Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire :: Pałac Zimowy
Apartamenty
AutorWiadomość
Apartamenty
Wyższe kondygnacje Pałacu Zimowego zajmuje tutejszy hotel. Za grubymi, dębowymi drzwiami mieszczą się kompleksy komnat, spośród których główną rolę pełnią duże, jasne sypialnie z szerokimi, miękkimi łóżkami oraz wszystkimi wygodami, których można spodziewać się w hotelu. Z sypialni można przejść do garderoby, a także przepastnej łazienki. Dla komfortu gości wszystkie pomieszczenia zostały wyciszone przy pomocy odpowiednich zaklęć. Zza okien sypialni, skrytych za ciężkimi zasłonami, rozciąga się widok na wiecznie białe pałacowe ogrody.
1 czerwca 1958
godzinę przed północą
godzinę przed północą
Smak alkoholu i delikatnych przystawek rozlewał się na języku w przyjemnych falach, z każdą mijającą sekundą przemieniając się jednak w coś słodszego. Triumf, osobiste zwycięstwo nad czernią demonów czającą się od dekady w kącikach oczu, tuż za granicą wzroku. Ponownie w białej sukni, tym razem jednak w zgodzie z własnym zdaniem, z własnym sercem, ale z tą samą determinacją utrzymania rodziny w glorii, niezachwianym obrazie harmonii i unii, z miłością życia (te słowa, choć prawdziwe, wciąż jeszcze brzmiały w jej głowie nierealnie, choć gotowa była sypać nimi jak z rękawa, gdyby jakiś ciekawski dziennikarz za kilka dni zdecydował się przeprowadzić z nią wywiad na temat ponownego zamążpójścia) przy boku. W towarzystwie szlachetnych, wybitnych gości, w byłej królewskiej rezydencji służącej za miejsce całej ceremonii.
Kiedyś, gdy świat prezentował się wyłącznie w czarnych barwach, mówiła sobie, że marzenia są piękne tylko w głowie lub na papierze — że głupotą byłoby przywiązywać się do nich w rzeczywistości. Ale teraz przecież żyła w swoim śnie. Najpiękniejszym z pięknych.
Ale stukanie ślubnych pantofelków niosło się po skrzydle hotelowym zbyt rytmicznie, dźwięk był zbyt czysty, by był to tylko sen. Roziskrzone spojrzenie Valerie odnalazło zielone wejrzenie małżonka, piersi uniosły się w górę w przerwanym oddechu, a na wargach rozkwitł uśmiech. Najpiękniejszy chyba, najczystszy, trzymający w sobie najwięcej dobrych i silnych emocji; przepełniony był bowiem miłością, radością, dumą, odrobiną niedowierzania, to dzieje się naprawdę. Nie trzeba było sięgać do różdżki, Valerie przecież lśniła swym zachwytem, gdyby tylko dotknąć łabędziej szyi, dłoń spotkałaby się z wyraźnym gorącem, podekscytowanym pulsem zamkniętym tuż pod jasną skórą. Nie musiała mówić nic, by samym tylko spojrzeniem mąż mógł czytać z niej absolutnie wszystko.
Wreszcie znaleźli się na najwyższym piętrze, przed jedynymi znajdującymi się tam drzwiami; małżeński apartament został im przeznaczony przede wszystkim do odpoczynku i jako miejsce, w którym mogliby przeprowadzić ewentualne naprawy, poprawy, dopasowania — czegokolwiek by potrzebowali. Ostatecznie jednak, jak to w hotelach bywa, co działo się w pokojach, pozostawało w pokojach. A dziś madame Sallow pozwoliła mężowi wyprzedzić się i otworzyć przed sobą drzwi apartamentu.
— Nie mogłam sobie wyobrazić piękniejszego dnia — melodyjny szept poniósł się po części sypialnianej, gdy Cornelius zamknął za nimi drzwi, a Valerie z gracją wynikającą z lat ćwiczeń obróciła się do niego przodem. Suknia ślubna, lśniąca od połyskujących, ozdobnych nici poruszyła się razem z nią, podobnie jak robiła to dotychczas na sali balowej. Nie mogli przecież przegapić wspólnego tańca, a śpiewaczka z przyjemnością kierowała ich wspólnymi poczynaniami tak, by wydawało się, że to mąż prowadzi ich przez zabawę. Teraz natomiast przestępowała dzielącą ich odległość pewnie, z dłonią wyciągniętą w jego kierunku, z niezachwianym uśmiechem zdobiącym twarz. — Chodź, najdroższy — ponagliła go ze słodką czułością w głosie, tak szczera, jak tylko mogła być. Po burzach, które nadciągnęły nad nich w kwietniu, stali się zdecydowanie silniejsi, ich zaufanie wzmocniło się tylko i było już jasne, że wrodzony, chłodny jak wiatr wiejący za oknem upór dzieci Shropshire nie pozwoli im na rezygnacje, że walczyć będą — o przyszłość, o miłość, o siebie. Obiecali sobie dziś, ponownie — że trwać będą jak drzewa, odwieczne, święte, te, które ukochane zostały przez czarodziejów o krwi druidów, niewzruszeni na to, co dzieje się na zewnątrz, silni swą wspólną siłą.
Ciepła, miękka dłoń Valerie odnalazła tę należącą do męża; poprowadziła ich w kierunku garderoby, w której centralne miejsce zajęte było przez duże, stojące lustro. Zatrzymawszy się przed nim, chwyciła już obie dłonie Corneliusa i samej opierając się plecami o jego klatkę piersiową, oplotła się jego rękoma, posyłając w kierunku lustra jeden ze swych rozkosznie rozmarzonych uśmiechów.
— Spójrz na nas — poprosiła go cicho, Cornelius słyszał ten rodzaj szeptu wielokrotnie; Valerie używała go tylko przy nim, tylko gdy miała pewność, że byli zupełnie sami. — Co czujesz? — choć mogła z powodzeniem obserwować jego reakcje w lustrze, zdecydowała się jednak zadrzeć głowę do góry, jasne loki rozsypane na szacie ślubnej Corneliusa kontrastowały z jej kolorem, splatając się niemal ze wzorami, które kazał na niej wyszyć.
Prezentowali się dumnie; para czarodziejów z sukcesami i rozpoznawalnym nazwiskiem, znaczący coś w swych dziedzinach. Srebrno, czy też złotouści, czekający cierpliwie na swe sukcesy, oddający się ciężkiej pracy, by nie osiadać na laurach, by iść dalej, by przynieść chlubę nie tylko sobie, ale także rodzinie.
A do idealności tego obrazka brakowało jeszcze jednego elementu.
Lecz noce takie jak te, noc znacząca trzydziestą rocznicę urodzin Valerie Sallow, przy pełni księżyca pozytywnie działającą na wiele dziedzin czarodziejskiego życia, były idealnymi okazjami do spełniania nie tylko zwykłych marzeń; także tych, z którymi silnie wiązały się obowiązki i oczekiwania, tak przecież przyjemne do wykonania.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pił niewiele, czujnie rozglądając się wśród gości i omiatając bacznym wzrokiem eleganckie stoły. Dwa tuziny butelek szampana od lorda Traversa spadły mu jak z nieba, ceny wytrawnych trunków były niebotyczne - a zaproszonym arystokratom nie mógł przecież zaserwować nic gorszego. Oszczędnie moczył usta w alkoholu, uśmiechając się promiennie i sprawiając wrażenie przyjemnie rozluźnionego, nawet własny ślub był wszak grą na scenie. Miał całe życie, by dobrze bawić się z Valerie, może nawet by się z nią upić - choć niechętnie spuszczał gardę i oddawał kontrolę, nawet przy narzeczonej żonie. Okazji, by zrobić dobre wrażenie przed możnymi tego świata - miał niewiele, musiał kuć żelazo póki gorące. Nie czuł, że mięśnie policzków bolą od ciągłego uśmiechu, wyćwiczył w końcu podobne gesty - a rozluźnił się odrobinę dopiero wtedy, gdy zobaczył szczery uśmiech nestora Juliusa Avery. I potem, gdy widział rumieńce na twarzach gości wychodzących ze skrzydła zachodniego, gdy portret Sealha doniósł mu, że doskonale się bawili. Odetchnął z ulgą - zabawa mogła się wydawać... kontrowersyjna, ale chodziło w końcu o to, by zrobić wrażenie, by wszyscy mieli o czym rozmawiać, by uroczystość zapadła gościom w pamięć, by wesele państwa Sallow nie było jednym z miałkich, podobnych do siebie ślubów. A nie mając błękitnej krwi i mając ograniczony budżet, mieli w końcu wyżej ustawioną poprzeczkę niż wiele z bawiących się tutaj par.
Niczym mistrz marionetek, Cornelius chciał kontrolować każdy aspekt dzisiejszego wieczoru, od dekoracji i zabawy, po potrawy i ceremonię. Gabinet cieni - Dirk, służba, portret przodka - donosił mu w trakcie wieczoru, że wszystko idzie zgodnie z planem, a uczucie triumfu coraz śmielej kiełkowało w sercu. Satysfakcja była nawet pełniejsza niż podczas kwietniowej ceremonii, której podniosły nastrój został nadszarpnięty poprzez pewien niespodziewany zwrot wydarzeń i prymitywne okrzyki tłuszczy. Dzisiaj wszystko szło jak z płatka.
Valerie błyszczała, jasne włosy lśniły, uśmiech wydawał się jeszcze promienniejszy niż zwykle. Taka była jej rola, brylować podczas dzisiejszej uroczystości, choć Cornelius miał wrażenie, że za blaskiem żony kryje się coś jeszcze, coś głębszego i prawdziwszego. Jej oczy zdawały się jaśniejsze odkąd złożyli sobie przysięgę, a wstęga splotła ich ze sobą, głowę nosiła jakoś wyżej, jakby ciężar poprzedniego małżeństwa wreszcie spadł z jej barków.
Prowadząc żonę pod ramię do prywatnego apartamentu czuł swego rodzaju ulgę, że część oficjalna wieczoru dobiegła końca, że wreszcie możeodpuścić. Czuł, że coś się skończyło.
Zaczynał za to życie z osobą, której zdradził wszystkie swoje tajemnice, małżeństwo, które aranżował sam i które było podszyte niespodziewanym (lub do niedawna staranie wypieranym), szczerym uczuciem. Nie spodziewał się, że wszystko ułoży się tak doskonale - a dzisiejszej nocy przyszłość wydawała się malować w jasnych barwach, smakować równie triumfalnie jak cały wieczór. Pełne uznania spojrzenie ojca, nie tylko lordowie Avery, ale i arystokraci z całej Anglii na własnym ślubie, oszałamiające przepychem wnętrza Pałacu Zimowego. W ciągu roku krwawej wojny Cornelius Sallow zdołał sięgnąć gwiazd i na powrót wprowadzić Sallowów do angielskich elit - a sukces uzależniał, skłaniał do snucia kolejnych planów.
Dom w Shropshire, piękne sprawozdanie dla prasy, koncerty żony w całym kraju, potomstwo.
-Wszystko się udało. - przyznał, gdy skomplementowała dzisiejszy wieczór. Wciąż był myślami wśród gości, ale uśmiechnął się łagodnie i skupił na teraźniejszości, gdy zaryglował drzwi, a Valerie okręciła się przed nim w swojej pięknej sukni.
Chciałby zapamiętać ją taką, na zawsze. Szczęśliwą, promienną, zapatrzoną w niego. Gdzieś w głębi duszy lękał się, że czas zmyje ten entuzjazm i tą miłość - pamiętał chłód, jaki zakradał się między niego i matkę jego pierwszego dziecka, a później między niego i pierwszą narzeczoną. Nie chciał pamiętać, chciał sobie wmawiać, że teraz jest inaczej, ale nie zapominał przecież niczego, nigdy. Od wspomnień nie dało się uciec, a żadna blizna nie znikała. Sallowowie chełpili się wszak pamiętliwością, przejmując nieufność po panach Shropshire.
Zamrugał, przełknął ślinę. Nie będzie zamartwiać się tym, co będzie, nie dzisiaj.
Pozwolił żonie pociągnąć się przed lustro, wtulił nos w jej złote loki.
-Wszystkiego najlepszego, najdroższa. - emfaza na ślubną część wieczoru przyćmiła nieco celebrację urodzin Valerie, uczczonych jedynie jednym z toastów, ale teraz, na osobności, chciał jej przypomnieć, że pamiętał.
Zerknął w lustro, wzrok skupiając głównie na żonie. Nie lubił patrzeć na samego siebie.
-Triumf. - odpowiedział bez namysłu. -A ty? - dopytał kurtuazyjnie, choć wiedział, że i ona czuła to samo, Valerie łatwo było czytać, nawet bez pomocy magii.
Na powrót splótł ich dłonie i tym razem to on pociągnął ją wgłąb pokoju, odciągając od lustra. Usiadł na łóżku, oparł łokcie na miękkim materacu.
-Zdejmij ją dla mnie. - poprosił, spoglądając na Valerie przeciągłym spojrzeniem. Zwykle to on prowadził narzeczoną w pościel, lubił kontrolę i dominację w każdej sferze życia, ale dzisiaj było inaczej. Dzisiaj był zmęczony, dzisiaj przysiągł jej zaufanie - dzisiaj mógłby oddać jej inicjatywę.
Niczym mistrz marionetek, Cornelius chciał kontrolować każdy aspekt dzisiejszego wieczoru, od dekoracji i zabawy, po potrawy i ceremonię. Gabinet cieni - Dirk, służba, portret przodka - donosił mu w trakcie wieczoru, że wszystko idzie zgodnie z planem, a uczucie triumfu coraz śmielej kiełkowało w sercu. Satysfakcja była nawet pełniejsza niż podczas kwietniowej ceremonii, której podniosły nastrój został nadszarpnięty poprzez pewien niespodziewany zwrot wydarzeń i prymitywne okrzyki tłuszczy. Dzisiaj wszystko szło jak z płatka.
Valerie błyszczała, jasne włosy lśniły, uśmiech wydawał się jeszcze promienniejszy niż zwykle. Taka była jej rola, brylować podczas dzisiejszej uroczystości, choć Cornelius miał wrażenie, że za blaskiem żony kryje się coś jeszcze, coś głębszego i prawdziwszego. Jej oczy zdawały się jaśniejsze odkąd złożyli sobie przysięgę, a wstęga splotła ich ze sobą, głowę nosiła jakoś wyżej, jakby ciężar poprzedniego małżeństwa wreszcie spadł z jej barków.
