Sypialnia
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sypialnia
Centralnym punktem pomieszczenia jest dwuosobowe łóżko z metalową ramą; pościel przykryta jest kocem, piętrza się także wielokolorowe poduszki z wyszywanymi ornamentami. Przy łóżku, po obydwu stronach stoją szafki nocne - obydwie ozdobione są malowanymi, drobne kwiatami; pozostałe meble w pomieszczeniu również zostały tak udekorowane przez Nanette. Na każdej ścianie zawieszone są obrazy, niektóre oprawione, inne na nagim płótnie. Przy drzwiach wisi także nieduże, okrągłe lustro; pod nim zawieszona jest półeczka, na której leży szczotka i kilka buteleczek z kosmetykami.
Zacisnął mocno usta, serce zabiło prędzej, gdy Nena znalazła się tuż obok. Na kolanach, podobna do matki, która zjawiała się zawsze na wołanie potrzebującego pomocy dziecka, właściwie nawet wstrząśnięta jego widokiem w taki sam, matczyny sposób. Czuł, jak wcześniej blada twarz poczyna pokrywać się bolesnymi, bo szczypiącymi rumieńcami. Było mu wstyd, że dał się tak podejść, że ranami na twarzy zapłacił cenę za swoje życie, bo wolał przetrzymać to wszystko, co miało miejsce z Kiną niż rzucić się na nią z całą swą mierną siłą. Ale bardziej palił wstyd bycia widzianym w takim stanie. Może oko nieznajomego nie bolałoby go aż tak bardzo — ale to była Nena, ktoś, kto go znał, ktoś, kto nie powinien myśleć o tym, że nie potrafił sobie poradzić z byle babą. Złodziejką czy nie.
— Nic ponad to, co już widzisz — wypuścił z siebie odpowiedź na pierwsze pytanie, wzdychając przy tym głośno. Przez półprzymknięte powieki widział, jak zmienia się jej mina. Chciał chyba dodać coś więcej, wytłumaczyć się — a może po prostu dorzucić kilka podstawowych i wytartych frazesów, że nie ma się co martwić, że jeszcze trochę i zniknie. Ale Nena nie pozwoliła mu nawet zebrać myśli, pomogła wszak podnieść się z podłogi, na wciąż drżące z wrażenia nogi. Usiadł zatem na skraju łóżka, ściągnął z nosa okulary. I był to bardzo dobry odruch, dzięki któremu dał McKinnon więcej przestrzeni na dotknięcie jego policzków, strużek krwi, nawet jeżeli płaci za to cenę otwarcia kolejnej rany.
Zacisnął zęby, ale niezbyt mocno. Wystarczająco, by syk nie wydostał się spomiędzy ust, przecież co miesiąc przeżywał ekstremalnie większe bóle i wciąż jeszcze żył.
— Przywitała mnie nożem przy szyi — burknął, podobny w wyrazie do młodszego brata lub syna właśnie, którego przyłapano w środku nikczemnego planu. Nie lubił się tłumaczyć, rany — nawet tak powierzchowne — najlepiej było leczyć samemu, aby oszczędzić innym kłopotów i strachów. Teraz uświadomił to sobie ponownie, widząc jak mocno wpływa to na Nenę. Chciał wierzyć, że gdyby pojawił się tutaj w dopasowanym surducie i z uśmiechem na ustach, denerwowałaby się mniej. Ale czkawka teleportacyjna nie była dla niego aż tak łaskawa, a niespodziewane wtargnięcie do domu zawsze kojarzyło się... Nieprzyjemnie.
— Wpadłem do sklepu, w którym kiedyś pracowałem. Było zamknięte, więc chciałem po prostu przeczekać, aż czknie mnie znowu gdzieś indziej, ale ona już tam była. I to nie jest żadna Blythe, znam ich, poznałbym — kontynuował dalej, dusząc w sobie chęć pomocy Nenie w poszukiwaniach. Kobieta nie powinna tarzać się po podłodze, nawet najczystszej na świecie, aby mu pomóc. — Po co jej nóż jak nie jest złodziejką? Wiesz co jeszcze? Nie miała oka, nosiła opaskę, żeby ukryć ranę — wreszcie sam uniósł dłoń, aby opuszkami palców zebrać krew z rany pod własnym lewym okiem. Roztarł ją między palcami z niezadowoloną miną. — I najpierw mi groziła, że mnie zabije, potem że wezwie Patrol Egzekucyjny i ześle do Azkabanu, wyobraź sobie, a na sam koniec że mi oko wyłupie, wariatka... — zazgrzytał zębami niezadowolony; nie myślał jeszcze o tym, jak bardzo odrealniona była to historia, jak wiele strachu mogła najeść się gospodyni od samego jej słuchania...
