Gabinet Mulcibera
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Gabinet Mulcibera
Dość przestronny gabinet jest jednym z pierwszych pokoi jakie napotyka się w surowym, kamiennym korytarzu Departamentu Tajemnic. Sąsiaduje z innym, a także palarnią, ale dźwięki zza ścian nie docierają do środka. Wnętrze przypomina pozostałe pomieszczenia socjalne i gabinety; wyłożone jest orzechowym drewnem. Podobnymi deskami obudowany jest także kominek niepodłączony do sieci Fiu. Spore wnętrze mimo wszystko wydaje się źle zagospodarowane. Drewniane biurko skierowane jest przodem w stronę wejścia, za nim mieszczą się regały wypełnione woluminami, a przed nim postawione są dwa fotele obite brązową skórą. W jednym z rogów stoi zawsze czysta tablica, a w drugim sporej wielkości żerdź dla sowy, która wlatuje do środka poprzez okno uchylające się do wnętrza Ministerstwa Magii. Biurko zawalone jest stertą pergaminów i listów; a także wydań Walczącego Maga i Horyzontów Zaklęć, ale niewiele można w środku uświadczyć istotnych zapisków, czy prywatnej korespondencji.
Kiwnął głową, zgadzając się ze słowami Ramseya, nie komentując już ich jednak w żaden sposób; to było coś, z czym trudno było polemizować, nauczył się już dawno temu, że każda decyzja miała swoje konsekwencje – czasami takie, z którymi godził się świadomie, czasami zupełnie niespodziewane, przypominające o sobie po wielu miesiącach. Za zignorowanie zasłyszanej przed laty przestrogi płacił wszak do dzisiaj, nie wątpił też, że jeżeli kiedykolwiek natknie się ponownie na trop Sguaba Tuinne i postanowi za nim podążyć – zapłaci za tę pogoń o wiele więcej. I nie będzie to cena mierzona w złocie.
Machnął ręką, kiedy Ramsey wspomniał o możliwym skazaniu na uwięzienie w Azkabanie. – Tak, tak – nie musisz cytować mi regulaminu – rzucił lekko, tak naprawdę nie oczekiwał, że Śmierciożerca podzieli się z nim jakimś pilnie strzeżonym sekretem – co nie oznaczało, że nie czuł ekscytacji na myśl, że mógłby to zrobić. O niewymownych pracujących w Departamencie Tajemnic krążyły legendy, zdawał sobie sprawę z tego, że wiązała ich jakaś przysięga milczenia – a chociaż podejrzewał, że nawet połowa historii, które do niego docierały, nie miała wiele wspólnego z prawdą, to co do dyskrecji obowiązującej pracowników tego miejsca nie miał najmniejszych wątpliwości. Zresztą: domysły rodziły się tam, gdzie brakowało twardych faktów i rzetelnych informacji, co wyjaśniało mnogość pogłosek na temat rzekomych sekretów strzeżonych przez Departament Tajemnic. – Zobaczymy – dodał jeszcze z przekąsem, zerkając na Ramseya z ukosa; porzucając kwestię tego, co znajdowało lub nie znajdowało się za szeregiem szczelnie zamkniętych drzwi w momencie, w którym weszli do jego gabinetu.
Odchylił się w fotelu wygodnie, opierając ramiona na podłokietnikach. Rozejrzał się po pomieszczeniu, finalnie zatrzymując wzrok na trzymanej przez gospodarza butelce. – Widocznie – przytaknął, zaraz po tym unosząc lekko brwi do góry, żeby ostatecznie zmarszczyć je w zastanowieniu. Nazwisko wymienione przez Mulcibera nie było mu obce, ale w połączeniu z imieniem nie składało się w żadne wspomnienie czy rysy twarzy. Uniósł dłoń, po czym w namyśle potarł krawędź żuchwy. – Nie przypominam sobie – przyznał, bardziej od samej historii zdziwił go chyba fakt, że Rycerze Walpurgii mogliby zabiegać o wsparcie mieszańców. – Czym właściwie się parał? – zagadnął, choć bez większego zainteresowania, los Morgana niespecjalnie go obchodził; gdyby był kimś istotnym albo znajdował się w posiadaniu czegoś, na czym by mu zależało, z pewnością by o nim usłyszał.
Na dłuższy moment skupił się na studiowaniu dziennika, próbując zdecydować, w jaki sposób najlepiej byłoby otoczyć go ochronną magią; planując, w których miejscach połączyć ze sobą magiczne sploty. Jednym uchem słuchał jednak Ramseya, a kącik ust drgnął mu w górę. – W takim razie tym bardziej ucieszy ją twoja wizyta – stwierdził, skrupulatnie skrywając lekkie i zupełnie bezpodstawne ukłucie zazdrości, szturchającej jego klatkę piersiową. On sam nie znał Melisande praktycznie wcale, parę powierzchownych rozmów, które mieli za sobą, nie zdradziło mu na jej temat nic; była dla niego zagadką, tajemnicą póki co niedostępną tak samo, jak sekrety skrzętnie skrywane przez niewymownych.
Odłożył na moment różdżkę, zamiast tego biorąc do ręki szklankę z koniakiem, którą zakołysał lekko, przyglądając się, jak przejrzysty płyn liże ścianki naczynia. – W końcu zrozumieją, że przegrali i nie mają tu czego szukać – wspomniał, pewien, że rebelianci nie mieli już szansy na odbicie Warwickshire – nie, kiedy znajdowało się w rękach Śmierciożercy, jednego z najpotężniejszych czarodziejów w kraju. Hrabstwo leżało też zbyt daleko do półwyspu, żeby ich nieporadne ręce mogły po nie skutecznie sięgnąć, chociaż nie było wątpliwości, że i tak spróbują; skoro panoszyli się i po wysuniętym daleko na wschód Norfolku, to mogli panoszyć się wszędzie. – Ożeniłeś się? – wtrącił, zaskoczony; nie wiedział o tym, ale właściwie: nie było w tym nic dziwnego, długo pozostawał poza krajem, nie był jeszcze na bieżąco z tym, co zmieniło się pod jego nieobecność. – Jeżeli będziecie czegoś potrzebować, daj znać – zaoferował, Ramsey miał przed sobą trudne zadanie, ale jego powodzenie miało wzmocnić ich wszystkich; razem byli silniejsi.
Zaklęcie dziennika na przeszło kwadrans oderwało jego myśli od wszystkiego innego, przyglądał się Śmierciożercy, kiedy wziął przedmiot w dłonie – pewien, że zabezpieczenie zadziała dokładnie tak, jak opisał. To nie była skomplikowana magia, a Manannan nie miał powodów, żeby wątpić w swoje umiejętności; do tej pory go nie zawiodły. – Bardziej złożone zaklęcia ochronne zabrałyby więcej czasu, ale to jest stosunkowo proste – przytaknął, kiwając nieznacznie głową w odpowiedzi na podziękowania. Upił łyk alkoholu, spodziewając się, że ich spotkanie dobiegało końca – Ramsey był w pracy, nie miał zamiaru zajmować jego czasu zbyt długo, z pewnością był cenny – ale kolejne słowa mężczyzny zatrzymały go w miejscu, a w jasnym spojrzeniu zatańczyło pytanie.
