Heather Vera Moribund
Nazwisko matki: Moribund
Miejsce zamieszkania: Śmiertelny Nokturn, Londyn
Czystość krwi: czysta ze skazą
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: zajmuje się spirytyzmem i wróżbiarstwem, pomaga w sklepie "U Moribunda"
Wzrost: 171
Waga: 62
Kolor włosów: ciemny brąz
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: chorobliwie blada skóra nakrapiana licznymi piegami; wiecznie zimne palce; ekstrawagancka biżuteria; leworęczność; trzy poszarpane blizny szpecące znaczną część pleców
11 cali, tamaryszek, sierść bagnowyja
Slytherin
nigdy nie wyczarowała fizycznej formy
topielica
miód, zioła lecznicze, stary pergamin
żywa matka
dawnymi rytuałami, interpretowaniem znaków, przyzywaniem duchów
nikomu; nie interesują jej rozgrywki Quidditcha
gra w szachy, czasem nawet tańczy
muzyka ludowa, poważna
Elissa Bibaud
I will either find a way or make one.
W chwilach gniewu powtarzał małej Heather, że jest przeklęta. Że to przez nią jego córka oddała się wzburzonym wodom Tamizy, nie mogąc dłużej znieść losu, który sprowadziło na nią pojawienie się na tym świecie dziecka. Niechcianego, zrodzonego w wyniku dyktowanego pożądaniem uniesienia. Zgniłego owocu ulotnej chwili słabości. Próbował przekonywać, by nie miała najmniejszych skrupułów, by wypiła odpowiedni eliksir i uwolniła się od zagnieżdżającego pod sercem bachora, ta jednak nie słuchała. A teraz, teraz było już za późno. Podarowała jej życie, by w niespełna pięć lat później odebrać sobie własne. Zostali więc we dwoje. Stary, zgorzkniały Moribund i drobna, chorowita dziewczynka, z którą obraz martwej matki, wyłowionej z rzeki topielicy, miał zostać na zawsze.
W chwilach gniewu powtarzał wiele innych rzeczy, mimo to nie potrafił jej porzucić. Była jedyną rodziną, jaka mu została. Ostatnią żywą krewniaczką. Do tego zbyt podobną do tych, które już odeszły – do przedwcześnie zmarłej Morgany, do babki Tirrien. Łaskawie dbał więc o to, by nie chodziła głodna ani w podartych ubraniach. Podtykał pod nos książki, nierzadko o zbyt dorosłej tematyce czy obscenicznych ilustracjach, a także zapraszał do niej wysuszoną, przypominającą harpię panią Tallow z pobliskiej kamienicy, która miała u niego dług wdzięczności, a która odchowała już trójkę swoich dzieci; gdyby nie ona, Heather pewnie nigdy nie nauczyłaby się dobrze czytać i pisać. Pozwalał nawet krzątać się po ulokowanym na krańcu Śmiertelnego Nokturnu przybytku, centrum swego wszechświata, wśród zakurzonych ksiąg, czarnomagicznych, pulsujących grozą artefaktów i tajemniczych, wypełnionych dymem kul na pajęczych nogach. Zwykle jednak, gdy kręciła się po sklepie zbyt długo, w końcu dawał wnuczce po łapach i wyganiał na bezpieczniejsze zaplecze, nim dotknęłaby czegoś, czego nie powinna, i doszłoby do nieszczęśliwego wypadku. Jedynie czasem, gdy miał lepszy humor, opowiadał o tym, co akurat udało mu się kupić, sprzedać lub pozyskać w jeszcze inny sposób, tym samym zwiększając kolekcję wypełniających regały towarów; dość powiedzieć, że wyczekiwała takich chwil z utęsknieniem. Nie tylko dlatego, że przebywanie w towarzystwie zwykle oschłego starego było wtedy nieco mniej nieprzyjemne, ale również z powodu wrodzonej, stale niezaspakajanej ciekawości. A przecież w jej głowie pojawiało się tyle pytań, zwykle pozostających bez odpowiedzi. Chciała wiedzieć, po co przychodzą ci wszyscy ludzie, których wizyty rozpoczynały się i kończyły cichym brzęczeniem zawieszonego przy drzwiach dzwoneczka. Chciała zrozumieć, co oznaczały dziwne, utkane z dymu kształty, nad którymi niekiedy opiekun milczał całymi godzinami oraz kreślone czerwoną mazią znaki. Czym są zamknięte w gablotach wisiorki, szczurze kości i rzeźbione czarki. A w końcu ostrożnie rozkładane na kuchennym blacie karty.