Prowadząc żonę pod ramię do prywatnego apartamentu czuł swego rodzaju ulgę, że część oficjalna wieczoru dobiegła końca, że wreszcie możeodpuścić. Czuł, że coś się skończyło.
Zaczynał za to życie z osobą, której zdradził wszystkie swoje tajemnice, małżeństwo, które aranżował sam i które było podszyte niespodziewanym (lub do niedawna staranie wypieranym), szczerym uczuciem. Nie spodziewał się, że wszystko ułoży się tak doskonale - a dzisiejszej nocy przyszłość wydawała się malować w jasnych barwach, smakować równie triumfalnie jak cały wieczór. Pełne uznania spojrzenie ojca, nie tylko lordowie Avery, ale i arystokraci z całej Anglii na własnym ślubie, oszałamiające przepychem wnętrza Pałacu Zimowego. W ciągu roku krwawej wojny Cornelius Sallow zdołał sięgnąć gwiazd i na powrót wprowadzić Sallowów do angielskich elit - a sukces uzależniał, skłaniał do snucia kolejnych planów.
Dom w Shropshire, piękne sprawozdanie dla prasy, koncerty żony w całym kraju, potomstwo.
-Wszystko się udało. - przyznał, gdy skomplementowała dzisiejszy wieczór. Wciąż był myślami wśród gości, ale uśmiechnął się łagodnie i skupił na teraźniejszości, gdy zaryglował drzwi, a Valerie okręciła się przed nim w swojej pięknej sukni.
Chciałby zapamiętać ją taką, na zawsze. Szczęśliwą, promienną, zapatrzoną w niego. Gdzieś w głębi duszy lękał się, że czas zmyje ten entuzjazm i tą miłość - pamiętał chłód, jaki zakradał się między niego i matkę jego pierwszego dziecka, a później między niego i pierwszą narzeczoną. Nie chciał pamiętać, chciał sobie wmawiać, że teraz jest inaczej, ale nie zapominał przecież niczego, nigdy. Od wspomnień nie dało się uciec, a żadna blizna nie znikała. Sallowowie chełpili się wszak pamiętliwością, przejmując nieufność po panach Shropshire.
Zamrugał, przełknął ślinę. Nie będzie zamartwiać się tym, co będzie, nie dzisiaj.
Pozwolił żonie pociągnąć się przed lustro, wtulił nos w jej złote loki.
-Wszystkiego najlepszego, najdroższa. - emfaza na ślubną część wieczoru przyćmiła nieco celebrację urodzin Valerie, uczczonych jedynie jednym z toastów, ale teraz, na osobności, chciał jej przypomnieć, że pamiętał.
Zerknął w lustro, wzrok skupiając głównie na żonie. Nie lubił patrzeć na samego siebie.
-Triumf. - odpowiedział bez namysłu. -A ty? - dopytał kurtuazyjnie, choć wiedział, że i ona czuła to samo, Valerie łatwo było czytać, nawet bez pomocy magii.
Na powrót splótł ich dłonie i tym razem to on pociągnął ją wgłąb pokoju, odciągając od lustra. Usiadł na łóżku, oparł łokcie na miękkim materacu.
-Zdejmij ją dla mnie. - poprosił, spoglądając na Valerie przeciągłym spojrzeniem. Zwykle to on prowadził narzeczoną w pościel, lubił kontrolę i dominację w każdej sferze życia, ale dzisiaj było inaczej. Dzisiaj był zmęczony, dzisiaj przysiągł jej zaufanie - dzisiaj mógłby oddać jej inicjatywę.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Valerie nie nalegała. Wolała, by jej mąż pozostał tej nocy bardziej trzeźwy niż nietrzeźwy. Wspomnienia pierwszokwietniowej nocy i efektów jego upojenia (chciała wierzyć, że to wyłącznie to, nic więcej) wciąż dźwięczały jej w duszy, choć z każdym dniem śpiewaczka starała się uspokajać swoje myśli, wyciszać echo bolesnych słów, ostrzy, które poleciały przecież we wszystkich kierunkach, pozostawiając ich tamtej nocy zupełnie pokiereszowanych, głodnych uwagi, potrzebujących jakiegoś balsamu, czy też może bandażów, potrzebujących naprawy; wtedy idealnym spoiwem okazała się cielesna bliskość, choć żadne z nich nie było jeszcze stuprocentowo pewne, z czym wiązało się tamto zbliżenie. Istotnym było tylko to, że odniosło oczekiwany skutek — stanęli dziś w weselnym kręgu, dumni, zawzięci, wśród mroźnego krajobrazu Pałacu Zimowego rozgrzani jak nigdy. I choć wtedy, jeszcze w kwietniu mogła mieć wątpliwości — ich ziarna poczęły kiełkować, gdy wysyczał w jej własnym salonie, że wybór był tylko iluzją, że nie mogła nie przyjąć zaręczyn — blondynka wyrywała je z ziemi z uporem typowym dla chłodnego wychowania dzieci Shropshire. Dziś nie pozostało po nich śladu. Ostatnie miesiące zbliżyły ich do siebie jeszcze mocniej, splątały wszystkimi tajemnicami, węzłami przeznaczenia, nie było odwrotu, bo tegoż odwrotu nie potrzebowali. Cornelius nie lubił się do tego przyznawać, przez co nie robił tego często (wtedy udało się jej to wyprosić), ale była pewna, że kochał ją równie mocno, co ona jego. Sama nie szczędziła mu przecież wszystkich oznak czułości, zasypując go w prywatności ich domów, już niedługo przeniosą się przecież do tego w Chelsea, zamieszkają w trójkę — Cornelius, Valerie i Hersilia Sallow. Ograniczenia przychodziły wraz z opuszczeniem progów domu, wtedy była dla swego męża idealną towarzyszką, dopełnieniem obrazu, który kreował w zbiorowej świadomości. Tam, gdzie politykom brakowało tej kobiecej łagodności, wyrozumiałości i emocjonalności, tam przecież wstępowały ich żony — wchodząc w typową dla kobiet rolę Valerie czuła się przecież jak ryba w wodzie, a gdy uderzała ją świadomość, że działają wspólnie dla dobra ich rodziny... Wtedy nic nie mogło ich powstrzymać, prawda?
Do pełni szczęścia brakowało jeszcze tylko dwóch obrazków. Pierwszym z nich było jasno, choć najpewniej ciemnowłose zawiniątko w jej ramionach. Obiecał jej, że gdy da mu syna, nie będzie musiała już nigdy czuć się zazdrosną. Łapała się na tym, że za każdym razem, gdy odwiedzała (od dziś także jej) dom w Chelsea, jej oczy same z siebie zwracały się ku zielonemu gobelinowi. A wraz z każdym mijającym miesiącem, teraz były już dwa, w których trakcie nie krwawiła, pomimo odpowiedniej diety i ćwiczeń, które miały utrzymać jej zdrowie w ryzach, w odpowiednim kształcie, coraz mocniej czuła obejmujące ją w ramionach przeczucie, że już całkiem niedługo odnajdą kogoś, komu zlecą dotkanie kolejnych linii. Jedną, odchodzącą od Valerie do Corneliusa i drugą, wspólną. Łączącą ich z dziedzicem, wyczekiwanym przez Tiberiusa i Dianthe Sallow wnukiem.
Gdyby przed nimi, zamiast zwykłego lustra, pojawiło się magiczne zwierciadło — na przykład takie przepowiadające przyszłość — była pewna, że pokazałoby właśnie uzupełniony, kompletny obraz gobelinu.
Z rozmyślań wyrwał ją ciepły oddech, Cornelius wtulający nos w jej włosy. Uwielbiała jego subtelność, zaskakująco cichy jak na Sallowa sposób, w który okazywał swą delikatność, emocje. Coś w tym geście zawsze sprawiało, że czuła się niezwykle wręcz lekko, chciała śmiać się niczym podlotek, pijana własnym szczęściem.
— Otrzymałam dziś jeden z najpiękniejszych prezentów w moim całym życiu — odpowiedziała śpiewnie, choć cicho. Nie doprecyzowała, o co chodziło. Może o ślubną suknię, może o obrączkę, może o cały ten dzień, a może o niego. Przymknęła na moment oczy, skupiając się na tembrze jego głosu, zawsze, gdy znajdował się tak blisko, gdy szeptał jej do ucha, walczyła z ciepłymi dreszczami, które pragnęły spłynąć wartko w dół jej pleców, oblać gorącem całe ciało. — Triumf — powtórzyła za nim, nie udając zaskoczonej tym, że odgadł jej uczucia, albo nawet sczytał je przy pomocy magii. Nie miało to dzisiaj — ani nigdy, po prawdzie — wielkiego znaczenia. Obiecała mu, że nie będzie przed nim ukrywać własnych emocji, chciała trzymać się tego postanowienia najmocniej, jak tylko mogła. — Ale też... ekscytację? — dodała po chwili, przekrzywiając lekko głowę w bok; otworzyła oczy i spojrzała wprost w zielone tęczówki męża. — Otwieramy razem drzwi do zupełnie innego świata.
Valerie wierzyła, że będzie inny. Już raz była mężatką, ale to, co przygotował dla niej w Berlinie Franz, nie było małżeństwem, było niewolnictwem i piekłem na ziemi. Wiedziała, że Cornelius będzie ją traktował lepiej, że wreszcie spełni się jej sen o pełnej, szczęśliwej (na ile może być szczęśliwy czarodziej w trakcie wojny) rodzinie. To Cornelius mógł być delikatnie niepewny najbliższej przyszłości — w końcu to jego pierwszy ożenek.
Jednakże nawet ta niepewność nie strąciła go ze ścieżki pewności, którą podążał przez całe swoje życie. Pozwoliła mu spleść ich palce razem, poprowadzić się znów do łóżka, zupełnie tak, jak lubił, jak nauczył także i ją. W jego odrobinę nonszalanckiej, wygodnej pozycji, szacie szytej na miarę, ozdobionej złotymi wzorami, tym przeciągłym spojrzeniem... Nie musiał jej długo przekonywać.
— Zakładając ją dla ciebie, myślałam, że sam sięgniesz po przyjemność pozbawienia mnie jej — w ściszonym, drżącym od gorąca, które rozlewało się powoli po jej ciele głosie, brzmiał dzwonek rozbawienia; pewne rzeczy były dla mężczyzn świętością, tę lekcję wyniosła z ich kwietniowej kłótni. Jednak żona powinna słuchać męża, wypełniać jego wolę. A ta, dziś była szczególnie słodka. Jak miód, który scałowywał z jej ust, gdy odwiedził ją pewnej nocy, już po wieczornej toalecie.
Stanęła przed nim, nie dalej niż o krok od łóżka. Wysportowanie pomogło jej bez trudu odnaleźć zamek skryty na plecach sukni, który ustąpił po kilku manewrach. Nie rozpoczęła jednak ściągania sukni od góry, od najprostszego i najszybszego wyjścia. Wyciągnęła nogę do przodu, biały pantofelek spadł z jej stopy, którą oparła na łóżku przy prawym udzie Corneliusa. Nachyliwszy się do przodu, nie odrywała spojrzenia od jego jadowicie zielonych tęczówek, gdy dłonie robiły swoje. Podwijawszy kolejne partie białego materiału odsłaniały równie białą, niemal zlewającą się z jasnością skóry Valerie pończochę, podtrzymywaną jedwabną podwiązką. Nie zostało wiele, aż odsłoniłaby — leniwym, niemal wyzywającym Corneliusa na pojedynek cierpliwości ruchem — także dobrze poznaną przez niego biel swego uda.
— W ten sposób, mój miły?
Do pełni szczęścia brakowało jeszcze tylko dwóch obrazków. Pierwszym z nich było jasno, choć najpewniej ciemnowłose zawiniątko w jej ramionach. Obiecał jej, że gdy da mu syna, nie będzie musiała już nigdy czuć się zazdrosną. Łapała się na tym, że za każdym razem, gdy odwiedzała (od dziś także jej) dom w Chelsea, jej oczy same z siebie zwracały się ku zielonemu gobelinowi. A wraz z każdym mijającym miesiącem, teraz były już dwa, w których trakcie nie krwawiła, pomimo odpowiedniej diety i ćwiczeń, które miały utrzymać jej zdrowie w ryzach, w odpowiednim kształcie, coraz mocniej czuła obejmujące ją w ramionach przeczucie, że już całkiem niedługo odnajdą kogoś, komu zlecą dotkanie kolejnych linii. Jedną, odchodzącą od Valerie do Corneliusa i drugą, wspólną. Łączącą ich z dziedzicem, wyczekiwanym przez Tiberiusa i Dianthe Sallow wnukiem.
Gdyby przed nimi, zamiast zwykłego lustra, pojawiło się magiczne zwierciadło — na przykład takie przepowiadające przyszłość — była pewna, że pokazałoby właśnie uzupełniony, kompletny obraz gobelinu.
Z rozmyślań wyrwał ją ciepły oddech, Cornelius wtulający nos w jej włosy. Uwielbiała jego subtelność, zaskakująco cichy jak na Sallowa sposób, w który okazywał swą delikatność, emocje. Coś w tym geście zawsze sprawiało, że czuła się niezwykle wręcz lekko, chciała śmiać się niczym podlotek, pijana własnym szczęściem.
— Otrzymałam dziś jeden z najpiękniejszych prezentów w moim całym życiu — odpowiedziała śpiewnie, choć cicho. Nie doprecyzowała, o co chodziło. Może o ślubną suknię, może o obrączkę, może o cały ten dzień, a może o niego. Przymknęła na moment oczy, skupiając się na tembrze jego głosu, zawsze, gdy znajdował się tak blisko, gdy szeptał jej do ucha, walczyła z ciepłymi dreszczami, które pragnęły spłynąć wartko w dół jej pleców, oblać gorącem całe ciało. — Triumf — powtórzyła za nim, nie udając zaskoczonej tym, że odgadł jej uczucia, albo nawet sczytał je przy pomocy magii. Nie miało to dzisiaj — ani nigdy, po prawdzie — wielkiego znaczenia. Obiecała mu, że nie będzie przed nim ukrywać własnych emocji, chciała trzymać się tego postanowienia najmocniej, jak tylko mogła. — Ale też... ekscytację? — dodała po chwili, przekrzywiając lekko głowę w bok; otworzyła oczy i spojrzała wprost w zielone tęczówki męża. — Otwieramy razem drzwi do zupełnie innego świata.
