1945 - Szkodniki w bibliotece
AutorWiadomość
Przez okna biblioteki ― wysokie, u szczytu łukowate, poprzecinane żyłkami srebra między kolejnymi szybkami ― wpadało mnóstwo światła, czyniąc pomieszczenie bardzo jasnym i przyjaznym każdemu molowi książkowemu. Wysokie regały uginały się od książek, co poniektóre egzemplarze lewitowały także leniwie w powietrzu, szukając swoich miejsc lub stosów, na które powinny trafić by dana klasa mogła skorzystać z wiedzy w nich zawartych. Było cicho. Było spokojnie ― choć za oknem zbierało się na burzę. Chmury nasiąkały inkaustem, otaczające szkołę drzewa kołysały się w rytm kolejnych podmuchów wiatru, gubiły liście, jakby sprzedając je kapryśnemu żywiołowi by zostawił je w spokoju.
A jednak, w bibliotece panowała cisza. Addę zawsze zastanawiało to, czy to przez zaklęte pomieszczenie, czy może przez specyfikę zamku, może przez szczelne okna, a może jeszcze przez coś innego, co w ogóle nie przyszło jej do głowy.
Z westchnieniem pełnym ubolewania (zdecydowanie bardziej wolałaby posiedzieć z koleżankami w sali jadalnej i wymienić się najnowszymi nowinkami) przewróciła kolejną stronę wielkiej księgi. Papier zaszeleścił nieśmiało, starannie wymalowane ilustracje zamarły w pół ruchu, niknąc w cieniu zapomnienia. Naprawdę nie chciało jej się tego uczyć. Naprawdę, n a p r a w d ę nie chciało. O ile operowanie słowem było dla niej czymś naturalnym, tak jak czytanie sporej ilości książek, tak poezja była czymś, czego nie lubiła od samego początku i podejrzewała, że jest to uczucie obustronne. Nie potrafiła wziąć na poważnie żadnych miłosnych wynurzeń, przesadnego koloryzowania i utworów w których w zasadzie nikt nie wiedział, o co tak właściwie chodzi.
Potarła twarz dłońmi, usiłując odegnać znudzenie i zmęczenie. Siedziała tu już chyba drugą godzinę. Może to był znak, że pora na przerwę?...
Kiedy tylko ta myśl na dobre rozgościła się w jej głowie ― coś rąbnęło solidnie pomiędzy regałami, usłyszała głośne chichoty i szmer drżących skrzydełek. Co u diabła? Zaraz podniosła się z zajmowanego miejsca, szybko zanurkowała między regałami i znalazła się w samym środku jakiejś serii niefortunnych zdarzeń.
Książki, dotychczas spokojnie leżakujące na swoich miejscach, lewitowały w powietrzu, kłapiąc agresywnie stronicami, bijąc się z rozchichotanymi chochlikami kornwalisjkimi. Skąd tu nagle wzięły się chochliki ― nie miała absolutnie żadnego pojęcia. Dlaczego nikt, poza jakimś ciemnowłosym chłopakiem nie reagował ― tego nie wiedziała także. No i gdzie była bibliotekarka?
Jeden z chochlików podleciał do niej, szarpnął za kosmyk włosów ― zdzieliła go tomikiem poezji (do tego nadawał się, jak na złość, idealnie). Cholera, zostawiła różdżkę w torbie…
― Trzeba je jakoś unieruchomić! ― krzyknęła do chłopaka mocującego się z innym chochlikiem. Ile mógł mieć lat? Nie miała zielonego pojęcia. Jakie zaklęcia już znał? Ile potrafił? Cholera, cholera, cholera.
A jednak, w bibliotece panowała cisza. Addę zawsze zastanawiało to, czy to przez zaklęte pomieszczenie, czy może przez specyfikę zamku, może przez szczelne okna, a może jeszcze przez coś innego, co w ogóle nie przyszło jej do głowy.
Z westchnieniem pełnym ubolewania (zdecydowanie bardziej wolałaby posiedzieć z koleżankami w sali jadalnej i wymienić się najnowszymi nowinkami) przewróciła kolejną stronę wielkiej księgi. Papier zaszeleścił nieśmiało, starannie wymalowane ilustracje zamarły w pół ruchu, niknąc w cieniu zapomnienia. Naprawdę nie chciało jej się tego uczyć. Naprawdę, n a p r a w d ę nie chciało. O ile operowanie słowem było dla niej czymś naturalnym, tak jak czytanie sporej ilości książek, tak poezja była czymś, czego nie lubiła od samego początku i podejrzewała, że jest to uczucie obustronne. Nie potrafiła wziąć na poważnie żadnych miłosnych wynurzeń, przesadnego koloryzowania i utworów w których w zasadzie nikt nie wiedział, o co tak właściwie chodzi.
Potarła twarz dłońmi, usiłując odegnać znudzenie i zmęczenie. Siedziała tu już chyba drugą godzinę. Może to był znak, że pora na przerwę?...
Kiedy tylko ta myśl na dobre rozgościła się w jej głowie ― coś rąbnęło solidnie pomiędzy regałami, usłyszała głośne chichoty i szmer drżących skrzydełek. Co u diabła? Zaraz podniosła się z zajmowanego miejsca, szybko zanurkowała między regałami i znalazła się w samym środku jakiejś serii niefortunnych zdarzeń.