Zapamiętywała więc wszystko, każdy skrawek prawdy, który ten postanowił jej zdradzić. A również to, co zdołała podsłuchać przez szparę w drzwiach.
W ten sposób poznała jego pragnienia. Stary miał nadzieję, że objawy dręczącej ją choroby, zdiagnozowanej jako śmiertelna bladość, stanowią znak. Że sama jeszcze tego nie pojmuje, lecz za oblewającymi niewielkie ciało zimnymi potami, za wzbudzającymi panikę omdleniami, stoi coś więcej. Dar jasnowidzenia. Musieli go tylko ukierunkować, oszlifować, zrozumieć. Nie mogła być przecież tak po prostu słaba, prawda? Tak po prostu bezużyteczna? Jego wnuczka?
Naprawdę chciała tego dla niego dokonać. Nauczyć się otwierać trzecie oko, by w końcu spojrzał na nią inaczej. Jeśli nie z dumą, to chociaż zadowoleniem. I przestał żałować, że nie porzucił jej na progu sierocińca, gdy jeszcze miał taką możliwość. Kiedy więc nie poznawała najciemniejszych zakątków Śmiertelnego Nokturnu w towarzystwie innych dzieciaków, nie ganiała się po burych, błotnistych uliczkach i nie chowała przed obcymi, którzy byli na tyle odważni lub głupi, by zapuszczać się do tej części miasta, to ślęczała nad grubymi tomami, z których niewiele była w stanie zrozumieć albo też w skupieniu oglądała dziadkowe przyrządy, szklane kule i talie tarota, próbując stać się taką wersją Heather, którą chciał ujrzeć. Raz spróbowała nawet odurzyć się oparami, którymi zwykł okadzać się podstarzały czarownik; doprowadziła się tym do stanu niepokojących majaków, a w końcu utraty przytomności. Pewnych rzeczy nie dało się jednak nauczyć. Nie mogła wyćwiczyć spoglądania poza to, co materialne, co dostępne wszystkim śmiertelnikom, i sięgania w przyszłość, niezależnie od tego, jak bardzo jej na tym zależało. Chwile wzmożonej, dyktowanej chorobą słabości nie objawiały żadnych prawd; przynosiły jedynie ból i gorycz porażki.
Podobno niektórzy doznawali wizji, gdy zasypiali dla tego świata, a budzili w innym. Lecz przecież wtedy widywała matkę, martwą, odzianą jedynie w wybieloną jelenią czaszkę. Matkę, która wzywała ją do siebie.
Czy taka właśnie miała być jej przyszłość?
W końcu oboje musieli zdać sobie sprawę z faktu, że los wcale się do niej nie uśmiechnął, raczej brutalnie z nich obojga zakpił. Że dziewczyna była jedną z wielu, do tego dręczoną dolegliwościami, które niekiedy wyłączały ją z życia na całe dni, jeśli nie tygodnie. Właśnie wtedy w starym coś pękło. Przestał z nią rozmawiać, przez większość czasu traktując niczym powietrze. Z tego powodu po sprawunki przed pierwszą podróżą do Hogwartu udała się w towarzystwie pani Tallow; choć z pewnością byłoby ich stać na zakup wszystkich niezbędnych przedmiotów z ulokowanych przy Pokątnej sklepów, to musiała zadowolić się szatami i podręcznikami z drugiej ręki – wszak dziadek nie zamierzał marnować na nią więcej pieniędzy niż to naprawdę niezbędne. Jedynie różdżkę miała mieć nową, własną. Gdy tylko ujęła ją w dłoń – sztywną, wykonaną z krzewu tamaryszku, skrywającą w sobie sierść żyjącego za szeroką wodą bagnowyja – a wzdłuż kręgosłupa przebiegło przyjemne drżenie, w końcu przestała się czuć taka nijaka, bezbronna, słaba. Taka samotna.