Uniósł brwi, zaintrygowanie wyraźnie odmalowało się na jego twarzy – ale jeżeli spodziewał się, że usłyszy tego dnia od Śmierciożercy jakąś jasną informację, to chyba musiał obejść się smakiem. Milczał przez chwilę, zapytany o to, co o tym myślał; na wargach zatańczyło rozbawienie. – Zastanawiam się – zaczął – czy mówienia zagadkami nauczyłeś się już w Chateau Rose, czy dopiero tutaj, bo Melisande zdaje się mieć identyczny zwyczaj – napomknął, pół-żartem, pół-serio. – Wspomogę cię, jak tylko będę mógł – zapewnił po chwili, poważniejąc, tylko odrobinę poirytowany; nie lubił zgadzać się na coś w ciemno, zwłaszcza jeżeli dotyczyło to jego ziem, ale w tym wypadku raczej nie miał wyjścia – podejrzewał, że Ramsey tak naprawdę nie pytał go o zdanie, był Śmierciożercą; nie miał zamiaru mu odmówić. – Powiadom mnie, kiedy nadejdzie odpowiedni czas. W międzyczasie rozejrzę się za miejscami, o których wspomniałeś – dodał, nie był numerologiem ani geomantą, ale znał podstawy jednej i drugiej dziedziny. – Czy jest coś jeszcze? – zapytał, posyłając Mulciberowi pytające spojrzenie. – Jeżeli nie, będę się zbierał – nie chciałbym zbyt długo zakłócać ci pracy – powiedział, wstając – o ile Ramsey nie zdecydował się kontynuować rozmowy. – To naprawdę dobry koniak – wtrącił, odstawiając na blat szklankę, kimkolwiek był tajemniczy bogacz – miał dobre oko do drogich alkoholi.
Machnął ręką, kiedy Ramsey wspomniał o możliwym skazaniu na uwięzienie w Azkabanie. – Tak, tak – nie musisz cytować mi regulaminu – rzucił lekko, tak naprawdę nie oczekiwał, że Śmierciożerca podzieli się z nim jakimś pilnie strzeżonym sekretem – co nie oznaczało, że nie czuł ekscytacji na myśl, że mógłby to zrobić. O niewymownych pracujących w Departamencie Tajemnic krążyły legendy, zdawał sobie sprawę z tego, że wiązała ich jakaś przysięga milczenia – a chociaż podejrzewał, że nawet połowa historii, które do niego docierały, nie miała wiele wspólnego z prawdą, to co do dyskrecji obowiązującej pracowników tego miejsca nie miał najmniejszych wątpliwości. Zresztą: domysły rodziły się tam, gdzie brakowało twardych faktów i rzetelnych informacji, co wyjaśniało mnogość pogłosek na temat rzekomych sekretów strzeżonych przez Departament Tajemnic. – Zobaczymy – dodał jeszcze z przekąsem, zerkając na Ramseya z ukosa; porzucając kwestię tego, co znajdowało lub nie znajdowało się za szeregiem szczelnie zamkniętych drzwi w momencie, w którym weszli do jego gabinetu.
Odchylił się w fotelu wygodnie, opierając ramiona na podłokietnikach. Rozejrzał się po pomieszczeniu, finalnie zatrzymując wzrok na trzymanej przez gospodarza butelce. – Widocznie – przytaknął, zaraz po tym unosząc lekko brwi do góry, żeby ostatecznie zmarszczyć je w zastanowieniu. Nazwisko wymienione przez Mulcibera nie było mu obce, ale w połączeniu z imieniem nie składało się w żadne wspomnienie czy rysy twarzy. Uniósł dłoń, po czym w namyśle potarł krawędź żuchwy. – Nie przypominam sobie – przyznał, bardziej od samej historii zdziwił go chyba fakt, że Rycerze Walpurgii mogliby zabiegać o wsparcie mieszańców. – Czym właściwie się parał? – zagadnął, choć bez większego zainteresowania, los Morgana niespecjalnie go obchodził; gdyby był kimś istotnym albo znajdował się w posiadaniu czegoś, na czym by mu zależało, z pewnością by o nim usłyszał.
Na dłuższy moment skupił się na studiowaniu dziennika, próbując zdecydować, w jaki sposób najlepiej byłoby otoczyć go ochronną magią; planując, w których miejscach połączyć ze sobą magiczne sploty. Jednym uchem słuchał jednak Ramseya, a kącik ust drgnął mu w górę. – W takim razie tym bardziej ucieszy ją twoja wizyta – stwierdził, skrupulatnie skrywając lekkie i zupełnie bezpodstawne ukłucie zazdrości, szturchającej jego klatkę piersiową. On sam nie znał Melisande praktycznie wcale, parę powierzchownych rozmów, które mieli za sobą, nie zdradziło mu na jej temat nic; była dla niego zagadką, tajemnicą póki co niedostępną tak samo, jak sekrety skrzętnie skrywane przez niewymownych.
Odłożył na moment różdżkę, zamiast tego biorąc do ręki szklankę z koniakiem, którą zakołysał lekko, przyglądając się, jak przejrzysty płyn liże ścianki naczynia. – W końcu zrozumieją, że przegrali i nie mają tu czego szukać – wspomniał, pewien, że rebelianci nie mieli już szansy na odbicie Warwickshire – nie, kiedy znajdowało się w rękach Śmierciożercy, jednego z najpotężniejszych czarodziejów w kraju. Hrabstwo leżało też zbyt daleko do półwyspu, żeby ich nieporadne ręce mogły po nie skutecznie sięgnąć, chociaż nie było wątpliwości, że i tak spróbują; skoro panoszyli się i po wysuniętym daleko na wschód Norfolku, to mogli panoszyć się wszędzie. – Ożeniłeś się? – wtrącił, zaskoczony; nie wiedział o tym, ale właściwie: nie było w tym nic dziwnego, długo pozostawał poza krajem, nie był jeszcze na bieżąco z tym, co zmieniło się pod jego nieobecność. – Jeżeli będziecie czegoś potrzebować, daj znać – zaoferował, Ramsey miał przed sobą trudne zadanie, ale jego powodzenie miało wzmocnić ich wszystkich; razem byli silniejsi.