Książki, dotychczas spokojnie leżakujące na swoich miejscach, lewitowały w powietrzu, kłapiąc agresywnie stronicami, bijąc się z rozchichotanymi chochlikami kornwalisjkimi. Skąd tu nagle wzięły się chochliki ― nie miała absolutnie żadnego pojęcia. Dlaczego nikt, poza jakimś ciemnowłosym chłopakiem nie reagował ― tego nie wiedziała także. No i gdzie była bibliotekarka?
Jeden z chochlików podleciał do niej, szarpnął za kosmyk włosów ― zdzieliła go tomikiem poezji (do tego nadawał się, jak na złość, idealnie). Cholera, zostawiła różdżkę w torbie…
― Trzeba je jakoś unieruchomić! ― krzyknęła do chłopaka mocującego się z innym chochlikiem. Ile mógł mieć lat? Nie miała zielonego pojęcia. Jakie zaklęcia już znał? Ile potrafił? Cholera, cholera, cholera.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Gorące powietrze zniechęcało do spędzania czasu na zewnątrz, było ciężko i męczące. Mury zamku oferowały przyjemne ochłodzenie, ukojenie w tak ciężkich dniach jak ten. Zbierało się na burzę, zbawienny deszcz miał schłodzić ziemię, zazielenić trawę zmęczoną palącym słońcem. Dziś jednak mało kto spędzał czas na malowniczych terenach wokół zamku, gdzieniegdzie złaknieni cienia i powiewów wiatru na pewno znaleźli się miłośnicy wysokich temperatur. On jednak preferował bezpieczną bibliotekę, gdzie mógł w pełnym spokoju zgłębiać wiedzę o smokach. Nie mógł się doczekać aż wróci do Rezerwatu Albionów Czarnookich i będzie mógł znów obcować z bestiami, które tak bardzo uwielbiał. Musiał przyłożyć się do nauki, chciał wiedzieć więcej nie tylko o smoczych okazach, ale innych stworzeniach, które istniały w ich świecie i były integralną ich częścią. Zapewne wielu nie zrozumiałoby lub nie chciało zrozumieć jego zamiłowania do tych spraw, ale on wiedział swoje. Życie poświęcone właśnie tej dziedzinie było jego drogą, tak zadecydował niedługo po śmierci ojca. Musiał szkolić się i przygotować, aby dopełnić swej obietnicy, a przecież pragnął zdobyć tego smoka. Tego samego, który pozbawił jego ojca życia.
Skupiony na pergaminach i stronicach księgi nie zwracał kompletnie uwagi na otoczenie. Dopiero kiedy statyczna sytuacja w bibliotece przybrała dynamiczny obrót, oderwał głowę od książki podniósł wzrok. Spojrzenie ciemnych tęczówek padło na dziewczynę, którą niewielkie, ledwie ośmiocalowe stworzonko ciągnęło za włosy. Chochlik kornwalijski. Klasyfikacja XXX według Ministerstwa Magii, odpowiedzialny czarodziej powinien dać sobie radę. Owszem, odpowiedzialny to nie znaczy uczeń w szkole.
- Arresto Momentum. – powiedział zaciskając palce na różdżce. Celując w stronę chochlika, który właśnie leciał w stronę dziewczyny. Pewnie oberwie za używanie czarów w bibliotece, ale nikt nieszczególnie zainteresował się nalotem, który właśnie miał miejsce. Dobrze, że było ich ledwie kilka. Ważne, aby zatrzymać ich ruch i coś z nimi zrobić. – Arresto Momentum. – powiedział jeszcze raz, skupiony na zadaniu. Musieli je wyłapać, zanim narobią szkód. – Masz jakąś torbę? – spytał, celując w kolejnego chochlika i znów wypowiadając zaklęcie. To ostatnie się nie udało i chochlik tylko natarł na niego bardziej, pociągając go za końcówki lekko zakręconych, ciemnych włosów.
Skupiony na pergaminach i stronicach księgi nie zwracał kompletnie uwagi na otoczenie. Dopiero kiedy statyczna sytuacja w bibliotece przybrała dynamiczny obrót, oderwał głowę od książki podniósł wzrok. Spojrzenie ciemnych tęczówek padło na dziewczynę, którą niewielkie, ledwie ośmiocalowe stworzonko ciągnęło za włosy. Chochlik kornwalijski. Klasyfikacja XXX według Ministerstwa Magii, odpowiedzialny czarodziej powinien dać sobie radę. Owszem, odpowiedzialny to nie znaczy uczeń w szkole.
- Arresto Momentum. – powiedział zaciskając palce na różdżce. Celując w stronę chochlika, który właśnie leciał w stronę dziewczyny. Pewnie oberwie za używanie czarów w bibliotece, ale nikt nieszczególnie zainteresował się nalotem, który właśnie miał miejsce. Dobrze, że było ich ledwie kilka. Ważne, aby zatrzymać ich ruch i coś z nimi zrobić. – Arresto Momentum. – powiedział jeszcze raz, skupiony na zadaniu. Musieli je wyłapać, zanim narobią szkód. – Masz jakąś torbę? – spytał, celując w kolejnego chochlika i znów wypowiadając zaklęcie. To ostatnie się nie udało i chochlik tylko natarł na niego bardziej, pociągając go za końcówki lekko zakręconych, ciemnych włosów.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Jeden chochlik zatrzymany, drugi także. Trzeci gdzieś uciekł na sam widok różdżki, czwarty chyba próbował swoich sił z kłapiącą wściekle książką. No dobrze. Sytuacja nie przedstawiała się już tak beznadziejnie, jak jeszcze chwilę temu, mieli szansę na opanowanie sytuacji. Tylko bez głupot teraz. Tylko bez szaleństw.