Całe życie spędziła na Nokturnie, który ukształtował ją i przyzwyczaił do wszędobylskiej ciemności, toteż perspektywa opuszczenia jedynego znajomego zakątka świata przyprawiała ją o duszące, oblewające potem koszmary. Lecz kiedy w końcu wsiadła do pociągu, kiedy zasiadła w pierwszym z brzegu wolnym przedziale, w jej piersi zaczęło kiełkować coś oprócz w pełni uzasadnionego strachu przed nieznanym. Ulga. Może nawet ekscytacja. Tam, na zapleczu sklepu, była zależna od starego i jego kaprysów, od krzywych spojrzeń i kąśliwych uwag, lecz w szkole, do której zmierzała, czekała na nią wolność. Nikt nie miał dyszeć w kark, uparcie ignorować albo obwiniać o śmierć matki.
Dopiero w szkockim zamku zyskała przestrzeń i sposobność, by dowiedzieć się, kim tak naprawdę – nie w oczach innych – jest. I kim chciała się stać. Dumna ze swych czystokrwistych korzeni, o chorobliwej wprost ambicji i palącym pragnieniu, by dowieść swej wartości, bez chwili zawahania została skierowana do stołu przyozdobionego zielenią i srebrem. Potrzebowała czasu, by oswoić się z gwarem, z badawczymi spojrzeniami innych uczniów czy ogółem zasad, które przez najbliższe lata miały wytyczać jej ścieżki, wszak wszystko to było dla niej nowe, jednak wraz z upływem kolejnych miesięcy poczuła, jak ogromny ciężar spada z jej wątłych, zgarbionych do tej pory barków. Stary Moribund nie skreślił choćby krótkiego listu, by upewnić się, czy dotarła do szkoły w jednym kawałku, więc z łatwością przychodziło jej spychanie faktu istnienia krewnego na granicę świadomości. Z początku starała się na wszystkich przedmiotach; nieważne, czy temat ją interesował, czy raczej mierził, próbowała udowodnić – bardziej sobie niż komukolwiek innemu – że żadne zajęcia nie są ponad jej siły. Kolejne wizyty w Skrzydle Szpitalnym ostudziły jednak zapał Heather, zmuszając do spojrzenia prawdzie w oczy; zaległości nawarstwiały się, musiała zacząć wybierać, na których kursach powinna się skupić, a które odpuścić, by nie oblać wszystkich w rozpaczliwej próbie wzięcia na siebie zbyt wiele. Bez większych problemów radziła sobie z prostymi urokami czy zaklęciami obronnymi, lecz transmutacja od zawsze sprawiała jej trudności. Znacznie bardziej do gustu przypadły jej inne rodzaje magii, takie jak alchemia czy historia, na której wspomnienia dawnych dziejów przeplatały się z legendami i baśniami, co pozwalało na jeszcze lepsze poznanie brytyjskiego folkloru i zakochanie się w tym, co było, a co w wielu przypadkach zostało wyparte przez naleciałości ze świata niemagów. Na późniejszych latach zapisała się również na wykłady z wróżbiarstwa, wszak sztukę tę praktykowano w jej rodzinie od pokoleń, z lepszym lub gorszym skutkiem; wyniesiona z domu wiedza pozwoliła odpowiadać na większość zadawanych przez prowadzącą pytań, z drugiej strony sprawiała, że nastoletnia Heather bywała znudzona i niejako zawiedziona realizowanym programem. Wolałaby zgłębiać piromancję, wolałaby próbować haruspicji, nie zaś godzinami analizować układ fusów i to głównie z powodu tego, że jej rówieśnicy byli ślepi, niewrażliwi, obojętni...
Słyszała o krukonce z roku wyżej, o Cassandrze, która wieszczyła same tragedie. Śmierć bliskich. Nieszczęśliwe wypadki. Czy mogła mówić prawdę? Czy rzeczywiście widziała więcej, a materia oddzielająca tu i teraz od przyszłości uchylała przed nią rąbek tajemnicy? Heather nigdy wcześniej nikomu nie zazdrościła, aż do tej chwili. Vablatsky, słyszała już to nazwisko, wiedziała o tym, że i matka tej uczennicy została obdarzona darem; bo ciągle tak o tym myślała, jak o darze, nie zaś przekleństwie. Było w tym jednak coś dziwnego, dziadek kładł jej do głowy, że zdolność ta zwykle objawia się co kilka pokoleń, z tego też powodu upatrywał w niej lichego płomyka nadziei, przynajmniej do czasu. Młoda Cassandra, niemalże jej równolatka, wykazywała jednak predyspozycje, które musiała odziedziczyć po utalentowanej matce. Młoda Cassandra była wyjątkowa – w przeciwieństwie do niej.