Zaklęcie dziennika na przeszło kwadrans oderwało jego myśli od wszystkiego innego, przyglądał się Śmierciożercy, kiedy wziął przedmiot w dłonie – pewien, że zabezpieczenie zadziała dokładnie tak, jak opisał. To nie była skomplikowana magia, a Manannan nie miał powodów, żeby wątpić w swoje umiejętności; do tej pory go nie zawiodły. – Bardziej złożone zaklęcia ochronne zabrałyby więcej czasu, ale to jest stosunkowo proste – przytaknął, kiwając nieznacznie głową w odpowiedzi na podziękowania. Upił łyk alkoholu, spodziewając się, że ich spotkanie dobiegało końca – Ramsey był w pracy, nie miał zamiaru zajmować jego czasu zbyt długo, z pewnością był cenny – ale kolejne słowa mężczyzny zatrzymały go w miejscu, a w jasnym spojrzeniu zatańczyło pytanie.
Uniósł brwi, zaintrygowanie wyraźnie odmalowało się na jego twarzy – ale jeżeli spodziewał się, że usłyszy tego dnia od Śmierciożercy jakąś jasną informację, to chyba musiał obejść się smakiem. Milczał przez chwilę, zapytany o to, co o tym myślał; na wargach zatańczyło rozbawienie. – Zastanawiam się – zaczął – czy mówienia zagadkami nauczyłeś się już w Chateau Rose, czy dopiero tutaj, bo Melisande zdaje się mieć identyczny zwyczaj – napomknął, pół-żartem, pół-serio. – Wspomogę cię, jak tylko będę mógł – zapewnił po chwili, poważniejąc, tylko odrobinę poirytowany; nie lubił zgadzać się na coś w ciemno, zwłaszcza jeżeli dotyczyło to jego ziem, ale w tym wypadku raczej nie miał wyjścia – podejrzewał, że Ramsey tak naprawdę nie pytał go o zdanie, był Śmierciożercą; nie miał zamiaru mu odmówić. – Powiadom mnie, kiedy nadejdzie odpowiedni czas. W międzyczasie rozejrzę się za miejscami, o których wspomniałeś – dodał, nie był numerologiem ani geomantą, ale znał podstawy jednej i drugiej dziedziny. – Czy jest coś jeszcze? – zapytał, posyłając Mulciberowi pytające spojrzenie. – Jeżeli nie, będę się zbierał – nie chciałbym zbyt długo zakłócać ci pracy – powiedział, wstając – o ile Ramsey nie zdecydował się kontynuować rozmowy. – To naprawdę dobry koniak – wtrącił, odstawiając na blat szklankę, kimkolwiek był tajemniczy bogacz – miał dobre oko do drogich alkoholi.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Upił łyk koniaku i odstawił szkło na bok, powoli przesuwając po blacie stołu. Zatrzymał palce na nim przez chwilę, ledwie opuszkami stykając się z zimnym szkłem, a potem nagle odjął dłoń od naczynia i zmiął palce, trąc o wnętrze.
— Nie pamietam — powiedział, po chwili, spoglądając na Manannana. — Naprawdę. Deirdre pozostaje z nim w kontakcie, jak sądzę — dodał na wypadek, gdyby korsarz błędnie założył, że była to kolejna tajemnica, którą nie chciał się z nim podzielić. Towarzyszył w tamtym spotkaniu Tsagairt, dziś dla niego to było już bez znaczenia, ale koniak był wyborny, to musiał przyznać. Uśmiechnął się i skinął lekko głową, kiedy kapitan Selmy przyznał, że Melisande będzie cieszyć się z wizyty. Nie wyczuł zazdrości w głosie Traversa, uznawszy temat za zakończony, kiedy całkowicie pochłonął go dziennik. Nie był w stanie go zabezpieczyć samodzielnie, nie znał się na takiej magii i choć miał dostęp i możliwości, miał szereg specjalistów pod nosem nie chciał by angażowali się w ten projekt. Im więcej osób wiedziało o istnieniu dziennika, tym większe było zagrożenie w kwestiach bezpieczeństwa. Patrzył na jego działania, a potem już na sam notatnik, nim ostatecznie wylądował z boku. Czekało go jeszcze stworzenie kilku wzorów, potrzebował kilku przedmiotów, a później musiał je ze sobą powiązać, uzależnić od siebie. Wiedział już, że większość drobnych prac zleci Rigelowi, ale dalszy etap będzie musiał wykonać razem z Rycerzami Walpurgii. Nie ufał wcale młodemu stażyście, nie wierzył w jego słowa o lojalności i umiejętnościach dochowania sekretów.
— Dawno temu. Parę lat — wyjaśnił pobieżnie, jakby nie było w tym nic dziwnego. — Nikt o tym nie wiedział, miałem przez lata aurorów na karku. — Szczególnie jednego, uporczywego. Deptał mu po piętach, ale już od dawna nie musiał się go obawiać ani prawa ani konsekwencji. Azkaban mu nie groził. Nie groziło mu zimne Tower. — Robimy co możemy, by chronić bliskich — dodał z lekkim uśmiechem; nie świętowali hucznie, nawet w zamyśle, o tym wydarzeniu nie musieli wiedzieć znajomi, przyjaciół nie miał zbyt wielu, choć być może nie miał ich wcale, ale tak zwykł określać ludzi, z którymi łączyły go bliskie interesy, ważne sprawy, zasady lojalności i oddania. I każdemu z nich musiał wyjaśnić w ten sam sposób, że tajemnica, której strzegł nie była wyrazem braku zaufania względem nich. Była przezornością, którą czarnoksięstwo wymuszało na nim od zawsze. — Dziękuję, to wiele dla nas znaczy — przyznał, spoglądając w oczy kapitanowi. Współpraca, wzajemna pomoc — nie był nigdy dobrym politykiem, ale żył nie od dziś. Lojalni sojusznicy, nie tylko wśród Rycerzy ale także panów ziemskich gwarantowały sukces. Chciałby przyznać, że nie potrzebował ani wsparcia, ani pomocy. Chciałby przyznać, że Traversowie ani żaden inny szlachetny ród nigdy nie będzie do niczego potrzebny, ale każdy głupiec wiedział, że to tylko mrzonka nieświadomych niczego, żyjących w bańce chłopców. W pojedynkę było trudno; wiedział o tym nawet Czarny Pan. Dlatego miał ich. Dlatego otaczał się nimi od zawsze.