Valerie wierzyła, że będzie inny. Już raz była mężatką, ale to, co przygotował dla niej w Berlinie Franz, nie było małżeństwem, było niewolnictwem i piekłem na ziemi. Wiedziała, że Cornelius będzie ją traktował lepiej, że wreszcie spełni się jej sen o pełnej, szczęśliwej (na ile może być szczęśliwy czarodziej w trakcie wojny) rodzinie. To Cornelius mógł być delikatnie niepewny najbliższej przyszłości — w końcu to jego pierwszy ożenek.
Jednakże nawet ta niepewność nie strąciła go ze ścieżki pewności, którą podążał przez całe swoje życie. Pozwoliła mu spleść ich palce razem, poprowadzić się znów do łóżka, zupełnie tak, jak lubił, jak nauczył także i ją. W jego odrobinę nonszalanckiej, wygodnej pozycji, szacie szytej na miarę, ozdobionej złotymi wzorami, tym przeciągłym spojrzeniem... Nie musiał jej długo przekonywać.
— Zakładając ją dla ciebie, myślałam, że sam sięgniesz po przyjemność pozbawienia mnie jej — w ściszonym, drżącym od gorąca, które rozlewało się powoli po jej ciele głosie, brzmiał dzwonek rozbawienia; pewne rzeczy były dla mężczyzn świętością, tę lekcję wyniosła z ich kwietniowej kłótni. Jednak żona powinna słuchać męża, wypełniać jego wolę. A ta, dziś była szczególnie słodka. Jak miód, który scałowywał z jej ust, gdy odwiedził ją pewnej nocy, już po wieczornej toalecie.
Stanęła przed nim, nie dalej niż o krok od łóżka. Wysportowanie pomogło jej bez trudu odnaleźć zamek skryty na plecach sukni, który ustąpił po kilku manewrach. Nie rozpoczęła jednak ściągania sukni od góry, od najprostszego i najszybszego wyjścia. Wyciągnęła nogę do przodu, biały pantofelek spadł z jej stopy, którą oparła na łóżku przy prawym udzie Corneliusa. Nachyliwszy się do przodu, nie odrywała spojrzenia od jego jadowicie zielonych tęczówek, gdy dłonie robiły swoje. Podwijawszy kolejne partie białego materiału odsłaniały równie białą, niemal zlewającą się z jasnością skóry Valerie pończochę, podtrzymywaną jedwabną podwiązką. Nie zostało wiele, aż odsłoniłaby — leniwym, niemal wyzywającym Corneliusa na pojedynek cierpliwości ruchem — także dobrze poznaną przez niego biel swego uda.
— W ten sposób, mój miły?
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Choć uważali się - przynajmniej on - za osoby powściągliwe, to cielesna bliskość była zadziwiającym spoiwem dla trudności w ich relacji, zastępstwem za słowa, których Cornelius nie mógł nie chciał wypowiedzieć. To bliskością znęciła go zresztą w Niemczech, zagrzała do działania - wtedy brał jej gesty za prowokację i może faktycznie nią były, świadomie lub nieświadomie rozniecając jego niechęć wobec Kruegera. Brali ślub zgodnie z obrzędami przodków i Sallowowi przemknęło przez myśl, że w dawnych czasach Sallowowie zdobywali swoje żony i że podążył w ich ślady. Shropshire nie było Londynem, panowie Avery nie byli subtelnymi politykami, siła potrafiła tutaj osiągnąć więcej od wyrafinowanych układów i aranżacji. Może nie zatłukł Kruegera własnoręcznie, może nie porwał Valerie jak w sagach o rodzinnych wendettach, ale czyż nie użył swojego prawdziwego atutu, siły, którą władali tylko nieliczni? To legilimencja ośmieliła go do wynajęcia tamtych bandytów, to legilimencja utwierdziła go w przekonaniu, że nikt się nigdy nie dowie, że mordercy zapomną o własnych czynach.
Valerie też zdawała się zapomnieć o jego błędach, tak jakby uspokoił ją skutecznie - decydując się na wyznanie miłości miast zaklęcia usuwającego pamięć. Łapał się jednak na myśli, że żona wie o nim najwięcej na świecie - że łączące ich zaufanie jest być może jeszcze potężniejsze niż dwa proste słowa o kochaniu. Nie obnażał się w końcu przed nikim, a Valerie miała w rękach jego reputację, jego najskrytszy sekret.
-Jakie były piękniejsze? - wymruczał, odgarniając jasne włosy, by złożyć lekki pocałunek na szyinarzeczonej żony. Uwielbiał perfumy, którymi skrapiała skórę, choć niestety przestały mu się kojarzyć erotycznie odkąd spiskała się nimi mała Hersilia. Na szczęście, jasna skóra Valerie nadal pulsowała ciepłem, a złote włosy nęciły wzrok.
-Drzwi do przyszłości. - przytaknął. Przyszłości, w której rodzina Sallow wyszła z cienia po finansowych kłopotach i osobistych nieszczęściach, w której nie grali już drugich skrzypiec. Przyszłości ich dwojga, w której mogli sobie pozwolić na bliskość i rodzaj szczęścia. Może najpiękniejszy rodzaj szczęścia - bowiem sami je wybrali (pomimo tego, co mówił Valerie w gniewie), sami na nie zapracowali, sami doświadczyli wreszcie ciężaru własnych błędów i dzięki temu mogli docenić lekkość nowej, odpowiedniej relacji. Związanej nie tylko pożądaniem, a wspólnymi celami i wartościami.
-Wolę popatrzeć. - kąciki ust drgnęły w rozbawionym, niemalże figlarnym uśmiechu. Kilka(naście) lat temu miał więcej kompleksów i gorliwości, dziś wiedział już, kiedy może sobie pozwolić na zasłużony odpoczynek. Kurtyna opadła, reżyser dzisiejszego dnia klapnął na pościel, rozpiął niecierpliwie kilka pierwszych guziczków od koszuli - chciał zaczerpnąć oddechu, a było gorąco.
Patrzył, w niecierpliwym skupieniu. Uśmiech nadal błąkał się na wargach, ale zielone spojrzenie - zwykle tak czujne, tak przenikliwe - zamgliło się w oczekiwaniu na nadchodzącą przyjemność, choć ostro spoglądało na opadające warstwy materiału.
-Szybciej. - poprosił chrapliwym szeptem, widząc spowolnione ruchy, wyczuwając prowokację - a przecież nie mogli dominować obydwoje, chyba chciał dostosować tempo do siebie. Usiadł nieco bardziej prosto, podpierając się na łokciach - wystarczyłoby wyciągnąć rękę, a mógłby przyciągnąć do siebie Valerie, ale nie uczynił tego, jeszcze nie.
Valerie też zdawała się zapomnieć o jego błędach, tak jakby uspokoił ją skutecznie - decydując się na wyznanie miłości miast zaklęcia usuwającego pamięć. Łapał się jednak na myśli, że żona wie o nim najwięcej na świecie - że łączące ich zaufanie jest być może jeszcze potężniejsze niż dwa proste słowa o kochaniu. Nie obnażał się w końcu przed nikim, a Valerie miała w rękach jego reputację, jego najskrytszy sekret.
-Jakie były piękniejsze? - wymruczał, odgarniając jasne włosy, by złożyć lekki pocałunek na szyi
-Drzwi do przyszłości. - przytaknął. Przyszłości, w której rodzina Sallow wyszła z cienia po finansowych kłopotach i osobistych nieszczęściach, w której nie grali już drugich skrzypiec. Przyszłości ich dwojga, w której mogli sobie pozwolić na bliskość i rodzaj szczęścia. Może najpiękniejszy rodzaj szczęścia - bowiem sami je wybrali (pomimo tego, co mówił Valerie w gniewie), sami na nie zapracowali, sami doświadczyli wreszcie ciężaru własnych błędów i dzięki temu mogli docenić lekkość nowej, odpowiedniej relacji. Związanej nie tylko pożądaniem, a wspólnymi celami i wartościami.
-Wolę popatrzeć. - kąciki ust drgnęły w rozbawionym, niemalże figlarnym uśmiechu. Kilka(naście) lat temu miał więcej kompleksów i gorliwości, dziś wiedział już, kiedy może sobie pozwolić na zasłużony odpoczynek. Kurtyna opadła, reżyser dzisiejszego dnia klapnął na pościel, rozpiął niecierpliwie kilka pierwszych guziczków od koszuli - chciał zaczerpnąć oddechu, a było gorąco.
Patrzył, w niecierpliwym skupieniu. Uśmiech nadal błąkał się na wargach, ale zielone spojrzenie - zwykle tak czujne, tak przenikliwe - zamgliło się w oczekiwaniu na nadchodzącą przyjemność, choć ostro spoglądało na opadające warstwy materiału.
-Szybciej. - poprosił chrapliwym szeptem, widząc spowolnione ruchy, wyczuwając prowokację - a przecież nie mogli dominować obydwoje, chyba chciał dostosować tempo do siebie. Usiadł nieco bardziej prosto, podpierając się na łokciach - wystarczyłoby wyciągnąć rękę, a mógłby przyciągnąć do siebie Valerie, ale nie uczynił tego, jeszcze nie.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czyż nie było tak, że wspólnie wiedzieli o sobie najwięcej na świecie? Największym okazem ich wspólnego zaufania, uczucia, które toczyło dwie dusze, które poprowadziło ich do wyznaczonego kwiatami kręgu ślubnego, było przecież to, że złożyli sobie wzajemnie największe tajemnice; każde z nich było powiernikiem sekretu, który mógł zniszczyć drugie, doprowadzić do ich upadku. Nie cenili sobie w życiu niczego (poza rodziną) bardziej niż pozycji i wynikającej z niej władzy. I to zaufanie właśnie — że żadne z nich nie użyje tego sekretu nigdy, a w szczególności, by nie pogrążyć drugiego, że byli w stanie posunąć się do granic własnych możliwości, może nawet przesunąć je, tylko po to by utrzymać rodzinę w bezpieczeństwie, jedności.
Nie mieli przecież dwudziestu lat, byli dojrzałymi ludźmi. A dojrzała miłość (Valerie mówiła o niej otwarcie, wreszcie zmuszając także i Corneliusa, choć wystarczał jej także cielesny sposób wyznawania afekcji, ich własny, wyrobiony język miłości) wymagała od nich trzymania nerwów na wodzy, poświęceń, na które byli przecież przygotowani, ich krew w oczach angielskiej socjety miała zdawać się już wystudzona, pełna przedwiecznej gracji i stanowczości, z której zasłynęli druidzi z Anglesey i ich branki. Ktoś mógł powiedzieć, że państwo Sallow byli ludźmi wyrachowanymi i miałby rację; ale zupełnie przestrzeliłby naturę ich relacji, przegapiając ogień, który nie przygasał nawet na chwilę.
Ogień, który liznął skóry szyi Valerie w tym samym momencie, w którym wargi męża naznaczyły ją delikatną pieszczotą. Cornelius mógł poczuć jak mięśnie żony napinają się na moment, w gorącym impulsie, by później rozluźnić się zupełnie, przez chwilę wydawało się, że był jedynym, co trzymało ją w pionie i na równych nogach; Pani Sallow uśmiechnęła się do swego wybranka w lustrze, wargi zamrowiły znajomo, niewiele trzeba było, by znów rozniecić w niej ogień. Kochała go przecież całą sobą.
— Wierzę, że piękniejsze jeszcze przyjdą — odparła wymijająco; przez moment chciała powiedzieć, że narodziny Hersilii były właśnie tym piękniejszym z prezentów, w ostatniej chwili uznając, że wartościowanie tak ważnych chwil byłoby krzywdzące zarówno dla ich córki, jak i męża. Odpowiedź zatem mogła wydawać się Corneliusowi niewystarczająca, jakby Valerie pragnęła coś przed nim ukryć, ale była zaledwie wstępem do tego, co powie mu już w pościeli, gdy łapać będą urywane oddechy.
Teraz pozwoliła mu odpocząć. Zaczepne, figlarne spojrzenie zogniskowało się w jadowicie zielonych tęczówkach oczu polityka, któremu zaczęło dłużyć się oczekiwanie, ponaglił ją ochrypłym tonem, doskonale wiedząc, że był to jeden z tonów, które w nim szczególnie uwielbiała. Złotousty Sallow potrafił w końcu manipulować swoim tonem, a wrażliwa na wszystkie melodie śpiewaczka nie mogła oprzeć się tej sztuczce, choćby próbowała. Za bardzo kochała tego człowieka, choć jeszcze w lutym zwierzała się z tego uczucia przyjaciółce, zaznaczając, że dorosła kobieta nie powinna zakochiwać się tak prędko.
Tej nocy, podobnie jak przez ostatnie miesiące czas był dla nich sprzymierzeńcem. Świadomi jego ulotności czerpali z niego garściami, tak i Valerie, odpowiadając na życzenie swego ślubnego, nachyliła się nad nim. Kurtyna jasnych włosów odgrodziła ich na moment od świata, jedna z dłoni śpiewaczki przesunęła się po policzku mężczyzny, znajome igiełki zarostu zakuły delikatną skórę, ale na jej wargach wciąż tkwił rozmarzony uśmiech. Nawet teraz, choć towarzyszyło im raczej kameralne, klimatyczne oświetlenie, wydawała się błyszczeć od szczęścia, prawdziwa gwiazda.
— Kocham cię — wyszeptała wprost w jego wargi, zaraz składając na nich czuły, choć zachłanny pocałunek. Wolna dłoń wciąż podsuwała suknię do góry, wreszcie musiała pomóc sobie drugą, ale nie przestawała — nie mogła się od niego oderwać, chciała, by zapamiętał tę noc jako dowód jej oddania i miłości. Przerwała tylko na moment — gdy Cornelius mógł poczuć na swej szacie coś znacznie lżejszego od materiału ślubnej sukni, bo ta wylądowała na stoliku nieopodal łóżka, pozostawiając Valerie wyłącznie w białym komplecie bielizny, i półprzezroczystej halce.
— Tak lepiej? — przekorne pytanie wypowiedziała wprost w jego usta, choć z własnymi zsunęła się zaraz w bok, poczynając od ich kącika, przechodząc na policzek, linię szczęki, znacząc szminką także jego szyję (pozbędą się tego, nim wrócą do gości, podobnie jak zagnieceń z sukni). W tym samym czasie dłonią sunęła po materiale ślubnej szaty, od klatki piersiowej, gdzie pod palcami czuła bijące serce męża, w dół — aż dotarła do paska jego spodni, sprzączka ustąpiła z charakterystycznym szczęknięciem, a Valerie odsunęła się odrobinę, nie odrywając wzroku od twarzy bruneta, wyraźnie ciekawa jego reakcji.