Dlatego właśnie tak bardzo chciała z nią porozmawiać, a jednocześnie nie mogła. Zachowywała więc bezpieczny dystans, bezwiednie wodząc za nią wzrokiem; na poły zaintrygowanym, na poły niechętnym.
Próbowała odnaleźć swoje miejsce, z upływem lat przekonując się, że skupienie na kilku przedmiotach i odpuszczenie ślepej pogoni za ocenami miało swoje plusy; może i nigdy nie została zaproszona na spotkanie Klubu Ślimaka, lecz dzięki selekcji priorytetów znalazła czas na rozwijanie się na polach, które pociągały ją bardziej. W chwilach wolnych relaksowała się nad szachownicą, do tego liznęła podstawy starożytnych run, zaczytywała w księgach dotyczących mniej i bardziej popularnych praktyk z zakresu wróżbiarstwa, a nawet zaczęła uczyć łaciny, by móc przeglądać woluminy, które pozostawały poza zasięgiem innych. Co zabawne, niejako stało się to za sprawą starego Moribunda.
Z trudem przełknął gorycz zawodu. Musiały upłynąć długie miesiące nim wybaczył jej, że nie jest tym, kim chciałby, żeby była. Pogodził się również z faktem, że stanowiła jedynego spadkobiercę, mógł więc albo spróbować uformować ją na swoje podobieństwo, albo przepędzić i pogodzić się z wymarciem ich linii Moribundów. Ona z kolei nigdy nie zapomniała wcześniejszego traktowania, nie chciała jednak zaprzepaścić szansy na zakopanie topora wojennego i poznania prawdziwej natury prowadzonego przez niego sklepu. Towarzyszyła mu, gdy obsługiwał klientów, którzy poszukiwali podarków dla swych wrogów, przeklętych i mających sprowadzić na nich zgubę, a także wtedy, kiedy schodził do piwnicy, obskurnej, oświetlanej dziesiątkami chwiejnych świec, i próbował interpretować znaki. Podpatrywała jego metody działania, chłonęła wiedzę, jednocześnie pokazując przekraczającym próg sklepu interesantom, że istnieje i nie należy jej ignorować. Już nie. Przeglądała księgi rachunkowe, zapoznawała ze sposobem katalogowania przedmiotów, by w końcu zacząć brać czynny udział w prowadzeniu interesu. Z początku jedynie w trakcie lata, gdy wracała z Hogwartu na lepki, woniejący śmiercią Nokturn, później – coraz częściej i z coraz większą pewnością. Dziadek zdawał się być zadowolony. Spokojniejszy niż niegdyś. Zdenerwowała go tylko ten jeden, jedyny raz; miała ledwie piętnaście lat, dorwała się do niepozornej książeczki o skórzanej oprawie, pozbawionej jakichkolwiek zdobień, rzuconej w kąt. Czuła, że robi coś, czego nie powinna, a przynajmniej coś, co nie spotkałoby się z aprobatą starego, więc zapoznawała się z treścią swego znaleziska w tajemnicy, wiedziona tą przedziwną, mroczną fascynacją opisywanymi na jego kartach okropnościami. Czarną magię poznawała do tej pory od tej drugiej strony. Jako plugawą siłę, przed którą musieli umieć się obronić. Uparcie przestrzegano ją przez zgubnym działaniem klątw, przed zaklęciami niewybaczalnymi, teraz zaś mogła poznać zgoła odmienne stanowisko, zacząć poważnie kwestionować zasadność powtarzanych w Hogwarcie prawideł. Czy to nie właśnie tego brakowało jej, by zyskać siłę? By uodpornić się na krzywdę? I zamknąć usta wszystkim tym, którzy śmieli w nią wątpić?