— Może przychodzą ci na myśl inne, które mogłyby się okazać przydatne? Widzisz, planuję ten dziennik zatrzymać tutaj. W tym pomieszczeniu, przynajmniej na razie, ale jeśli wszystko się powiedzie widziałbym dla niego miejsce w specjalnej sali, dobrze zabezpieczonej. Najlepiej takiej, do której nikt nie musiałby wchodzić. Działanie związane z dziennikiem nie wymaga niczyjej obecności, nie musi być więc to wielkie pomieszczenie, wystarczy schowek na miotły. A jednak musi ograniczać dostęp osób nieporządanych. Nieprzychylnych... Gdyby, wiesz... Chciał wykraść z niego informacje lub zaburzyć jego funkcjonowanie. — Być może nasunęłoby mu się coś, może wiedziałby jak takie miejsce zamknąć. I tak będzie musiał udać się do specjalisty, kogoś kto to zrobi, kogoś kto potem o tym zapomni, ale wolał zlecić konkretny pomysł niż zdawać się na nieznajomych. — Każda twoja rada i sugestia będzie dla mnie drogowskazem— zapewnił go z lekkim uśmiechem, który poszerzył się, kiedy porównano go do Melisande. Być może coś w tym było; być może fakt, że jako dzieci czuli się rodziną wychowaną w ten sam sposób, według jednego modelu i z konkretnym schematem myślenia sprawiał, że tak bardzo się przypominali korsarzowi.
— Wspaniale — przyznał, kiedy przystał na kolejną jego prośbę. — Wiem, że dręczę cię prośbami, w których więcej jest niewiadomych niż pewników, ale twoja zgoda i aprobata wiele dla mnie znaczą. I zapewniam cię, że efekt nie tylko cię zadowoli, ale także przyczyni się do poprawienia bezpieczeństwa na twoich ziemiach. Wpłynie na komfort i spokój twoich ludzi. Na razie jednak, musisz mi zaufać.— A nie było to łatwe, szczególnie dla ludzi, którzy z natury nie ufali innym. Domyślał się, że Manannan nie był inny i kierował się także wobec niego zasadą ograniczonego zaufania, dlatego jego obecność i zaangażowanie mogły dać mu pewność, że działać będzie także na swoją korzyść. — Czuję się zobowiązany, wiedz o tym — przyznał, kiedy nadszedł czas końca. Podniósł się z krzesła, gotów, by odprowadzić towarzysza, nie tylko do drzwi, ale na samą górę, aż do Gontanny Magicznego Braterstwa, gdzie się spotkali. Był jego gościem, człowiekiem, który przyszedł go wspomóc swoją wiedzą i umiejętnościami, chciał aby to czuł. — W takim razie przyjmij ode mnie całą butelkę.
| ztx2
— Nie pamietam — powiedział, po chwili, spoglądając na Manannana. — Naprawdę. Deirdre pozostaje z nim w kontakcie, jak sądzę — dodał na wypadek, gdyby korsarz błędnie założył, że była to kolejna tajemnica, którą nie chciał się z nim podzielić. Towarzyszył w tamtym spotkaniu Tsagairt, dziś dla niego to było już bez znaczenia, ale koniak był wyborny, to musiał przyznać. Uśmiechnął się i skinął lekko głową, kiedy kapitan Selmy przyznał, że Melisande będzie cieszyć się z wizyty. Nie wyczuł zazdrości w głosie Traversa, uznawszy temat za zakończony, kiedy całkowicie pochłonął go dziennik. Nie był w stanie go zabezpieczyć samodzielnie, nie znał się na takiej magii i choć miał dostęp i możliwości, miał szereg specjalistów pod nosem nie chciał by angażowali się w ten projekt. Im więcej osób wiedziało o istnieniu dziennika, tym większe było zagrożenie w kwestiach bezpieczeństwa. Patrzył na jego działania, a potem już na sam notatnik, nim ostatecznie wylądował z boku. Czekało go jeszcze stworzenie kilku wzorów, potrzebował kilku przedmiotów, a później musiał je ze sobą powiązać, uzależnić od siebie. Wiedział już, że większość drobnych prac zleci Rigelowi, ale dalszy etap będzie musiał wykonać razem z Rycerzami Walpurgii. Nie ufał wcale młodemu stażyście, nie wierzył w jego słowa o lojalności i umiejętnościach dochowania sekretów.
— Dawno temu. Parę lat — wyjaśnił pobieżnie, jakby nie było w tym nic dziwnego. — Nikt o tym nie wiedział, miałem przez lata aurorów na karku. — Szczególnie jednego, uporczywego. Deptał mu po piętach, ale już od dawna nie musiał się go obawiać ani prawa ani konsekwencji. Azkaban mu nie groził. Nie groziło mu zimne Tower. — Robimy co możemy, by chronić bliskich — dodał z lekkim uśmiechem; nie świętowali hucznie, nawet w zamyśle, o tym wydarzeniu nie musieli wiedzieć znajomi, przyjaciół nie miał zbyt wielu, choć być może nie miał ich wcale, ale tak zwykł określać ludzi, z którymi łączyły go bliskie interesy, ważne sprawy, zasady lojalności i oddania. I każdemu z nich musiał wyjaśnić w ten sam sposób, że tajemnica, której strzegł nie była wyrazem braku zaufania względem nich. Była przezornością, którą czarnoksięstwo wymuszało na nim od zawsze. — Dziękuję, to wiele dla nas znaczy — przyznał, spoglądając w oczy kapitanowi. Współpraca, wzajemna pomoc — nie był nigdy dobrym politykiem, ale żył nie od dziś. Lojalni sojusznicy, nie tylko wśród Rycerzy ale także panów ziemskich gwarantowały sukces. Chciałby przyznać, że nie potrzebował ani wsparcia, ani pomocy. Chciałby przyznać, że Traversowie ani żaden inny szlachetny ród nigdy nie będzie do niczego potrzebny, ale każdy głupiec wiedział, że to tylko mrzonka nieświadomych niczego, żyjących w bańce chłopców. W pojedynkę było trudno; wiedział o tym nawet Czarny Pan. Dlatego miał ich. Dlatego otaczał się nimi od zawsze.
— Może przychodzą ci na myśl inne, które mogłyby się okazać przydatne? Widzisz, planuję ten dziennik zatrzymać tutaj. W tym pomieszczeniu, przynajmniej na razie, ale jeśli wszystko się powiedzie widziałbym dla niego miejsce w specjalnej sali, dobrze zabezpieczonej. Najlepiej takiej, do której nikt nie musiałby wchodzić. Działanie związane z dziennikiem nie wymaga niczyjej obecności, nie musi być więc to wielkie pomieszczenie, wystarczy schowek na miotły. A jednak musi ograniczać dostęp osób nieporządanych. Nieprzychylnych... Gdyby, wiesz... Chciał wykraść z niego informacje lub zaburzyć jego funkcjonowanie. — Być może nasunęłoby mu się coś, może wiedziałby jak takie miejsce zamknąć. I tak będzie musiał udać się do specjalisty, kogoś kto to zrobi, kogoś kto potem o tym zapomni, ale wolał zlecić konkretny pomysł niż zdawać się na nieznajomych. — Każda twoja rada i sugestia będzie dla mnie drogowskazem— zapewnił go z lekkim uśmiechem, który poszerzył się, kiedy porównano go do Melisande. Być może coś w tym było; być może fakt, że jako dzieci czuli się rodziną wychowaną w ten sam sposób, według jednego modelu i z konkretnym schematem myślenia sprawiał, że tak bardzo się przypominali korsarzowi.
