzyczę i znów szepczę, a spojrzenie rozbiegane błądzi w przestrachu po jego twarzy - Hej, otwórz oczy.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pot ściekał po skroni, znacząc ślad na coraz to bardziej przerażonej twarzy Alfreda. Przerażenie, złość, rozpacz - to wszystko tworzyło karykaturalną wersję mężczyzny, u boku którego zasypiała.
Powietrze nabierał łapczywie, jakby chciał się zachłysnąć każdą możliwością złapania oddechu, nie wiedząc, kiedy będzie mógł zaczerpnąć go ponownie. Usta bezwiednie otwierały się - ale przecież nic oprócz jego własnych palców nie zaciskało się wokół szyi.
To jednak nie miało znaczenia - przed nim rozpościerały się obrazy zupełnie inne, chociaż powietrze było podobnie gęste, duchotą upadając na zmęczone, żołnierskie ramiona, gdy pod osłoną nocy zbliżał się do celu. Wtedy sylwetka wyłania się z ciemności, swym ciężarem przewracając go na plecy. Nie może nabrać powietrza, nie może złapać oddechu, a przed oczami przyzwyczajonymi do ciemności zaczyna ćmić.
(Alfie)
Próbuje zebrać się w garść, odnaleźć siłę na to, aby stawić opór, ale nie może. Czuje, że napastnik siada okrakiem na jego torsie i wyciąga dłonie w kierunku jego szyi. Nienienienienie. Nie umrę, nie teraz, nie tu, krzyczały myśli i tylko echo rozsądku podpowiadało mu abstrakcyjność tego strachu. Nagła trzeźwość każe mu złapać za łokcie. Dłonie zaciskają się na łokciach przeciwnika, a on sam próbuje swojego nikłego szczęścia, chcąc przewrócić napastnika na plecy, tak aby to Alfred był na wygranej pozycji. Aby to on miał szansę na przeżycie. Chociaż ten jeden dzień dłużej.
I dopiero wtedy naprawdę otworzył oczy.
Z jego spojrzenia zniknęła prymitywna w swojej naturze chęć przetrwania, wręcz desperacja, gdy zamiast twarzy żołnierza odzianego w nazistowsku mundur zobaczył skrytą w półmroku rzucanym przez uliczne lampy twarz kobiety. Twarz, którą znał. Dawne wspomnienia zaczęły rozpływać się w gęstwinie nocy, a szaroniebieskie oczy zasnuły się przerażeniem.
Wariat.
Słowo wbiło się z precyzją w natłok myśli, gdy panicznie wręcz odskoczył od Nanette, oddając jej władzę nad własnymi rękoma. W sposób pokraczny zszedł z łóżka, ledwie utrzymując równowagę. Cały czas tyłem, cały czas wlepiając w nią przerażone i pełne wstydu spojrzenie chłopca rzuconego bestiom na żer. Tak, chłopca, który przeszło osiemnaście lat temu złapał za karabin. A im bardziej dochodziło do niego to, co się stało, tym mocniej kręcił głową. - Przepraszam - wypadło gdzieś pomiędzy mamrotanym w kółko i w kółko nie. Chciał wyjść. Musiał wyjść, odejść, iść jak najdalej od niej. Nie dotarł jednak do drzwi, plecy spotkały się z ich strukturą, a on osunął się wzdłuż nich. Jego ciało zwyczajnie się poddało. Brzęczenie w uszach nie chciało ustąpić, torturując zmysły. Podkurczył nogi, pochylając się do przodu schował głowę między kolanami. Dłonie u nasady przycisnęły skronie. Nie do końca świadomie uderzał jedną z dłoni, jakby w ten sposób chciał wyrzucić niechciane myśli. Bo obrazy dopiero układały się w całość. Dochodziło do niego, że znajduje się w mieszkaniu Nanette. Że jest bezpieczny.
Ale czy ona była bezpieczna?
Powietrze nabierał łapczywie, jakby chciał się zachłysnąć każdą możliwością złapania oddechu, nie wiedząc, kiedy będzie mógł zaczerpnąć go ponownie. Usta bezwiednie otwierały się - ale przecież nic oprócz jego własnych palców nie zaciskało się wokół szyi.
To jednak nie miało znaczenia - przed nim rozpościerały się obrazy zupełnie inne, chociaż powietrze było podobnie gęste, duchotą upadając na zmęczone, żołnierskie ramiona, gdy pod osłoną nocy zbliżał się do celu. Wtedy sylwetka wyłania się z ciemności, swym ciężarem przewracając go na plecy. Nie może nabrać powietrza, nie może złapać oddechu, a przed oczami przyzwyczajonymi do ciemności zaczyna ćmić.
(Alfie)
Próbuje zebrać się w garść, odnaleźć siłę na to, aby stawić opór, ale nie może. Czuje, że napastnik siada okrakiem na jego torsie i wyciąga dłonie w kierunku jego szyi. Nienienienienie. Nie umrę, nie teraz, nie tu, krzyczały myśli i tylko echo rozsądku podpowiadało mu abstrakcyjność tego strachu. Nagła trzeźwość każe mu złapać za łokcie. Dłonie zaciskają się na łokciach przeciwnika, a on sam próbuje swojego nikłego szczęścia, chcąc przewrócić napastnika na plecy, tak aby to Alfred był na wygranej pozycji. Aby to on miał szansę na przeżycie. Chociaż ten jeden dzień dłużej.
I dopiero wtedy naprawdę otworzył oczy.
Z jego spojrzenia zniknęła prymitywna w swojej naturze chęć przetrwania, wręcz desperacja, gdy zamiast twarzy żołnierza odzianego w nazistowsku mundur zobaczył skrytą w półmroku rzucanym przez uliczne lampy twarz kobiety. Twarz, którą znał. Dawne wspomnienia zaczęły rozpływać się w gęstwinie nocy, a szaroniebieskie oczy zasnuły się przerażeniem.
Wariat.
Słowo wbiło się z precyzją w natłok myśli, gdy panicznie wręcz odskoczył od Nanette, oddając jej władzę nad własnymi rękoma. W sposób pokraczny zszedł z łóżka, ledwie utrzymując równowagę. Cały czas tyłem, cały czas wlepiając w nią przerażone i pełne wstydu spojrzenie chłopca rzuconego bestiom na żer. Tak, chłopca, który przeszło osiemnaście lat temu złapał za karabin. A im bardziej dochodziło do niego to, co się stało, tym mocniej kręcił głową. - Przepraszam - wypadło gdzieś pomiędzy mamrotanym w kółko i w kółko nie. Chciał wyjść. Musiał wyjść, odejść, iść jak najdalej od niej. Nie dotarł jednak do drzwi, plecy spotkały się z ich strukturą, a on osunął się wzdłuż nich. Jego ciało zwyczajnie się poddało. Brzęczenie w uszach nie chciało ustąpić, torturując zmysły. Podkurczył nogi, pochylając się do przodu schował głowę między kolanami. Dłonie u nasady przycisnęły skronie. Nie do końca świadomie uderzał jedną z dłoni, jakby w ten sposób chciał wyrzucić niechciane myśli. Bo obrazy dopiero układały się w całość. Dochodziło do niego, że znajduje się w mieszkaniu Nanette. Że jest bezpieczny.
Ale czy ona była bezpieczna?
Zbyt dobrze znam koszmary.
Zbyt dobrze znam ciemne korytarze, które są długie i kręte, nieskończone, gdzie podłoga jest lepka, a nieba brakuje – składają się z całych rzędów dziecięcych strachów i dorosłych przerażeń, zgubionych nadziei i zakopanych głęboko rozpaczy, które miały nigdy nie wyjść na powierzchnie, a tymczasem rozkopały samodzielnie głęboki dół i wypełzły na żer.
Zbyt dobrze wiem, czym jest suchość w gardle i paraliż, który niemal boleśnie promieniuje w czubkach palców, pomiędzy fałszem a rzeczywistością, przeszłością a teraźniejszością, prawdą a kłamstwem.
To nie jest prawdziwe.
Szepczę cały czas, kiedy palce prześlizgują się po jego palcach, zaciśniętych kurczowo, w nerwobólach przepływających przez ciało nie muszę doszukiwać się wytłumaczenia, szukać przyczyny, próbować zrozumieć. Doskonale rozumiem.
To tylko sen.
– Alfie… – jego imię znów drga w moich ustach, w rzeczywistości, nie w zakłamanych obrazie sabotującego umysłu; to jest prawdziwe, odrobinę skrzypiące łóżko, nagrzany od słońca pokój i ciało. Ja.
Słowa mają niedługo opuścić usta, znów ujrzeć światło dzienne i ułożyć się w krzepiące zdanie, które ma go wybudzić i przekonać, że to wszystko jest nieprawdą; ale wtedy gwałtowny spazm wytrąca moje dłonie, a równowaga znika pod naporem siły. Plecy spotykają materac, oddech na moment więźnie w płucach; kilkanaście sekund mija, a ja nie jestem w stanie odzyskać oddechu. Oddechu, słów, wytłumaczenia. Dla niego. Dla siebie.
Kiedy otwiera oczy, a te w końcu spotykają moje, w ciemności strach spotyka strach. Jego i mój, splecione w jedno, mówiące to samo, stworzone jednak z zupełnie innych materiałów.
– Alfie – znów. Jeszcze raz jego imię przecina rzeczywistość, tym razem on również w niej jest. Nie grzmię. Nie karcę. Ton, który płynie z moich ust jest spokojny, zdziwienie chowa się gdzieś za zakrętem wątpliwości i ciszy. Wyciągnięta dłoń chce pochwycić tą należącą do niego, ale wita ją jedynie pusta przestrzeń, bo Alfred Summers podnosi się z łóżka i cofa. Cofa, cofa i cofa.
– Alfred – powtarzam, jego imię staje się mantrą zniszczonej koszmarami nocy. Kotwicą, która ma przypomnieć o prawdziwym świecie. Nawoływaniem, w którym pobrzmiewa błaganie.
Kroki na drewnianej podłodze, kroki wygłuszone przez dywan; kiedy jednak sylwetka spotyka się z drzwiami, a później zsuwa wzdłuż drewnianej tafli, zastygam w bezruchu. Wygodne łóżko momentalnie staje się jak lodowata skała, która skazuje mnie na paraliż.
Dopiero kiedy podciąga nogi, ja zrywam się na własne.