Sama powoli uginała kolana, odsuwając się od jego twarzy i zniżając; jeszcze dwa miesiące temu tamtą propozycję uznała za potwarz, pijackie majaki. Dzisiaj jednak — wraz z upływem czasu — pragnęła spełniać się w roli żony możliwie jak najlepiej.
A czy pierwszym z obowiązków żony nie było dbanie o męża?
Nie mieli przecież dwudziestu lat, byli dojrzałymi ludźmi. A dojrzała miłość (Valerie mówiła o niej otwarcie, wreszcie zmuszając także i Corneliusa, choć wystarczał jej także cielesny sposób wyznawania afekcji, ich własny, wyrobiony język miłości) wymagała od nich trzymania nerwów na wodzy, poświęceń, na które byli przecież przygotowani, ich krew w oczach angielskiej socjety miała zdawać się już wystudzona, pełna przedwiecznej gracji i stanowczości, z której zasłynęli druidzi z Anglesey i ich branki. Ktoś mógł powiedzieć, że państwo Sallow byli ludźmi wyrachowanymi i miałby rację; ale zupełnie przestrzeliłby naturę ich relacji, przegapiając ogień, który nie przygasał nawet na chwilę.
Ogień, który liznął skóry szyi Valerie w tym samym momencie, w którym wargi męża naznaczyły ją delikatną pieszczotą. Cornelius mógł poczuć jak mięśnie żony napinają się na moment, w gorącym impulsie, by później rozluźnić się zupełnie, przez chwilę wydawało się, że był jedynym, co trzymało ją w pionie i na równych nogach; Pani Sallow uśmiechnęła się do swego wybranka w lustrze, wargi zamrowiły znajomo, niewiele trzeba było, by znów rozniecić w niej ogień. Kochała go przecież całą sobą.
— Wierzę, że piękniejsze jeszcze przyjdą — odparła wymijająco; przez moment chciała powiedzieć, że narodziny Hersilii były właśnie tym piękniejszym z prezentów, w ostatniej chwili uznając, że wartościowanie tak ważnych chwil byłoby krzywdzące zarówno dla ich córki, jak i męża. Odpowiedź zatem mogła wydawać się Corneliusowi niewystarczająca, jakby Valerie pragnęła coś przed nim ukryć, ale była zaledwie wstępem do tego, co powie mu już w pościeli, gdy łapać będą urywane oddechy.
Teraz pozwoliła mu odpocząć. Zaczepne, figlarne spojrzenie zogniskowało się w jadowicie zielonych tęczówkach oczu polityka, któremu zaczęło dłużyć się oczekiwanie, ponaglił ją ochrypłym tonem, doskonale wiedząc, że był to jeden z tonów, które w nim szczególnie uwielbiała. Złotousty Sallow potrafił w końcu manipulować swoim tonem, a wrażliwa na wszystkie melodie śpiewaczka nie mogła oprzeć się tej sztuczce, choćby próbowała. Za bardzo kochała tego człowieka, choć jeszcze w lutym zwierzała się z tego uczucia przyjaciółce, zaznaczając, że dorosła kobieta nie powinna zakochiwać się tak prędko.
Tej nocy, podobnie jak przez ostatnie miesiące czas był dla nich sprzymierzeńcem. Świadomi jego ulotności czerpali z niego garściami, tak i Valerie, odpowiadając na życzenie swego ślubnego, nachyliła się nad nim. Kurtyna jasnych włosów odgrodziła ich na moment od świata, jedna z dłoni śpiewaczki przesunęła się po policzku mężczyzny, znajome igiełki zarostu zakuły delikatną skórę, ale na jej wargach wciąż tkwił rozmarzony uśmiech. Nawet teraz, choć towarzyszyło im raczej kameralne, klimatyczne oświetlenie, wydawała się błyszczeć od szczęścia, prawdziwa gwiazda.
— Kocham cię — wyszeptała wprost w jego wargi, zaraz składając na nich czuły, choć zachłanny pocałunek. Wolna dłoń wciąż podsuwała suknię do góry, wreszcie musiała pomóc sobie drugą, ale nie przestawała — nie mogła się od niego oderwać, chciała, by zapamiętał tę noc jako dowód jej oddania i miłości. Przerwała tylko na moment — gdy Cornelius mógł poczuć na swej szacie coś znacznie lżejszego od materiału ślubnej sukni, bo ta wylądowała na stoliku nieopodal łóżka, pozostawiając Valerie wyłącznie w białym komplecie bielizny, i półprzezroczystej halce.
— Tak lepiej? — przekorne pytanie wypowiedziała wprost w jego usta, choć z własnymi zsunęła się zaraz w bok, poczynając od ich kącika, przechodząc na policzek, linię szczęki, znacząc szminką także jego szyję (pozbędą się tego, nim wrócą do gości, podobnie jak zagnieceń z sukni). W tym samym czasie dłonią sunęła po materiale ślubnej szaty, od klatki piersiowej, gdzie pod palcami czuła bijące serce męża, w dół — aż dotarła do paska jego spodni, sprzączka ustąpiła z charakterystycznym szczęknięciem, a Valerie odsunęła się odrobinę, nie odrywając wzroku od twarzy bruneta, wyraźnie ciekawa jego reakcji.
Sama powoli uginała kolana, odsuwając się od jego twarzy i zniżając; jeszcze dwa miesiące temu tamtą propozycję uznała za potwarz, pijackie majaki. Dzisiaj jednak — wraz z upływem czasu — pragnęła spełniać się w roli żony możliwie jak najlepiej.
A czy pierwszym z obowiązków żony nie było dbanie o męża?
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ich rodziny popełniły błędy, oni sami też je popełniali - ale nigdy więcej, wszak teraz łączył ich wspólny sen, wspólnie mogli wspierać się w jedynej słusznej drodze. Stary Vanity nie upilnował swej córki, miast dążyć do lokalnych elit wydał ją za Niemca, Sallowowie pozostawili synom zbyt dużą wolność w kwestii ożenku i zaniedbali sojusz z sąsiadami. O n i do tego nie dopuszczą, Cornelius zaniedbał już jedno dziecko, Hersilia wyjdzie za mąż jak najkorzystniej i Sallow zacznie to planować ze sporym wyprzedzeniem. Vanity nosili w sobie rozrzedzoną krew Averych, a Julius miał wysokich synów, którzy zdążyli już dać mu wnuków.
Uśmiechnął się do własnych myśli, znów przesuwając ustami po szyi Valerie - lubił sposób, w jaki reagowała na pieszczoty, żywy i nieskrępowany ani wstydem ani pozorami. Oni też byli teraz nieskrępowani, wreszcie zaślubieni. Choć nie był w stanie trzymać się z dala od Valerie, pożądając jej jak nikogo w swoim życiu, to zdawał sobie sprawę, że balansują na krawędzi, że przedwczesna ciąża zaszkodziłaby ich reputacji. Teraz mogli oddawać się cielesnej miłości bez żadnych hamulców, teraz musieli dorobić się potomstwa, jak najszybciej.
Zamruczał coś we włosy Valerie w odpowiedzi na jej wymijającą odpowiedź o piękniejszych dniach. Zaabsorbowany ciałem własnej żony, nie zauważył jak sprytnie uniknęła prawdy - prawda zresztą by mu się nie spodobała. W noc narodzin Marceliusa spędzał Sylwestra u rodziców, a trzymając dziecko po raz pierwszy na rękach czuł tylko tremę i słyszał wyrzuty jego matki. Obce było mu szczęście towarzyszące narodzinom, a w przypływie niezrozumienia poczułby jeszcze zazdrość o Franza Kruegera, biologicznego ojca tej dziewczynki. Córki, którą Sallow musiał teraz wychować na własne podobieństwo - była jeszcze młodziutka, miał czas.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej, jednym z nielicznych szczerych uśmiechów, słysząc jej wyznanie. Słowa, które jemu samemu wydawać się mogły niebezpieczne lub wyświechtane lub ryzykowne lub nienaturalne (słowa, na które tak trudno było mu się zdobyć) brzmiały zupełnie inaczej gdy były wypowiedziane jej słowiczym głosem. Począwszy od tekstów pieśni patriotycznych, po szepty w zaciszu małżeńskiej alkowy.
Odpowiedział jeszcze bardziej zachłannym pocałunkiem - Valerie wiedziała już zresztą, że w sypialni, gdy maski opadały, niewiele w nim było z zachowawczego i chłodnego Corneliusa, że pod bladą skórą burzyła się normańską krew, że był zdolny do pożądania równego druidce Normie - która wolała patrzeć jak świat płonie, niż pogodzić się z myślą, że Rzymianin Abhout nigdy nie będzie jej.
Valerie była jednak jego - naga na jego kolanach, gorąca, bez skrępowania okazująca pożądanie i uczucie w sposób zgoła odmienny parady chłodnych kobiet na salonach, od zimna murów Sallow Coppice.
Odchylił głowę do tyłu, przesunął dłonią po szyi i obojczyku Valerie, ścisnął mocno jej pierś, chcąc usłyszeć jęk bólu i rozkoszy, prosto do ucha, -nie przestawaj - wychrypiał gdy sunęła miękkimi wargami po jego szyi. Zmarszczył leciutko brwi, gdy na moment przestała - ale prędko odpinała już szlufkę jego paska, bez zbędnej zabawy i przeciągania. Podniósł się lekko na łokciach, gotów przejść do małżeńskich obowiązków, ale oto Valerie nałożyła sobie nowe obowiązki, nieoczekiwane, niespodziewane.
Znów opadł na miękkie poduszki i już nie myślał - może gdzieś pomiędzy przyśpieszonymi wydechami z jego ust uleciało ukochana, ale może tylko się jej wydawało.
Uśmiechnął się do własnych myśli, znów przesuwając ustami po szyi Valerie - lubił sposób, w jaki reagowała na pieszczoty, żywy i nieskrępowany ani wstydem ani pozorami. Oni też byli teraz nieskrępowani, wreszcie zaślubieni. Choć nie był w stanie trzymać się z dala od Valerie, pożądając jej jak nikogo w swoim życiu, to zdawał sobie sprawę, że balansują na krawędzi, że przedwczesna ciąża zaszkodziłaby ich reputacji. Teraz mogli oddawać się cielesnej miłości bez żadnych hamulców, teraz musieli dorobić się potomstwa, jak najszybciej.
Zamruczał coś we włosy Valerie w odpowiedzi na jej wymijającą odpowiedź o piękniejszych dniach. Zaabsorbowany ciałem własnej żony, nie zauważył jak sprytnie uniknęła prawdy - prawda zresztą by mu się nie spodobała. W noc narodzin Marceliusa spędzał Sylwestra u rodziców, a trzymając dziecko po raz pierwszy na rękach czuł tylko tremę i słyszał wyrzuty jego matki. Obce było mu szczęście towarzyszące narodzinom, a w przypływie niezrozumienia poczułby jeszcze zazdrość o Franza Kruegera, biologicznego ojca tej dziewczynki. Córki, którą Sallow musiał teraz wychować na własne podobieństwo - była jeszcze młodziutka, miał czas.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej, jednym z nielicznych szczerych uśmiechów, słysząc jej wyznanie. Słowa, które jemu samemu wydawać się mogły niebezpieczne lub wyświechtane lub ryzykowne lub nienaturalne (słowa, na które tak trudno było mu się zdobyć) brzmiały zupełnie inaczej gdy były wypowiedziane jej słowiczym głosem. Począwszy od tekstów pieśni patriotycznych, po szepty w zaciszu małżeńskiej alkowy.
Odpowiedział jeszcze bardziej zachłannym pocałunkiem - Valerie wiedziała już zresztą, że w sypialni, gdy maski opadały, niewiele w nim było z zachowawczego i chłodnego Corneliusa, że pod bladą skórą burzyła się normańską krew, że był zdolny do pożądania równego druidce Normie - która wolała patrzeć jak świat płonie, niż pogodzić się z myślą, że Rzymianin Abhout nigdy nie będzie jej.
Valerie była jednak jego - naga na jego kolanach, gorąca, bez skrępowania okazująca pożądanie i uczucie w sposób zgoła odmienny parady chłodnych kobiet na salonach, od zimna murów Sallow Coppice.
Odchylił głowę do tyłu, przesunął dłonią po szyi i obojczyku Valerie, ścisnął mocno jej pierś, chcąc usłyszeć jęk bólu i rozkoszy, prosto do ucha, -nie przestawaj - wychrypiał gdy sunęła miękkimi wargami po jego szyi. Zmarszczył leciutko brwi, gdy na moment przestała - ale prędko odpinała już szlufkę jego paska, bez zbędnej zabawy i przeciągania. Podniósł się lekko na łokciach, gotów przejść do małżeńskich obowiązków, ale oto Valerie nałożyła sobie nowe obowiązki, nieoczekiwane, niespodziewane.
Znów opadł na miękkie poduszki i już nie myślał - może gdzieś pomiędzy przyśpieszonymi wydechami z jego ust uleciało ukochana, ale może tylko się jej wydawało.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy więcej.
W trakcie dzisiejszej ceremonii dopełniła się bowiem historia. Wreszcie dziedzic Sallow Coppice wstąpił w związek małżeński, wreszcie stał się mężczyzną prawdziwie godnym dziedziczenia w myśl praw przodków. W jego dłonie wciśnięto — póki co symbolicznie — złote uprzęże, za które miał poprowadzić całą rodzinę do świetności. Dziś było wyłącznie otwarciem, jutro — niekończącą się przyszłością. I nigdy więcej nie popełnią tych samych błędów, nigdy więcej nie oddadzą władzy, którą nad sobą przejęli.
Klatka piersiowa zafalowała raz jeszcze, w urywanym wdechu i szybkim wydechu, gdy usta narzeczonego znów zetknęły się ze skórą jej szyi. Po omacku odnalazła jedną z jego dłoni, na której zacisnęła mocno swe palce, odchylając jeszcze raz głowę nieco do tyłu. Wyeksponowana momentalnie szyja zapraszała do dalszych pieszczot, podobnie zresztą jak całe ciało Valerie, gdy przylgnęła do niego, wciąż stojąc przed nim, oddzielając go od lustra. Policzki momentalnie pokryły się cienką warstwą różu, zaś w trakcie mruczenia wprost w jej włosy, mąż mógł poczuć, jakim gorącem poczynała emanować. Znał już jej ciało, tak jak ona znała i jego — potrafili się rozpalić, doprowadzić do granic, gdy rozsądek prosił jeszcze, by zwlekali, bo przedwczesną ciążę ciężej jest obrócić w pozytywne to siła prawdziwej miłości, by uniknąć skandalu. Ileż to razy przekraczali tę granicę, skrajnie nienasyceni?