— Wspaniale — przyznał, kiedy przystał na kolejną jego prośbę. — Wiem, że dręczę cię prośbami, w których więcej jest niewiadomych niż pewników, ale twoja zgoda i aprobata wiele dla mnie znaczą. I zapewniam cię, że efekt nie tylko cię zadowoli, ale także przyczyni się do poprawienia bezpieczeństwa na twoich ziemiach. Wpłynie na komfort i spokój twoich ludzi. Na razie jednak, musisz mi zaufać.— A nie było to łatwe, szczególnie dla ludzi, którzy z natury nie ufali innym. Domyślał się, że Manannan nie był inny i kierował się także wobec niego zasadą ograniczonego zaufania, dlatego jego obecność i zaangażowanie mogły dać mu pewność, że działać będzie także na swoją korzyść. — Czuję się zobowiązany, wiedz o tym — przyznał, kiedy nadszedł czas końca. Podniósł się z krzesła, gotów, by odprowadzić towarzysza, nie tylko do drzwi, ale na samą górę, aż do Gontanny Magicznego Braterstwa, gdzie się spotkali. Był jego gościem, człowiekiem, który przyszedł go wspomóc swoją wiedzą i umiejętnościami, chciał aby to czuł. — W takim razie przyjmij ode mnie całą butelkę.
| ztx2
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Przestój spowodowany festiwalem lata przeciągnął się w wyniku pasma katastrof, które spadły na Wyspy. Sprawy pilniejsze niż to wymagały nagłej interwencji, obecności i pełnego zaangażowania w sytuacji kryzysowej, ale choć od tamtej pory minęło nieco czasu, wciąż trudno było mówić o jakiejkolwiek stabilizacji i spokoju. To, co musiał uczynić już zrobił, ale spraw związanych z Departamentem Tajemnic, pomimo luksusu związanego z pewną niezależnością, którą z czasem posiadł, nie mógł odkładać w nieskończoność.
W Ministerstwie Magii wrzało niczym w ulu, a podobny szum i chaos pamiętał z czasu śmierci Tuft. W drodze do wind mijał nie tylko urzędników, którzy od dnia katastrofy mieli ręce pełne roboty, ale tez petentów, próbujących dostać się do odpowiednich działów, a których odprawiano ze względu na ciężką sytuację i sprawy priorytetowe, a także inwestorów i lordów, którzy jak zawsze w podobnych momentach węszyli dla siebie moment, w którym mieli szansę ugrać dla siebie cokolwiek. Nie rozglądał się szczególnie, nie przyglądał nikomu ani dłużej ani wnikliwiej, szczególnie zwykłym, szarym czarodziejom, którzy wyraźnie odznaczali się od zamożniejszych i bardziej wpływowych przedstawicieli, jakby spodziewał się, że kontakt wzrokowy nawet przypadkiem osiągnięty odciągnie go od obowiązków i postawi w pozycji ministerialnego powiernika problemów, którym nie był i nie zamierzał być. Trzymając ze sobą niewielkie pudełko z zawartością przesłaną przez lady Burke zniknął w czeluściach windy, która powiodła go na właściwe piętro. Tu jak zwykle panowała cisza, bezwzględny spokój, jakby piętro Departamentu Tajemnic oderwane było od rzeczywistości całego ministerstwa, a nawet całego świata czarodziejów. I zapewne w salach, w których toczyły się badania i eksperymenty tkwili ludzie, których nie obchodziła katastrofa ani kometa — nie licząc sali planet, w której atmosfera musiała być czarna i gęsta jak smoła.
W zamkniętym gabinecie otworzył list nadesłany przez czarownicę, który przeczytał po raz drugi i odłożywszy go na bok sięgnął do pudełka, w którym znalazły się przedmioty rozmaitych kształtów i wielkości, w tym codziennego użytku, które łączył kruszec i nieatrakcyjny wygląd. Nie chciał, by magiczny przedmiot wydał się szczególnie cenny i nie chciał by szybko został powiązany z obecnością najemników. Wielu z nich zapewne zginie, szczególnie na samym początku, póki społeczeństwo nie przywyknie i nie oswoi się z nową sytuacją, a te przedmioty padną w niepowołane ręce. Tak więc medaliki, blaszki, łyżeczki, których dotknięcie nie przeniesie nikogo w tajemnicze miejsce będą służyć mu podczas dzisiejszego dnia, a w przyszłości przysłużą się także szmalcownikom i innym organom.
Z szuflady wyjął dziennik. Obchodził się z nim ostrożnie, choć raczej powinien przetestować jego zabezpieczenia, sprawdzić czy istniała szansa, że ulegnie zniszczeniu. Wiedział, że nikt poza nim ni mógł do dotknąć i odczytać informacji, które będą w nim zawarte. Ogień nie będzie w stanie go zniszczyć, dzięki czemu informacje w nim zawarte będą bezpieczne. A jednak praca nad przedmiotami była dopiero początkiem do spraw, które zmienią całą Anglię. Notatki Rigela wciąż leżały u tego na biurku. Zapoznał się z wprowadzonymi przez niego zmianami i modyfikacjami, numerologicznym zapisem dziennika, który dla niego przygotował. Nie miał zastrzeżeń, co do jego pracy, wykonał ją należycie i zgodnie z oczekiwaniami. To wszystko to jednak za mało. Jego wiedza i umiejętności mogły mu się przydać, a jego kandydatura na stanowisko niewymownego zostać przyjęta znacznie szybciej niż na to faktycznie zasługiwał. Bo to, nad czym pracowali otwarłoby mu wszystkie drzwi, które wciąż pozostały zamknięta. Ale Rigel nie budził zaufania ani jako pracownik jako jako towarzysz. Odmawiał wsparcia Rycerzy Walpurgii, Rycerze więc nie pomogą mu, nie ułatwią i nie pozwolą dotrzeć tam, gdzie pragnął — tak długo jak sprawowali tu władzę. Nie musiał zerkać w dokumenty, aby przypomnieć sobie wprowadzone sekwencje, numerologiczny zapis dziennika znał już na pamięć, ale nim zabrał się do tego ułożył go z boku, tuż obok pudełka z przedmiotami nadesłanymi przez Primrose, a następnie zaczął wykładać je przed sobą, na oczyszczonym wcześniej blacie. Początkowo czynił to bez większej dbałości o nie, nie były i nie miały być cenne. Nie obawiał się zniszczeń. Zarysowania mogły nadać im bardziej wiekowy charakter, a wartości nabiorą dopiero później, kiedy przejdą przez proces nakładania zaklęć i wszystkich testów, które miały usprawnić funkcjonowanie przyszłej klątwy. Ułożył je na kupkę przed sobą, a kiedy opróżnił małą szkatułkę przestawił ją na przeciwny kraniec biurka, pozostawiając przed sobą pust i oczyszczoną przestrzeń. Rzadko kiedy pracował w porządku, funkcjonował w twórczym bałaganie, który pozwalał mu strumieniem przesyłać myśli o notatkach zupełnie tak, jakby wiedząc gdzie się znajdowały w nieporządku potrafił odczytać ich treść. Jakby miał je przed sobą. Ale teraz, w tym procesie nic nie mogło mu przeszkodzić, nic nie mogło stać na drodze magii, która mogła zaburzyć eksperymentalne łączenie zaklęciem przedmiotów z dziennikiem.