― Zaraz polecę po moją ― odparła dziarsko, z zadziornym uśmiechem układającym się na wargach. Przymrużyła jedno oko, przyjęła teatralnie przerysowaną pozę jakby celowała. ― Nie ruszaj się, z łaski swojej ― dodała i natychmiast cisnęła tomikiem w chochlika, który próbował targać chłopaka za włosy.
Trafiła do celu (tato byłby dumny) i zaraz wypadła spomiędzy regałów, pobiegła w stronę biurka, przy którym wcześniej siedziała. Złapała swoją torbę, wywaliła ją do góry nogami, wysypała zawartość na blat, uwalniając tym rozliczne przedmioty. Był tam zapas ciasteczek owinięty batystową chusteczką, było parę książek, był osobisty notatnik, pióro i nawet fiolka z paroma ostatnimi kroplami po eliksirze. Ta ostatnia potoczyła się po blacie, prawie spadła, ale Adda w porę pochwyciła szkło, również wcisnęła je go kieszonki szaty. Potem pognała z powrotem do swojego tymczasowego sojusznika, towarzysza chochliczej niedoli.
― Jak sytuacja? ― spytała, kiedy tylko go zobaczyła, ale wyglądało na to, że miała przed sobą naprawdę zdolnego przedstawiciela czarodziejskiego świata. W polu widzenia były tylko unieruchomione, bardzo niezadowolone chochliki. Ale jeśli się wsłuchać w odgłosy biblioteki…
― Nie podoba mi się to ― oznajmiła, wpychając pierwszego więźnia do torby. ― Słyszysz takie dziwne chrobotanie? Może tych małych szkodników jest tutaj więcej… ― Podskoczyła do regału, by ściągnąć stamtąd kolejnego chochlika. Mogłaby przysiąc, że skurczybyk patrzył na nią tak nienawistnie, jakby co najmniej zabiła mu matkę. Wpakowała go do torby bez większego zastanowienia, podsunęła ją też w stronę chłopaka, żeby mógł wrzucić inne stworzenia.
― Nie widzę nigdzie bibliotekarki, przecież w normalnych okolicznościach to nie miałoby prawa się stać ― mruczała gniewnie pod nosem, układając na powrót rozczochrane włosy ― cholera jasna, nie zdążę przez to na ― zawahała się na chwilę ― nie, w zasadzie czytanie poezji chętnie pominę. Trzeba będzie sprawdzić pomieszczenie, może natkniemy się też na kogoś, kto za to odpowiada.
― Zaraz polecę po moją ― odparła dziarsko, z zadziornym uśmiechem układającym się na wargach. Przymrużyła jedno oko, przyjęła teatralnie przerysowaną pozę jakby celowała. ― Nie ruszaj się, z łaski swojej ― dodała i natychmiast cisnęła tomikiem w chochlika, który próbował targać chłopaka za włosy.
Trafiła do celu (tato byłby dumny) i zaraz wypadła spomiędzy regałów, pobiegła w stronę biurka, przy którym wcześniej siedziała. Złapała swoją torbę, wywaliła ją do góry nogami, wysypała zawartość na blat, uwalniając tym rozliczne przedmioty. Był tam zapas ciasteczek owinięty batystową chusteczką, było parę książek, był osobisty notatnik, pióro i nawet fiolka z paroma ostatnimi kroplami po eliksirze. Ta ostatnia potoczyła się po blacie, prawie spadła, ale Adda w porę pochwyciła szkło, również wcisnęła je go kieszonki szaty. Potem pognała z powrotem do swojego tymczasowego sojusznika, towarzysza chochliczej niedoli.
― Jak sytuacja? ― spytała, kiedy tylko go zobaczyła, ale wyglądało na to, że miała przed sobą naprawdę zdolnego przedstawiciela czarodziejskiego świata. W polu widzenia były tylko unieruchomione, bardzo niezadowolone chochliki. Ale jeśli się wsłuchać w odgłosy biblioteki…
― Nie podoba mi się to ― oznajmiła, wpychając pierwszego więźnia do torby. ― Słyszysz takie dziwne chrobotanie? Może tych małych szkodników jest tutaj więcej… ― Podskoczyła do regału, by ściągnąć stamtąd kolejnego chochlika. Mogłaby przysiąc, że skurczybyk patrzył na nią tak nienawistnie, jakby co najmniej zabiła mu matkę. Wpakowała go do torby bez większego zastanowienia, podsunęła ją też w stronę chłopaka, żeby mógł wrzucić inne stworzenia.
― Nie widzę nigdzie bibliotekarki, przecież w normalnych okolicznościach to nie miałoby prawa się stać ― mruczała gniewnie pod nosem, układając na powrót rozczochrane włosy ― cholera jasna, nie zdążę przez to na ― zawahała się na chwilę ― nie, w zasadzie czytanie poezji chętnie pominę. Trzeba będzie sprawdzić pomieszczenie, może natkniemy się też na kogoś, kto za to odpowiada.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Inwazja chochlików kornwalijskich nie była niczym miłym. Uczniowie w spokoju analizowali kolejne stronice opasłych tomów ksiąg, a ktoś brutalnie przerywał im wszechpanującą ciszę. Mathieu osobiście nie lubił, kiedy przerywano mu to, czym akurat się zajmował. Zafascynowany kolejnym informacjami, które zawierał wolumin o mało nie przeoczył całego zdarzenia. O chochlikach wiedział tyle, że ich złośliwość i skłonność do psot przewyższa cokolwiek innego. Unieszkodliwienie było niełatwy, chochlik miał małe, a raczej drobne ciało, niewiele cali wzrostu i był zwinni, więc jedynym sensownym rozwiązaniem było spowolnienie trajektorii jego lotu i zorganizowanie jakiegoś bezpiecznego miejsca, w którym można byłoby je schować. Tym powinna zająć się nieznajoma, którą co prawda mijał na korytarzu, ale nie wiedział kim dokładnie jest.