Kiedy dziadek nakrył Heather na pierwszych, nieśmiałych próbach korzystania z najprostszych zaklęć o nikczemnej naturze, jął wyklinać ją pod niebiosa. Niefrasobliwa idiotka. Co ona sobie myślała? Czy zapomniała już, że jest chora? Że w każdej chwili może dojść do zaostrzenia objawów, do omdlenia? Nie chciał nawet gdybać, co by się stało, gdyby utraciła nad przyzwaną siłą kontrolę. Gdyby doznała krwotoku, a zdradliwa magia namieszała jej w głowie. Nawiązali więc pakt. Mogła trenować, lecz jedynie w jego obecności, bez choćby zająknięcia stosując się do jego zaleceń. Obiecywał w ten sposób dzielić się wiedzą z tego zakresu, jednak w warunkach, które miały gwarantować im obu bezpieczeństwo. Przynajmniej względne bezpieczeństwo, wszak stary wykazywał już pierwsze objawy sinicy; nie raz i nie dwa ocierał przy niej krew z nosa, z ust, nim wrócili do ćwiczeń. Była to kolejna lekcja: czarna magia dawała siłę, ale i siłę odbierała.
Wtedy też przyszedł czas na poszukiwanie lektur, które mogłyby pomóc zrozumieć, z jaką mocą igra. Niektóre spośród zasilających biblioteczkę podstarzałego czarodzieja woluminów, o kartach wypełnionych schludnym, wykaligrafowanym pismem, skrywały swe tajemnice za przeszkodą w postaci łaciny. Zaczęła zarywać noce, obłożona księgami, słownikami i tablicami gramatycznymi, by pojąć podstawy martwego języka. Rozszyfrowywała zdania słowo po słowie, z trudem posuwając się do przodu; dopiero po długich miesiącach starań wbiła do głowy schematy, znaczenia i końcówki fleksyjne, poruszając się po tym terytorium z nieco większą swobodą.
Wyniki egzaminów – czy SUMów, czy Owutemów – nie spędzały jej snu z powiek. Do tego czasu nauczyła się już, że wysokie noty nie są jej do niczego potrzebne, wszak nie chciała wiązać swego losu z Ministerstwem, ze szpitalem czy inną tego rodzaju instytucją, które przebierały w kandydatach, oceniając ich wartość na podstawie kilku naiwnych sprawdzianów. Jej miejsce było na Nokturnie, wyjętym spod jurysdykcji urzędów i organów ścigania. Mimo to opuszczała mury Hogwartu z czymś na kształt nostalgii. Zamek był ogromny, do tego otulony rozległymi błoniami, tak innymi od otoczenia, w którym przyszło się jej wychowywać. Powrót na zaplecze sklepu pozwolił jednak skupić się na rozwoju w pełni, z dala od niepokojów, od polityki możnych i przechadzających ulicami Londynu niemagów. Korzystała więc z dogodnych warunków, to pomagając w prowadzeniu interesu, to wróżąc pierwszym klientom pod czujnym okiem starego. Interpretowała ich sny, oceniała kształty, w które ułożyły się herbaciane fusy, a także próbowała wyczytać wskazówki ze strzelających z misy płomieni, ciągle jednak odczuwała głód; chciała dla siebie czegoś więcej. I chciała zrozumieć, dlaczego matka jej to zrobiła. Czy była aż tak nieszczęśliwa? Czy ktoś ją do tego zmusił? I gdzie podziewał się ten, którego powinna nazywać ojcem? Przez wiele długich lat spychała te pytania na bok, one jednak nigdy nie zniknęły, nie tak naprawdę, zatruwając myśli, odbierając spokój ducha.
Moribund nie był w stanie nauczyć jej tego, czego pragnęła, tak przynajmniej twierdził. Nigdy nie interesował się spirytyzmem, zostawiając tę sztukę innym. Heather wracała do tematu na tyle uparcie, że w końcu skapitulował i napomknął o kimś, do kogo mogła udać się z prośbą o pomoc. Lecz czy miała ją otrzymać – nie potrafił tego zagwarantować. Gdzieś na ziemiach Leicestershire, w sercu Charnwood, lata temu osiadła stroniąca od towarzystwa wiedźma. Podobno nieprzyjemna w obyciu, do tego skrzętnie chroniąca swych tajemnic i przeganiająca intruzów najpaskudniejszymi z możliwych zaklęć. Choć wypowiadał się o niej niechętnie, z nutą irytacji, to w jego głosie pobrzmiewało coś jeszcze – wymieszany ze strachem podziw. Podobno nie bała się nikogo i niczego. Podobno przyzywała do siebie zbłąkane dusze, na boso przemierzając skąpaną w gęstej mgle knieję. Nawiedzona, ekscentryczna, zapatrzona w przyszłość.