— Nic ponad to, co już widzisz — wypuścił z siebie odpowiedź na pierwsze pytanie, wzdychając przy tym głośno. Przez półprzymknięte powieki widział, jak zmienia się jej mina. Chciał chyba dodać coś więcej, wytłumaczyć się — a może po prostu dorzucić kilka podstawowych i wytartych frazesów, że nie ma się co martwić, że jeszcze trochę i zniknie. Ale Nena nie pozwoliła mu nawet zebrać myśli, pomogła wszak podnieść się z podłogi, na wciąż drżące z wrażenia nogi. Usiadł zatem na skraju łóżka, ściągnął z nosa okulary. I był to bardzo dobry odruch, dzięki któremu dał McKinnon więcej przestrzeni na dotknięcie jego policzków, strużek krwi, nawet jeżeli płaci za to cenę otwarcia kolejnej rany.
Zacisnął zęby, ale niezbyt mocno. Wystarczająco, by syk nie wydostał się spomiędzy ust, przecież co miesiąc przeżywał ekstremalnie większe bóle i wciąż jeszcze żył.
— Przywitała mnie nożem przy szyi — burknął, podobny w wyrazie do młodszego brata lub syna właśnie, którego przyłapano w środku nikczemnego planu. Nie lubił się tłumaczyć, rany — nawet tak powierzchowne — najlepiej było leczyć samemu, aby oszczędzić innym kłopotów i strachów. Teraz uświadomił to sobie ponownie, widząc jak mocno wpływa to na Nenę. Chciał wierzyć, że gdyby pojawił się tutaj w dopasowanym surducie i z uśmiechem na ustach, denerwowałaby się mniej. Ale czkawka teleportacyjna nie była dla niego aż tak łaskawa, a niespodziewane wtargnięcie do domu zawsze kojarzyło się... Nieprzyjemnie.
— Wpadłem do sklepu, w którym kiedyś pracowałem. Było zamknięte, więc chciałem po prostu przeczekać, aż czknie mnie znowu gdzieś indziej, ale ona już tam była. I to nie jest żadna Blythe, znam ich, poznałbym — kontynuował dalej, dusząc w sobie chęć pomocy Nenie w poszukiwaniach. Kobieta nie powinna tarzać się po podłodze, nawet najczystszej na świecie, aby mu pomóc. — Po co jej nóż jak nie jest złodziejką? Wiesz co jeszcze? Nie miała oka, nosiła opaskę, żeby ukryć ranę — wreszcie sam uniósł dłoń, aby opuszkami palców zebrać krew z rany pod własnym lewym okiem. Roztarł ją między palcami z niezadowoloną miną. — I najpierw mi groziła, że mnie zabije, potem że wezwie Patrol Egzekucyjny i ześle do Azkabanu, wyobraź sobie, a na sam koniec że mi oko wyłupie, wariatka... — zazgrzytał zębami niezadowolony; nie myślał jeszcze o tym, jak bardzo odrealniona była to historia, jak wiele strachu mogła najeść się gospodyni od samego jej słuchania...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Zawsze byłam.
Zawsze rozumiałam, zawsze podawałam rękę, zawsze ocierałam kolano i wyginałam usta w podkówkę, bo rana była paskudniejsza niż wskazywał na to upadek; zawsze to moja różdżka jako pierwsza szła w ruch, zawsze jako pierwsza wypowiadałam słowa otuchy, nim jeszcze płacz dziecięcego żalu docierał do uszu naszej matki.
Zawsze wiedziałam, że muszę być obok.
Kroki, w których pokonuję dzielący nas dystans, a potem klękam, ujmuję jego dłonie i pomagam wstać to prosty instynkt, nad którym nie zastanawiam się dłużej niż kilka ułamków chwili; słowa padające pomiędzy to coś na granicy zaniepokojenia i stanu zadaniowości, w który wchodzę, zupełnie jakbym znów miała trzynaście lat, a na głowie gromadkę młodszego rodzeństwa.
Różnicą jest to, że to nie są już upadki z drzew, źle użyte zaklęcia i przypadkowe zadrapanie czy pokłucie przez wysokie krzewy róż; najpierw widzę rany, później słyszę o złodziejce, a twarz wykrzywia grymas.
Kiedy Castor siada na łóżku i odpowiada, ja otwieram usta i znów je zamykam – brwi drgają w niepewności, kolejno zaczynam szukać różdżki, niezbyt przejmując się tym, że niekoniecznie wypada zachowywać się w ten sposób – ale z wizją krwi na jego bladej twarzy zapominam o tym co powinno, a czego zdecydowanie należałoby unikać. Zwłaszcza kiedy wzrok napotyka w końcu charakterystyczny kształt, niemal zwycięskie och uchodzi spomiędzy ust i później, wyciągając mocno ramię przed siebie zgarniam różdżkę z podłogi pod łóżkiem.
– Mam, trochę zakurzona – mówię, w prędkich ruchach dłoni pozbywając się kilku szarych okruchów. Magiczne drewienko nie ląduje jednak w dłoniach Summersa, kładę je na bok, by w kolejnych susach dobić do malutkiej umywalki przy toaletce – kiedy myję dłonie, on opowiada, a grymas na mojej twarzy tylko przybiera na sile.