Pierwszy był medalik, czysta płaszczka z cienkim łańcuszkiem. Niezbyt błyszczące i piękne dzieło, ale nie winił Primrose, wręcz przeciwnie. Był jej wdzięczny właśnie za taką pracę. Skierował koniec różdżki z wężowego drewna na dziennik i lekko obrócił lewy nadgarstek. Zawiązał niewidoczną gołym okiem wiązką magii pętle przy pierwszej stromie, a potem pozwolił by magia tkała si między każdą następna tak jak igła przechodzi przez delikatny materiał. Poruszał nadgarstkim delikatnie, zmiany były tak subtelne, że mało widoczne, ale wyzuwał je w dłoni razem z przepływającą magią, która spotykała raz większy opór, a raz mniejszy. A kiedy był pewien, że dziennik związany był już wystarczająco, przeniósł różdżkę na medalik i pozwolił, by ta sama wiązka magii przeniknęła przy blaszkę. Była to powolna, niemalże koronkowa robota, wymagająca wprawy i precyzji, ale nie zamierzał prosić Rigela, by uczynił to za niego. Chciał mieć absolutna pewność, że każdy z przedmiotów będzie odpowiednio związany z notatnikiem. I w ten sposób wiązał każdy kolejny przedmiot wcześniej wyciągnięty ze szkatuły i łączył go z dziennikiem za pomocą zaklęcia Proteusza. Zmiany w dzienniku, zapiski pojawiające się na ostatnich stronach będą widoczne na stalowych przedmiotach. Każdą blaszkę wrzucał na skrzyneczki. Przyjemny dźwięk metalu uderzającego o metal rozbijał się w zacisznym gabinecie raz za razem, ale nie spieszył się. Potrzebował kilku przerw, momentów na zejście do sklepiku po herbatę, rozruszanie zmęczonego nadgarstka. Niewielkie, ale powtarzalne i monotonne ruchy sprawiły, że ból szybko pojawił się wzdłuż całej ręki, koncentrując głównie w okolicy łokcia. Ale nie zakończył pracy, dopóki nie wykorzystał wszystkich przedmiotów. Ostatnim z nich był guzik, którego dziurki były tak drobne, że prawie niewidoczne. Obrócił go w palcach, przyglądając mu się uważnie, a potem ponownie skierował różdżkę na pierwsze, czyste strony dziennika i przetkał je magiczną siecią, wiążąc, spajając z drobnym guzikim leżącym prosto przy nim na blacie. Jego ostatniego nie odrzucił do pudełka. Odłożył rozgrzaną różdżkę na bok i przysunął mosiężny kaganek, na którym świeca była już bliska całkowitemu wypaleniu. Po rozprostowaniu palców i zgięciu ich kilkukrotnie, sięgnął też po pióro i inkaust. Lewą ręką ostrożnie zapisał datę, godzinę, i miejsce, wiedząc, że nie działa to jeszcze tak, jak należało, wciąż daleko był do finiszu swojej pracy. Ale kiedy oderwał ostrze od pergaminu pochylił się nad guzikiem obserwując, jak drobne literki pojawiają się na metalu. Najpierw data, potem godzina, a na końcu lokalizacja. Informacje nie były jednak zbyt czytelne, a zarówno data i godzina nie będą potrzebne najemnikom do niczego. Wystarczyła im tylko lokalizacja. Pozostał informacje miały służyć jemu, głównie do celów analizy i statystyki. Ze skrzynki wyciągnął jeszcze jeden przedmiot, na którym znajdował się ten sam napis. Na drobnej łyżeczce zmieściło się więcej informacji — musiał to skorygować. Zamoczył pióro w kałamarzu i poniżej zapisał wyłącznie lokalizację. I ta po chwili pojawiła się na wszystkich przedmiotach, które związał z pergaminem. I to pasowało, ale czuł się usatysfakcjonowany. Niezbędne było proste ulepszenie związane z płynnością przekazywanych przez dziennik przedmiotom informacji.
Chwycił zapiski Rigela i przemknął po nich wpierw wzrokiem, a potem także palcem i kiedy znalazł odpowiednią linijkę zabazgraną numerami, przekreślił ją i dodał własną adnotacje. Data i czas nie powinny być powielane, miejsca powinny pojawiać się płynnie, a jedno nie powinno od razu zastąpi kolejnego. Pewne zależności należało uregulować. Nie wszystkie przedmioty będą w stanie ściągnąć odpowiednie organy, nie mogą uczynić tego także jednocześnie. System reagowania musiał być równie uporządkowany — interwencją zajmą się ci, którzy są najbliżej. Czynnik ludzki. Najbardziej problematyczny i zawodzący, ale na ten moment najszybszy i najłatwiejszy. Jeśli proces będzie wymagał zmian, dokona ich. Teraz musiło to wystarczyć. Powtórzył próbę, wprowadziwszy ruchem dłoni własne zmiany, a potem zapisując kolejne informacje w dzienniku obserwował jak informacje przenikały na kolejne przedmioty. I poprawki wprowadzał jeszcze dwukrotnie, dostrajając przedmioty do dziennika i odwrotnie. Satysfakcję odczuł późno. Spojrzawszy na kieszonkowy zaorek uświadomił sobie, że do domu wróci już nocą. Świeca zgasła samoistnie z chwilą, gdy wsuwał dziennik z powrotem do szuflady. W ciemnościach zamknął już wieko skrzyneczki i opuścił gabinet, wiedząc, że jego praca nad projektem rozpoczyna się właściwie dopiero teraz.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nad swoimi notatkami z maja spędził już kilka dni, nieustannie analizując i poprawiając przygotowany przed paroma miesiącami wzór, bo kolejne etapy badań sprawiały, że wychwytywał kolejne niuanse i przeszkody w drodze do realizacji swoich zamierzeń. To, co w maju wydawało mu się być idealnym zapisem dziś posiadało w jego oczach błędy i niedociągnięcia, które należało poprawić. On musiał poprawić. Nie kontaktował się z Rigelem, umniejszając jego wiedzy i umiejętnościom — wiedział, że nie będzie w stanie poprawić należycie jego własnej pracy - pracy nad którą on sam pochylał się miesiącami, i której wystarczyło jedno spojrzenie by wiedzieć, co nie pasowało; nie chciał zlecać mu też kolejnych etapów, uznając je za zbyt ważne i odpowiedzialne. Każdy błąd — świadomy lub nie mógł kosztować go wiele, a cała jego dotychczasowa praca mogła wylądować w koszu. Dlatego pochylał się nad pergaminami od wielu dni, nieustannie kreśląc i dopisując cyfry w odpowiednich miejscach, a potem możliwie skracając wzór z kilku stron do kilkunastu linijek, pozostawiając miejsce na zawarcie w nim istoty dziennika.