Wybór był prosty. Hesper musiała się z nią spotkać. Choć wyprawa do Charnwood stanowiła dla niej niemałe wyzwanie, rzadko kiedy wystawiała nos poza Nokturn, o Londynie już nie wspominając, to nie potrafiła zapomnieć o Tyzyfone, bo tak podobno należało się do wiedźmy zwracać. Nigdy wcześniej nie znajdowała się tak blisko odpowiedzi na swe pytania, dlatego właśnie dotarcie do wieszczycy zaczęło jawić się jako nadrzędny, najważniejszy do osiągnięcia cel. Ciepłej wiosennej nocy spakowała trochę ubrań, zapas eliksirów wzmacniających i ruszyła w podróż. O ile dotarcie na ziemie rodu Flintów nie było szczególnie trudne, o tyle odnalezienie drogi między wiekowymi, sięgającymi nieba drzewami – owszem. Krążyła po lesie przez długie godziny, zmęczona i zniechęcona swym niepowodzeniem. Co ona sobie myślała? Jak niby zamierzała odnaleźć skrywającą się przed całym światem czarownicę? Bez przygotowania, bez choćby próby nawiązania wcześniej kontaktu? W końcu, gdy opadała już z sił, rozpaliła ogień, wrzuciła weń gałązkę jałowca i jęła obserwować siwy dym, wypatrując w nim choćby najmniejszych znaków. A kiedy ta metoda zawiodła, rozrzuciła po leśnym runie wydobyte z sakiewki kosteczki; drobne, należące niegdyś do szczura. Jednak i to zdało się na nic. Wszechświat uparcie milczał.
A przynajmniej do czasu. Cichy, ochrypły głos nakazał podnieść ręce do góry, stanąć bez ruchu i wyspowiadać się ze swych planów. Co ona tu robiła? Czego szukała tak daleko od granic kniei? I czy naprawdę próbowała wywróżyć sobie drogę? Idiotka. To mógł być ktokolwiek, grasujący w okolicy zbójca, albo kłusownik, coś jednak sprawiło, że zaryzykowała i zwróciła się do intruza po wspomnianym przez krewniaka imieniu: Tyzyfone. Mścicielka. Ta, która wymierza karę.
Tym kupiła jej uwagę. Bo skąd mogła wiedzieć? Od kogo mogła o niej usłyszeć?
Nie było łatwo przekonać ów kobietę, by pozwoliła ze sobą porozmawiać. Powołanie się na starego Moribunda sprawiło, że prychnęła z pogardą, nic więcej. Nie zainteresowała się również pożyczoną ze sklepu flaszką z magiczną zjawą, którą Hesper zaoferowała jej w formie prezentu, w ten sposób chciała zyskać sobie przychylność guślarki. Ta jednak niczego nie potrzebowała, niczego więcej nie chciała, oprócz ciszy i spokoju. Młódka błagała o pomoc, o naukę dawnych zwyczajów, gdy niższa od niej o niemalże głowę wiedźma parła przez gąszcz w milczeniu. A kiedy w końcu przystanęła, to tylko po to, by pogrozić torturami; nie chciała, by ktokolwiek poznał lokalizację jej chaty.
Wtedy Heather odpuściła, obawiając się kary, która mogła ją spotkać, lecz jedynie z pozoru. Pozwoliła Tyzyfone odejść, nie zamierzała jednak opuszczać obcych, mrożących krew w żyłach ostępów Charnwood. Czekała dniem i nocą, łudząc się, że wiedźma w końcu do niej wróci. Marzła, głodniała i drżała ze strachu, gdy do jej uszu dobiegały niesione wiatrem wycia leśnych stworzeń. A później, skulona pod cienkim kocem, pytała kart o radę. Czy na pewno dobrze zrobiła? Czy nie marnowała czasu, na próżno ryzykując swym zdrowiem i życiem? Pewnego ranka, gdy z trudem otworzyła oczy, a gardło wyschło jej na wiór, nie ujrzała koron drzew, a suszące się pod sklepieniem chaty zioła. Potrzebowała chwili, by zrozumieć, co się wydarzyło; musiała zostać przeniesiona do chaty guślarki. Tylko dlaczego? Co sprawiło, że nieznajoma zmieniła zdanie? Że się nad nią ulitowała? Wtedy też usłyszała, że jest głupia, bezmyślna i nie powinna tu była przychodzić. Że dostała ataku choroby, a później majaczyła w malignie przez pięć długich dni. Lecz skoro już zapociła jej pościel, skoro zajmowała jej łóżko i ewidentnie nie zamierzała opuścić lasu, tym samym naruszając jego delikatną harmonię, niech lepiej wykrztusi z siebie, czego tak naprawdę tutaj szuka, nim przypadkiem zemrze jej na progu.