Mąż Valerie był mądrym i przenikliwym człowiekiem, lecz gdyby próbował odnaleźć prawdę w jej słowach, bazując na własnych doświadczeniach, przeliczyłby się. Valerie miała plan — a plan ten do zrealizowania potrzebował odpowiedniego nastroju, chciała mieć jego uwagę wyłącznie dla siebie. Nie; chciała go dla siebie całego, bez wyjątków. Przynajmniej tej nocy.
Cornelius zresztą nie musiał już mówić — dostała to, co chciała w pierwszokwietniową noc i tamto wspomnienie, choć gorzkie, pielęgnowała w swym sercu. Dziś zdecydowanie wystarczył jej ten uśmiech, szczery uśmiech, szeroki, którego dostępowali naprawdę nieliczni. Pragnęła zapamiętać ten dzień w jak najdokładniejszej manierze, pamiętać ogień, który błyskał w jego oczach, gdy na nią patrzył. Ogień pożądania, języki szukające się niemal desperacko, oddechy splatające się w jedno. Jej własna nagość, gorączkowe próby rozpięcia bogato zdobionej szaty na oślep, byle tylko poczuć skórę na skórze, zachłannie bijące serca. Wreszcie i jego dłoń — sunąca po szyi i obojczyku, przyprawiająca o dreszcze, a potem ból, słodki ból, gdy ścisnął jej pierś, zmusił jasne loki do połaskotania go po twarzy, gdy odrzucała głowę do tyłu, gdy jęk rozkoszy splatał się z krzykiem, gdy jeszcze mocniej objęła go udami, a potem całowała, zachłannie, z oddaniem, parzącą pasją, która pozostawiła na skórze uwolnionej od rozchełstanej koszuli wyraźny, mokry ślad.
Spojrzała na niego raz jeszcze, już z dołu, spod półprzymkniętych powiek otoczonych wachlarzem ciemnych rzęs. Cornelius zasłużył na odrobinę odpoczynku łączącego się ze staranną zachłannością pani Sallow. Zwłaszcza że jego nowa małżonka za każde usłyszane (lub wyobrażone) ukochana starała się jeszcze bardziej, pragnąc pełniej spełnić wszystkie pragnienia swego nowego małżonka.
Pozwoliła mu odpowiednio i dokładnie wypocząć, lecz nie mogli odmówić tradycji. Wśród szeregów obowiązków, które ta nałożyła na ich barki, ten był niewątpliwie najprzyjemniejszy. Jako dobra żona pozwoliła mu przejąć inicjatywę — a wszelkie oferowane przez nią wskazówki przybierały kształt urywanych oddechów, dźwięcznych, niemal śpiewnych jęków, palców zaciśniętych na ramionach, barkach, paznokci wbitych w przepływie nagłej przyjemności w skórę pleców, śladów czerwonej szminki rozsypanych na całym torsie, obojczykach, szyi i twarzy.
Aż utonęli w bieli pościeli oboje, zmęczeni i szczęśliwi.
Drżąca z emocji dłoń Valerie odgarnęła jeden niesforny kosmyk włosów z twarzy Corneliusa. Wtuliła się ufnie w jego bok, powoli unosząc głowę do góry, by raz jeszcze zajrzeć mu w oczy.
— Najmilszy... Chciałabym podzielić się z tobą pewną nowiną... — szepnęła cicho, gdy na jej wargach kwitł delikatny, rozmarzony uśmiech.
W trakcie dzisiejszej ceremonii dopełniła się bowiem historia. Wreszcie dziedzic Sallow Coppice wstąpił w związek małżeński, wreszcie stał się mężczyzną prawdziwie godnym dziedziczenia w myśl praw przodków. W jego dłonie wciśnięto — póki co symbolicznie — złote uprzęże, za które miał poprowadzić całą rodzinę do świetności. Dziś było wyłącznie otwarciem, jutro — niekończącą się przyszłością. I nigdy więcej nie popełnią tych samych błędów, nigdy więcej nie oddadzą władzy, którą nad sobą przejęli.
Klatka piersiowa zafalowała raz jeszcze, w urywanym wdechu i szybkim wydechu, gdy usta narzeczonego znów zetknęły się ze skórą jej szyi. Po omacku odnalazła jedną z jego dłoni, na której zacisnęła mocno swe palce, odchylając jeszcze raz głowę nieco do tyłu. Wyeksponowana momentalnie szyja zapraszała do dalszych pieszczot, podobnie zresztą jak całe ciało Valerie, gdy przylgnęła do niego, wciąż stojąc przed nim, oddzielając go od lustra. Policzki momentalnie pokryły się cienką warstwą różu, zaś w trakcie mruczenia wprost w jej włosy, mąż mógł poczuć, jakim gorącem poczynała emanować. Znał już jej ciało, tak jak ona znała i jego — potrafili się rozpalić, doprowadzić do granic, gdy rozsądek prosił jeszcze, by zwlekali, bo przedwczesną ciążę ciężej jest obrócić w pozytywne to siła prawdziwej miłości, by uniknąć skandalu. Ileż to razy przekraczali tę granicę, skrajnie nienasyceni?
Mąż Valerie był mądrym i przenikliwym człowiekiem, lecz gdyby próbował odnaleźć prawdę w jej słowach, bazując na własnych doświadczeniach, przeliczyłby się. Valerie miała plan — a plan ten do zrealizowania potrzebował odpowiedniego nastroju, chciała mieć jego uwagę wyłącznie dla siebie. Nie; chciała go dla siebie całego, bez wyjątków. Przynajmniej tej nocy.
Cornelius zresztą nie musiał już mówić — dostała to, co chciała w pierwszokwietniową noc i tamto wspomnienie, choć gorzkie, pielęgnowała w swym sercu. Dziś zdecydowanie wystarczył jej ten uśmiech, szczery uśmiech, szeroki, którego dostępowali naprawdę nieliczni. Pragnęła zapamiętać ten dzień w jak najdokładniejszej manierze, pamiętać ogień, który błyskał w jego oczach, gdy na nią patrzył. Ogień pożądania, języki szukające się niemal desperacko, oddechy splatające się w jedno. Jej własna nagość, gorączkowe próby rozpięcia bogato zdobionej szaty na oślep, byle tylko poczuć skórę na skórze, zachłannie bijące serca. Wreszcie i jego dłoń — sunąca po szyi i obojczyku, przyprawiająca o dreszcze, a potem ból, słodki ból, gdy ścisnął jej pierś, zmusił jasne loki do połaskotania go po twarzy, gdy odrzucała głowę do tyłu, gdy jęk rozkoszy splatał się z krzykiem, gdy jeszcze mocniej objęła go udami, a potem całowała, zachłannie, z oddaniem, parzącą pasją, która pozostawiła na skórze uwolnionej od rozchełstanej koszuli wyraźny, mokry ślad.
Spojrzała na niego raz jeszcze, już z dołu, spod półprzymkniętych powiek otoczonych wachlarzem ciemnych rzęs. Cornelius zasłużył na odrobinę odpoczynku łączącego się ze staranną zachłannością pani Sallow. Zwłaszcza że jego nowa małżonka za każde usłyszane (lub wyobrażone) ukochana starała się jeszcze bardziej, pragnąc pełniej spełnić wszystkie pragnienia swego nowego małżonka.
Pozwoliła mu odpowiednio i dokładnie wypocząć, lecz nie mogli odmówić tradycji. Wśród szeregów obowiązków, które ta nałożyła na ich barki, ten był niewątpliwie najprzyjemniejszy. Jako dobra żona pozwoliła mu przejąć inicjatywę — a wszelkie oferowane przez nią wskazówki przybierały kształt urywanych oddechów, dźwięcznych, niemal śpiewnych jęków, palców zaciśniętych na ramionach, barkach, paznokci wbitych w przepływie nagłej przyjemności w skórę pleców, śladów czerwonej szminki rozsypanych na całym torsie, obojczykach, szyi i twarzy.
Aż utonęli w bieli pościeli oboje, zmęczeni i szczęśliwi.
Drżąca z emocji dłoń Valerie odgarnęła jeden niesforny kosmyk włosów z twarzy Corneliusa. Wtuliła się ufnie w jego bok, powoli unosząc głowę do góry, by raz jeszcze zajrzeć mu w oczy.
— Najmilszy... Chciałabym podzielić się z tobą pewną nowiną... — szepnęła cicho, gdy na jej wargach kwitł delikatny, rozmarzony uśmiech.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Odkąd wydoroślał i nauczył się na błędach, potrafił być z kobietą tak, by nie ryzykować przedwcześnie dzieckiem - ale przy Valerie trudno było mu się powstrzymywać, trudno było mu się nią nasycić, chciał sięgać po więcej i więcej. Chłodny i zachowawczy, przy niej tracił kontrolę - i choć powinno go to niepokoić, to słodycz okazywała się zbyt uzależniająca. Dziś nie musiał się zresztą martwić niczym. Pozowana żałoba po Franzu i czas zaręczyn minęły, mogli się sobą nacieszyć z czystym sumieniem, bez obaw o reputację.
A dzieci pragnęli obydwoje. Obserwując relację żony z Hersilią widział, że Valerie już jest wspaniałą matką. On był... niezbyt dobrym ojcem, ale to nic, jaka matka, takie dziecko. C h c i a ł być ojcem j e j dziecka, chciał się postarać, założyć rodzinę, o którą zadba najlepiej jak umie, którą poprowadzi na same szczyty. A przecież nie było dla niego rzeczy niemożliwych, chciał sięgać wyżej i wyżej i wyżej, a wojna mu to umożliwiała. Patriotyzm zaowocował szeregiem nagród, a najsłodszą z nich była Valerie, róża Shropshire, zdobyta samodzielnie - bez pośrednictwa rodziców, bez targów, bez starania się o niczyje pozwolenie. Czy domyślała się, że jej pierwszy mąż był pierwszą osobą, do której śmierci Cornelius przyczynił się tak bezpośrednio? Od tamtej pory stracił już niewinność, odłożył na bok moralność, ale o ile krzyki mugoli powracały czasem do niego w niemiłych wyrzutach sumienia, o tyle wspomnienie pozbycia się Kruegera budziło tylko satysfakcję. Tego czynu nigdy nie pożałuje, słodycz spijana z warg Valerie była zbyt oszałamiająca, dotyk jej ust na własnej skórze - zbyt gorący.
Wcisnął tył głowy w poduszkę, poddając się jej pieszczotom, poddając się rozkoszy, tracąc kontrolę. A po wszystkim - Valerie wcale nie wydawała się zmęczona, zapominał czasem, o ile młodsza jest żona i o ile lepszą ma... kondycję. Musiał jej dorównać - nawet senny i zrelaksowany zawsze był ambitny i obowiązkowy, a obowiązki małżeńskie to czysta przyjemność.
Szczerze lubił, gdy to ona znajdowała się na górze, gdy mógł spoglądać na nią spod wpół przymkniętych powiek i pozwalać jej nadawać tempo - zwykle szybkie, gorące, natarczywe, zgodne z jej temperamentem. Ale dziś dość już się postarała - gdy zdołał zaczerpnąć oddechu, gdy trochęodpoczął odpoczęli, chwycił ją zatem za nadgarstki i wcisnął w miękkie poduszki, samemu wytyczając rytm. Wolniejszy, spokojniejszy, wreszcie nie musieli się śpieszyć, mieli przed sobą całą przyszłość, całe życie. Poruszając się powoli, poddając jej pocałunkom, znacząc jej porcelanową skórę zachłannymi śladami - myślał tylko o tym, że chciałby, by tak było już zawsze, tak błogo i spokojnie i bezpiecznie. Małżeństwo, kojarzące się do tej pory z obowiązkiem i korzyściami, teraz zdawało się czystym szczęściem.
-Mmm? - uśmiechnął się sennie, wyczerpany. -Co takiego, najdroższa? - wymamrotał, a choć miał podzielną uwagę - to prawie już odpływał po długim, pełnym wrażeń dniu.
A dzieci pragnęli obydwoje. Obserwując relację żony z Hersilią widział, że Valerie już jest wspaniałą matką. On był... niezbyt dobrym ojcem, ale to nic, jaka matka, takie dziecko. C h c i a ł być ojcem j e j dziecka, chciał się postarać, założyć rodzinę, o którą zadba najlepiej jak umie, którą poprowadzi na same szczyty. A przecież nie było dla niego rzeczy niemożliwych, chciał sięgać wyżej i wyżej i wyżej, a wojna mu to umożliwiała. Patriotyzm zaowocował szeregiem nagród, a najsłodszą z nich była Valerie, róża Shropshire, zdobyta samodzielnie - bez pośrednictwa rodziców, bez targów, bez starania się o niczyje pozwolenie. Czy domyślała się, że jej pierwszy mąż był pierwszą osobą, do której śmierci Cornelius przyczynił się tak bezpośrednio? Od tamtej pory stracił już niewinność, odłożył na bok moralność, ale o ile krzyki mugoli powracały czasem do niego w niemiłych wyrzutach sumienia, o tyle wspomnienie pozbycia się Kruegera budziło tylko satysfakcję. Tego czynu nigdy nie pożałuje, słodycz spijana z warg Valerie była zbyt oszałamiająca, dotyk jej ust na własnej skórze - zbyt gorący.
Wcisnął tył głowy w poduszkę, poddając się jej pieszczotom, poddając się rozkoszy, tracąc kontrolę. A po wszystkim - Valerie wcale nie wydawała się zmęczona, zapominał czasem, o ile młodsza jest żona i o ile lepszą ma... kondycję. Musiał jej dorównać - nawet senny i zrelaksowany zawsze był ambitny i obowiązkowy, a obowiązki małżeńskie to czysta przyjemność.
Szczerze lubił, gdy to ona znajdowała się na górze, gdy mógł spoglądać na nią spod wpół przymkniętych powiek i pozwalać jej nadawać tempo - zwykle szybkie, gorące, natarczywe, zgodne z jej temperamentem. Ale dziś dość już się postarała - gdy zdołał zaczerpnąć oddechu, gdy trochę
-Mmm? - uśmiechnął się sennie, wyczerpany. -Co takiego, najdroższa? - wymamrotał, a choć miał podzielną uwagę - to prawie już odpływał po długim, pełnym wrażeń dniu.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cudownie było oglądać profil narzeczonego męża. Męża sennego, acz promieniującego szczęściem tak, jak nigdy. Sama Valerie przesiąknięta była tym samym rodzajem spełnienia, poczucia bezpieczeństwa, wszak w ramionach Corneliusa złożyła siebie samą, swoją przyszłość. Rodziną byli od dzisiaj, w pełni znaczenia tego słowa, wszak i dziś Cornelius stał się ojcem Hersilii, ale to przecież nie koniec ich historii, a dopiero początek.