-Lepiej sprowadzić kogoś, kto namierzy źródło tej inwazji i je zlikwiduje. – czy był to głupi i nieodpowiedzialny żart, czy może zupełny przypadek nie wiedział. Niemniej jednak, należało sprowadzić opiekunkę tego miejsca, która w odpowiedni sposób zabezpieczy nie tylko chochliki, ale również materiał dowodowy w celu namierzenia sprawców zamieszania i wymierzenia odpowiednich konsekwencji. Biblioteka miejsce święte, w którym panowały zasady, a ich lepiej nie łamać.
- Pytanie czy ktoś wpuścił je celowo czy… Arresto Momentum – wycelował metr nad jej głową, kiedy spomiędzy półek wyskoczył kolejny chochlik z zamiarem najwyraźniej zrobienia jej kłopotu. – Czy znalazły się tu zupełnym przypadkiem. Trzeba znaleźć bibliotekarkę, powinna to opanować. – powiedział poważnie i rozejrzał się. Faktycznie wyglądało to tak, jakby problemem nie było te kilka sztuk, ale znacznie więcej. Szczególnie, że gdzieś z drugiego końca biblioteki zdało się słyszeć piskliwy krzyk. Chyba chochliki nie były problemem tylko w tej części. Coraz więcej uczniów rozpoczęło ewakuację, zaczęli kierować się w stronę wyjścia coraz szybciej, rozmawiając ze sobą głośniej niż powinni, a od czasu do czasu ktoś znowu krzyknął.
- Powinniśmy też się zbierać… – mruknął do niej. Nie zamierzał siedzieć tu aż do oskarżeń, które ktoś mógłby wysunąć bezpośrednio w ich kierunku. Jeśli zostaną tutaj sami i bibliotekarka znajdzie ich pomimo faktu, iż próbowali zapanować nad chochlikami będą mieli kłopoty. Na pewno byłoby łatwiej, gdyby nie to, że kolejny chochlik próbował uprowadzić mu różdżkę, ale spotkał się z szybką reakcją pod tytułem „Antologia zaklęć osiemnastowiecznych”, którą akurat chwycił z brzegu półki. – Inwazja… – stwierdził, patrząc na lezącego na posadzce, otumanionego chochlika.
-Lepiej sprowadzić kogoś, kto namierzy źródło tej inwazji i je zlikwiduje. – czy był to głupi i nieodpowiedzialny żart, czy może zupełny przypadek nie wiedział. Niemniej jednak, należało sprowadzić opiekunkę tego miejsca, która w odpowiedni sposób zabezpieczy nie tylko chochliki, ale również materiał dowodowy w celu namierzenia sprawców zamieszania i wymierzenia odpowiednich konsekwencji. Biblioteka miejsce święte, w którym panowały zasady, a ich lepiej nie łamać.
- Pytanie czy ktoś wpuścił je celowo czy… Arresto Momentum – wycelował metr nad jej głową, kiedy spomiędzy półek wyskoczył kolejny chochlik z zamiarem najwyraźniej zrobienia jej kłopotu. – Czy znalazły się tu zupełnym przypadkiem. Trzeba znaleźć bibliotekarkę, powinna to opanować. – powiedział poważnie i rozejrzał się. Faktycznie wyglądało to tak, jakby problemem nie było te kilka sztuk, ale znacznie więcej. Szczególnie, że gdzieś z drugiego końca biblioteki zdało się słyszeć piskliwy krzyk. Chyba chochliki nie były problemem tylko w tej części. Coraz więcej uczniów rozpoczęło ewakuację, zaczęli kierować się w stronę wyjścia coraz szybciej, rozmawiając ze sobą głośniej niż powinni, a od czasu do czasu ktoś znowu krzyknął.
- Powinniśmy też się zbierać… – mruknął do niej. Nie zamierzał siedzieć tu aż do oskarżeń, które ktoś mógłby wysunąć bezpośrednio w ich kierunku. Jeśli zostaną tutaj sami i bibliotekarka znajdzie ich pomimo faktu, iż próbowali zapanować nad chochlikami będą mieli kłopoty. Na pewno byłoby łatwiej, gdyby nie to, że kolejny chochlik próbował uprowadzić mu różdżkę, ale spotkał się z szybką reakcją pod tytułem „Antologia zaklęć osiemnastowiecznych”, którą akurat chwycił z brzegu półki. – Inwazja… – stwierdził, patrząc na lezącego na posadzce, otumanionego chochlika.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Miał rację, lepiej byłoby znaleźć kogoś o wiele bardziej obytego, kogoś z właściwymi kwalifikacjami. Nie powinna się tak wyrywać do przodu, od razu brać na siebie odpowiedzialności za sprawę, choć ostatnimi czasy odkryła, że właśnie ku temu ma skłonności. Do przejmowania inicjatywy, do zagarniania dowodzenia dla siebie, do wyznaczania kierunku, który ― na Merlina ― byłby dobry dla niej i ― zazwyczaj ― tylko dla niej. Adda z cieniem wstydu odkryła, że ma zadatki na straszną egoistkę.