Intuicyjnie, nie ma w tym miejsca na logikę, pomyślunek, wahanie, pytanie czy odpowiedź. Po prostu wstaję i ruszam w jego kierunku, niedługo później klękając przy nim.
– Alfie, shhh, hej – kolana spotykają się z posadzką, dłonie lgną do dłoni; tych, które zaciska po obu stronach swojej dłoni – Nie, nie, nie – powtarzam, w tonie podobnym do tego, w którym przemawia się do dziecka. Dosięgam jego dłoni, a kiedy palce w końcu splotą się ze sobą, odciągam rękę, którą chciał ukarać się za to, co kłębi się pod czaszką. W kolejnych ruchach wędruje bliżej mnie, finalnie instynktownie muskam ustami wierzch dłoni, później opuszki palców.
– Spójrz na mnie – szepczę znowu, krzyki zniknęły w tamtym świecie. Ciało przybliżone do ciała, pocałunek prędko złożony na jego czole – Jesteś tu ze mną. Ze mną, rozumiesz?
Zbyt dobrze znam ciemne korytarze, które są długie i kręte, nieskończone, gdzie podłoga jest lepka, a nieba brakuje – składają się z całych rzędów dziecięcych strachów i dorosłych przerażeń, zgubionych nadziei i zakopanych głęboko rozpaczy, które miały nigdy nie wyjść na powierzchnie, a tymczasem rozkopały samodzielnie głęboki dół i wypełzły na żer.
Zbyt dobrze wiem, czym jest suchość w gardle i paraliż, który niemal boleśnie promieniuje w czubkach palców, pomiędzy fałszem a rzeczywistością, przeszłością a teraźniejszością, prawdą a kłamstwem.
To nie jest prawdziwe.
Szepczę cały czas, kiedy palce prześlizgują się po jego palcach, zaciśniętych kurczowo, w nerwobólach przepływających przez ciało nie muszę doszukiwać się wytłumaczenia, szukać przyczyny, próbować zrozumieć. Doskonale rozumiem.
To tylko sen.
– Alfie… – jego imię znów drga w moich ustach, w rzeczywistości, nie w zakłamanych obrazie sabotującego umysłu; to jest prawdziwe, odrobinę skrzypiące łóżko, nagrzany od słońca pokój i ciało. Ja.
Słowa mają niedługo opuścić usta, znów ujrzeć światło dzienne i ułożyć się w krzepiące zdanie, które ma go wybudzić i przekonać, że to wszystko jest nieprawdą; ale wtedy gwałtowny spazm wytrąca moje dłonie, a równowaga znika pod naporem siły. Plecy spotykają materac, oddech na moment więźnie w płucach; kilkanaście sekund mija, a ja nie jestem w stanie odzyskać oddechu. Oddechu, słów, wytłumaczenia. Dla niego. Dla siebie.
Kiedy otwiera oczy, a te w końcu spotykają moje, w ciemności strach spotyka strach. Jego i mój, splecione w jedno, mówiące to samo, stworzone jednak z zupełnie innych materiałów.
– Alfie – znów. Jeszcze raz jego imię przecina rzeczywistość, tym razem on również w niej jest. Nie grzmię. Nie karcę. Ton, który płynie z moich ust jest spokojny, zdziwienie chowa się gdzieś za zakrętem wątpliwości i ciszy. Wyciągnięta dłoń chce pochwycić tą należącą do niego, ale wita ją jedynie pusta przestrzeń, bo Alfred Summers podnosi się z łóżka i cofa. Cofa, cofa i cofa.
– Alfred – powtarzam, jego imię staje się mantrą zniszczonej koszmarami nocy. Kotwicą, która ma przypomnieć o prawdziwym świecie. Nawoływaniem, w którym pobrzmiewa błaganie.
Kroki na drewnianej podłodze, kroki wygłuszone przez dywan; kiedy jednak sylwetka spotyka się z drzwiami, a później zsuwa wzdłuż drewnianej tafli, zastygam w bezruchu. Wygodne łóżko momentalnie staje się jak lodowata skała, która skazuje mnie na paraliż.
Dopiero kiedy podciąga nogi, ja zrywam się na własne.
Intuicyjnie, nie ma w tym miejsca na logikę, pomyślunek, wahanie, pytanie czy odpowiedź. Po prostu wstaję i ruszam w jego kierunku, niedługo później klękając przy nim.
– Alfie, shhh, hej – kolana spotykają się z posadzką, dłonie lgną do dłoni; tych, które zaciska po obu stronach swojej dłoni – Nie, nie, nie – powtarzam, w tonie podobnym do tego, w którym przemawia się do dziecka. Dosięgam jego dłoni, a kiedy palce w końcu splotą się ze sobą, odciągam rękę, którą chciał ukarać się za to, co kłębi się pod czaszką. W kolejnych ruchach wędruje bliżej mnie, finalnie instynktownie muskam ustami wierzch dłoni, później opuszki palców.
– Spójrz na mnie – szepczę znowu, krzyki zniknęły w tamtym świecie. Ciało przybliżone do ciała, pocałunek prędko złożony na jego czole – Jesteś tu ze mną. Ze mną, rozumiesz?
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ten moment, kiedy jasne oczy napastnika jarzące się najczystszą formą zła, zmieniają się w te o ciepłej, kojącej barwie przypominającej czekoladę, on sparalizował jego ciało, ponieważ ujrzał w jej oczach strach. Wiedział, że powinien być tym, który daje jej bezpieczeństwo, nie tym, za sprawą którego strach zamyka ją w swoich zdradzieckich szponach.
Głupi był myśląc, że może przed tym uciec. Demony w końcu po niego wróciły i tym razem chciały zabrać ze sobą Nenę.
Myśli pędzą tak szybko, że nie może złapać żadnej z nich. Ciężko jest mu złapać się rzeczywistości, przeskakuje między tym co było a tym co jest i próbuje wrócić.
W chaosie odnajduje go jej głos.
Chociaż jeszcze nie wydostał się spomiędzy wzburzonych fal to na majaczącym horyzoncie widział blade światło latarni.
Nie podniósł głowy, kiedy delikatne kroki stłumione dywanem zdawały się zbliżać w jego stronę. Teraz był jednak mniej uparty, pozwolił na oderwanie dłoni przyklejonej do skroni. Dotyk delikatnej dłoni był balsamem na ponownie zaogniającą się ranę, która od lat nie chciała się zasklepić. Szept koił zmysły, paradoksalnie przebijał się na tle krzyczących myśli. Gdy poczuł palce wsuwające się między jego palce, wzmocnił uścisk, jakby chciał się upewnić, że ona naprawdę jeszcze tu była, że on jeszcze tu był. Tu, na drewnianej podłodze sypialni w londyńskiej kamienicy.
Nie chciał spojrzeć jej w oczy - bał się tego, co mogło kryć się w brązowych tęczówkach.
Jeżeli miała go znienawidzić, chciał, aby stało się to bezboleśnie. Przecież to nie miał być pierwszy raz, kiedy pozwalał komuś odejśc. A może to on uciekał?
Podniósł głowę, spojrzenie zmęczonego człowieka zwróciło się w stronę jej twarz. Przez chwilę patrzył w milczeniu, jakby oswajał się z jej bliskością, jakby na nowo chciał zaakceptować jej obecność. Coś w nim pękało.
Już kiedyś zdarzało mu się uciec w przeszłość, na chwilę zapomnieć, że jest bezpieczny, że nie brodzi już po kostki w błocie zmieszanym z krwią. Jednakże nigdy nie stał się zagrożeniem dla kogoś postronnego. Tego się bał. Dlatego trzymał się na dystans, dlatego wiedział, że nie zasługiwał na to, co Nena chciała mu dać. Przerażenie całą sytuacją i obciążone tym sumienie odbijały się w jego oczach.
Mimo wysokiej temperatury ciało pokryła gęsia skórka pod wpływem dreszczu, jaki przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa.
-Nena, j-ja... - głos drżał, chociaz szeptał. Nigdy wcześniej nie czuł względem siebie podobnego obrzydzenia. Bo złość, jaką kierowałby w stronę tych, którzy mogli ją skrzywdzić, skierował teraz w samego siebie. Czuł jak kula narastała mu w gardle, pochłaniając wszystkie słowa, które chciał powiedzieć. A jednocześnie wiedział, że żadne nie są w stanie określić tego, co działo się w jego głosie. Głos błędnie interpretowany za głos rozsądku kazał mu uciekać. Przecież ona zasługiwała na więcej. A mimo to oczy zaszkliły się bezsilnością. Przeniósl wzrok na jej dłonie, jakby szukał potwierdzenia na to, jak bardzo zdołał ją skrzywdzić.
Dłoń wylądała się z uścisku, sunąc delikatnie, ledwie dotykając skóry, w stronę łokcia.
- Nigdy nie chciałem... - dokończenie zdania nie chciało przejść przez usta. Głos brzmiał mu nienaturalnym rozemocjonowaniem, stojąc w kontraście do raczej neutralnego tonu jakim się zazwyczaj posługiwal.Pozwolił sobie na chwilę ciszy, na zebranie strzępków odwagi, silnej woli. Cofnął dłoń, starając się wznieść rozpadające się mury na chwiejnym fundamencie. - Jeżeli chcesz, żebym wyszedł, zrozumiem - nie pierwszy raz z jego ust padała podobna deklaracja, ale chyba po raz pierwszy miał nadzieję, że pozwoli mu zostać.
Głupi był myśląc, że może przed tym uciec. Demony w końcu po niego wróciły i tym razem chciały zabrać ze sobą Nenę.
Myśli pędzą tak szybko, że nie może złapać żadnej z nich. Ciężko jest mu złapać się rzeczywistości, przeskakuje między tym co było a tym co jest i próbuje wrócić.
W chaosie odnajduje go jej głos.
Chociaż jeszcze nie wydostał się spomiędzy wzburzonych fal to na majaczącym horyzoncie widział blade światło latarni.
Nie podniósł głowy, kiedy delikatne kroki stłumione dywanem zdawały się zbliżać w jego stronę. Teraz był jednak mniej uparty, pozwolił na oderwanie dłoni przyklejonej do skroni. Dotyk delikatnej dłoni był balsamem na ponownie zaogniającą się ranę, która od lat nie chciała się zasklepić. Szept koił zmysły, paradoksalnie przebijał się na tle krzyczących myśli. Gdy poczuł palce wsuwające się między jego palce, wzmocnił uścisk, jakby chciał się upewnić, że ona naprawdę jeszcze tu była, że on jeszcze tu był. Tu, na drewnianej podłodze sypialni w londyńskiej kamienicy.