– To gdzieś tutaj? W okolicy? Ten sklep – pytam, zerkając na niego przez ramię z zaniepokojeniem; nie widziałam do tej pory kobiety z przepaską na oku, a to widok na tyle niecodzienny, że trudno go przeoczyć, zwłaszcza, jeśli takowa wymachuje nożem – Co za babsko – chcące opuścić gardło przekleństwo ginie jednak pod natrętną myślą o manierach, więc jedyne co mi zostaje, to zacisnąć wargi w wąską linijkę, zęby w równe dwa rzędy.
– Pokaż to – słowa nieznoszące sprzeciwu, które wypowiadam po raz najprawdopodobniej setny, w kontraście do zdecydowanego tonu, ujmując dwoma palcami jego podbródek zaskakująco delikatnie. Rany nie wydają się głębokie, choć kilka z nich wciąż sączy krew zbyt intensywnie, na co cmokam nieintencjonalnie, unosząc w końcu swoją różdżkę w górę.
– Curatio vulnera – wyszeptane i skierowane na wszystkie nacięcia sprawia, że te zaczynają się zasklepiać – te na skórze to jednak tylko część problemu – Nie mówiłeś jej jak się nazywasz? Ani nic takiego?
Zawsze rozumiałam, zawsze podawałam rękę, zawsze ocierałam kolano i wyginałam usta w podkówkę, bo rana była paskudniejsza niż wskazywał na to upadek; zawsze to moja różdżka jako pierwsza szła w ruch, zawsze jako pierwsza wypowiadałam słowa otuchy, nim jeszcze płacz dziecięcego żalu docierał do uszu naszej matki.
Zawsze wiedziałam, że muszę być obok.
Kroki, w których pokonuję dzielący nas dystans, a potem klękam, ujmuję jego dłonie i pomagam wstać to prosty instynkt, nad którym nie zastanawiam się dłużej niż kilka ułamków chwili; słowa padające pomiędzy to coś na granicy zaniepokojenia i stanu zadaniowości, w który wchodzę, zupełnie jakbym znów miała trzynaście lat, a na głowie gromadkę młodszego rodzeństwa.
Różnicą jest to, że to nie są już upadki z drzew, źle użyte zaklęcia i przypadkowe zadrapanie czy pokłucie przez wysokie krzewy róż; najpierw widzę rany, później słyszę o złodziejce, a twarz wykrzywia grymas.
Kiedy Castor siada na łóżku i odpowiada, ja otwieram usta i znów je zamykam – brwi drgają w niepewności, kolejno zaczynam szukać różdżki, niezbyt przejmując się tym, że niekoniecznie wypada zachowywać się w ten sposób – ale z wizją krwi na jego bladej twarzy zapominam o tym co powinno, a czego zdecydowanie należałoby unikać. Zwłaszcza kiedy wzrok napotyka w końcu charakterystyczny kształt, niemal zwycięskie och uchodzi spomiędzy ust i później, wyciągając mocno ramię przed siebie zgarniam różdżkę z podłogi pod łóżkiem.
– Mam, trochę zakurzona – mówię, w prędkich ruchach dłoni pozbywając się kilku szarych okruchów. Magiczne drewienko nie ląduje jednak w dłoniach Summersa, kładę je na bok, by w kolejnych susach dobić do malutkiej umywalki przy toaletce – kiedy myję dłonie, on opowiada, a grymas na mojej twarzy tylko przybiera na sile.
– To gdzieś tutaj? W okolicy? Ten sklep – pytam, zerkając na niego przez ramię z zaniepokojeniem; nie widziałam do tej pory kobiety z przepaską na oku, a to widok na tyle niecodzienny, że trudno go przeoczyć, zwłaszcza, jeśli takowa wymachuje nożem – Co za babsko – chcące opuścić gardło przekleństwo ginie jednak pod natrętną myślą o manierach, więc jedyne co mi zostaje, to zacisnąć wargi w wąską linijkę, zęby w równe dwa rzędy.
– Pokaż to – słowa nieznoszące sprzeciwu, które wypowiadam po raz najprawdopodobniej setny, w kontraście do zdecydowanego tonu, ujmując dwoma palcami jego podbródek zaskakująco delikatnie. Rany nie wydają się głębokie, choć kilka z nich wciąż sączy krew zbyt intensywnie, na co cmokam nieintencjonalnie, unosząc w końcu swoją różdżkę w górę.
– Curatio vulnera – wyszeptane i skierowane na wszystkie nacięcia sprawia, że te zaczynają się zasklepiać – te na skórze to jednak tylko część problemu – Nie mówiłeś jej jak się nazywasz? Ani nic takiego?
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie spodziewał się czegoś takiego. Takiego oddania po prawdzie komuś niemalże obcemu, komuś, kto wtargnął w domową przestrzeń bez zapowiedzenia się, bez zaproszenia, nawet bez pukania i to w dodatku w butach w sypialni. Nie wiedział, czemu dobroć Neny aż tak go zaskoczyła — przecież wiedział, że jest dobrą osobą. Na tyle, na ile był w stanie wysondować to po powierzchowności ich interakcji. Wszak nigdy nie zagłębili się w poważne rozmowy, te o stanie świata i kierunku, w którym on zmierzał, ale przecież dobroć dało się też czuć z prostych gestów. Z pomocy przy powstaniu z ziemi, odprowadzeniu do łóżka, na którym miał zasiąść, aby dać sobie choć chwilę spokoju, okazję do unormowania oddechu i powstrzymania nóg przed drżeniem.