Podziękowała skinieniem głowy za interwencję przy kolejnym chochliku. Używanie zaklęć przeciwko magicznym stworzeniom było dość logicznym rozwiązaniem, bardzo skutecznym przecież. A mimo to, o wiele bardziej podobało jej się rzucanie książkami. Może jednak to całkiem dobrze, że nie było tu bibliotekarki? Jeszcze do dokładkę oberwałaby szlabanem.
― Mi to wygląda na celowe działanie ― mruknęła, zbierając kolejnego chochlika do torby. ― Przecież nigdzie w pobliżu nie ma naturalnego siedliska tych szkodników. ― Tu wcale nie miała takiej pewności, ONMS to nie była jej mocna strona, brała to więc na logikę. Byli wysoko w górach, okolice ― choć zaczarowane ― nie nadawały się dla istot pozbawionych grubego futra, czy chociażby konkretnej sierści.
Obejrzała się w stronę potoku ludzkiej, uczniowskiej masy tłoczącej się przy wyjściu. Fakt, jeśli zostaną tu tylko oni ― w dodatku z torbą pełną chochlików ― to tak, jakby prosili się o kłopoty.
― Jeszcze muszę zebrać rzeczy, wysypałam je przy jednym z biurek, żeby mieć w co wsadzić chochliki ― zawahała się na moment, potem błyskawicznie wyciągnęła różdżkę z kieszeni, zaklęciem unieruchomiła kolejnego łobuza lecącego w ich kierunku.
― Masz swoją torbę? Możesz mi na chwilę udostępnić w niej nieco miejsca? Nie mam dużo rzeczy, jak tylko oddamy chochliki jakiemuś nauczycielowi albo bibliotekarce, to je od ciebie zabiorę.
Pod wejściem zrobił się zator, dostrzegała to nawet z obecnej pozycji. Zbyt wiele uczniów i uczennic próbowało się przecisnąć na raz, nikt nie pomyślał, żeby to jakoś ogarnąć. A może coś ich blokowało jeszcze od zewnątrz? Nie, to byłoby już chyba zbyt nieprawdopodobne, prawie jak jakaś seria niefortunnych zdarzeń.
Podziękowała skinieniem głowy za interwencję przy kolejnym chochliku. Używanie zaklęć przeciwko magicznym stworzeniom było dość logicznym rozwiązaniem, bardzo skutecznym przecież. A mimo to, o wiele bardziej podobało jej się rzucanie książkami. Może jednak to całkiem dobrze, że nie było tu bibliotekarki? Jeszcze do dokładkę oberwałaby szlabanem.
― Mi to wygląda na celowe działanie ― mruknęła, zbierając kolejnego chochlika do torby. ― Przecież nigdzie w pobliżu nie ma naturalnego siedliska tych szkodników. ― Tu wcale nie miała takiej pewności, ONMS to nie była jej mocna strona, brała to więc na logikę. Byli wysoko w górach, okolice ― choć zaczarowane ― nie nadawały się dla istot pozbawionych grubego futra, czy chociażby konkretnej sierści.
Obejrzała się w stronę potoku ludzkiej, uczniowskiej masy tłoczącej się przy wyjściu. Fakt, jeśli zostaną tu tylko oni ― w dodatku z torbą pełną chochlików ― to tak, jakby prosili się o kłopoty.
― Jeszcze muszę zebrać rzeczy, wysypałam je przy jednym z biurek, żeby mieć w co wsadzić chochliki ― zawahała się na moment, potem błyskawicznie wyciągnęła różdżkę z kieszeni, zaklęciem unieruchomiła kolejnego łobuza lecącego w ich kierunku.
― Masz swoją torbę? Możesz mi na chwilę udostępnić w niej nieco miejsca? Nie mam dużo rzeczy, jak tylko oddamy chochliki jakiemuś nauczycielowi albo bibliotekarce, to je od ciebie zabiorę.
Pod wejściem zrobił się zator, dostrzegała to nawet z obecnej pozycji. Zbyt wiele uczniów i uczennic próbowało się przecisnąć na raz, nikt nie pomyślał, żeby to jakoś ogarnąć. A może coś ich blokowało jeszcze od zewnątrz? Nie, to byłoby już chyba zbyt nieprawdopodobne, prawie jak jakaś seria niefortunnych zdarzeń.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Ponoszenie odpowiedzialności za swoje czyny było naturalne, a niektórzy w zwyczaju mieli stawianie się w roli dowódcy, prowadzącego czy lidera grupy. Z osób znajdujących się w szkolnej Bibliotece zainteresował się tylko on, zawsze przepadał za nietypowymi zdarzeniami i odbieganiem od normy. Od lat łamał zasady lub balansował na ich granicy. Ile razy naraził tym siebie, Tristana czy kogokolwiek z rodziny. Marianne była głosem rozsądku w jego głowie, choć kuzynce też nie zawsze udawało się przekonać Mathieu do swoich racji. Teraz pewnie siedziała gdzieś ze znajomymi, on wolał zacisze biblioteki i zdobywanie wiedzy, żeby zaraz po szkole zająć się tym, czego najbardziej pragnął. Teraz jednak był tu na miejscu z dziewczyną, której nie znał i razem z nią stawiał opór niebieskawym stworkom, które powoli opanowywały to miejsce.