Nie chciał spojrzeć jej w oczy - bał się tego, co mogło kryć się w brązowych tęczówkach.
Jeżeli miała go znienawidzić, chciał, aby stało się to bezboleśnie. Przecież to nie miał być pierwszy raz, kiedy pozwalał komuś odejśc. A może to on uciekał?
Podniósł głowę, spojrzenie zmęczonego człowieka zwróciło się w stronę jej twarz. Przez chwilę patrzył w milczeniu, jakby oswajał się z jej bliskością, jakby na nowo chciał zaakceptować jej obecność. Coś w nim pękało.
Już kiedyś zdarzało mu się uciec w przeszłość, na chwilę zapomnieć, że jest bezpieczny, że nie brodzi już po kostki w błocie zmieszanym z krwią. Jednakże nigdy nie stał się zagrożeniem dla kogoś postronnego. Tego się bał. Dlatego trzymał się na dystans, dlatego wiedział, że nie zasługiwał na to, co Nena chciała mu dać. Przerażenie całą sytuacją i obciążone tym sumienie odbijały się w jego oczach.
Mimo wysokiej temperatury ciało pokryła gęsia skórka pod wpływem dreszczu, jaki przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa.
-Nena, j-ja... - głos drżał, chociaz szeptał. Nigdy wcześniej nie czuł względem siebie podobnego obrzydzenia. Bo złość, jaką kierowałby w stronę tych, którzy mogli ją skrzywdzić, skierował teraz w samego siebie. Czuł jak kula narastała mu w gardle, pochłaniając wszystkie słowa, które chciał powiedzieć. A jednocześnie wiedział, że żadne nie są w stanie określić tego, co działo się w jego głosie. Głos błędnie interpretowany za głos rozsądku kazał mu uciekać. Przecież ona zasługiwała na więcej. A mimo to oczy zaszkliły się bezsilnością. Przeniósl wzrok na jej dłonie, jakby szukał potwierdzenia na to, jak bardzo zdołał ją skrzywdzić.
Dłoń wylądała się z uścisku, sunąc delikatnie, ledwie dotykając skóry, w stronę łokcia.
- Nigdy nie chciałem... - dokończenie zdania nie chciało przejść przez usta. Głos brzmiał mu nienaturalnym rozemocjonowaniem, stojąc w kontraście do raczej neutralnego tonu jakim się zazwyczaj posługiwal.Pozwolił sobie na chwilę ciszy, na zebranie strzępków odwagi, silnej woli. Cofnął dłoń, starając się wznieść rozpadające się mury na chwiejnym fundamencie. - Jeżeli chcesz, żebym wyszedł, zrozumiem - nie pierwszy raz z jego ust padała podobna deklaracja, ale chyba po raz pierwszy miał nadzieję, że pozwoli mu zostać.
Pamiętam mojego małego brata, który naczytał się przed snem o pajęczakach, tyle, że zaczęły nawiedzać go w nocy. Pamiętam jego małe ciało, wijące się w ciasnym łóżku, krzyk mieszający się z płaczem i złością, a później to, jak próbował wytłumaczyć mi mary nie z tego świata. Nena, one miały dziesięciometrowe nogi! Długie i powyginane! Pająki ze snów są niesłychanie ogromne, mają szeroki rozstaw szczęk i śmiertelny jad. Ogromne cielsko, które nie jest prawdziwe, choć pod zamkniętymi powiekami potrafi być najgorszym z tworów natury.
Czym są w głowie Alfiego?
Co kłębi się pod czaszką, dryfuje w odmętach pomiędzy realnością a wytartym wspomnieniem, stworzone z zbyt płytko zakopanych traum? Co każe mu zacząć się bronić, pierw atakiem, później ucieczką, która wieńczy się skuloną na podłodze sylwetką?
Nie muszę go pytać.
Odpowiedzi są niechcianym elementem naszej rzeczywistości; naszej, choć u każdego z nas nieco innej, stworzonej z innych koszmarów i innych doświadczeń – on pamięta dźwięk wystrzału i zapach prochu, ja krzyk matki i woń pustego pokoju.
Dłoń zsuwa się niżej, odnajduje jego palce, potrzebuję siły, by odsunąć je od skroni, którą tak zawzięcie obejmuje, a później uderza. Potrzebuję siły, by robić to wszystko – być może, ale kiedy widzę go, małego chłopca skulonego na zakurzonym dywanie, szukającego ucieczki, choć drzwi są zamknięte – nie myślę. Działam, w instynktach pomiędzy troską a musem, koniecznością a uczuciem. Nie mogę go zostawić. Nie chcę.
Bo kiedy spojrzenie spotyka spojrzenie, zdaje mi się, że jego oczy pokrywa siatka pęknięć; nie ta, która zwiastuje nadchodzące łzy – te szczeliny są wyrwą, która może zaprowadzić do duszy.
– Shh – uciszam go, samą siebie, myśli, które powoli zrywają się z uwięzi i gryzą; ranią i bolą, podsuwają rzeczywistość, której nie chcemy. Moje usta znów spotykają rozpaloną skórę na jego czole, skroniach, brwiach; to bardziej muśnięcia niż pocałunki, smugi rzeczywistości, które mają upewnić go w tym, że sen zniknął. Że jest bezpieczny.
– Wszystko w porządku. Nic mi nie jest – zaczynam, szeptem, uśmiechem na wargach, tym samym, który pojawiał się kiedy mówiłam, że takie pająki nie istnieją. Że takie rany nie istnieją, że jego zjawy go tu nie dosięgną, że nie zrobił mi żadnej krzywdy.
Żebym wyszedł; tym razem brzmi inaczej, obco, boleśnie, jak tępe ostrze wbijające się w skórę z naciskiem przy każdej kolejnej zgłosce; tym razem nie przeczę, nie chcę wypowiadać kolejnych słów, tworzyć nonsens i zapewniać go, że na zewnątrz jest niebezpiecznie.
Ciało zsuwa się niżej, z klęku na wpółleżącą pozycję; dłoń zsuwa się niżej, na jego policzek i żuchwę, a muśnięcia skroni giną na rzecz długiego pocałunku, który łączy nasze usta. Palce błądzą po jego skórze, odnajdując pasma włosów, wędrując pomiędzy nimi w czułości, w podróży, która ma zaprowadzić nas daleko od przeszłości.
Czym są w głowie Alfiego?
Co kłębi się pod czaszką, dryfuje w odmętach pomiędzy realnością a wytartym wspomnieniem, stworzone z zbyt płytko zakopanych traum? Co każe mu zacząć się bronić, pierw atakiem, później ucieczką, która wieńczy się skuloną na podłodze sylwetką?
Nie muszę go pytać.
Odpowiedzi są niechcianym elementem naszej rzeczywistości; naszej, choć u każdego z nas nieco innej, stworzonej z innych koszmarów i innych doświadczeń – on pamięta dźwięk wystrzału i zapach prochu, ja krzyk matki i woń pustego pokoju.
Dłoń zsuwa się niżej, odnajduje jego palce, potrzebuję siły, by odsunąć je od skroni, którą tak zawzięcie obejmuje, a później uderza. Potrzebuję siły, by robić to wszystko – być może, ale kiedy widzę go, małego chłopca skulonego na zakurzonym dywanie, szukającego ucieczki, choć drzwi są zamknięte – nie myślę. Działam, w instynktach pomiędzy troską a musem, koniecznością a uczuciem. Nie mogę go zostawić. Nie chcę.
Bo kiedy spojrzenie spotyka spojrzenie, zdaje mi się, że jego oczy pokrywa siatka pęknięć; nie ta, która zwiastuje nadchodzące łzy – te szczeliny są wyrwą, która może zaprowadzić do duszy.
– Shh – uciszam go, samą siebie, myśli, które powoli zrywają się z uwięzi i gryzą; ranią i bolą, podsuwają rzeczywistość, której nie chcemy. Moje usta znów spotykają rozpaloną skórę na jego czole, skroniach, brwiach; to bardziej muśnięcia niż pocałunki, smugi rzeczywistości, które mają upewnić go w tym, że sen zniknął. Że jest bezpieczny.
– Wszystko w porządku. Nic mi nie jest – zaczynam, szeptem, uśmiechem na wargach, tym samym, który pojawiał się kiedy mówiłam, że takie pająki nie istnieją. Że takie rany nie istnieją, że jego zjawy go tu nie dosięgną, że nie zrobił mi żadnej krzywdy.
Żebym wyszedł; tym razem brzmi inaczej, obco, boleśnie, jak tępe ostrze wbijające się w skórę z naciskiem przy każdej kolejnej zgłosce; tym razem nie przeczę, nie chcę wypowiadać kolejnych słów, tworzyć nonsens i zapewniać go, że na zewnątrz jest niebezpiecznie.
Ciało zsuwa się niżej, z klęku na wpółleżącą pozycję; dłoń zsuwa się niżej, na jego policzek i żuchwę, a muśnięcia skroni giną na rzecz długiego pocałunku, który łączy nasze usta. Palce błądzą po jego skórze, odnajdując pasma włosów, wędrując pomiędzy nimi w czułości, w podróży, która ma zaprowadzić nas daleko od przeszłości.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W jego głowie były kakofonią ludzkich jęków nałożoną na rytmicznie huki karabinu maszynowego. To były dłonie skryte w szkarłacie, który do dzisiaj bezskutecznie próbował zmyć ze swoich dłoni. Ten jednak wżarł się w skórę, wypełnił wyżłobione linie na jego dłoniach niczym woda wypełniająca koryto rzeki.
Trudno mu zaczerpnąć oddech, prawdziwie zachłysnąć się teraźniejszością, gdy przeszłość wciąż kładła się ciężarem na jego klatce piersiowej. Nie miał już siły, czuł się jakby tym razem naprawdę spotkał się ze ścianą wyznaczającą obszar jego ograniczeń. Starał się być podporą, elementem w chaotycznej rzeczywistości, na którym można było się oprzeć i pod maską obojętności i delikatnych uśmiechów skrywał popękaną duszę, roztrzaskane serce, którego kawałki schował w jedno miejsce, ale nigdy nie miał siły, aby samodzielnie je poskładać. Ilekroć próbował ostre krawędzie kawałków przecinały skórę, pozwalając starym ranom sączyć się na nowo krwią.