Widząc minę Neny, gdy w największych, prawdopodobnie niezrozumiałych skrótach opowiadał jej historię, natychmiast zacisnął szczęki i zmarszczył brwi. Żałował, że jej powiedział, nie powinien jej martwić, zwłaszcza, że później zapyta go jeszcze o to, czy sklep znajdował się w okolicy i będzie jej musiał powiedzieć, że tak. Nie dość, że był blisko, to znajdował się jeszcze na tej samej ulicy; bo gdzieś w zakurzonych wspomnieniach wydawało mu się, że pamiętał, iż Nena zajmowała jedno z wielu mieszkań na ulicy Pokątnej.
Dopiero gdy wyciągnęła mu różdżkę spod łóżka, westchnął ciężko, choć z ulgą. Wyciągnął dłoń przed siebie, palce zamrowiły tuż przy ich opuszkach, bo ciało i magia w nim zgromadzona pragnęły ponownego połączenia się z nie tak starą, ale już przyjaciółką. Bliźniaczą różdżką do tej, która wybrała go w sklepie Ollivandera gdy miał jedenaście lat, a następnie przez syna tegoż Ollivandera została złamana w desperackiej próbie ucieczki przed łapami londyńskiego rządu. A teraz, o ironio, znajdował się zdecydowanie bliżej jego struktur, niż by tego chciał. Niż było to rozsądne i zdrowe.
— Dziękuję — szepnął, choć brwi uniosły się do góry w wyrazie niespodziewanego zdziwienia. Miał nadzieję otrzymać różdżkę do rąk, ta trafiła na pościel obok, ale przecież nie będzie narzekał, że musi przechylić się trochę i sięgnąć po nią sam. Najważniejsze, że już nie był bezbronny. Przynajmniej w teorii.
— Sklep Blythe'a, ten jubilerski, na Pokątnej — powiedział od razu, jeszcze nie żałując, że nie ugryzł się w język. Nena, mieszkanka Londynu, zapewne znała swoją najbliższą okolicę i byłaby w stanie opracować nową, bezpieczniejszą trasę swoich miastowych podróży, tak aby omijać newralgiczny punkt, w którym — jak się okazało — lubowała się okoliczna czarna strefa. Na słowa o babsku pokiwał energicznie głową, krzywiąc się przy tym nieco, bo nie spodziewał się, choć powinien, że ten gest szarpnie jego skórą, jedna z niewielkich, zasklepionych ledwie ran otworzy się na nowo. Chyba byłby w stanie pokiwać głową na nowo, tym razem w zaprzeczeniu, ale Nena — najwyraźniej posiadając doświadczenie z niepokornymi młodzieńcami — chwyciła go za podbródek prędzej, niż by się tego spodziewał. Skoro tak, nie mógł więcej protestować, starał się tylko nie patrzeć jej w oczy.
To było odrobinę... Krępujące.
Krępująca za to nie była wiązka uzdrawiającego zaklęcia. Przyjął delikatną magię niczym podmuch świeżego powietrza w płucach wypełnionych toksyną. Choć poczucie dyskomfortu pozostało, przynajmniej mógł spokojnie oddychać, wiedząc, że żaden ruch nie otworzy na powrót małych ranek.
— Nic z tych rzeczy — zapewnił Nenę już bardziej pewnie, niemalże ochoczo, cudownie odzyskując wigor. — Jak się mnie zapytała, jak się nazywam, to jej powiedziałem, że Cronus Malfoy — wypiął nawet wklęsłą zazwyczaj pierś do przodu, wyraźnie dumny z tego fortelu. — Co prawda odpłaciła mi się tym, mówiąc, że jest Deirdre Mericourt, ale mogę ci potwierdzić z całą pewnością, że też kłamała.
Widząc minę Neny, gdy w największych, prawdopodobnie niezrozumiałych skrótach opowiadał jej historię, natychmiast zacisnął szczęki i zmarszczył brwi. Żałował, że jej powiedział, nie powinien jej martwić, zwłaszcza, że później zapyta go jeszcze o to, czy sklep znajdował się w okolicy i będzie jej musiał powiedzieć, że tak. Nie dość, że był blisko, to znajdował się jeszcze na tej samej ulicy; bo gdzieś w zakurzonych wspomnieniach wydawało mu się, że pamiętał, iż Nena zajmowała jedno z wielu mieszkań na ulicy Pokątnej.
Dopiero gdy wyciągnęła mu różdżkę spod łóżka, westchnął ciężko, choć z ulgą. Wyciągnął dłoń przed siebie, palce zamrowiły tuż przy ich opuszkach, bo ciało i magia w nim zgromadzona pragnęły ponownego połączenia się z nie tak starą, ale już przyjaciółką. Bliźniaczą różdżką do tej, która wybrała go w sklepie Ollivandera gdy miał jedenaście lat, a następnie przez syna tegoż Ollivandera została złamana w desperackiej próbie ucieczki przed łapami londyńskiego rządu. A teraz, o ironio, znajdował się zdecydowanie bliżej jego struktur, niż by tego chciał. Niż było to rozsądne i zdrowe.