- Sabotaż, albo nuda. – stwierdził krótko. Niektórzy miewali głupie pomysły. Nie sądził, żeby chochliki znalazły się tutaj zupełnym przypadkiem, ktoś szukał rozrywki i pewnie teraz całkiem dobrze bawił się obserwując całe zajście. Uczniowie uciekali, skupieni na ratowaniu fryzur i ubrań, które te niewdzięczne działy zaraz doprowadziłyby do ruiny. Tak jak próbowały ukręcić jego ciemny kosmyki, które z powodu znacznej długości zaczęły opadać mu na twarz.
- Jasne, pomogę. – mruknął, idąc za nią w kierunku miejsca, gdzie opróżniła torbę, aby zrobić miejsce na chochliki, których w tym momencie zrobiło się zdecydowanie zbyt dużo. Musiał chronić różdżkę, nienaganne ubranie i fryzurę, bo obrały sobie za punkt honoru doprowadzić go na skraj nieładu. Na szczęście książki, które służyły chwilowo za paletki były całkiem niezłe w odrzucaniu stworzeń od siebie. Kończyli akurat pakować jej szpargały do jego torby, kiedy zagrzmiał alarmujący głos bibliotekarski. Na chwilę spuściła wzrok z biblioteki i od razu doszło do katastrofy. No cóż, zaczęła szukać winnych akurat jak umykali przez drzwi, wtapiając się w tłum uczniów.
- Chodź tutaj. – wskazał ręką na kawałek korytarz gdzie było względnie pusto, przynajmniej o tej godzinie, a udało im się oddalić od biblioteki na znaczną odległość. – Nie wyglądasz na wielbicielkę czytelnictwa, szczególnie, że o wiele lepiej szło Ci rzucaniem woluminami w chochliki. – mruknął, kładąc torbę na obszernym parapecie, aby ułatwić jej wyciąganie zawartości. – Mathieu Rosier. – przedstawił się, skoro razem brali udział w tej wątpliwie przyjemnej akcji, może wypadałoby poznać choć swoje imiona.
- Sabotaż, albo nuda. – stwierdził krótko. Niektórzy miewali głupie pomysły. Nie sądził, żeby chochliki znalazły się tutaj zupełnym przypadkiem, ktoś szukał rozrywki i pewnie teraz całkiem dobrze bawił się obserwując całe zajście. Uczniowie uciekali, skupieni na ratowaniu fryzur i ubrań, które te niewdzięczne działy zaraz doprowadziłyby do ruiny. Tak jak próbowały ukręcić jego ciemny kosmyki, które z powodu znacznej długości zaczęły opadać mu na twarz.
- Jasne, pomogę. – mruknął, idąc za nią w kierunku miejsca, gdzie opróżniła torbę, aby zrobić miejsce na chochliki, których w tym momencie zrobiło się zdecydowanie zbyt dużo. Musiał chronić różdżkę, nienaganne ubranie i fryzurę, bo obrały sobie za punkt honoru doprowadzić go na skraj nieładu. Na szczęście książki, które służyły chwilowo za paletki były całkiem niezłe w odrzucaniu stworzeń od siebie. Kończyli akurat pakować jej szpargały do jego torby, kiedy zagrzmiał alarmujący głos bibliotekarski. Na chwilę spuściła wzrok z biblioteki i od razu doszło do katastrofy. No cóż, zaczęła szukać winnych akurat jak umykali przez drzwi, wtapiając się w tłum uczniów.
- Chodź tutaj. – wskazał ręką na kawałek korytarz gdzie było względnie pusto, przynajmniej o tej godzinie, a udało im się oddalić od biblioteki na znaczną odległość. – Nie wyglądasz na wielbicielkę czytelnictwa, szczególnie, że o wiele lepiej szło Ci rzucaniem woluminami w chochliki. – mruknął, kładąc torbę na obszernym parapecie, aby ułatwić jej wyciąganie zawartości. – Mathieu Rosier. – przedstawił się, skoro razem brali udział w tej wątpliwie przyjemnej akcji, może wypadałoby poznać choć swoje imiona.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Udało im się uciec, przemknąć gdzieś bokiem. Jakim cudem im się to udało ― nie miała zielonego pojęcia, ale nie zamierzała zbynio sprawy roztrząsać. Upiekło się, to się upiekło, przynajmniej uniknęli kary za coś, czego nie zrobili. Bibliotekarka pewnie nie chciałaby słuchać ich gorących wyjaśnień, w zasadzie żaden nauczyciel pewnie by nie chciał. Adda miała już w szkole łatkę szelmy i psotnika, łatwo byłoby jej przypisać podobną akcję, jak ta z chochlikami. Problem polegał na tym, że tym razem faktycznie była niewinna.
Kiedy lawirowali pomiędzy uczniami ― wyrzucała po jednym chochliku co parę kroków, pozbywając się dowodów. Jeden tam, do rogu, drugi za pomnik, trzeci przez niedomknięte okno. Kiedy zaklęcie puści, to już nie będzie jej problem. Teoretycznie powinna oddać je opiekunce biblioteki, ale słysząc jej skrzekliwe krzyki ― nie miała ochoty wchodzić w jakąkolwiek interakcję.
Kiedy dotarli w ustronne miejsce przy parapecie, zaczęła przeładowywanie swoich rzeczy z powrotem do torby. Była niewymownie wdzięczna, że jej kompan okazał tyle zrozumienia, mógł przecież jej powiedzieć, żeby spadała na drzewo.