Teraz jednak nawet on nie mógł schować się za wyparciem, którego używał jako tarczy podczas momentu, w którym ktoś pierwszy raz od bardzo dawna ujrzał jak demony wypełzają z jego organizmu, wbijając w surowe mięso swoje szpony. Widział siebie, takim, jakim był - wariatem, potworem. Zagrożeniem.
Miotał się wśród myśli i właściwie jedynie ona była jego kotwicą, która przypominała mu cichym słowem, dotykiem dłoni, wargami stykającymi się ze skórą, że nadal był w jej mieszkaniu, skryty przed nocą i jej marami.
I czuł, że braknie mu sił na podtrzymacie tejże fasady, na udawanie, na to, że nie chce się poddać. Chciał zrzucić z siebie maskę, którą narzucił na siebie sam, wmawiając sobie, że jedynie w ten sposób przetrwa. I tym właśnie był - osobą, która przetrwała i przetrwać musiała z dnia na dzień. Zdecydowanie on nie przeżył - nie przeżył wojny, nie przeżył życia. On je przetrwał, dryfując z dnia na dzień. Byle przeżyć kolejny poranek. Byle nie zatrzymać oddechu tego wieczora.
Ona dała mu nadzieję, której tak długo szukał. Wcześniej miał jedynie obowiązek, którego trzymał się niczym brzytwy. Przy życiu trzymała go lojalność wobec rodziny, poczucie odpowiedzialności za ich bezpieczeństwo, szczególnie w tej rzeczywistości, która odmienna to jednak na swój sposób znajoma. Pachniała tym samym powietrzem nasączonym od krwi i ludzkiej nienawiści, irracjonalnego wstrętu.
Czekał - gotów wyjść w noc, poddać się niebezpieczeństwu londyńskich ulic. Wmawiając sobie, że jest gotowy na utratę jej. Na wyszarpnięcie jej ze swoich objęć. Tylko dlaczego wisiała nad nim ta myśl, że tym razem by się opadł? Że w jej plecy oddalające się w stronę horyzontu nie mógłby patrzeć?
Chaos rozproszył się, gdy miękkie wargi dotknęły tych jego spierzchniętych, nieco jeszcze zdrętwiałych. Nagle nie było nic. Nie było wystrzałów, nie było ciszy przerywanej mocnym szumem miasta.
Była tylko ona.
Była swoistą anomalią.
Każda inna osoba przechodziła przez jego życie, uciekając od jego pęknięć, jakby bojąc się tego co chowało się za nimi.
Ona przylgnęła do nich całym ciałem, rzucając się na wciąż ostre krawędzie rozbitej konstrukcji jaką teraz się stał.
Ta świadomość, że ona - mimo iż silna więź łączyła ich od zaledwie kilku miesięcy - chciała stać przy nim nawet teraz, gdy był jedną z najgorszych wersji siebie, zaciskała mu gardło wzruszeniem, którego nie czuł już dawno.
Jakiegokolwiek blizny przed nią ukrywasz, przestań.
Jego własne słowa szyderczo zabrzmiały mu w uszach.
Nie miał się już przed nią ukrywać.
Przyciągnął Nenę bliżej siebie i chociaż ich usta na chwilę musiały się pożegnać, oparł zmęczone czoło o jej.
- Potrzebuję cię, Nena - w jego głosie było czuć strach. Już wiedział, że to ona miała być jego kotwicą. Po raz pierwszy przyznał, że potrzebuje kogoś drugiego, że sam nie da rady postawić następnego roku. Miał pokazać jej swoje blizny, powiedzieć jej o demonach, które dręczyły jego duszę. Ale na razie podciągnął ją nieco wyżej, owinął dłonie wokół jej talii, chciał się odurzyć jej zapachem.
Trudno mu zaczerpnąć oddech, prawdziwie zachłysnąć się teraźniejszością, gdy przeszłość wciąż kładła się ciężarem na jego klatce piersiowej. Nie miał już siły, czuł się jakby tym razem naprawdę spotkał się ze ścianą wyznaczającą obszar jego ograniczeń. Starał się być podporą, elementem w chaotycznej rzeczywistości, na którym można było się oprzeć i pod maską obojętności i delikatnych uśmiechów skrywał popękaną duszę, roztrzaskane serce, którego kawałki schował w jedno miejsce, ale nigdy nie miał siły, aby samodzielnie je poskładać. Ilekroć próbował ostre krawędzie kawałków przecinały skórę, pozwalając starym ranom sączyć się na nowo krwią.
Teraz jednak nawet on nie mógł schować się za wyparciem, którego używał jako tarczy podczas momentu, w którym ktoś pierwszy raz od bardzo dawna ujrzał jak demony wypełzają z jego organizmu, wbijając w surowe mięso swoje szpony. Widział siebie, takim, jakim był - wariatem, potworem. Zagrożeniem.
Miotał się wśród myśli i właściwie jedynie ona była jego kotwicą, która przypominała mu cichym słowem, dotykiem dłoni, wargami stykającymi się ze skórą, że nadal był w jej mieszkaniu, skryty przed nocą i jej marami.
I czuł, że braknie mu sił na podtrzymacie tejże fasady, na udawanie, na to, że nie chce się poddać. Chciał zrzucić z siebie maskę, którą narzucił na siebie sam, wmawiając sobie, że jedynie w ten sposób przetrwa. I tym właśnie był - osobą, która przetrwała i przetrwać musiała z dnia na dzień. Zdecydowanie on nie przeżył - nie przeżył wojny, nie przeżył życia. On je przetrwał, dryfując z dnia na dzień. Byle przeżyć kolejny poranek. Byle nie zatrzymać oddechu tego wieczora.
Ona dała mu nadzieję, której tak długo szukał. Wcześniej miał jedynie obowiązek, którego trzymał się niczym brzytwy. Przy życiu trzymała go lojalność wobec rodziny, poczucie odpowiedzialności za ich bezpieczeństwo, szczególnie w tej rzeczywistości, która odmienna to jednak na swój sposób znajoma. Pachniała tym samym powietrzem nasączonym od krwi i ludzkiej nienawiści, irracjonalnego wstrętu.
Czekał - gotów wyjść w noc, poddać się niebezpieczeństwu londyńskich ulic. Wmawiając sobie, że jest gotowy na utratę jej. Na wyszarpnięcie jej ze swoich objęć. Tylko dlaczego wisiała nad nim ta myśl, że tym razem by się opadł? Że w jej plecy oddalające się w stronę horyzontu nie mógłby patrzeć?
Chaos rozproszył się, gdy miękkie wargi dotknęły tych jego spierzchniętych, nieco jeszcze zdrętwiałych. Nagle nie było nic. Nie było wystrzałów, nie było ciszy przerywanej mocnym szumem miasta.
Była tylko ona.
Była swoistą anomalią.
Każda inna osoba przechodziła przez jego życie, uciekając od jego pęknięć, jakby bojąc się tego co chowało się za nimi.
Ona przylgnęła do nich całym ciałem, rzucając się na wciąż ostre krawędzie rozbitej konstrukcji jaką teraz się stał.
Ta świadomość, że ona - mimo iż silna więź łączyła ich od zaledwie kilku miesięcy - chciała stać przy nim nawet teraz, gdy był jedną z najgorszych wersji siebie, zaciskała mu gardło wzruszeniem, którego nie czuł już dawno.
Jakiegokolwiek blizny przed nią ukrywasz, przestań.
Jego własne słowa szyderczo zabrzmiały mu w uszach.
Nie miał się już przed nią ukrywać.
Przyciągnął Nenę bliżej siebie i chociaż ich usta na chwilę musiały się pożegnać, oparł zmęczone czoło o jej.
- Potrzebuję cię, Nena - w jego głosie było czuć strach. Już wiedział, że to ona miała być jego kotwicą. Po raz pierwszy przyznał, że potrzebuje kogoś drugiego, że sam nie da rady postawić następnego roku. Miał pokazać jej swoje blizny, powiedzieć jej o demonach, które dręczyły jego duszę. Ale na razie podciągnął ją nieco wyżej, owinął dłonie wokół jej talii, chciał się odurzyć jej zapachem.
Pod pękniętą taflą jest jakieś przejście, które ma otworzyć niezbadane miejsca i wyłonić tajemnice - jego, moje, nasze - te, których nie wypowiadamy na głos, które odbijają się w spojrzeniu i nikną po kilkukrotnym mrugnięciu, jak paproch w pośpiechu usuwany z wewnętrznego kącika.
W oczach utkwionych w sarnim spojrzeniu w moich własnych na moment zastygam, gasnę z własnymi osądami, niepewnością i musem wytłumaczenia mu, że wszystko będzie dobrze. Że sen jest nieistotnym kawałkiem nocnej rzeczywistości, nie ma znaczenia, zniknie nim słońce pojawi się na horyzoncie - to nie jest prawda, wiem to doskonale, mimo to wciąż nie będąc w stanie powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
Demony, które przychodzą po nas są zupełnie różne, jednocześnie tak paradoksalnie i złośliwie do siebie podobne - znam ich imiona, wiem jaki mają kształt i jak brzmi ich głos; wiem, który powoduje koszmary i który sprawia, że ciało przeszywa paraliż - znam też w końcu tego, który dudni w głowie przeraźliwym echem i odbiera zmysły.
Te, które przychodzą po mnie są tu z innych powodów niż te, które dręczą Alfiego Summersa.
W czynach, których nie widziałam; słowach, których nigdy nie będzie mi dane usłyszeć - nie musieliśmy o tym rozmawiać, bym wiedziała. Bym mogła wyobrazić sobie ciężar wojny, który zalega na piersi i nie pozwala na oddech; ta, w której brał udział Will trwa nadal; ta, która poharatała serce Alfiego jest reliktem przeszłości, jakże jednak żywej wewnątrz jego głowy i serca.
Słowa, szepty, powolny dotyk i powolniejsze usta; instynkt nakazuje to, czego chcę. Potrzebuję. Muszę. Zabrać i oddać, naprawić, zniszczyć, odbudować na nowo - usta przesuwają się po jego wargach wpierw powoli, by z kolejnymi chwilami zyskać na tempie i intensywności, w którym zupełnie zapominam o niewygodnej, drewnianej podłodze, dudniącym dziko sercu i skroplonej nerwowym potem skórze.