Ich relacja nie była łatwa. Mentorka okazała się kapryśną, gniewną kobietą. Wystarczyło jedno niewłaściwe słowo, a czasem nawet i krzywe spojrzenie, by ta uniosła się dumą. Albo i skierowała przeciwko niej różdżkę, wymierzając kary cielesne, po których ślady wciąż zdobiły jej plecy. Wiedzę miała jednak niezrównaną; to ona pokazała Heather, jak wróżyć z wciąż parujących wnętrzności dzikich zwierząt, jak wyostrzyć swe zmysły przy pomocy najróżniejszych substancji, wprowadzić w trans, a dzięki temu łatwiej czytać znaki. I ona wprowadziła ją w arkana przyzywania duchów, a także ich pętania, łając za każde naiwne pytanie czy niepewne drgnienie. W zamian oczekiwała jednak bezwarunkowego posłuszeństwa. Dlatego też Heather dała sobą pomiatać, dała traktować się jako przynętę na naruszających spokój lasu niemagów i podejmowała najpodlejszych zadań, byle tylko posiąść w pełni wiedzę, której tak bardzo łaknęła.
Po miesiącach spędzonych w kniei Charnwood ich drogi rozeszły się. Na Nokturn wracała odarta z resztek naiwności, bogatsza w doświadczenie i kilka paskudnych blizn. Można powiedzieć, że pojawiła się w samą porę; stary Moribund nie oszczędzał się podczas jej nieobecności, sinica odciskała na nim coraz większe piętno, był słabowity, jego przedramiona szpeciły wyraźne wybroczyny, nie chciał jednak słuchać o wizycie uzdrowiciela. Do Mantykory zabrała go więc siłą, za nic mając inwektywy, którymi ją w tym czasie obrzucał. Do uszu młodej kobiety dotarły już przecież szepty o Cassandrze, jakiejś Cassandrze, która pojawiła się wśród nich, a która potrafiła składać ofiary barowych bójek czy idących o krok za daleko pojedynków. Nigdy nie podejrzewała jednak, że kiedy stanie na progu wskazanej izby, ujrzy właśnie ją. Tą, która widziała przyszłość. Vablatsky. Co ją tu sprowadziło? Na przeklęty Nokturn? W końcu zyskała okazję, by z nią porozmawiać, niemalże bez świadków, mimo to Heather uparcie skupiała się na chorym, pytając o niego i o jego stan. Nie miała nawet pojęcia, czy medyczka ją pamięta. Albo chociaż kojarzy. Próbowała o tym nieoczekiwanym spotkaniu zapomnieć, lecz na próżno. Wróciła kolejnego dnia, już sama, nie mogąc zdusić rozbudzonej na nowo ciekawości. Pytała o to, co ją tu przygnało i czy zamierzała zostać na długo. Pytała również, czy nikt z miejscowych nie sprawiał jej kłopotów. A w końcu – o tragedie, które zdarzało się Cassandrze wieszczyć. Z początku obie były nieufne i zachowawcze, Heather wciąż pamiętała o zazdrości, która zakiełkowała pod sercem jeszcze w czasach szkoły, jednak mnogość wspólnych tematów powoli rozluźniła języki, pomagając odsłonić się jedna przed drugą. Do tej pory samolubna i skupiona tylko i wyłącznie na przetrwaniu, na osiąganiu swych celów, ze zdziwieniem odkryła, że chciała Cassandrze pomóc, tak po prostu, nie oczekując niczego w zamian. I to nie tylko odnaleźć się w nowej rzeczywistości, bezwzględnym, brudnym Nokturnie, ale i zapewnić bezpieczeństwo. Najpierw jej samej, później również – rosnącemu pod sercem dziecku.