Wszystko, co posiadało w sobie magiczny pierwiastek można było rozpisać numerologicznym wzorem. Wszystko co żyło — ludzie, zwierzęta, istoty i w pewnym sensie rośliny, posiadały wzory tak długie i skomplikowane, że zgłębianie ich i analizowanie zajmowało lata. Wszystko, co ulegało przemianom także — klimat, pogoda, wszechświat. Najłatwiejsze w tym pozostawały rzeczy stałe i niezmienne, które same z siebie nie mogły zmieniać swojej formy na inną, dlatego rozpisanie wzoru numerologicznego dziennika nie było rzeczą skomplikowaną, choć wciąż czasochłonną. Dziennik, jak wszystko inne posiadał swój wzór, ale także odpowiednie wibracje i energię, które należało odpowiednio odnotować. Nad tym pochylał się kolejne dni, badając jego strukturę, magiczną formę bardzo wnikliwie, tak aby nie pominąć żadnego elementu i przenosił swoją wiedzę o magii na pergamin za pomocą ciągów liczb. Wiedział, że liczba ekspresji dziennika, która odpowiadała za przejaw jego mocy nie była jeszcze zbyt wysoka, ale ulegnie zmianie, kiedy wszystko uda się połączyć w całość.
I tak długie, gęsie pióro poruszało powietrzem, a stalówka zabarwiona inkaustem skrzypiała na powierzchni pergaminu, kiedy kończył zapisywać, a potem skracać numerologiczną wartość przygotowanego, połączonego wcześniej zaklęciem i odpowiednio zabezpieczonego dziennika. Wszystko właściwie było już gotowe, wystarczyło tylko wpisać posiadany schemat we właściwe miejsce we wzorze. I tak też uczynił, na kolejnych arkuszach papieru przepisując ciąg znaków, a w miejsce oznaczone na poprzednich notatkach strzałką wpisał schemat dziennika. Zakończył to klamrą liczbową.
Było już ciemno, a świeca na biurku dopalała się, kiedy zabrał się za skracanie wzoru. Z reguły każde zaklęcie tak miało swoją formułę, która składała się z liczb kluczowych, wibracji, energii, ale też afirmacji. I aby ten etap badań mógł uznać za zakończony, musiał skrócić wszystkie zapisy do liczb najprostszych, i przemianować je na akceptowalną i użytkową formę. Była późna noc, gdy skończył. Resvinculum, które swoją nazwę zawdzięczało skróconym, wielostronicowym zapisom liczbowym było już gotowe.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Największym wyzwaniem, przed jakim stał w trakcie badań trwających kilka miesięcy miało być stworzenie odpowiedniego przekaźnika. Nie rozpisanie jego wzoru, ale jego odpowiednie dostrojenie wymagało pracy, umięjętności i wiedzy, ale przede wszystkim czasu, a jego nie posiadał zbyt wiele. Jego praca nie mogła trać latami, nie mogła ciągnąć się w nieskończoność, ale jednocześnie nie zamierzał werbować załogi, która mogłaby cały ten proces przyspieszyć. Znał wiele tęgich umysłów, które mogły się tu znaleźć wraz z nim, które mogły go wspomóc doświadczeniami, ale także zaszczyć odbiorem i wizją z własnej perspektywy. To nie wchodziło w grę. Zachłannie i egoistycznie pragnął być ojcem tego sukcesu, stwórcą, którego nazwisko zapisze się w historii zarówno powszechnej jak i tej naukowej. Bo przecież to, co uda mu się osiągnąć prędko zostanie wcielone w życie. Nie mieli na co czekać.
Wiele godzin, a nawet dni spędził w sali, w której znajdowało się centrum powszechnie znanego namiaru. Nie mógł porozmawiać z jego twórcą, ale mnóstwo czasu i wysiłku kosztowało go rozmawianie z pracownikami ministerstwa, którzy przez lata za monitorowanie nieletnich byli odpowiedzialni. Namiar informował władze Ministerstwa Magii o użyciu czarów przez nieletnich, przyglądał się więc magicznej strukturze, badał nici, wiązania przez długi czas, analizował magiczne wibracje i natężenie. Sposób nakładania namiaru na dzieci był inny niż to, czego on planował, ale sposób funkcjonowania zaklęcia i mniej lub bardziej konsekwentnego egzekwowania obowiązującego czarodziejskiego prawa przysłużyło się do budowania w głowie konceptu przekaźnika. Miał wszystkie niezbędne notatki, część z nich poczynił Rigel jeszcze na początku pracy. Przeglądał je raz po raz, zerkał też na ciąg cyfr zanotowanych na kredowej tablicy, które stanowiły skondensowaną już i skróconą — choć nie do inkantacji — formę zaklęcia. System namierzający już istniał, zaklęcie związane było z zabezpieczonym dziennikiem, a on z przedmiotami znajdującymi się w drewnianej szkatule. Do tego wszystkiego brakowało tylko przekaźnika, który będzie wychwytywał odpowiednie jednostki i z powodzeniem odczyta ich właściwości i lokalizację.
Liczba wyrazu miała odpowiadać za odbiór odpowiednich wartości, zaś liczba dziedziczna za jej przetworzenie i transmopyfikację z przekaźnika do przekaźnika, a z niego prosto do dziennika. Jedynka była cyfrą działania i kształtowania, była więc wrażliwa na echo odpowiednich magicznych działań. Tak jak użycie różdżki przez nieletniego było wpisane w cały ciąg wzorów sprowadzających się do jedynki, tak teraz użycie określonego sformułowania będzie działaniem aktywizującym i skupiającym mikrocząsteczki magii w danym miejscu. Każe jedynka pochodziła od dziesiątki, ta była zaś przeciwieństwem w podliczbach. Komunikatywny entuzjazm. Siódemka była liczbą stworzoną do głębokiej analizy, nauki i samodoskonalenia, przetwarzania informacji. Nie mogła iść w parze z szóstą, były wobec siebie toksyczne i wprowadzały możliwość błędu, dlatego w próbie kontrolnej odnotował, by pod żadnym pozorem wszystkie wibracje szóstki nie oddziaływały na efekt i przekazanie przez siódemkę danych do przekaźnika. Podliczbą dla niej miała zostać dwunasta, która we wzorze odpowiadała za możliwość wyłącznie jednostronnej komunikacji. Przesył informacji zawsze miał mieć określony kierunek — z terenu prosto do Ministerstwa Magii. Bez wyjątków i bez możliwych przecieków.