Kiedy rozpalone czoło spotyka się z moim, na moment zapominam o tym, jak powinnam oddychać. Rozchylone usta mieszają nasze oddechy, jego słowa smakują goryczą, choć desperacko chcę ich więcej.
- Ja ciebie potrzebuję - tutaj, teraz, w obecności, słowach i czynach, przedłużanych miesiącami w krótkich uśmiechach, spłoszonych rumieńcach, beztroskich żartach i niezdarnych chwytach nowej rzeczywistości.
- I nie zostawię cię - niepewność w moim głosie tłumi kolejny pocałunek, przerywany odrobinę wierceniem się pomiędzy podłogą a jego udami, na których w końcu siadam okrakiem, przylegając klatką piersiową do jego klatki, w tęsknym geście znów stykając czoło jego czołem.
- Nie znikaj - w niepewnościach, urwanych spotkaniach, zawstydzonych pytaniach, które nigdy nie wybrzmiały. W dniach, które muszą się skończyć i zrobić miejsce długiej, ciemnej nocy.
Ta, którą dzielimy jest abstrakcją, której nie potrafiłabym namalować. Usta, które tańczą niezgrabnie przy jego ustach zdradzają desperację. Dłonie, które błądzą po jego policzkach i karku zdradzają zdenerwowanie; łzy, które piętrzą się pod przymkniętą powieką tworzą mieszaninę ulgi, strachu i uczucia bez nazwy, za to noszącego jego imię.
W oczach utkwionych w sarnim spojrzeniu w moich własnych na moment zastygam, gasnę z własnymi osądami, niepewnością i musem wytłumaczenia mu, że wszystko będzie dobrze. Że sen jest nieistotnym kawałkiem nocnej rzeczywistości, nie ma znaczenia, zniknie nim słońce pojawi się na horyzoncie - to nie jest prawda, wiem to doskonale, mimo to wciąż nie będąc w stanie powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
Demony, które przychodzą po nas są zupełnie różne, jednocześnie tak paradoksalnie i złośliwie do siebie podobne - znam ich imiona, wiem jaki mają kształt i jak brzmi ich głos; wiem, który powoduje koszmary i który sprawia, że ciało przeszywa paraliż - znam też w końcu tego, który dudni w głowie przeraźliwym echem i odbiera zmysły.
Te, które przychodzą po mnie są tu z innych powodów niż te, które dręczą Alfiego Summersa.
W czynach, których nie widziałam; słowach, których nigdy nie będzie mi dane usłyszeć - nie musieliśmy o tym rozmawiać, bym wiedziała. Bym mogła wyobrazić sobie ciężar wojny, który zalega na piersi i nie pozwala na oddech; ta, w której brał udział Will trwa nadal; ta, która poharatała serce Alfiego jest reliktem przeszłości, jakże jednak żywej wewnątrz jego głowy i serca.
Słowa, szepty, powolny dotyk i powolniejsze usta; instynkt nakazuje to, czego chcę. Potrzebuję. Muszę. Zabrać i oddać, naprawić, zniszczyć, odbudować na nowo - usta przesuwają się po jego wargach wpierw powoli, by z kolejnymi chwilami zyskać na tempie i intensywności, w którym zupełnie zapominam o niewygodnej, drewnianej podłodze, dudniącym dziko sercu i skroplonej nerwowym potem skórze.
Kiedy rozpalone czoło spotyka się z moim, na moment zapominam o tym, jak powinnam oddychać. Rozchylone usta mieszają nasze oddechy, jego słowa smakują goryczą, choć desperacko chcę ich więcej.
- Ja ciebie potrzebuję - tutaj, teraz, w obecności, słowach i czynach, przedłużanych miesiącami w krótkich uśmiechach, spłoszonych rumieńcach, beztroskich żartach i niezdarnych chwytach nowej rzeczywistości.
- I nie zostawię cię - niepewność w moim głosie tłumi kolejny pocałunek, przerywany odrobinę wierceniem się pomiędzy podłogą a jego udami, na których w końcu siadam okrakiem, przylegając klatką piersiową do jego klatki, w tęsknym geście znów stykając czoło jego czołem.
- Nie znikaj - w niepewnościach, urwanych spotkaniach, zawstydzonych pytaniach, które nigdy nie wybrzmiały. W dniach, które muszą się skończyć i zrobić miejsce długiej, ciemnej nocy.
Ta, którą dzielimy jest abstrakcją, której nie potrafiłabym namalować. Usta, które tańczą niezgrabnie przy jego ustach zdradzają desperację. Dłonie, które błądzą po jego policzkach i karku zdradzają zdenerwowanie; łzy, które piętrzą się pod przymkniętą powieką tworzą mieszaninę ulgi, strachu i uczucia bez nazwy, za to noszącego jego imię.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Te nie smakowały jak koszmary, które mogła przepędzić jawa - trzeźwość wybudzonego ze snu umysłu. One nadal były żywe, chociaż jego oczy były już szeroko otwarte. Momentami wydawały się równie prawdziwe co jej ciepłe wargi niczym światło latarni przyciągające go do brzegu.
Czasem zazdrościł tym, którzy nie dożyli końca wojny, którzy nie musieli przeżywać jej na nowo z każdym niekontrolowanym hukiem tak zwyczajnym dla wielkiego miasta. Każdego wieczoru składając głowę na poduszce w obawie, że znowu przeniesie się na pola pokryte błotem i krwią.
Trwająca wojna wywlekała to na wierzch. Jątrzyła stare rany i otwierała nowe. Czasem brakowało mu oddechu, czuł, że nie może zaczerpnąć powietrza.
Teraz Nena była jego powietrzem. Sprawiała, że z całych sił trzymał się teraźniejszości, skupiał się na cieple jej ciała, na słodkości jej warg pomieszanej z goryczą - bo dalej gdy zamykał powieki widział już nie obrazy z odległej przeszłości, a jej sarnie spojrzenie przepełnione strachem. Strachem, który teraz chciał zmyć, trzymając ją w objęciach, poddając się jej pocałunkom - jak gdyby chciał zapewnić, że nie jest dla niej zagrożeniem, że gdy był sobą nie umiał jej skrzywdzić.
Jej słowa jednocześnie koją jedne rany i są źródłem nowych.
Nie zniósłby jej straty, ale i nie umiał skazać jej na krzywdę. Czy naprawdę wiedziała z czym wiąże się deklaracja? Czuł, że coś - dziwne uczucie, które nie towarzyszyło mu od dawna - zaciska palce na jego gardle. Bo wiedział, że nie mógł jej tego obiecać. Że nie zniknie, bo czasem znikał, wymykał się teraźniejszości coraz częściej. Z drugiej strony był już zmęczony wieczną ucieczką, trzymaniem za zębami prawdy, która ciążyła mu na sercu. Nie wiedział jeszcze czy umiałby to uformować w słowa, ale pojawiła się chęć wyspowiadania jej się z każdej blizny i każdej przewiny. Z krwi szpecącej jego dłonie i istnień obciążających jego sumienie. Wciąż wiedział, że mogła się wycofać, gdy zobaczy go w pełnym obrazie. Dlatego tak łapczywie szukał jej ust w półmroku sypialni, szukał jej dotyku, potwierdzenia, że jeszcze tu była, że nie rozpłynęła się gdzieś pomiędzy wtedy a teraz.
- Tylko ja, ja czasem nie wiem kiedy znikam - wybełkotał może bezsensownie. A może właśnie to miało najwięcej sensu? Kiedy znalazła się tak blisko niego, ujął jej dłoń i poprowadził na ramie, gdzie mogła wyczuć okrągłe zagłębienie otoczone nierówną obręczą, przypominającą strukturą poszarpany materiał. - Czasem zapominam, że to już nie krwawi, że czyjeś dłonie nie zaciskają się na mojej szyi, że to nie huk bomb - głos coraz bardziej drżał. Jego ciało było pełne blizn, które jedynie w małym stopniu uwydatniały to, co kryła jego dusza i serce. Nie był pewien, czy będzie w stanie wypowiedzieć następne słowa. Bo nigdy nie wymawiał ich na głos. Nigdy nikt nie został na tyle długo, aby dostrzec jego rany i chcieć je opatrzyć. - Ile krwi mam na rękach - chyba nadal nie umiał uwierzyć, że zostanie, gdy zda sobie sprawę z ohydy jego doświadczeń.
- Pomóż mi - chyba nie było sensu już się bronić. Przed nią, przed łzami. Przed świadomością własnej ułomności. Dławił się, słowa wyciskane były z trudem i napełnione niepewnością oraz strachem. Nie bronił się też przed łzami powstrzymywanymi od kilkunastu lat. I po raz kolejny szukał desperacko jej ust, aby przekonać się, że one dalej tam były. - Nie zniknę, zostanę, będę, ale pomóż - nie oczekiwał, że zrozumie, modlił się oto, żeby nie musiała rozumieć.
Czasem zazdrościł tym, którzy nie dożyli końca wojny, którzy nie musieli przeżywać jej na nowo z każdym niekontrolowanym hukiem tak zwyczajnym dla wielkiego miasta. Każdego wieczoru składając głowę na poduszce w obawie, że znowu przeniesie się na pola pokryte błotem i krwią.
Trwająca wojna wywlekała to na wierzch. Jątrzyła stare rany i otwierała nowe. Czasem brakowało mu oddechu, czuł, że nie może zaczerpnąć powietrza.
Teraz Nena była jego powietrzem. Sprawiała, że z całych sił trzymał się teraźniejszości, skupiał się na cieple jej ciała, na słodkości jej warg pomieszanej z goryczą - bo dalej gdy zamykał powieki widział już nie obrazy z odległej przeszłości, a jej sarnie spojrzenie przepełnione strachem. Strachem, który teraz chciał zmyć, trzymając ją w objęciach, poddając się jej pocałunkom - jak gdyby chciał zapewnić, że nie jest dla niej zagrożeniem, że gdy był sobą nie umiał jej skrzywdzić.
Jej słowa jednocześnie koją jedne rany i są źródłem nowych.