— Dziękuję — szepnął, choć brwi uniosły się do góry w wyrazie niespodziewanego zdziwienia. Miał nadzieję otrzymać różdżkę do rąk, ta trafiła na pościel obok, ale przecież nie będzie narzekał, że musi przechylić się trochę i sięgnąć po nią sam. Najważniejsze, że już nie był bezbronny. Przynajmniej w teorii.
— Sklep Blythe'a, ten jubilerski, na Pokątnej — powiedział od razu, jeszcze nie żałując, że nie ugryzł się w język. Nena, mieszkanka Londynu, zapewne znała swoją najbliższą okolicę i byłaby w stanie opracować nową, bezpieczniejszą trasę swoich miastowych podróży, tak aby omijać newralgiczny punkt, w którym — jak się okazało — lubowała się okoliczna czarna strefa. Na słowa o babsku pokiwał energicznie głową, krzywiąc się przy tym nieco, bo nie spodziewał się, choć powinien, że ten gest szarpnie jego skórą, jedna z niewielkich, zasklepionych ledwie ran otworzy się na nowo. Chyba byłby w stanie pokiwać głową na nowo, tym razem w zaprzeczeniu, ale Nena — najwyraźniej posiadając doświadczenie z niepokornymi młodzieńcami — chwyciła go za podbródek prędzej, niż by się tego spodziewał. Skoro tak, nie mógł więcej protestować, starał się tylko nie patrzeć jej w oczy.
To było odrobinę... Krępujące.
Krępująca za to nie była wiązka uzdrawiającego zaklęcia. Przyjął delikatną magię niczym podmuch świeżego powietrza w płucach wypełnionych toksyną. Choć poczucie dyskomfortu pozostało, przynajmniej mógł spokojnie oddychać, wiedząc, że żaden ruch nie otworzy na powrót małych ranek.
— Nic z tych rzeczy — zapewnił Nenę już bardziej pewnie, niemalże ochoczo, cudownie odzyskując wigor. — Jak się mnie zapytała, jak się nazywam, to jej powiedziałem, że Cronus Malfoy — wypiął nawet wklęsłą zazwyczaj pierś do przodu, wyraźnie dumny z tego fortelu. — Co prawda odpłaciła mi się tym, mówiąc, że jest Deirdre Mericourt, ale mogę ci potwierdzić z całą pewnością, że też kłamała.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Kiedy różdżka ląduje na łóżku, skupienie na zadaniowości nie ustaje; spojrzenie przesuwa się z drewienka na jego twarz — czujne, skupione, niepytające. Choć powinnam zadać ich całe mnóstwo, doprecyzowywać, w końcu zerknąć przez okno i dostrzec sklep jubilerski, zacisnąć usta w wąską linię i raz na zawsze wyryć w pamięci to, co zdarzyło się za jego ścianami, wciąż się nie ruszam. I wcale nie drążę, nie waham się też kiedy dłoń z różdżką wędruje w górę, a zaklęcie oczyszczającą mgiełką odnajduje swój cel, sprawiając, że rany powoli się zasklepiają.
To instynkt czy przekonanie, że tak należy; to w końcu naiwność i niepewność, święte przekonanie o tym, że powinnam, choć brakuje w tym sensu i logiki — bo twarz Castora, nawet naznaczona krzywdą, jest znajoma, znajoma na tyle, by bez zawahania ofiarować pomoc, na końcu języka czując już słowa mówiące o herbacie, albo czymś mocniejszym, w zależności od tego, czego potrzebuje.
To musi jednak poczekać, bo kiedy potwierdza lokalizację tego parszywego miejsca, wypuszczam spomiędzy warg tylko krótkie mhmm, powoli odsuwając różdżkę, nie odsuwając jednak dłoni od jego podbródka — robię tylko krok w tył, jakbym musiała mu się bardziej przyjrzeć i ocenić na ile zagrożenie związane z ranami przeminęło.
— Lepiej? — pytam jeszcze, a brew drga w górę akompaniując uważnemu spojrzeniu — Może dam ci jeszcze jakiś eliksir? Albo zaparzę zioła? Powinieneś trochę ukoić żołądek, zwłaszcza przy tej parszywej czkawce, długo tak błądzisz? — czas na pytania w końcu nadchodzi, choć nie dręczę go już tematem tej wariatki z nożem i opaską na oku; nim jednak nadejdzie jakaś odpowiedź — tak, mięty albo daj spokój, wystarczy tylko... którą urwę machnięciem dłonią i pospiesznym krokiem do kuchni — Sprout mówi coś o Malfoyu, a ja, nie potrafiąc się pohamować, z rozbawieniem unoszę znów brwi, pozwalając sobie na parsknięcie śmiechem.