Dzieliła swój czas między sklep, w którym pojawiała się niemalże każdego dnia, a dalsze zgłębianie wróżbiarskich praktyk, arkanów czarnej magii i coraz śmielsze próby przyzywania do siebie zmarłych. Nie stroniła przy tym od używek, ceniąc je za silne działanie halucynogenne, zachowywała przy tym zdrowy rozsądek; nigdy nie stosowała ich w takich ilościach, by się uzależnić. Swe seanse – wróżbiarskie czy spirytystyczne – nauczyła się przeprowadzać w oparach kadzideł, z metalowymi, stylizowanymi na szpony ozdobami na smukłych palcach, upatrując w swych zajęciach nie byle rzemiosła, co rytuałów, które musiały zostać przeprowadzone w odpowiednich warunkach. Z biegiem lat przejęła od dziadka piwnicę, bez choćby cienia zawahania dostosowując ją do swych potrzeb; panoszyła się po całym budynku, nie przypominając już zlęknionego, cichego dziecka, którym niegdyś była. Pewnych rzeczy nie mogła zmienić, do końca życia miała borykać się ze skutkami choroby, inne jednak kształtowała podług swej woli. Kilka wiosen temu przeniosła się do niemalże opustoszałej kamienicy, by wciąż znajdować się blisko interesu i starego Moribunda, a przy tym zyskać prywatność, na której tak bardzo jej zależało.
Trzymała się na uboczu, niewiele robiąc sobie ze wstrząsających czarodziejską społecznością wydarzeń; poznawała je głównie z kart Walczącego Maga. Dużo bardziej od pożaru Ministerstwa Magii obeszła ją tragedia, która dotknęła Wywerny, wszak miała tę karczmę tuż za rogiem, raz na jakiś czas nawet chodziła do niej pić. Czasy się jednak zmieniały. Na Nokturnie coraz więcej szeptano o Czarnym Panie oraz głoszonych przez niego ideach. W końcu nadeszła Bezksiężycowa Noc, a wraz z nią czystka Londynu – dopiero wtedy zaczęła wierzyć, że ich świat, jej świat, może przestać godzić się na koegzystencję ze słabymi, pozbawionymi magii podludźmi. Powinni wstać z kolan, powinni wywalczyć sobie wolność i ukarać tamtych za dawne krzywdy. Za każdą spaloną na stosie czarownicę, za każdy dzień, który musieli spędzić w ukryciu. Choć nie była wprawiona w walce, to – dzięki poczcie pantoflowej i nawiązanym na przestrzeni lat znajomościom – udało się jej zaoferować Rycerzom Walpurgii swe inne talenty.
Od tamtej pory z jeszcze większą ciekawością próbuje poznać przyszłość.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 6 | 0 |
Uroki: | 3 | 0 |
Czarna magia: | 10 | +3 (różdżka) |
Uzdrawianie: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 0 | 0 |
Alchemia: | 8 | +2 (różdżka) |
Sprawność: | 5 | 0 |
Zwinność: | 8 | 0 |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
łacina | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Geomancja | I | 2 |
Historia Magii | II | 10 |
Kłamstwo | II | 10 |
Kokieteria | I | 2 |
Starożytne Runy | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Skradanie | I | 2 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Ekonomia | I | 5 |
Wytrzymałość Psychiczna | I | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rycerze Walpurgii | 0 | 0 |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Sztuka (wiedza) | I | 0.5 |
Wróżbiarstwo | III | 25 |
Gotowanie | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Pływanie | I | 0.5 |
Taniec współczesny | I | 0.5 |
Biegłości pozostałe | Wartość | Wydane punkty |
Czarodziejskie szachy | I | 0.5 |
Mocna głowa | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 0,5 |
your other senses weaken.
Witamy wśród Morsów
twoja karta została zaakceptowana- znajdź towarzystwo •
- wylosuj komponenty •
- załóż domek
- mapa forum •
- pogotowie graficzne i kody •
- ekipa forum
Kartę sprawdzał: Tristan Rosier
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.11.23 20:48, w całości zmieniany 1 raz
[01.12.22] Komponenty kwiecień/czerwiec
[22.02.23] Kupidynek (kryształ)
[07.02.23] Wykonywanie zawodu (kwiecień-czerwiec); +15 PD
[03.11.23] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień); +30 PD
[22.11.23] Spokojnie jak na wojnie; +100 PD
[11.12.23] Zdobycie Osiągnięcia: Dziwny jest ten świat; +30 PD
[11.12.23] Zdobycie Osiągnięcia: Na głowie kwietny ma wianek; +30 PD
[11.12.23] Zakupy: +3 PB; -150 PD