Nie zniósłby jej straty, ale i nie umiał skazać jej na krzywdę. Czy naprawdę wiedziała z czym wiąże się deklaracja? Czuł, że coś - dziwne uczucie, które nie towarzyszyło mu od dawna - zaciska palce na jego gardle. Bo wiedział, że nie mógł jej tego obiecać. Że nie zniknie, bo czasem znikał, wymykał się teraźniejszości coraz częściej. Z drugiej strony był już zmęczony wieczną ucieczką, trzymaniem za zębami prawdy, która ciążyła mu na sercu. Nie wiedział jeszcze czy umiałby to uformować w słowa, ale pojawiła się chęć wyspowiadania jej się z każdej blizny i każdej przewiny. Z krwi szpecącej jego dłonie i istnień obciążających jego sumienie. Wciąż wiedział, że mogła się wycofać, gdy zobaczy go w pełnym obrazie. Dlatego tak łapczywie szukał jej ust w półmroku sypialni, szukał jej dotyku, potwierdzenia, że jeszcze tu była, że nie rozpłynęła się gdzieś pomiędzy wtedy a teraz.
- Tylko ja, ja czasem nie wiem kiedy znikam - wybełkotał może bezsensownie. A może właśnie to miało najwięcej sensu? Kiedy znalazła się tak blisko niego, ujął jej dłoń i poprowadził na ramie, gdzie mogła wyczuć okrągłe zagłębienie otoczone nierówną obręczą, przypominającą strukturą poszarpany materiał. - Czasem zapominam, że to już nie krwawi, że czyjeś dłonie nie zaciskają się na mojej szyi, że to nie huk bomb - głos coraz bardziej drżał. Jego ciało było pełne blizn, które jedynie w małym stopniu uwydatniały to, co kryła jego dusza i serce. Nie był pewien, czy będzie w stanie wypowiedzieć następne słowa. Bo nigdy nie wymawiał ich na głos. Nigdy nikt nie został na tyle długo, aby dostrzec jego rany i chcieć je opatrzyć. - Ile krwi mam na rękach - chyba nadal nie umiał uwierzyć, że zostanie, gdy zda sobie sprawę z ohydy jego doświadczeń.
- Pomóż mi - chyba nie było sensu już się bronić. Przed nią, przed łzami. Przed świadomością własnej ułomności. Dławił się, słowa wyciskane były z trudem i napełnione niepewnością oraz strachem. Nie bronił się też przed łzami powstrzymywanymi od kilkunastu lat. I po raz kolejny szukał desperacko jej ust, aby przekonać się, że one dalej tam były. - Nie zniknę, zostanę, będę, ale pomóż - nie oczekiwał, że zrozumie, modlił się oto, żeby nie musiała rozumieć.
Nieprzystępna powierzchnia podłogi odbija się niemal bolesnym siniakiem na kolanach i łydkach; w pozycji pomiędzy siadem a leżeniem, nachylając się ku niemi, to znowu klęcząc, w końcu wstaję z posadzki i okraczając jego uda, siadam na nich lekko, pomiędzy drobnym muśnięciem warg a głębokim pocałunkiem, ciężkim oddechem a subtelnym szeptem. Strachem a spokojem. Goryczą a słodkością.
W spazmach niepewności, bólu i wycofania, w dreszczach, które mknęły jego ciałem i zdradzały impulsywne ruchy - nie miałam mu za złe tego, że zerwał się na równe nogi, nie winiłam także za moment, w którym ciało przyszpiliło moje do materaca - chciałam wiedzieć. Zrozumieć. Otrzeć i wytłumaczyć. Naprawić.
To, nas, jego.
- Będę ci przypominać - wyjawiam w końcu, w półmrokach pokoju i własnego spojrzenia przenosząc je na blizny; kolejny ślad, kolejna wyrwa ziejąca reliktem drastycznej przeszłości. Chcę poznać je wszystkie, zobaczyć, pocałować, zaleczyć, tak, by były tylko małym, drobnym draśnięciem.
Wiem, że to możliwe. Nie wiem jak, ale jestem tego pewna.
- Że nie krwawisz, a to, co przychodzi w nocy, to nieprawda - szepczę, lawirując głosem pomiędzy pewnością a troską i ciepłem - milknę, kiedy błaga. Błaga, prosi i otwiera się - pęka stłuczona tafla, rozsypuje się w drobny mak, a ja widzę jego i tylko jego - zranionego chłopca, zranione zwierzę, bezradość ziejącej pustki i zdesperowane zmęczenie.
- Shhh - pomiędzy kolejnym pocałunkiem a przytuleniem, kładąc dłoń na jego policzku, która chwilę później ściera łzy - To nic. Naprawdę, to nic - krew, która spłynęła zdążyła wsiąknąć w ziemię, a na jej rubinowej połaci miała wyrosnąć świeża trawa. Kwiaty. Łąki.
- Chodź, położymy się. Dobrze? - słowa urywane kolejnymi muśnięciami jego ust; wytyczam nimi pewną ścieżkę, delikatną i subtelną, zaraz później pewną i dominującą, jakbym chciała go zapewniać - wciąż, bezustannie zapewniać - że nadal tutaj jestem.
- Pomogę ci ze wszystkim, Alfie - z wstaniem z podłogi i z wstaniem z kolan, z otrząśnięciem się z czarnego koszmaru i goryczy codzienności. Odchylam się od niego, a pokrzepiający uśmiech jest naznaczony smutkiem. W końcu się podnoszę i podaję mu dłoń.
- Chodź do mnie.
Już dobrze.
zt
W spazmach niepewności, bólu i wycofania, w dreszczach, które mknęły jego ciałem i zdradzały impulsywne ruchy - nie miałam mu za złe tego, że zerwał się na równe nogi, nie winiłam także za moment, w którym ciało przyszpiliło moje do materaca - chciałam wiedzieć. Zrozumieć. Otrzeć i wytłumaczyć. Naprawić.
To, nas, jego.
- Będę ci przypominać - wyjawiam w końcu, w półmrokach pokoju i własnego spojrzenia przenosząc je na blizny; kolejny ślad, kolejna wyrwa ziejąca reliktem drastycznej przeszłości. Chcę poznać je wszystkie, zobaczyć, pocałować, zaleczyć, tak, by były tylko małym, drobnym draśnięciem.
Wiem, że to możliwe. Nie wiem jak, ale jestem tego pewna.
- Że nie krwawisz, a to, co przychodzi w nocy, to nieprawda - szepczę, lawirując głosem pomiędzy pewnością a troską i ciepłem - milknę, kiedy błaga. Błaga, prosi i otwiera się - pęka stłuczona tafla, rozsypuje się w drobny mak, a ja widzę jego i tylko jego - zranionego chłopca, zranione zwierzę, bezradość ziejącej pustki i zdesperowane zmęczenie.
- Shhh - pomiędzy kolejnym pocałunkiem a przytuleniem, kładąc dłoń na jego policzku, która chwilę później ściera łzy - To nic. Naprawdę, to nic - krew, która spłynęła zdążyła wsiąknąć w ziemię, a na jej rubinowej połaci miała wyrosnąć świeża trawa. Kwiaty. Łąki.
- Chodź, położymy się. Dobrze? - słowa urywane kolejnymi muśnięciami jego ust; wytyczam nimi pewną ścieżkę, delikatną i subtelną, zaraz później pewną i dominującą, jakbym chciała go zapewniać - wciąż, bezustannie zapewniać - że nadal tutaj jestem.
- Pomogę ci ze wszystkim, Alfie - z wstaniem z podłogi i z wstaniem z kolan, z otrząśnięciem się z czarnego koszmaru i goryczy codzienności. Odchylam się od niego, a pokrzepiający uśmiech jest naznaczony smutkiem. W końcu się podnoszę i podaję mu dłoń.
- Chodź do mnie.
Już dobrze.
zt
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
15 lipca 1958
HEP!
Czemu to wszystko trwało tak długo? Zmuszał się przecież do wywołania czknięcia już od jakiegoś czasu, odkąd ostrze noża znalazło się tak blisko jego szyi, że każdy nabierany oddech sprawiał wrażenie przekraczania granicy. Granicy między życiem i śmiercią, między raną a zdrowym organizmem. Może to złość, którą czuł, ten specyficzny rodzaj złości pomieszanej ze strachem sprawił, że nawet magiczna choroba nie potrafiła zadziałać poprawnie i wyciągnąć go z tarapatów?
Na Merlina — był tylko ofiarą czkawki teleportacyjnej, a czuł się tak, jakby już znalazł się na celowniku Patrolu Egzekucyjnego. Właściwie w tej chwili już mogło tak być. Nie mógł przecież przewidzieć, co najlepszego zrobi ta szalona kobieta bez oka, może naprawdę pójdzie poskarżyć się służbom? Że też musiał trafić a k u r a t do Londynu... Nosz cholera jasna!
Nie było czasu na wyjaśnienia, gdy kolejne szarpnięcie w dół pępka oraz następujące po nim, wyczekiwane z niecierpliwością czknięcie wyprowadziło go wreszcie cudem z zamkniętego sklepu jubilerskiego Blythe i rzuciło w miejsce, które wydawać by się mogło bardziej przyjemne, przytulne... Domowe?
Łupnął bez grama gracji na drewnianą podłogę, wypuszczając z ust jedynie przemęczony, bolesny jęk. Nie miał nawet siły otworzyć zaciśniętych w reakcji na ból oczu — jedynie podniósł lewą rękę do góry, palce prawej przyciskając do rany na szyi, chcąc sprawdzić, w jakim była stanie. Czuł to bolesno—piekące pulsowanie, które swoją intensywnością coraz śmielej pchało go do krawędzi, za którą rozpościerała się przepaść szału. Poradzi sobie, w domu miał na to odpowiednie eliksiry i maście, w kieszeni spodni wciąż czuł znajomy ciężar i kształt różdżki z agarowego drewna. Musiał... Musiał tylko odpocząć, zebrać trochę sił i wszystko będzie dobrze.
Prawda?
— Gdziekolwiek się znalazłem, jestem tu przypadkiem — wciąż nie otwierał oczu, ale po nieznanym zapachu domyślał się, że nie jest w żadnym miejscu, w którym był już wcześniej. A jeżeli tak, zaraz kolejna osoba oskarży go o napad, włamanie, czy nawet oba razem albo i jeszcze coś gorszego. Choć słowa ledwo płynęły mu na język, a płuca od uderzenia wciąż nie mogły uzyskać odpowiedniej ilości powietrza, musiał się usprawiedliwić, to coś więcej niż obowiązek.