— Malfoy? No, no, masz humor — podawać się za Ministra trzeba umieć, trzeba też mieć tupet. Odsuwam w końcu dłoń z jego podbródka, wcześniej troskliwym muśnięciem gładząc skórę między brodą a policzkiem opuszkiem palca — Nie kręć się tutaj, nawet teraz, w festiwal. Mówię poważnie — bo choć beztroska usypia czujność, to tylko złudne poczucie bezpieczeństwa. Syntetyczna ulga.
— Wszędzie legitymują. Ta wariatka na pewno niewiele ma z tym wspólnego, ale może znać kogoś... — jak prawie każdy na Pokątnej — Jak będziesz wracał, skorzystasz z mojego kominka. Muszę niedługo iść do pracy....
To instynkt czy przekonanie, że tak należy; to w końcu naiwność i niepewność, święte przekonanie o tym, że powinnam, choć brakuje w tym sensu i logiki — bo twarz Castora, nawet naznaczona krzywdą, jest znajoma, znajoma na tyle, by bez zawahania ofiarować pomoc, na końcu języka czując już słowa mówiące o herbacie, albo czymś mocniejszym, w zależności od tego, czego potrzebuje.
To musi jednak poczekać, bo kiedy potwierdza lokalizację tego parszywego miejsca, wypuszczam spomiędzy warg tylko krótkie mhmm, powoli odsuwając różdżkę, nie odsuwając jednak dłoni od jego podbródka — robię tylko krok w tył, jakbym musiała mu się bardziej przyjrzeć i ocenić na ile zagrożenie związane z ranami przeminęło.
— Lepiej? — pytam jeszcze, a brew drga w górę akompaniując uważnemu spojrzeniu — Może dam ci jeszcze jakiś eliksir? Albo zaparzę zioła? Powinieneś trochę ukoić żołądek, zwłaszcza przy tej parszywej czkawce, długo tak błądzisz? — czas na pytania w końcu nadchodzi, choć nie dręczę go już tematem tej wariatki z nożem i opaską na oku; nim jednak nadejdzie jakaś odpowiedź — tak, mięty albo daj spokój, wystarczy tylko... którą urwę machnięciem dłonią i pospiesznym krokiem do kuchni — Sprout mówi coś o Malfoyu, a ja, nie potrafiąc się pohamować, z rozbawieniem unoszę znów brwi, pozwalając sobie na parsknięcie śmiechem.
— Malfoy? No, no, masz humor — podawać się za Ministra trzeba umieć, trzeba też mieć tupet. Odsuwam w końcu dłoń z jego podbródka, wcześniej troskliwym muśnięciem gładząc skórę między brodą a policzkiem opuszkiem palca — Nie kręć się tutaj, nawet teraz, w festiwal. Mówię poważnie — bo choć beztroska usypia czujność, to tylko złudne poczucie bezpieczeństwa. Syntetyczna ulga.
— Wszędzie legitymują. Ta wariatka na pewno niewiele ma z tym wspólnego, ale może znać kogoś... — jak prawie każdy na Pokątnej — Jak będziesz wracał, skorzystasz z mojego kominka. Muszę niedługo iść do pracy....
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Chyba takie spojrzenia, te niepytające, ale skupione i przepełnione uwagą, były najtrudniejsze do zniesienia. Oliver należał wszak do ludzi, którzy naturalnie potrzebowali się wytłumaczyć, z każdej niewygodnej sytuacji i przypadku. Nena jednak nie oczekiwała od niego odpowiedzi. Już nie, albo jeszcze nie, tego nie był pewien. Znosił jednak ciężar jej spojrzenia z — jak mu się wydawało — godnością, chociaż wrażliwa dusza i chłopięca duma próbowały protestować, stawać okoniem, naprzeciw nurtu życia, chwil, które uciekały mu przez palce. Na nic jednak nie zda się zaklinanie rzeczywistości, wiedział to najlepiej; musiał pozwolić Nenie być królową w jej własnym domu, przynajmniej tyle mógł uczynić, aby jakoś wynagrodzić jej to nagłe wtargnięcie.
Poza tym, w swej pomocy była po prostu... dobra. A on topił się pod taką dobrocią, podobny do kostki lodu chwyconej w ciepłe dłonie. Dlatego też postarał się nawet uśmiechnąć w momencie, w którym odsunęła się od niego, przyglądając uważnie jego twarzy. Może chciał jej trochę zaimponować, jakoś... w sposób, w który młodsi chłopcy zawsze chcieli popisać się przed starszą dziewczyną. Spójrz na moje wojenne rany, powiedziałby, gdyby miał jeszcze muskuły do prężenia, ale ugryzł się w język, odnajdując stosowną taktowność.
Do czasu wspomnienia eliksirów.
— Lepiej, ale żadnych eliksirów — odpowiedział od razu, unosząc ręce w górę w wyrazie nie tyle kapitulacji, co ognistej próby zaprzeczenia. — Na czkawkę teleportacyjną pomaga wyłącznie eliksir osłabiający zdolności magiczne, który — nie wiem, czy jesteś tego świadoma — w angielskiej klasyfikacji eliksirów i dekoktów występuje w kategorii trucizny — wypuścił z siebie na jednym wdechu, zupełnie ignorując wszelkie gesty McKinnon, która próbowała go zbyć lub zamknąć mu usta. Dla alchemika punktem honoru było korzystanie wyłącznie z eliksirów własnej roboty. Od oburzenia oferowaniem tych zrobionych przez kogoś innego rozpoczęła się jedna z jego zażyłych znajomości, która niedługo, za dwa tygodnie ledwie, runie w gruzach, przysypując go pod cieżarem wspomnień.