Szczupłe, jasne palce przesunęły się po policzku bruneta z niesamowitą wręcz czułością, powoli, bez pośpiechu, ze swego rodzaju namaszczeniem. Wrażliwa na dźwięki wszelkiego rodzaju, szczególne miejsce w swym sercu zarezerwowała dla tego tonu, którym przemawiał, gdy był już zmęczony, gdy sen miał jeszcze nad nim władzę. Niski, odrobinę zachrypnięty, przyprawiał ją o przyjemne dreszcze za każdym razem, gdy tylko się nim posługiwał.
Wzniosła się na łokciach, delikatnie przyciskając biel pościeli do swego nagiego ciała. Spoglądała teraz na Corneliusa odrobinę z góry, choć wiedziała, że jej ukochany nie lubił takiego ułożenia, ale miała nadzieję, że cała miłość, którą przelewała na niego w każdym ze swych spojrzeń, wynagrodzi mu tę drobną niedogodność. W odróżnieniu od niego miała jeszcze trochę siły, ale pochodziła ona nie tylko z kondycji ciała, przede wszystkim z treści tejże radosnej nowiny.
— Pamiętasz, gdy w nocy po bankiecie mówiłeś mi, że gdy dam ci syna, nigdy więcej nie poczuję się zazdrosna? — szepnęła, składając krótki całus w jego łuk brwiowy. Po nim posypało się ich więcej, w przymknięte leniwie powieki, oba policzki, czubek nosa, aż wreszcie także w kącik ust. Po omacku odnalazła jedną z jego rąk, splotła jej palce ze swymi, jednocześnie przesuwając się pod kołdrą, bliżej niego, przylegając ciałem do jego boku. Nie musiała się wstydzić — widzieli się i czuli już wielokrotnie, dzisiejsza noc była dodatkowym ukoronowaniem ich relacji.
Przekrzywiła nieco głowę w kierunku prawego ramienia, na którym się opierała.
— Nie sądziłam, że stanie się to tak szybko, dobrze wiesz, że uważaliśmy — może powinna brzmieć na zasmuconą, zdziwioną, przerażoną, ale nie była. Wręcz przeciwnie, szeptała wszystkie te słowa z melodyjną radością, a jasne oczy błyszczały rozmarzone, łącząc się z jadowitą zielenią spojrzenia męża. Starali się zresztą podchodzić do swego związku ostrożnie, ale Valerie nigdy nie posunęłaby się do przyjmowania eliksirów wczesnoporonnych. Zbyt bardzo kochała Corneliusa, zbyt bardzo pragnęła założyć z nim rodzinę, jej przeznaczeniem było przede wszystkim bycie matką. Nawet jeżeli apetyt jej innych ambicji pozostawał nieposkromiony.
— Corneliusie... — dodała, specjalnie akcentując jego imię tak, aby przywołać uwagę Sallowa, aby wiedział, że mówi zupełnie poważnie, że nie ma tutaj miejsca na żarty czy niedomówienia. Splecione dłonie przysunęła do swojego podbrzusza. Wciąż jeszcze smukłego, bez wyraźnych oznak, przynajmniej tych widocznych na pierwszy rzut oka. — Dziś mija drugi księżyc bez krwawienia. Wiesz, co to oznacza? — spytała, nie odrywając od niego spojrzenia. Musiał wiedzieć. I chciała, żeby wiedział jak najszybciej, żeby wiedział jako pierwszy. Choć dwa księżyce to jeszcze nic pewnego, pragnęli tego dziecka tak bardzo, że nie mogła czekać z tą wiadomością dłużej. — To oznacza, że ten najpiękniejszy dzień dopiero nadejdzie — zgięła nieco łokieć, obniżając się jednocześnie. Zapach perfum Valerie otulił małżonków słodką, kwietną nutą, gdy złączyła ich usta w kolejnym, czułym pocałunku.
Szczupłe, jasne palce przesunęły się po policzku bruneta z niesamowitą wręcz czułością, powoli, bez pośpiechu, ze swego rodzaju namaszczeniem. Wrażliwa na dźwięki wszelkiego rodzaju, szczególne miejsce w swym sercu zarezerwowała dla tego tonu, którym przemawiał, gdy był już zmęczony, gdy sen miał jeszcze nad nim władzę. Niski, odrobinę zachrypnięty, przyprawiał ją o przyjemne dreszcze za każdym razem, gdy tylko się nim posługiwał.
Wzniosła się na łokciach, delikatnie przyciskając biel pościeli do swego nagiego ciała. Spoglądała teraz na Corneliusa odrobinę z góry, choć wiedziała, że jej ukochany nie lubił takiego ułożenia, ale miała nadzieję, że cała miłość, którą przelewała na niego w każdym ze swych spojrzeń, wynagrodzi mu tę drobną niedogodność. W odróżnieniu od niego miała jeszcze trochę siły, ale pochodziła ona nie tylko z kondycji ciała, przede wszystkim z treści tejże radosnej nowiny.
— Pamiętasz, gdy w nocy po bankiecie mówiłeś mi, że gdy dam ci syna, nigdy więcej nie poczuję się zazdrosna? — szepnęła, składając krótki całus w jego łuk brwiowy. Po nim posypało się ich więcej, w przymknięte leniwie powieki, oba policzki, czubek nosa, aż wreszcie także w kącik ust. Po omacku odnalazła jedną z jego rąk, splotła jej palce ze swymi, jednocześnie przesuwając się pod kołdrą, bliżej niego, przylegając ciałem do jego boku. Nie musiała się wstydzić — widzieli się i czuli już wielokrotnie, dzisiejsza noc była dodatkowym ukoronowaniem ich relacji.
Przekrzywiła nieco głowę w kierunku prawego ramienia, na którym się opierała.
— Nie sądziłam, że stanie się to tak szybko, dobrze wiesz, że uważaliśmy — może powinna brzmieć na zasmuconą, zdziwioną, przerażoną, ale nie była. Wręcz przeciwnie, szeptała wszystkie te słowa z melodyjną radością, a jasne oczy błyszczały rozmarzone, łącząc się z jadowitą zielenią spojrzenia męża. Starali się zresztą podchodzić do swego związku ostrożnie, ale Valerie nigdy nie posunęłaby się do przyjmowania eliksirów wczesnoporonnych. Zbyt bardzo kochała Corneliusa, zbyt bardzo pragnęła założyć z nim rodzinę, jej przeznaczeniem było przede wszystkim bycie matką. Nawet jeżeli apetyt jej innych ambicji pozostawał nieposkromiony.
— Corneliusie... — dodała, specjalnie akcentując jego imię tak, aby przywołać uwagę Sallowa, aby wiedział, że mówi zupełnie poważnie, że nie ma tutaj miejsca na żarty czy niedomówienia. Splecione dłonie przysunęła do swojego podbrzusza. Wciąż jeszcze smukłego, bez wyraźnych oznak, przynajmniej tych widocznych na pierwszy rzut oka. — Dziś mija drugi księżyc bez krwawienia. Wiesz, co to oznacza? — spytała, nie odrywając od niego spojrzenia. Musiał wiedzieć. I chciała, żeby wiedział jak najszybciej, żeby wiedział jako pierwszy. Choć dwa księżyce to jeszcze nic pewnego, pragnęli tego dziecka tak bardzo, że nie mogła czekać z tą wiadomością dłużej. — To oznacza, że ten najpiękniejszy dzień dopiero nadejdzie — zgięła nieco łokieć, obniżając się jednocześnie. Zapach perfum Valerie otulił małżonków słodką, kwietną nutą, gdy złączyła ich usta w kolejnym, czułym pocałunku.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Lubił jej czułość i delikatność, lubił też spokój paradoksalnie skryty pod gąszczem intensywnych emocji. Z Valerie można było czytać jak z otwartej księgi i właśnie to sprawiało, że czuł się przy niej pewnie. A fakt, że wyrażała swoje uczucia podczas scenicznych występów i w dynamicznym sposobie bycia sprawiał, że nie tłumiła niczego w sobie, nie wybuchała znienacka, że ich małżeństwo było ostoją bezpieczną i przewidywalną. Wytchnieniem, jakiego potrzebował po długich godzinach spędzanych wśród ludzi, którym nie do końca ufał, pod maską lizusa lub ideologa lub bohatera wojennego. Polityka bywała wyczerpująca, a choć kwitł w towarzystwie ludzi, wśród słuchaczy i publiki - to lubił wracać do cichego, spokojnego domu. Teraz w domu będą rozbrzmiewać czasem dźwięki fortepianu, ale to nic, melodie grane przez żonę i pasierbicę córkę były miłe dla ucha, a ich głosy słowicze.
Jedynym wyjątkiem od tej sielanki była ich kwietniowa kłótnia, niespodziewana, ognista - ale wierzył, że zostawili to za sobą i że trzeźwiejszy poradziłby sobie lepiej. Nie licząc oburzającego listu do Valerie, Marcelius zamilkł, nie robił nic i niebezpiecznego dla reputacji Sallowa - a i on, po długim wahaniu, zdecydował się pozostawić na razie syna w spokoju. Wierząc, że pomimo odziedziczonego po matce uporu, syn wykazał się logiką i postanowił milczeć, nie prowokować wpływowego ojca. Podłożyłbym ogień pod cyrk, gdyby próbował nas skrzywdzić - czy Marcelius zdawał sobie z tego sprawę?
Drgnął, gdy Valerie przywołała noc po bankiecie, widmo Marceliusa, kłótnię, którą wolałby zostawić za sobą.
-Pamiętam... - zaryzykował, zastanawiając się, dlaczego porusza akurat ten temat, akurat teraz, w ten szczęśliwy dzień. Pamiętał, że mówił wiele, by ją uspokoić i by zaznać spełnienia. I że bardzo szumiało mu w głowie. Głos Valerie był jednak łagodny, a ona sama zasypała Corneliusa czułymi pocałunkami, tak jakby w j e j głowie nie dźwięczały różne, okrutne słowa, które padły tamtej nocy, jakby zapamiętała coś zupełnie innego, coś tkliwego i lepszego.
Trochę oszołomiony - doznaniami dzisiejszej nocy, zalewem czułości i wspomnieniami tamtych pijanych chwil - w pierwszej chwili mruga, nie rozumiejąc o czym Valerie mówi. Podpiera się na łokciu, zielone spojrzenie powoli ogniskuje się na narzeczonej. Uważali w końcu na wiele rzeczy, na reputację, na bezpieczeństwo, na plotki, na tajemnice, i tak dalej i tak dalej. Dopiero gdy Valerie wspomina o krwawieniu, Cornelius otwiera szerzej oczy, rozchyla lekko usta.
-Myślisz, że... - pojmuje i chce powiedzieć coś więcej, ale język Valerie już błądzi po jego rozchylonych wargach. Odwzajemnia pocałunek, czule, ale niemalże odruchowo. Myśli.
Gdy Valerie cofa głowę, wciąż patrzy na nią półprzytomnie, wyraźnie zdziwiony - ale i z miną wyrażającą determinację, górę piętrzących się zadań, do których trzeba podejść metodycznie.
-...to już? - kończy zdanie, mrugając, wcale nie ze wzruszenia, po prostu ma suche oczy, ot co. -...to było bezpieczne? - dopytuje nerwowo na myśl o ich igraszkach sprzed kwadransa, a potem przełyka ślinę i dodaje trzeźwiej: -Kiedy będziesz mogła mieć pewność?
Jedynym wyjątkiem od tej sielanki była ich kwietniowa kłótnia, niespodziewana, ognista - ale wierzył, że zostawili to za sobą i że trzeźwiejszy poradziłby sobie lepiej. Nie licząc oburzającego listu do Valerie, Marcelius zamilkł, nie robił nic i niebezpiecznego dla reputacji Sallowa - a i on, po długim wahaniu, zdecydował się pozostawić na razie syna w spokoju. Wierząc, że pomimo odziedziczonego po matce uporu, syn wykazał się logiką i postanowił milczeć, nie prowokować wpływowego ojca. Podłożyłbym ogień pod cyrk, gdyby próbował nas skrzywdzić - czy Marcelius zdawał sobie z tego sprawę?
Drgnął, gdy Valerie przywołała noc po bankiecie, widmo Marceliusa, kłótnię, którą wolałby zostawić za sobą.
-Pamiętam... - zaryzykował, zastanawiając się, dlaczego porusza akurat ten temat, akurat teraz, w ten szczęśliwy dzień. Pamiętał, że mówił wiele, by ją uspokoić i by zaznać spełnienia. I że bardzo szumiało mu w głowie. Głos Valerie był jednak łagodny, a ona sama zasypała Corneliusa czułymi pocałunkami, tak jakby w j e j głowie nie dźwięczały różne, okrutne słowa, które padły tamtej nocy, jakby zapamiętała coś zupełnie innego, coś tkliwego i lepszego.
Trochę oszołomiony - doznaniami dzisiejszej nocy, zalewem czułości i wspomnieniami tamtych pijanych chwil - w pierwszej chwili mruga, nie rozumiejąc o czym Valerie mówi. Podpiera się na łokciu, zielone spojrzenie powoli ogniskuje się na narzeczonej. Uważali w końcu na wiele rzeczy, na reputację, na bezpieczeństwo, na plotki, na tajemnice, i tak dalej i tak dalej. Dopiero gdy Valerie wspomina o krwawieniu, Cornelius otwiera szerzej oczy, rozchyla lekko usta.
-Myślisz, że... - pojmuje i chce powiedzieć coś więcej, ale język Valerie już błądzi po jego rozchylonych wargach. Odwzajemnia pocałunek, czule, ale niemalże odruchowo. Myśli.
Gdy Valerie cofa głowę, wciąż patrzy na nią półprzytomnie, wyraźnie zdziwiony - ale i z miną wyrażającą determinację, górę piętrzących się zadań, do których trzeba podejść metodycznie.
-...to już? - kończy zdanie, mrugając, wcale nie ze wzruszenia, po prostu ma suche oczy, ot co. -...to było bezpieczne? - dopytuje nerwowo na myśl o ich igraszkach sprzed kwadransa, a potem przełyka ślinę i dodaje trzeźwiej: -Kiedy będziesz mogła mieć pewność?