Parsknęła na jego słowa o rzucaniu książkami.
― Powiedzmy, że jestem dziewczyną wielu talentów ― mrugnęła do niego wesoło, przełożyła ciężki wolumin o historii magii do siebie ― czytam, tańczę, może nie śpiewam, ale za to mam niezłego cela, jak zresztą miałeś okazję zobaczyć.
Uniosła lekko brwi na dźwięk jego nazwiska. Że z tych Rosierów?
― Rosier od tych sławnych róż? ― upewniła się, czy aby na pewno dobrze kojarzy rody. A może od smoków? A może od obu tych spraw? Cholera, powinna się tym bardziej zainteresować, zamiast spędzać pół dnia na miotle ― momentami zaczynała się czuć, jak ktoś za mało rozeznany w sprawach czarodziejskiego świata.
― Adriana de Verley ― przedstawiła się także, kończąc przeładowywanie rzeczy. Chyba o wszystkim pamiętała? Tak? Nie? ― Dzięki za pomoc z przeniesieniem rzeczy. W ogóle, mam trochę ciastek zabranych z sali jadalnej, chcesz? Tak w ramach wynagrodzenia sobie trudów chochlikowej akcji.
Kiedy lawirowali pomiędzy uczniami ― wyrzucała po jednym chochliku co parę kroków, pozbywając się dowodów. Jeden tam, do rogu, drugi za pomnik, trzeci przez niedomknięte okno. Kiedy zaklęcie puści, to już nie będzie jej problem. Teoretycznie powinna oddać je opiekunce biblioteki, ale słysząc jej skrzekliwe krzyki ― nie miała ochoty wchodzić w jakąkolwiek interakcję.
Kiedy dotarli w ustronne miejsce przy parapecie, zaczęła przeładowywanie swoich rzeczy z powrotem do torby. Była niewymownie wdzięczna, że jej kompan okazał tyle zrozumienia, mógł przecież jej powiedzieć, żeby spadała na drzewo.
Parsknęła na jego słowa o rzucaniu książkami.
― Powiedzmy, że jestem dziewczyną wielu talentów ― mrugnęła do niego wesoło, przełożyła ciężki wolumin o historii magii do siebie ― czytam, tańczę, może nie śpiewam, ale za to mam niezłego cela, jak zresztą miałeś okazję zobaczyć.
Uniosła lekko brwi na dźwięk jego nazwiska. Że z tych Rosierów?
― Rosier od tych sławnych róż? ― upewniła się, czy aby na pewno dobrze kojarzy rody. A może od smoków? A może od obu tych spraw? Cholera, powinna się tym bardziej zainteresować, zamiast spędzać pół dnia na miotle ― momentami zaczynała się czuć, jak ktoś za mało rozeznany w sprawach czarodziejskiego świata.
― Adriana de Verley ― przedstawiła się także, kończąc przeładowywanie rzeczy. Chyba o wszystkim pamiętała? Tak? Nie? ― Dzięki za pomoc z przeniesieniem rzeczy. W ogóle, mam trochę ciastek zabranych z sali jadalnej, chcesz? Tak w ramach wynagrodzenia sobie trudów chochlikowej akcji.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Uważał wikłanie się w tego typu problemy z zbyteczną atrakcję. Nie sądził, aby kiedykolwiek wychylanie się przed szereg i stawianie w roli bohatera miało sens. Szanował własny interes i nie dbał o to, czy komuś podoba się jego działanie czy nie. Dzisiaj interweniował, zanim znieczulica sięgnęła ich wszystkich. Nie czuł się przez to ani lepiej, ani sensowniej, mając pełną świadomość, że w pewnym sensie wystawił się na ryzyko. Nie przepadał za robieniem tego, skupiony na własnym jestestwie, uważając się za lepszych od innych z wystarczającego powodu, jakim było urodzenie. Po co wikłać się w sprawy, które go nie dotyczyły? Niestety. Dzisiejsza niecodzienność, na którą natknął się podczas przerwy w Bibliotece była dla niego zadziwiająca. Nie sądził, aby stworzenia znalazły się tu dobrowolnie, pytanie brzmiało po co ktoś miałby je wpuszczać między regały pełne książek. Jeśli dla samego żartu i zabawy, to jego poczucie humoru sięgało dna i było wręcz żenujące. Oby powód tego wątpliwie przyjemnego zdarzenia był inny.
Uniósł brew kiedy spytała czy był od tych sławnych róż? A skąd niby miał być? Nie sądził, aby ktoś kto nie należał do arystokratycznego rodu korzystał z ich nazwiska, przywłaszczając sobie to, kim byli. Skąd więc mógł pochodzić, jak nie właśnie od tych róż, pięknych, kłujących i niebezpiecznych. Zawsze był dumny z nazwiska, które nosił. Nawet, jeśli był jedynym potomkiem własnego ojca i matki. Z resztą, tym bardziej, że był jedynakiem ciążył na jego barkach ciężar przedłużenia gałęzi rodu wywodzącej się od Anselma i Diany, połączenia róż Rosierów i morskich fal Traversów.
- Dokładnie. – odpowiedział więc krótko, zdając sobie sprawę, że najwyraźniej ma do czynienia z dziewczyną niezbyt obytą w świecie, skoro zadawała takie pytania. Wolał nie wnikać, nie myśleć o tym, że jej pochodzenie mogło być co najmniej wątpliwe. Głęboko zakorzeniona niechęć do wszystkiego co mugolskie, tkwiła w nim od bardzo, bardzo dawna. Dokładnie tak, jak oczekiwał od niego własny ojciec.