— To czkawka teleportacyjna — wycharczał wreszcie, nawet nie będąc pewnym, czy ktokolwiek znajdował się w pomieszczeniu, żeby go wysłuchać. Zbliżała się siódma rano, porządni ludzie byli w pracy (och, jak bardzo wolałby teraz leżeć plackiem, byleby na zapleczu Bursztynowego Świerzopu!). Gdyby nikogo nie było w pobliżu, nawet by się ucieszył. — Poleżę tu chwilkę, państwo pozwolą, i czknę sobie dalej, proszę się nie kłopotać... — dodał na koniec, próbując uchylić przynajmniej jedno oko. Przekrzywione upadkiem okulary jak na złość ułożyły się tak, że obraz musiał być zamazany. Chciał rozejrzeć się po okolicy, lecz gdy tylko spróbował unieść się na łokciach, zaczęło mu się kręcić w głowie.
Może lepiej będzie po prostu poleżeć na podłodze i odpocząć. Jak Merlin da.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Lipcowe słońce wstaje wcześnie i niemal łaskawie, krocząc ścieżką po bladym policzku, po jasnej kołdrze, aż zakończy podróż na drewnianej podłodze krótkim tańcem, finalnie znikając w kącie pokoju. Lubię się tak budzić.
Lubię takie poranki, choć ostatnie wypełnia nuta niepokoju, goszcząc niewypowiedziane pytania i drobne niepewności. Londyn wydaje się głośniejszy; Festiwal lata rządzi się własnymi prawami, choć od tego w stolicy dużo bardziej interesują mnie obchody święta w Weymouth – nie mówię tego głośno, jedynie napomykam Alfiemu, choć w całym tym rozgardiaszu, we wspomnieniach ostatniej nocy, rozmowa o czymś tak trywialnym jak wianki, stragany i stoiska z pysznym jedzeniem wydaje się nieodpowiednia.
Wciąż pamiętam, choć powtarzam sobie, że zapomniałam. Wciąż wracam do tego myślami, choć powiedziałam wprost, że nie stało się nic. I w tej prędkiej codzienności na siłę się tego uczepiam, tak samo jak uśmiechu i wspólnym kolacjom, samotnym porankom, bo kiedy jest blisko, zdecydowanie częściej zdarza mi się spóźniać do pracy. Doskonale wiemy – oboje – że nie mogę sobie na to pozwalać.
Rześkie powietrze jest pewną formą łaski, preludium do niekończącego się upału, który zelży dopiero gdy słońce schowa się za horyzontem – w porankach jest coś wyzwalająco pozytywnego, niemal każącego na moment porzucić to wszystko, co drga w kątach myśli i chce wyprowadzić z równowagi. Zapomnieć. Celebrować.
Nawet w biegu, w pospiesznie parzonej kawie, której zapach roznosi się po mieszkaniu, w chowaniu dokumentów do niedużej aktówki i wszystkich tych pospolitych czynnościach; jestem przyzwyczajona, choć od jakiegoś czasu swoją samotność traktuję niemal jako coś nienaturalnego.
Lekka, jasna spódnica spływa wzdłuż ciała, współgrając z mlecznobiałą koszulą, której dół materiału wsuwam pod pas spódnicy, zamykając skromną szafę i dłonią poprawiając spięte spinką kilka kosmyków włosów. Upały rządzą się własnymi prawami, choć nadrzędnymi nad pogodą są te wyznaczane przez Ministerstwo; być może savoir vivre poznaję coraz lepiej, albo to zwyczajny przesąd, ale wyciągam nogę i opierając stopę o kant łóżka, nasuwam pończochy na łydki. Melodię popularnej piosenki mam już na końcu języka, w codzienności szukając jakichkolwiek oznak pozytywności, kiedy rozlega się trzask, serce w piersi podnosi się, a ja cofam z bezdechem.
Znowu.
Pamiętam młodą dziewczynę, która pojawiła się w moim kominku jakiś czas temu; w kominku, w salonie – na podłodze sypialni za to materializuje się męska sylwetka, a ja czuję, że wali mi serce. Wzrok w rozbieganiu rozgląda się za różdżką, a kiedy już drewno bzu ląduje między moimi palcami, robię krok na przód.
Zamiast gróźb, słyszę pojękiwanie, później słowa, a później….
– Castor? – oczy rejestrują znajome rysy i nie kryję własnego zdziwienia, kiedy odkrywam następne elementy tej dziwacznej sytuacji – Na Merlina, Castor…. – wzdycham zdumiona, w międzyczasie opuszczając różdżkę i kierując się w jego stronę, gdzie finalnie kucam. Dłoń przy oczach, dłoń na szyi; dostrzegam strużkę krwi i momentalnie wyciągam ręce w jego stronę, pomagając mu podnieść się z ziemi.
– Co ty… – tu robisz?
Lubię takie poranki, choć ostatnie wypełnia nuta niepokoju, goszcząc niewypowiedziane pytania i drobne niepewności. Londyn wydaje się głośniejszy; Festiwal lata rządzi się własnymi prawami, choć od tego w stolicy dużo bardziej interesują mnie obchody święta w Weymouth – nie mówię tego głośno, jedynie napomykam Alfiemu, choć w całym tym rozgardiaszu, we wspomnieniach ostatniej nocy, rozmowa o czymś tak trywialnym jak wianki, stragany i stoiska z pysznym jedzeniem wydaje się nieodpowiednia.
Wciąż pamiętam, choć powtarzam sobie, że zapomniałam. Wciąż wracam do tego myślami, choć powiedziałam wprost, że nie stało się nic. I w tej prędkiej codzienności na siłę się tego uczepiam, tak samo jak uśmiechu i wspólnym kolacjom, samotnym porankom, bo kiedy jest blisko, zdecydowanie częściej zdarza mi się spóźniać do pracy. Doskonale wiemy – oboje – że nie mogę sobie na to pozwalać.
Rześkie powietrze jest pewną formą łaski, preludium do niekończącego się upału, który zelży dopiero gdy słońce schowa się za horyzontem – w porankach jest coś wyzwalająco pozytywnego, niemal każącego na moment porzucić to wszystko, co drga w kątach myśli i chce wyprowadzić z równowagi. Zapomnieć. Celebrować.
Nawet w biegu, w pospiesznie parzonej kawie, której zapach roznosi się po mieszkaniu, w chowaniu dokumentów do niedużej aktówki i wszystkich tych pospolitych czynnościach; jestem przyzwyczajona, choć od jakiegoś czasu swoją samotność traktuję niemal jako coś nienaturalnego.
Lekka, jasna spódnica spływa wzdłuż ciała, współgrając z mlecznobiałą koszulą, której dół materiału wsuwam pod pas spódnicy, zamykając skromną szafę i dłonią poprawiając spięte spinką kilka kosmyków włosów. Upały rządzą się własnymi prawami, choć nadrzędnymi nad pogodą są te wyznaczane przez Ministerstwo; być może savoir vivre poznaję coraz lepiej, albo to zwyczajny przesąd, ale wyciągam nogę i opierając stopę o kant łóżka, nasuwam pończochy na łydki. Melodię popularnej piosenki mam już na końcu języka, w codzienności szukając jakichkolwiek oznak pozytywności, kiedy rozlega się trzask, serce w piersi podnosi się, a ja cofam z bezdechem.
Znowu.
Pamiętam młodą dziewczynę, która pojawiła się w moim kominku jakiś czas temu; w kominku, w salonie – na podłodze sypialni za to materializuje się męska sylwetka, a ja czuję, że wali mi serce. Wzrok w rozbieganiu rozgląda się za różdżką, a kiedy już drewno bzu ląduje między moimi palcami, robię krok na przód.
Zamiast gróźb, słyszę pojękiwanie, później słowa, a później….
– Castor? – oczy rejestrują znajome rysy i nie kryję własnego zdziwienia, kiedy odkrywam następne elementy tej dziwacznej sytuacji – Na Merlina, Castor…. – wzdycham zdumiona, w międzyczasie opuszczając różdżkę i kierując się w jego stronę, gdzie finalnie kucam. Dłoń przy oczach, dłoń na szyi; dostrzegam strużkę krwi i momentalnie wyciągam ręce w jego stronę, pomagając mu podnieść się z ziemi.
– Co ty… – tu robisz?
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wydawało mu się, że czuł zapach kawy. Nie był pewien, czy naprawdę tak było, czy może po prostu chciał poczuć coś przyjemnego; coś, co kojarzyło mu się z domem, a przez to także z bezpieczeństwem. Przyjemną odmianą od tego, co doświadczył ledwie kilka chwil wcześniej. Rana na szyi to tylko preludium, bo krwawią też płytkie rany na policzkach, przede wszystkim pod lewym okiem. Ale nimi nie przejmuje się, przynajmniej jeszcze nie w tej chwili, próbując dosłyszeć jakieś kroki, bo z pewnością jest w czyimś mieszkaniu. Oznajmił swoje niespodziewane przybycie, więc przynajmniej ktokolwiek zajmował to mieszkanie i był w nim teraz obecny, będzie przygotowany na jego nagłe wtargnięcie. Oby tylko nie potraktował go nożem, jak tamta wariatka. Zaklęcie... Zaklęcie jeszcze jakoś przeżyje.
Nie spodziewał się jednak usłyszeć znajomego głosu. Czyżby Merlin, czy tam gwiazdy, czy też przekorny zazwyczaj los wreszcie nad nim czuwali?
— Nena? — odpowiedział jej najszybciej, jak tylko potrafił, lecz dopiero dochodził do siebie nie tylko po kolejnym przerzuceniu czkawką, ale także po niewątpliwie nieprzyjemnej bliskości tej podłej złodziejki. Miał więc spowolnione reakcje i dotychczas zamknięte oczy otworzył dopiero w momencie, gdy właścicielka mieszkania (bo nie wątpił, że tym właśnie była Nena) kucnęła obok, zaraz oferując swoją pomoc w podniesieniu go z posadzki.
— Ech, przepraszam, że tak bez zapowiedzi... — burknął, jakby po prostu wpadł do niej pożyczyć szklankę cukru, a nie zjawił się niespodziewanie w stanie wzbudzającym uzasadniające obawy o jego bezpieczeństwo. Niemniej jednak zaraz zacisnął ciepłe palce na jej dłoni, skorzystał z pomocy, ostrożnie stając na nogi. Lecz dopiero wtedy zauważył, że w trakcie uderzenia o posadzkę musiał gdzieś wypuścić swoją różdżkę. Ta zapewne odturlała się pod którąś z komód albo pod łóżko, niemniej jednak jej brak sprawił, że nagle otworzył szerzej oczy, zaczynając klepać się po kieszeniach.