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W swych osądach Cornelius miał (jak zazwyczaj zresztą) całkowitą rację. Valerie znacznie bliżej było nie do iskry, która niespodziewanie wybuchała ogniem, a do wody; krystalicznie czysta i przejrzysta dla swego ukochanego, potrafiła i tak wciągnąć go w swój wir, pozbawić tchu. Bywały dni, gdy była łagodna, jak morze w pogodny dzień, innym razem rwała podobnie do górskich potoków. Jej emocje wzbierały się i opadały, reagowała prędko i żywo, nie butelkując swoich emocji, nie przy nim. Pragnęła przecież małżeństwa, które będzie ostoją dla nich obojga, schronieniem, do którego będą wracać po całym dniu w świecie, w którym czuć się będą bezpiecznie, w którym będą mogli być prawdziwie sobą. Cornelius próbował bronić się przed tym, zwłaszcza na początku ich relacji, ostrzegał, że maski nie zdejmuje nigdy, ale tak samo, jak on czytał z niej, Valerie nauczyła się sczytywać emocje z bardzo ograniczonych wskazówek pozostawianych jej przed męża.
I to chyba było kluczem do ich dopasowania, pierwszą z przepustek do tego cudownego dnia.
Teraz widziała, że drgnął. W odpowiedzi ułożyła raz jeszcze dłoń na jego policzku, gładząc go po zaroście kciukiem, a oczy obdarzając przeciągłym spojrzeniem. Chciała, by skupił na niej swą uwagę, by myśli nie wracały do tego, co złe z tamtego wieczoru, by przypomniał sobie wyłącznie jego rozwiązanie.
A to nie miało przyjść prosto. Mrugnięcia, zwłaszcza takie niespodziewane i mocne, zawsze zdradzały, że mężczyźni nad czymś intensywnie myśleli, że zostali taką informacją zaskoczeni. Valerie widziała tę minę u wielu mężczyzn, bliższych jej sercu i dalszych. Pozwoliła mu podnieść się na łokciu, znaleźli się na równej wysokości, wciąż jeszcze rozgrzani, choć wreszcie z unormowanymi oddechami.
Valerie przygląda się zresztą mężowi z ciekawością i delikatnym rozbawieniem — trochę radości sprawia jej możliwość oglądania na własne oczy tego, jak na wpół śpiący mężczyzna jej życia próbuje złożyć sobie logiczny obraz z podarowanych mu (zdaniem Valerie) olbrzymich wskazówek. Czuje dreszcze wyczekiwania, które formują się na jej skórze, bo przecież reakcja Corneliusa będzie znaczyła w tej chwili wszystko. Miała nadzieję, głęboką i szczerą nadzieję, że ucieszy się z tych wieści, że potwierdzi to, że to dobra nowina.
Oddaje pocałunek, czule, ale nieco nieobecnie. To dobry znak, choć odrobinę zachowawczy. Ale zupełnie do niego pasujący, Cornelius Sallow nigdy nie reagował impulsywnie, niezależnie od stojącego przed nim zagadnienia, zawsze podchodził do niego przygotowany. Valerie, zarzucając powoli rękę na jego szyję, była pewna, że właśnie obmyślał jeden ze swoich planów, nie chciała mu w tym przeszkadzać.
— Tak myślę — uśmiecha się szerzej, bo widzi niespotykany niemal błysk w oczach swego ukochanego i już wie, że to naprawdę dobra nowina. Zsuwa rękę z jego szyi, w dół, dla dodatkowego uspokojenia ściska lekko jego wolną dłoń. — Było bezpieczne i jeszcze długo pozostanie — uspokaja go cierpliwie, ciepłym szeptem. Jego staranność i obowiązkowość jest wyraźnie wyczuwalna, stanowi przecież jeden z elementów poczucia bezpieczeństwa Valerie. Przy nikim nie czuła się aż tak zaopiekowana, jak przy Corneliusie właśnie.
— Jeżeli krwawienie nie pojawi się za miesiąc, to zapewne wtedy. Jestem dobrze odżywiona i zdrowa, w międzyczasie powinny pojawić się jeszcze inne objawy niż zmęczenie i dolegliwości poranne — małżonek lubił konkrety, więc konkrety postanowiła mu przedstawić. Miała już za sobą jedną ciążę, znała własny organizm; jej największym zmartwieniem było jednak to, czy ich dziecku uda się dotrwać do momentu, w którym ciąża nie będzie aż tak zagrożona, jak teraz. — A jeżeli masz zaufanego uzdrowiciela, nawet jutro — dodała już poważniej. Uzdrowiciel miał sposoby, aby z powodzeniem stwierdzić, czy pacjentka była w ciąży, czy cierpiała na inne dolegliwości. — Wszystko jednak wskazuje na to, że zostaniemy rodzicami, mój miły... I to w dodatku całkiem niedługo — niemal zaświergotała z radości; jedno spojrzenie na rozpromienioną twarz śpiewaczki wystarczyło, by stwierdzić, że ogromnie cieszyła się z takiego stanu rzeczy. — Poczekaj, jeżeli miałabym rację i to naprawdę stało się wtedy... — wzniosła oczy do góry i zmarszczyła lekko brwi oddając się obliczeniom. Numerologia nie była jej mocną stroną, ale to nie było skomplikowane obliczenie. — Luty? Tak, wydaje mi się, że pod koniec lutego, najpóźniej na początku marca... Będziesz mógł trzymać maleństwo w swoich ramionach...
I to chyba było kluczem do ich dopasowania, pierwszą z przepustek do tego cudownego dnia.
Teraz widziała, że drgnął. W odpowiedzi ułożyła raz jeszcze dłoń na jego policzku, gładząc go po zaroście kciukiem, a oczy obdarzając przeciągłym spojrzeniem. Chciała, by skupił na niej swą uwagę, by myśli nie wracały do tego, co złe z tamtego wieczoru, by przypomniał sobie wyłącznie jego rozwiązanie.
A to nie miało przyjść prosto. Mrugnięcia, zwłaszcza takie niespodziewane i mocne, zawsze zdradzały, że mężczyźni nad czymś intensywnie myśleli, że zostali taką informacją zaskoczeni. Valerie widziała tę minę u wielu mężczyzn, bliższych jej sercu i dalszych. Pozwoliła mu podnieść się na łokciu, znaleźli się na równej wysokości, wciąż jeszcze rozgrzani, choć wreszcie z unormowanymi oddechami.
Valerie przygląda się zresztą mężowi z ciekawością i delikatnym rozbawieniem — trochę radości sprawia jej możliwość oglądania na własne oczy tego, jak na wpół śpiący mężczyzna jej życia próbuje złożyć sobie logiczny obraz z podarowanych mu (zdaniem Valerie) olbrzymich wskazówek. Czuje dreszcze wyczekiwania, które formują się na jej skórze, bo przecież reakcja Corneliusa będzie znaczyła w tej chwili wszystko. Miała nadzieję, głęboką i szczerą nadzieję, że ucieszy się z tych wieści, że potwierdzi to, że to dobra nowina.
Oddaje pocałunek, czule, ale nieco nieobecnie. To dobry znak, choć odrobinę zachowawczy. Ale zupełnie do niego pasujący, Cornelius Sallow nigdy nie reagował impulsywnie, niezależnie od stojącego przed nim zagadnienia, zawsze podchodził do niego przygotowany. Valerie, zarzucając powoli rękę na jego szyję, była pewna, że właśnie obmyślał jeden ze swoich planów, nie chciała mu w tym przeszkadzać.
— Tak myślę — uśmiecha się szerzej, bo widzi niespotykany niemal błysk w oczach swego ukochanego i już wie, że to naprawdę dobra nowina. Zsuwa rękę z jego szyi, w dół, dla dodatkowego uspokojenia ściska lekko jego wolną dłoń. — Było bezpieczne i jeszcze długo pozostanie — uspokaja go cierpliwie, ciepłym szeptem. Jego staranność i obowiązkowość jest wyraźnie wyczuwalna, stanowi przecież jeden z elementów poczucia bezpieczeństwa Valerie. Przy nikim nie czuła się aż tak zaopiekowana, jak przy Corneliusie właśnie.
— Jeżeli krwawienie nie pojawi się za miesiąc, to zapewne wtedy. Jestem dobrze odżywiona i zdrowa, w międzyczasie powinny pojawić się jeszcze inne objawy niż zmęczenie i dolegliwości poranne — małżonek lubił konkrety, więc konkrety postanowiła mu przedstawić. Miała już za sobą jedną ciążę, znała własny organizm; jej największym zmartwieniem było jednak to, czy ich dziecku uda się dotrwać do momentu, w którym ciąża nie będzie aż tak zagrożona, jak teraz. — A jeżeli masz zaufanego uzdrowiciela, nawet jutro — dodała już poważniej. Uzdrowiciel miał sposoby, aby z powodzeniem stwierdzić, czy pacjentka była w ciąży, czy cierpiała na inne dolegliwości. — Wszystko jednak wskazuje na to, że zostaniemy rodzicami, mój miły... I to w dodatku całkiem niedługo — niemal zaświergotała z radości; jedno spojrzenie na rozpromienioną twarz śpiewaczki wystarczyło, by stwierdzić, że ogromnie cieszyła się z takiego stanu rzeczy. — Poczekaj, jeżeli miałabym rację i to naprawdę stało się wtedy... — wzniosła oczy do góry i zmarszczyła lekko brwi oddając się obliczeniom. Numerologia nie była jej mocną stroną, ale to nie było skomplikowane obliczenie. — Luty? Tak, wydaje mi się, że pod koniec lutego, najpóźniej na początku marca... Będziesz mógł trzymać maleństwo w swoich ramionach...
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uczucia zawsze przychodziły mu z trudem, nawet z pewnym dyskomfortem, ale to nie dlatego, że nie czuł. Po prostu nawet w chwilach silnych emocji nie potrafił odstawić na bok analitycznego myślenia - ba, chwytał się rozsądku jak kotwicy, nie potrafiąc odpuścić, oddać kontroli. Starcie serca i rozumu powodowało dyskomfortu, czasem mocniejszy, czasem jedynie przelotny. W tej konkretnej chwili chyba zaczął dopuszczać do siebie szczęście, ale pocałunek i tak był lekko nieobecny, przyćmiony analizą usłyszanych informacji.
Valerie jest na szczęście cierpliwa, stokroć cierpliwsza od niego - bo choć w polityce potrafił i musiał się przyczaić, to sporo nerwów kosztowały go rozmowy z ludźmi powolniejszymi od niego. Tym razem, to dla niego czas zwolnił - mieszanka szoku, niedowierzania i jakiejś łagodnej, głębokiej radości. Inaczej zapamiętał wieści przekazane przez Laylę, które wypowiedziała z mieszanką niecierpliwości i paniki i ciężaru oczekiwań. Marcelius spadł na niego jak grom z jasnego nieba, a to dziecko, przyszły dziedzic Sallow Coppice, pierworodny (lub pierworodna) - było oczekiwane, upragnione.
Był gotowy.
(Był gotowy...? Uścisnął mocniej dłoń Valerie, lewą dłoń, więc dla pewności ujął ją jeszcze za prawą, usiłując przegnać z głowy wspomnienia dziecka, na które nigdy nie był gotowy, płonącego domu, odciętego kikuta.
Nie ochroniłeś ich, uważasz, ze się zmieniłeś? - zadźwięczał gdzieś w sumieniu głos ojca i dziadka, głos rozczarowanych przodków, hardych jak stal i chłodnych jak wichury na wzgórzach Shropshire, niepoddających się namiętnościom i błędom młodości.
Ich c h c ę chronić. - tym razem Cornelius, zadziwiająco łatwo, odparł jednak ten wyrzut; przeciwstawił się poczuciu winy, przypomniał sobie, że teraz ojciec był przecież z niego dumny, pierwszy raz w życiu. Między innymi dzięki n i e j.)
Wreszcie bierze wdech, głęboki, uspokojony słowami Valerie. Bezpiecznie, było bezpiecznie i jest bezpieczna, są bezpieczni. To dziecko też będzie bezpieczne i dorośnie w bezpiecznej Anglii, Cornelius zadba o to osobiście. Odegnał obrazy uzbrojonych mugoli, okaleczonych czarodziejów widzianych w Warwick, wykorzenią z Anglii to wszystko, uczynią ją krajem magii.
-Zapytaj uzdrowiciela. - zadecydował szybko, konkretnie, słuchając z wdzięcznością równie konkretnych opisów objawów. Nie znał się na ludzkim ciele, co dopiero na kobiecym, dobrze, że żona trzymała rękę na pulsie.
-Chcę wiedzieć. - dodał, usta drgnęły w nieco niepewnym uśmiechu. Świergotała dalej, a on słuchał, oczarowany, uśmiech poszerzał się coraz bardziej. Wiedział, którą noc Valerie ma na myśli - czy naprawdę z ich kłótni mogło wyniknąć coś tak dobrego? Chwilę milczy - to rzadki moment w życiu, gdy brakuje mu słów, ale entuzjazm żony stopniowo mu się udziela.
-Cieszę się. - szepcze, przybliżając się, najpierw całując ją w czoło, a potem opierając czoło o czoło. Wciąż trzyma je dłonie, podnosi je do ust - całuje, w geście szacunku, wdzięczności. -Tak się cieszę, najdroższa. - oczekiwali tego, to ich obowiązek, to ich dziedzictwo, ale Cornelius naprawdę lubi dzieci, naprawdę marzył nieśmiało o drugiej szansie na rodzicielstwo. Dojrzalsze, po odpowiednim przygotowaniu. Ślubne. Podświadomie zaczyna się zastanawiać, czy "Czarownica" również doliczy do dziewięciu - ale dziecko mogło urodzić się trochę za wcześnie, może nie do końca uważali, ale wszystko się ułoży.
-Odpoczywaj, najdroższa. - dodaje, przytulając się do niej mocniej, dłoń nieśmiało zsuwając na łono. Czy to możliwe, że była ich trójka, z Hersilią czwórka? Trzy istnienia, pod jego opieką - i wyczerpujący dzień, ale nawet zmęczenie nie powstrzymało go od snucia planów, planów o Sallow Coppice i zabezpieczeniach i aranżowanych małżeństwach i świetlanej przyszłości, planów kołyszących go do snu.
zt x 2
Valerie jest na szczęście cierpliwa, stokroć cierpliwsza od niego - bo choć w polityce potrafił i musiał się przyczaić, to sporo nerwów kosztowały go rozmowy z ludźmi powolniejszymi od niego. Tym razem, to dla niego czas zwolnił - mieszanka szoku, niedowierzania i jakiejś łagodnej, głębokiej radości. Inaczej zapamiętał wieści przekazane przez Laylę, które wypowiedziała z mieszanką niecierpliwości i paniki i ciężaru oczekiwań. Marcelius spadł na niego jak grom z jasnego nieba, a to dziecko, przyszły dziedzic Sallow Coppice, pierworodny (lub pierworodna) - było oczekiwane, upragnione.