Teraz jednak nie ma możliwości o tym pomyśleć, przyszłość jest jeszcze nieznana. Zamiast tego skupił się na tu i teraz, na tym, że doprowadził Nenę nie tylko do uśmiechu, ale i śmiechu samego w sobie.
— No co, też jestem blondynem, a może lepszą szatę zostawiłem w praniu skrzatowi — mruknął rozbawiony, nakręcając jeden z przydługich kosmyków miodowych loków na palec, w niemalże wyzywająco, gdyby nie fakt, że zupełnie brakło mu w tym kobiecego uroku i kokieterii. Westchnieniem pożegnał jej czuły dotyk, podobny do dotyku starszej siostry. Co się z nią działo? Dawno nie sprawdzał tego, co na Wrzosowisku. Powrót na miejsce przyniosłoby mu tylko nieprzyjemne wspomnienia związane ze śmiercią matki.
Powrócił do siebie dopiero, gdy usłyszał słowa o legitymowaniu. Zacisnął lekko usta, przygotowany już do odpowiedzenia jej, że jest świadomy sytuacji. Jednakże w tym samym momencie poczuł znajome szarpnięcie w dole brzucha, coś, co nie pozwalało mu zupełnie na prędkie zebranie myśli. Otworzył szerzej oczy, rozchylił usta...
— Nena, ja chyba zaraz...
HEP!
| z/t
Poza tym, w swej pomocy była po prostu... dobra. A on topił się pod taką dobrocią, podobny do kostki lodu chwyconej w ciepłe dłonie. Dlatego też postarał się nawet uśmiechnąć w momencie, w którym odsunęła się od niego, przyglądając uważnie jego twarzy. Może chciał jej trochę zaimponować, jakoś... w sposób, w który młodsi chłopcy zawsze chcieli popisać się przed starszą dziewczyną. Spójrz na moje wojenne rany, powiedziałby, gdyby miał jeszcze muskuły do prężenia, ale ugryzł się w język, odnajdując stosowną taktowność.
Do czasu wspomnienia eliksirów.
— Lepiej, ale żadnych eliksirów — odpowiedział od razu, unosząc ręce w górę w wyrazie nie tyle kapitulacji, co ognistej próby zaprzeczenia. — Na czkawkę teleportacyjną pomaga wyłącznie eliksir osłabiający zdolności magiczne, który — nie wiem, czy jesteś tego świadoma — w angielskiej klasyfikacji eliksirów i dekoktów występuje w kategorii trucizny — wypuścił z siebie na jednym wdechu, zupełnie ignorując wszelkie gesty McKinnon, która próbowała go zbyć lub zamknąć mu usta. Dla alchemika punktem honoru było korzystanie wyłącznie z eliksirów własnej roboty. Od oburzenia oferowaniem tych zrobionych przez kogoś innego rozpoczęła się jedna z jego zażyłych znajomości, która niedługo, za dwa tygodnie ledwie, runie w gruzach, przysypując go pod cieżarem wspomnień.
Teraz jednak nie ma możliwości o tym pomyśleć, przyszłość jest jeszcze nieznana. Zamiast tego skupił się na tu i teraz, na tym, że doprowadził Nenę nie tylko do uśmiechu, ale i śmiechu samego w sobie.
— No co, też jestem blondynem, a może lepszą szatę zostawiłem w praniu skrzatowi — mruknął rozbawiony, nakręcając jeden z przydługich kosmyków miodowych loków na palec, w niemalże wyzywająco, gdyby nie fakt, że zupełnie brakło mu w tym kobiecego uroku i kokieterii. Westchnieniem pożegnał jej czuły dotyk, podobny do dotyku starszej siostry. Co się z nią działo? Dawno nie sprawdzał tego, co na Wrzosowisku. Powrót na miejsce przyniosłoby mu tylko nieprzyjemne wspomnienia związane ze śmiercią matki.
Powrócił do siebie dopiero, gdy usłyszał słowa o legitymowaniu. Zacisnął lekko usta, przygotowany już do odpowiedzenia jej, że jest świadomy sytuacji. Jednakże w tym samym momencie poczuł znajome szarpnięcie w dole brzucha, coś, co nie pozwalało mu zupełnie na prędkie zebranie myśli. Otworzył szerzej oczy, rozchylił usta...
— Nena, ja chyba zaraz...
HEP!
| z/t
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Spójrz na moje wojenne rany; spojrzałabym, zaskoczona, uśmiechnięta, odrobinę zaniepokojona, by w końcu z troską i lichym rozbawieniem pokręcić głową, pełna aprobaty wyrażając podziw wobec tych oznak bohaterstwa — lubię tak myśleć, sprowadzać to do prostego żartu, udawać, że te rany wcale a wcale nie mogłyby z faktycznej wojny pochodzić. Teraz jednak, kiedy czar powoli muska otwarte skrawki skóry sączące się krwią, sprawiając, że blade warstwy sklepiają się ze sobą i powoli goją, szczędząc jakiejkolwiek blizny, patrzę na niego z dużo większą powagą, niż obydwoje byśmy tego chcieli.