Godziny spędzone nad pierwszymi linijkami i najpłytszą formą analizy wzoru zatrzymała go na etapie rozważań nad aktywnym wpływem wybranych słów na liczbę wyrazu, czyli jakie relacje między zwrotem, tak jak inkantacja, a liczbą aktywną i dziedziczną zachodziły. Dominacja jedynki była niewskazana, dwójka wydawała mu się najrozsądniejszym elementem. Zachowywała równowagę relacji, bezpieczeństwo całego systemu. Trójka zapewniała odpowiednią analizę i komunikację, a ósemka okraszona była jedynym możliwym sukcesem. Cały materiał bowiem nie zakładał istnienia jakichkolwiek błędów — zapis był zero jedynkowy. Kiedy padnie określona inkantacja mająca swoje numerologiczne odzwierciedlenie, przekaźnik ją wychwyci, ściślej mówiąc jej energię i wibrację magiczną, przekaże ją dalej, aż do przekaźnika w Ministerstwie Magii, który jednocześnie mógłby być odbiornikiem, ale nim ostatecznie został przecież dziennik. Aby to funkcjonowało sieć informacji i bardzo zaawansowanej komunikacji musiała być bezbłędna i działać bez zarzutu. Jedynym słabym elementem, jaki akceptował i z oczywistych powodów brał pod uwagę w trakcie tych badań był czynnik ludzi, w postaci najemników, którzy będą lub nie będą mogli w danej chwili odebrać wiadomości, zlekceważą z jakiegoś powodu zlecenie kontraktowe, jakie zostanie z nimi ustanowione przez co zbrodniarz zamiast zostać pochwycony, umknie. Wiedział, że kontrakt nie będzie doskonały, ale jego siłą będzie stanie się aparatem przymusu i strachu, który wykorzystają w walce przeciwko wszystko, absolutnie wszystkim żyjącym wrogom.
W kolejnych dniach, gdy miał już wstęp do schematu przekaźnika, zajął się cyklami liczbowymi, które odpowiadały czułościom i wychwytywaniu zapisanych form. Nie zastanawiał się jeszcze nad słowami testowymi, szykował szablon, który na etapie późniejszych eksperymentów i prób będzie mógł zweryfikować pod wieloma względami. Odnotował więc cykl formujący zdarzenie, który niczym wprawne ucho zarejestruje zaistnienie danego czynnika w pobliżu, cykl produktywny, w trakcie którego zajdą elementy z przetworzeniem, czy dany czynnik jest tym, który został w nim numerologiczne zaprogramowany i cykl żniwny, który zgodnie z podstawowymi zasadami numerologii zaawansowanej odpowie za aktywację i działanie, czyli przekazanie tego dalej. Na podstawie tych trzech etapów zapisał cyfrowo wszystkie zmiennie i zależne, w kodzie liczbowym zawarł informacje, które w magii zaistnieją pod zupełnie inną formą. Gęsie pióro skrzypiało, gdy lewa dłoń językiem znaków i symboli wiązał ze sobą cyfry i tworzył zależności, a także warunki, które nie były zrozumiałe dla laików. W swoistym szyfrze zawierał nie tylko swoje pragnienia, potrzeby i pasję, ale przede wszystkim cel i bezwzględność, która pozwoli im na osiągnięcie władzy absolutnej. Wszystko ku chwale Czarnego Pana.
W połowie października, po spotkaniu Rycerzy Walpurgii miał już większość schematu. Dniami spędzonymi w swoim biurze, gdy nie musiał podejmować dodatkowych eksperymentów w Sali Śmierci, zajmował się punktem zwrotnym całego wzoru. Jakie nieprzewidywalne skutki mogły zaistnieć? Nie chciał zmiennej konfiguracji. Doprowadzał liczby do odpowiedniej korelacji tak, aby stanowiły bardzo sztywny i nierozerwalny schemat. Czułość miała być zerowa, inaczej każdy komunikat wiązałby się z popłochem i chaosem, a praca byłaby wyczerpująca i prawie bezowocna. Musieli zmaksymalizować szanse na powodzenie, przyspieszyć działania służb i uporządkować system. Dlatego zwiększył wibrację między cyframi, wiedząc że tylko silna więź między nimi mogła zagwarantować mu sukces i powodzenie.
Na samym końcu zajął się kwestami formalnymi, czyli poruszeniem dziennika i aktywizacją działań w nich zawartych. Wpisał jego schemat we wzór przekaźnika, a potem połączył to z całą formułą zaklęcia, dochodząc powoli do kulminacji technicznej i teoretycznej części całego projektu. Zostawił odpowiednie miejsce, choć zapewne widoczne tylko dla niego samego na wpisanie dwóch kluczowych słów, które w późniejszym czasie podda głębszej analizie w praktyce i terenie. Sprawdził całą sekwencję magiczna, a kiedy suma po trzecim teście wyniosła dwa tysiące trzydzieści siedem, wiedział już, że każdy cykl i podcykl zostały zapisane prawidłowo i przynosiły odpowiednią komendę będącą niczym innym jak magicznym działaniem stworzonego przez niego numerologicznego konstruktu. Na osobnych pergaminie rozrysował tabelę, w której zbadał czysto teoretycznie związek miedzy liczbą wyrazu, a liczbą dziedziczną w danych cyklach i podkcyklach. W trzecim, środkowym wersie zapisał słowo kluczowe, a nad nim i pod nim zaznaczył odpowiadające danym literom cyfry. Biorąc pod uwagę w kalkulacji punkt zwrotny oznaczony cyfrą 8 suma testowa znów wyszła dwa tysiące trzydzieści siedem. Porównanie dwóch przeciwstawnych tabeli wykazało większość relacji neutralnych, a tylko jedną niezgodną. Numerologia nie mogła określić jakie słowa były odpowiedzią dla przekaźnika, ale wibracje podkreśliły, że komunikat zostałby odebrany z dziewięćdziesięciio-pięcio procentowym prawdopodobieństwem niewystąpienia żadnego błędu i przekazany w sposób zgodny z zaprogramowanym z prawdopodobieństwem wynoszącym sto procent. Pominął liczby duszy i drogi, uznając je za zbędne w tym aspekcie, ostatecznie skracając cały schemat i wzór i kilkunastu niewiele mówiących cyfr, które zapisał w dzienniku.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 2 z 2 • 1, 2
Gabinet Mulcibera
Szybka odpowiedź