Był gotowy.
(Był gotowy...? Uścisnął mocniej dłoń Valerie, lewą dłoń, więc dla pewności ujął ją jeszcze za prawą, usiłując przegnać z głowy wspomnienia dziecka, na które nigdy nie był gotowy, płonącego domu, odciętego kikuta.
Nie ochroniłeś ich, uważasz, ze się zmieniłeś? - zadźwięczał gdzieś w sumieniu głos ojca i dziadka, głos rozczarowanych przodków, hardych jak stal i chłodnych jak wichury na wzgórzach Shropshire, niepoddających się namiętnościom i błędom młodości.
Ich c h c ę chronić. - tym razem Cornelius, zadziwiająco łatwo, odparł jednak ten wyrzut; przeciwstawił się poczuciu winy, przypomniał sobie, że teraz ojciec był przecież z niego dumny, pierwszy raz w życiu. Między innymi dzięki n i e j.)
Wreszcie bierze wdech, głęboki, uspokojony słowami Valerie. Bezpiecznie, było bezpiecznie i jest bezpieczna, są bezpieczni. To dziecko też będzie bezpieczne i dorośnie w bezpiecznej Anglii, Cornelius zadba o to osobiście. Odegnał obrazy uzbrojonych mugoli, okaleczonych czarodziejów widzianych w Warwick, wykorzenią z Anglii to wszystko, uczynią ją krajem magii.
-Zapytaj uzdrowiciela. - zadecydował szybko, konkretnie, słuchając z wdzięcznością równie konkretnych opisów objawów. Nie znał się na ludzkim ciele, co dopiero na kobiecym, dobrze, że żona trzymała rękę na pulsie.
-Chcę wiedzieć. - dodał, usta drgnęły w nieco niepewnym uśmiechu. Świergotała dalej, a on słuchał, oczarowany, uśmiech poszerzał się coraz bardziej. Wiedział, którą noc Valerie ma na myśli - czy naprawdę z ich kłótni mogło wyniknąć coś tak dobrego? Chwilę milczy - to rzadki moment w życiu, gdy brakuje mu słów, ale entuzjazm żony stopniowo mu się udziela.
-Cieszę się. - szepcze, przybliżając się, najpierw całując ją w czoło, a potem opierając czoło o czoło. Wciąż trzyma je dłonie, podnosi je do ust - całuje, w geście szacunku, wdzięczności. -Tak się cieszę, najdroższa. - oczekiwali tego, to ich obowiązek, to ich dziedzictwo, ale Cornelius naprawdę lubi dzieci, naprawdę marzył nieśmiało o drugiej szansie na rodzicielstwo. Dojrzalsze, po odpowiednim przygotowaniu. Ślubne. Podświadomie zaczyna się zastanawiać, czy "Czarownica" również doliczy do dziewięciu - ale dziecko mogło urodzić się trochę za wcześnie, może nie do końca uważali, ale wszystko się ułoży.
-Odpoczywaj, najdroższa. - dodaje, przytulając się do niej mocniej, dłoń nieśmiało zsuwając na łono. Czy to możliwe, że była ich trójka, z Hersilią czwórka? Trzy istnienia, pod jego opieką - i wyczerpujący dzień, ale nawet zmęczenie nie powstrzymało go od snucia planów, planów o Sallow Coppice i zabezpieczeniach i aranżowanych małżeństwach i świetlanej przyszłości, planów kołyszących go do snu.
zt x 2
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Noc była pełna strachów. Zbudzone nad ranem oczy łaknęły dalszego snu, ale ten napawał niepokojem. Niejasne wspomnienia przywoływały czerwone światło, czy było postrzępionym fragmentem snu, czy rzeczywiście dobiegało zza okna? Niewypoczęte ciało wydawało się spięte, lekki ból głowy subtelnie stukał w czaszkę ze wszystkich stron. Każda napotkana od rana twarz wydawała się równie zmęczona. Mogły dotrzeć do ciebie pogłoski o krwawym księżycu, który nocą pokazał się na niebie, barwiąc gęste obłoki szkarłatem. Zawieszenie działań wojennych winno przynieść chwilowy oddech, a jednak...
Belvina, Zachary: Wezwano was do Pałacu Zimowego w Sropshire jako cenionych uzdrowicieli współpracujących z Rycerzami Walpurgii. Poprzedniego dnia w tym miejscu odbywał się bankiet wysokopostawionych urzędników Ministerstwa Magii, z których wielu spędziło w pałacu minioną - tak ciężką - noc. Jeden z nich, ceniony doradca Cronosa, Karl Hunter, miał zaznać podczas swojej bezsenności poważnych problemów ze zdrowiem, lecz w listownej korespondencji, którą każde z was otrzymało, informacje zostały przekazane w sposób bardzo powściągliwy. Nikt nie chciał, by zostały przelane na papier, co w wyższych sferach nie było wszak praktyką rzadką. Oboje spotkaliście się przypadkiem przed wejściem, skąd kątem oka mogliście dostrzec w pobliskich ogrodowych zaroślach wielkiego brytana o krwistych oczach. Niezależnie od tego, jak bliskie lub dalekie były wam przesądy, znaliście znaczenie ponuraka i potrafiliście rozpoznać ten zły omen. Jeśli którekolwiek z was odwróciło się w kierunku ogrodów ponownie, stworzenie zdążyło zniknąć. Czy to możliwe, że było tylko złudzeniem?
Czarownica przyjmująca gości - jej zachowanie od początku wydawało się nieco dziwne, rozbiegany wzrok nie szukał z wami kontaktu, ale nietrudno było to zrzucić na minioną noc, trudną dla wszystkich, tym bardziej, gdy została zabarwiona nerwami związanymi ze stanem jednego ważnych gości - poprowadziła was pod odpowiednią komnatę, która znajdowała się pod numerem trzynastym. Zostawiła was samych, wpierw prosząc, byście zachowali w szczególnej tajemnicy wszystko, co ujrzycie za drzwiami, bowiem mogłoby to zaszkodzić reputacji czarodzieja, a w konsekwencji również interesom całego Ministerstwa Magii.
Czarodziej dojrzałego wieku, na oko pięćdziesięcioparoletni, leżał w jedwabnych pierzynach i oddychał ciężko, chrapliwie, przez usta. Gdy zdecydowaliście się podejść bliżej, otworzył wybałuszone oczy szeroko, wpatrując się w was - czy na pewno was widział? czy nie patrzył tylko w waszą stronę? - z przerażeniem. Wpierw zaczął się szamotać, potem majaczyć: bełkotliwie mówił o cienistych istotach o błoniastych skrzydłach, o rogatych wilkach, o głodzie, o śmierci, o wielkiej ciemności, mówił o mroku, który zaleje świat i mówił o siedmiu prastarych duchach i ich niszczącej mocy. Z ust zaczynała sączyć się gęsta piana. Jego słowa zdawały się nie trzymać składu, najwyraźniej sam ich nie rozumiał - w przeciwieństwie do was. Wiedzieliście jednak, że tajemnice Rycerzy Walpurgii nie powinny ujrzeć światła dziennego.
W komnacie, mimo zaciągniętych półprzejrzystych zasłon barwy wyrazistego rubinu, nagle zrobiło się jaśniej - światło biło od zewnątrz. W tej samej chwili z ust mężczyzny zaczęła mocno cieknąć spieniona ślina, a jego słowa stawały się coraz bardziej bełkotliwe i coraz mniej zrozumiałe. Jeśli któreś z was zdecydowało się podejść do okna i je odsłonić, ujawniło widok niecodzienny.
Na niebie rozgorzała kometa, za którą ciągnął się złocisty warkocz. Przyciągała wzrok w przedziwny sposób, jakby hipnotyzowała samą swoją obecnością na niebie. Jaśniała jak drugie słońce, trwała nieruchomo, a im dłużej oko spoglądało w jej światło, tym większy budziła niepokój. Jakby to światło wnikało gdzieś w umysł, w serce, pozostawiając po sobie trwogę i przerażającą pustkę, której nie sposób było zrozumieć.
Lakoniczne w informacje listy nie były niczym nowym dla niej. Przywykła, że arystokraci, którzy wzywali ją oczekując pomocy, ale również pracownicy Ministerstwa Magii nie wdawali się w szczegóły. Takie wiadomości zwykle kazały jej przygotować się na wszystko. To, co miała zastać na miejscu, było najczęściej wielką niewiadomą, okrytą tajemnicą, aż do chwili dotarcia na miejsce. Pakując wszystko do obszernej, materiałowej torby, starała się przewidzieć, co może zastać. Zabezpieczyła parę fiolek, których zawartość mogła okazać się niezastąpiona. Opuszczając mieszkanie, a później Nokturn i sam Londyn analizowała jeszcze treść listu. Kilka szczegółów, które zapadły w pamięć przeczytane kilkukrotnie.
Teleportacja w okolice Zimowego Pałacu zaoszczędziła jej większej straty czasu i dłużącej się drogi przez część Anglii. Uniosła wzrok na budowlę, pamiętając ją z ostatniego razu, gdy miała okazję przekroczyć ów progi. Nie sądziła, że po tych dwóch razach, jeszcze będzie tu wracać. Była gotowa już wejść do środka, gdy jej uwagę przykuł drugi uzdrowiciel i to znajomy ze szpitalnych korytarzy. Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych. Odkąd pracowała w Mungu, nie pamiętała, aby ktoś w podobnym wieku obrał taką funkcję. Nigdy też nie słyszała z licznych opowieści weteranów wśród pracowników, by taka sytuacja miała miejsce. Musiał więc być wyjątkowo zdolny albo pomogło mu pochodzenie, które otwierało najpewniej wiele drzwi. Wolała jednak obstawiać pierwszą opcję i móc podziwiać mężczyznę za umiejętności, które musiał posiadać.
- Witaj, lordzie Shafiq.- podjęła na powitanie, zwracając się do niego z szacunkiem, który zwykła okazywać.- Czyżby sprowadził cię tu tajemniczy przypadek? – spytała, biorąc pod uwagę możliwość, że wezwali kogoś jeszcze poza nią. Takie rzeczy się zdarzały i nie widziała w tym niczego złego. W końcu nie pierwszy raz wiedza jednego uzdrowiciela okazywała się zbyt mała, ale dwóch lub trzech już wystarczająca i uzupełniająca w koniecznym stopniu. Każdy z nich miał inną specjalizację i tak było teraz. Cokolwiek się tu wydarzyło, mogli mieć w duecie najlepszą wiedzę. Odwrócona w kierunku mężczyzny, kątem oka zauważyła ruch. Ciemny kształt przyciągnął uwagę, mimo że krył się w zaroślach ogrodu. Czy to miała być dosadniejsza zapowiedź złego dnia? Może wydarzeń, które czyhały już na nich? Nie miała pojęcia, ale mimowolnie na chwilę skuliła ramiona poddając się niepokojowi, który towarzyszył jej od chwili, gdy się obudziła. Oby to był tylko ten nieprzyjemny ścisk we wnętrznościach, głupie przeczucie, które nic jednak nie znaczyło. Ten dzień był już wystarczająco dziwny.
Obejrzała się na kobietę, która podeszła do nich, by poprowadzić tam, gdzie ukryty przed ciekawskim wzrokiem był ich dzisiejszy pacjent. Ignorowała zachowanie czarownicy, idąc parę kroków za nią i wpatrując się w przestrzeń. Nie zerkała na Shafiqa, wiedząc, że szedł obok. Co ten dzień mógł dla nich przygotować? Czym zaskoczyć?
Teleportacja w okolice Zimowego Pałacu zaoszczędziła jej większej straty czasu i dłużącej się drogi przez część Anglii. Uniosła wzrok na budowlę, pamiętając ją z ostatniego razu, gdy miała okazję przekroczyć ów progi. Nie sądziła, że po tych dwóch razach, jeszcze będzie tu wracać. Była gotowa już wejść do środka, gdy jej uwagę przykuł drugi uzdrowiciel i to znajomy ze szpitalnych korytarzy. Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych. Odkąd pracowała w Mungu, nie pamiętała, aby ktoś w podobnym wieku obrał taką funkcję. Nigdy też nie słyszała z licznych opowieści weteranów wśród pracowników, by taka sytuacja miała miejsce. Musiał więc być wyjątkowo zdolny albo pomogło mu pochodzenie, które otwierało najpewniej wiele drzwi. Wolała jednak obstawiać pierwszą opcję i móc podziwiać mężczyznę za umiejętności, które musiał posiadać.
- Witaj, lordzie Shafiq.- podjęła na powitanie, zwracając się do niego z szacunkiem, który zwykła okazywać.- Czyżby sprowadził cię tu tajemniczy przypadek? – spytała, biorąc pod uwagę możliwość, że wezwali kogoś jeszcze poza nią. Takie rzeczy się zdarzały i nie widziała w tym niczego złego. W końcu nie pierwszy raz wiedza jednego uzdrowiciela okazywała się zbyt mała, ale dwóch lub trzech już wystarczająca i uzupełniająca w koniecznym stopniu. Każdy z nich miał inną specjalizację i tak było teraz. Cokolwiek się tu wydarzyło, mogli mieć w duecie najlepszą wiedzę. Odwrócona w kierunku mężczyzny, kątem oka zauważyła ruch. Ciemny kształt przyciągnął uwagę, mimo że krył się w zaroślach ogrodu. Czy to miała być dosadniejsza zapowiedź złego dnia? Może wydarzeń, które czyhały już na nich? Nie miała pojęcia, ale mimowolnie na chwilę skuliła ramiona poddając się niepokojowi, który towarzyszył jej od chwili, gdy się obudziła. Oby to był tylko ten nieprzyjemny ścisk we wnętrznościach, głupie przeczucie, które nic jednak nie znaczyło. Ten dzień był już wystarczająco dziwny.
Obejrzała się na kobietę, która podeszła do nich, by poprowadzić tam, gdzie ukryty przed ciekawskim wzrokiem był ich dzisiejszy pacjent. Ignorowała zachowanie czarownicy, idąc parę kroków za nią i wpatrując się w przestrzeń. Nie zerkała na Shafiqa, wiedząc, że szedł obok. Co ten dzień mógł dla nich przygotować? Czym zaskoczyć?
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Apartamenty
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire :: Pałac Zimowy