— Moja różdżka — oznajmił, łaskawie zdradzając kontekst narastającej paniki. Poza śladami z krwi jego twarz była zupełnie pozbawiona kolorów. Wyglądało na to, że potrzebował pomocy na więcej niż jeden sposób. — Nie widziałaś mojej różdżki? — dopytał przejętym tonem, nerwowo przesuwając spojrzeniem po podłodze, po reszcie pokoju, wszędzie, aby nie zatrzymać wzroku na wyraźnie przejętej McKinnon. Naprawdę potrzebował różdżki, bo przecież mógł sam doprowadzić się do stanu używalności, wykorzystać tych kilka krótkich chwil, nim choroba szarpnie nim wreszcie w kolejne miejsce, z pewnością nie tak przyjazne, jak przesiąknięta zapachem kawy i damskich perfum sypialnia.
— To czkawka teleportacyjna — miał nadzieję, że przynajmniej ona nie będzie poddawać pod wątpliwość prawdziwości jego tłumaczenia. Nie znali się aż tak dobrze, aby mogła być pewna, że nie kłamał — ale przejawiał wszystkie objawy zdenerwowania, strachu i drążących jego ciało obaw. — Nie uciekam przed Patrolem Egzekucyjnym jak coś, nic ci nie grozi — dodał po chwili, mając nadzieję, że przynajmniej to ją uspokoi. Wiedział, jak to wyglądało, ale przecież nie był nigdy u niej w gościach. Gdyby naprawdę przed kimś uciekał i szukał bezpiecznego schronienia, nie mógłby nawet przywołać obrazu jej mieszkania, aby się do niego teleportować. To wszystko jeden wielki przypadek. — Trafiłem tylko na wyjątkowo podłą złodziejkę. Ale nie martw się, posiedzę tu chwilę i zaraz pewnie zniknę. Tylko ta różdżka...
Nie spodziewał się jednak usłyszeć znajomego głosu. Czyżby Merlin, czy tam gwiazdy, czy też przekorny zazwyczaj los wreszcie nad nim czuwali?
— Nena? — odpowiedział jej najszybciej, jak tylko potrafił, lecz dopiero dochodził do siebie nie tylko po kolejnym przerzuceniu czkawką, ale także po niewątpliwie nieprzyjemnej bliskości tej podłej złodziejki. Miał więc spowolnione reakcje i dotychczas zamknięte oczy otworzył dopiero w momencie, gdy właścicielka mieszkania (bo nie wątpił, że tym właśnie była Nena) kucnęła obok, zaraz oferując swoją pomoc w podniesieniu go z posadzki.
— Ech, przepraszam, że tak bez zapowiedzi... — burknął, jakby po prostu wpadł do niej pożyczyć szklankę cukru, a nie zjawił się niespodziewanie w stanie wzbudzającym uzasadniające obawy o jego bezpieczeństwo. Niemniej jednak zaraz zacisnął ciepłe palce na jej dłoni, skorzystał z pomocy, ostrożnie stając na nogi. Lecz dopiero wtedy zauważył, że w trakcie uderzenia o posadzkę musiał gdzieś wypuścić swoją różdżkę. Ta zapewne odturlała się pod którąś z komód albo pod łóżko, niemniej jednak jej brak sprawił, że nagle otworzył szerzej oczy, zaczynając klepać się po kieszeniach.
— Moja różdżka — oznajmił, łaskawie zdradzając kontekst narastającej paniki. Poza śladami z krwi jego twarz była zupełnie pozbawiona kolorów. Wyglądało na to, że potrzebował pomocy na więcej niż jeden sposób. — Nie widziałaś mojej różdżki? — dopytał przejętym tonem, nerwowo przesuwając spojrzeniem po podłodze, po reszcie pokoju, wszędzie, aby nie zatrzymać wzroku na wyraźnie przejętej McKinnon. Naprawdę potrzebował różdżki, bo przecież mógł sam doprowadzić się do stanu używalności, wykorzystać tych kilka krótkich chwil, nim choroba szarpnie nim wreszcie w kolejne miejsce, z pewnością nie tak przyjazne, jak przesiąknięta zapachem kawy i damskich perfum sypialnia.
— To czkawka teleportacyjna — miał nadzieję, że przynajmniej ona nie będzie poddawać pod wątpliwość prawdziwości jego tłumaczenia. Nie znali się aż tak dobrze, aby mogła być pewna, że nie kłamał — ale przejawiał wszystkie objawy zdenerwowania, strachu i drążących jego ciało obaw. — Nie uciekam przed Patrolem Egzekucyjnym jak coś, nic ci nie grozi — dodał po chwili, mając nadzieję, że przynajmniej to ją uspokoi. Wiedział, jak to wyglądało, ale przecież nie był nigdy u niej w gościach. Gdyby naprawdę przed kimś uciekał i szukał bezpiecznego schronienia, nie mógłby nawet przywołać obrazu jej mieszkania, aby się do niego teleportować. To wszystko jeden wielki przypadek. — Trafiłem tylko na wyjątkowo podłą złodziejkę. Ale nie martw się, posiedzę tu chwilę i zaraz pewnie zniknę. Tylko ta różdżka...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Różdżka pojawia się w dłoni instynktownie, palce oplatają trzon i pod opuszkami znajduję charakterystyczne wyżłobienia, które mają uspokoić serce, a wcale tak się nie dzieje; te podchodzi do gardła, oddech więźnie w krtani, ciało się zatrzymuje i przez kilka uderzeń serca ze spłoszonym spojrzeniem gapię się w przestrzeń, na której właśnie zmaterializowało się czyjeś ciało. Ktoś.
Castor.
Jego imię uchodzi z moich ust niemal szeptem, ociera się pierw o granice słyszalności, by na końcowej zgłosce zawibrować z przejęciem; potem wszystko dzieje się szybko, zdecydowanie, impuls dyktuje ruch, w którym odrzucam swoją różdżkę na łóżko, pokonuję odległość dzielącą nas od siebie i w końcu klękam, a kolana spotykają się z posadzką.
- Co ci jest? Co się stało? - wyrzucam z siebie na wydechu, dostrzegając kreski w kolorze ciemnej czerwieni, płytkie i głębsze rany. Zawahanie przebiega po zmarszczonych brwiach, niepokój dyktuje nieustępliwe spojrzenie, w końcu pomagam mu podnieść się z podłogi i nie czekając dalej, unoszę dłonie wyżej, a te odnajdują jego policzki. Opuszki palców delikatnie dotykają strużki krwi, która staje się smugą, a później znika - na moment, bo rana pod lewym okiem znów się otwiera. I znów krwawi.
- Cholera. Co się stało... - powtarzam znowu, bo kiedy wspomina o różdżce, kiwam przecząco głową - Zaraz zobaczę, może gdzieś spadła, czekaj - tłumaczę, a wzrok w końcu rejestruje to, że poza czerwienią zranionej skóry jest tak nienaturalnie...blady.
- Usiądź - mówię w końcu stanowczo, krokiem w tył ciągnąc go w swoją stronę, w kierunku łóżka zasłoniętego miękką, kolorową kapą. Patrol egzekucyjny, który dźwięczy przez moment w eterze sprawia, że przechodzi mnie zimny dreszcz, ale uporczywie go ignoruję, bardziej niż własnym niepokojem przejmując się teraz jego stanem.
- Jaka złodziejka, o czym mówisz... - ona go tak urządziła? Okradła?
Zęby na moment zaciskają się na wardze, palce na jego dłoni; później się prostuję, a spojrzenie obejmuje zasięgiem pokój - Nie wstawaj, zerknę pod łóżko - z nadzieją, że faktycznie wpadła razem z nim tutaj, nie została...tam.
Kucam znów na podłodze, schylając się zaraz potem niżej, lustrując drewnianą podłogę i miejsce pod łóżkiem.
- No mów. Ona ci to zrobiła? - to mało wygodna pozycja na rozmowę - ale rozmowę odbyć wypada.
Castor.
Jego imię uchodzi z moich ust niemal szeptem, ociera się pierw o granice słyszalności, by na końcowej zgłosce zawibrować z przejęciem; potem wszystko dzieje się szybko, zdecydowanie, impuls dyktuje ruch, w którym odrzucam swoją różdżkę na łóżko, pokonuję odległość dzielącą nas od siebie i w końcu klękam, a kolana spotykają się z posadzką.
- Co ci jest? Co się stało? - wyrzucam z siebie na wydechu, dostrzegając kreski w kolorze ciemnej czerwieni, płytkie i głębsze rany. Zawahanie przebiega po zmarszczonych brwiach, niepokój dyktuje nieustępliwe spojrzenie, w końcu pomagam mu podnieść się z podłogi i nie czekając dalej, unoszę dłonie wyżej, a te odnajdują jego policzki. Opuszki palców delikatnie dotykają strużki krwi, która staje się smugą, a później znika - na moment, bo rana pod lewym okiem znów się otwiera. I znów krwawi.
- Cholera. Co się stało... - powtarzam znowu, bo kiedy wspomina o różdżce, kiwam przecząco głową - Zaraz zobaczę, może gdzieś spadła, czekaj - tłumaczę, a wzrok w końcu rejestruje to, że poza czerwienią zranionej skóry jest tak nienaturalnie...blady.
- Usiądź - mówię w końcu stanowczo, krokiem w tył ciągnąc go w swoją stronę, w kierunku łóżka zasłoniętego miękką, kolorową kapą. Patrol egzekucyjny, który dźwięczy przez moment w eterze sprawia, że przechodzi mnie zimny dreszcz, ale uporczywie go ignoruję, bardziej niż własnym niepokojem przejmując się teraz jego stanem.
- Jaka złodziejka, o czym mówisz... - ona go tak urządziła? Okradła?
Zęby na moment zaciskają się na wardze, palce na jego dłoni; później się prostuję, a spojrzenie obejmuje zasięgiem pokój - Nie wstawaj, zerknę pod łóżko - z nadzieją, że faktycznie wpadła razem z nim tutaj, nie została...tam.
Kucam znów na podłodze, schylając się zaraz potem niżej, lustrując drewnianą podłogę i miejsce pod łóżkiem.
- No mów. Ona ci to zrobiła? - to mało wygodna pozycja na rozmowę - ale rozmowę odbyć wypada.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Sypialnia
Szybka odpowiedź