Swoboda i żart wymierzony prosto w to, co dzieje się w kraju to towary luksusowe, deficytowe, które powinny przychodzić łatwiej i częściej, w końcu świętujemy lato; ale wciąż nie opuszczają mojego gardła — do czasu kiedy Cronus Malfoy pojawia się na ustach Castora, a ja w końcu pozwalam sobie na śmiech.
Gdybym przymknęła jedno oko, a drugie zamknęła całkowicie, być może zauważyłabym cień podobieństwa; i kiedy Sprout nawija na koniec palca złociste pasmo włosów, rzeczywiście mrużę powieki i przyglądam mu się z teatralnym skupieniem.
— Mhm, dwie krople wody — z tym, że jedna z Tamizy, druga z czystych, morskich wybrzeży; podobieństwo tylko w stanie skupienia, bo choć ciężko to przyznać, Minister faktycznie — chyba — też jest człowiekiem.
— To wybitny żart, naprawdę, doceniam — zapewniam go jeszcze, w uniesionym kąciku ust potwierdzając swoje zadowolenie — Ale nie powtarzaj go za często, zwłaszcza przy wariatkach z nożem w ręku. Dobrze? — zwłaszcza w Londynie, zwłaszcza na Pokątnej, zwłaszcza przy uzbrojonych ludziach.
I prawie mówię coś jeszcze, dłonią sięgając po różdżkę by zwrócić ją w ręce prawowitego właściciela; prawie mówię o Londynie, o kominku, o tych nieszczęsnych ziołach, na które muszę przecież się uprzeć—
— Zaraz co? — dopytuję, sięgając po leżącą nieopodal torbę, do której wrzucam ostatnie dokumenty, leżące z kolei na nocnym stoliku — i w tych kilku prostych ruchach przegapiam moment, kiedy specyficzne czknięcie poprzedza kolejny, charakterystyczny dźwięk — pyknięcie świadczy o teleportacji, w tym przypadku tej nagłej i niespodziewanej, choć czającej się gdzieś na zboczu myśli.
Bez szansy na pożegnanie, za to z grymasem pomiędzy niezadowoleniem a zaniepokojeniem patrzę tylko na przestrzeń, na kawałek koca narzuconego na łóżko, na którym drobne wygniecenie jest dowodem obecności Castora.
Oby nie trafił już na psychopatkę bez oka. Ani inną Mericourt.
zt <3
Swoboda i żart wymierzony prosto w to, co dzieje się w kraju to towary luksusowe, deficytowe, które powinny przychodzić łatwiej i częściej, w końcu świętujemy lato; ale wciąż nie opuszczają mojego gardła — do czasu kiedy Cronus Malfoy pojawia się na ustach Castora, a ja w końcu pozwalam sobie na śmiech.
Gdybym przymknęła jedno oko, a drugie zamknęła całkowicie, być może zauważyłabym cień podobieństwa; i kiedy Sprout nawija na koniec palca złociste pasmo włosów, rzeczywiście mrużę powieki i przyglądam mu się z teatralnym skupieniem.
— Mhm, dwie krople wody — z tym, że jedna z Tamizy, druga z czystych, morskich wybrzeży; podobieństwo tylko w stanie skupienia, bo choć ciężko to przyznać, Minister faktycznie — chyba — też jest człowiekiem.
— To wybitny żart, naprawdę, doceniam — zapewniam go jeszcze, w uniesionym kąciku ust potwierdzając swoje zadowolenie — Ale nie powtarzaj go za często, zwłaszcza przy wariatkach z nożem w ręku. Dobrze? — zwłaszcza w Londynie, zwłaszcza na Pokątnej, zwłaszcza przy uzbrojonych ludziach.
I prawie mówię coś jeszcze, dłonią sięgając po różdżkę by zwrócić ją w ręce prawowitego właściciela; prawie mówię o Londynie, o kominku, o tych nieszczęsnych ziołach, na które muszę przecież się uprzeć—
— Zaraz co? — dopytuję, sięgając po leżącą nieopodal torbę, do której wrzucam ostatnie dokumenty, leżące z kolei na nocnym stoliku — i w tych kilku prostych ruchach przegapiam moment, kiedy specyficzne czknięcie poprzedza kolejny, charakterystyczny dźwięk — pyknięcie świadczy o teleportacji, w tym przypadku tej nagłej i niespodziewanej, choć czającej się gdzieś na zboczu myśli.
Bez szansy na pożegnanie, za to z grymasem pomiędzy niezadowoleniem a zaniepokojeniem patrzę tylko na przestrzeń, na kawałek koca narzuconego na łóżko, na którym drobne wygniecenie jest dowodem obecności Castora.
Oby nie trafił już na psychopatkę bez oka. Ani inną Mericourt.
zt <3
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Sypialnia
Szybka odpowiedź