- Ciastek? – spytał marszcząc lekko nos. Wolałby soczysty kawałek wieprzowiny, która niestety w jego rodzinnym domu była surowo zabroniona. Na szczęście tutaj nie musiał się ograniczać, chyba, że akurat Tristan znajdował się w pobliżu. Nieszczęśliwe życie wiedli Ci, którym los sprezentował wątpliwą przyjemność posiadania świniowstrętu. Na całe szczęście dla niego, nie dotyczył go ten problem. – Z czekoladą? – zadał ponownie pytanie, po dłuższej chwili namysłu. Skoro mógł skorzystać z ciastka, dlaczego by tego nie zrobić. Może wtedy będzie kojarzył pannę de Verley z ciastkami czekoladowymi i łatwiej będzie mu zapamiętać jej osobę.
Uniósł brew kiedy spytała czy był od tych sławnych róż? A skąd niby miał być? Nie sądził, aby ktoś kto nie należał do arystokratycznego rodu korzystał z ich nazwiska, przywłaszczając sobie to, kim byli. Skąd więc mógł pochodzić, jak nie właśnie od tych róż, pięknych, kłujących i niebezpiecznych. Zawsze był dumny z nazwiska, które nosił. Nawet, jeśli był jedynym potomkiem własnego ojca i matki. Z resztą, tym bardziej, że był jedynakiem ciążył na jego barkach ciężar przedłużenia gałęzi rodu wywodzącej się od Anselma i Diany, połączenia róż Rosierów i morskich fal Traversów.
- Dokładnie. – odpowiedział więc krótko, zdając sobie sprawę, że najwyraźniej ma do czynienia z dziewczyną niezbyt obytą w świecie, skoro zadawała takie pytania. Wolał nie wnikać, nie myśleć o tym, że jej pochodzenie mogło być co najmniej wątpliwe. Głęboko zakorzeniona niechęć do wszystkiego co mugolskie, tkwiła w nim od bardzo, bardzo dawna. Dokładnie tak, jak oczekiwał od niego własny ojciec.
- Ciastek? – spytał marszcząc lekko nos. Wolałby soczysty kawałek wieprzowiny, która niestety w jego rodzinnym domu była surowo zabroniona. Na szczęście tutaj nie musiał się ograniczać, chyba, że akurat Tristan znajdował się w pobliżu. Nieszczęśliwe życie wiedli Ci, którym los sprezentował wątpliwą przyjemność posiadania świniowstrętu. Na całe szczęście dla niego, nie dotyczył go ten problem. – Z czekoladą? – zadał ponownie pytanie, po dłuższej chwili namysłu. Skoro mógł skorzystać z ciastka, dlaczego by tego nie zrobić. Może wtedy będzie kojarzył pannę de Verley z ciastkami czekoladowymi i łatwiej będzie mu zapamiętać jej osobę.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Gdyby znała przyszłość, gdyby los obdarzył ją darem przewidywania tego, jakie karty chowa dla niej los ― rozegrałaby to inaczej. Zadała inne pytania, zachowałaby się inaczej. Merlin jej świadkiem, wszystko w tej absurdalnej sytuacji potoczyłoby się inaczej. Z możliwie jak największym brakiem korzyści dla lorda Rosiera.
Ale wtedy, kiedy jeszcze nie dotknęły jej ani szaleństwa wojny, ani skutki absurdalnej polityki czystości krwi ― po prostu o to nie dbała. O nazwiska, o rody, o politykę. W zasadzie, Adda na etapie swojej edukacji dbała o bardzo niewiele, głównie o brata i ich gasnącą relację. O to, że jej rodzicom sypał się związek, że cierpiały na tym dzieci. O to, że gdzieś tam, w Szkocji, jest azyl dla uszkodzonych i niechcianych nietoperzy, który pochłaniał ją na całe dwa miesiące wakacji.
Do relacji podchodziła prostolinijnie, całkiem ufnie, nigdy wcześniej nie spotykając nikogo, kto miałby uprzedzenia do krwi gorszej niż szlachetna.
― Aha. Z czekoladą ― potaknęła, pośpiesznie rozwijając materiałowe zawiniątko. ― Część jest też z masłem orzechowym. No i jakieś jedno z kremem, ale nie wiem, które dokładnie. ― Podsunęła mu ciastka ułożone na materiale, poczekała, aż któreś sobie wybrał. Potem sama zgarnęła to z masłem orzechowym i przysiadła na parapecie, całkiem beztrosko machając nogami w powietrzu. Przez krótką chwilę milczała, próbując sobie przypomnieć cokolwiek jeszcze o szlachetnym rodzie, okazja do zapytania o coś interesującego mogła się już nigdy nie powtórzyć.
― Róże i smoki ― olśniło ją w końcu w połowie ciastka. ― Nigdy nie widziałam jeszcze smoka. Jakie one są? ― dopytała beztrosko, licząc na to, że dowie się czegokolwiek o tych majestatycznych stworzeniach, a czego nie było jeszcze w podręcznikach. Zawsze wyznawała podejście, w którym wiedza praktyczna górowała nad tą teoretyczną. W końcu: w takim podręczniku można było zatuszować to i owo, zbyć milczeniem, ominąć. Teoretycznie, w rozmowie można było nakłamać, ale i tego w latach szkolnych nie brała zbytnio pod uwagę.
Ale wtedy, kiedy jeszcze nie dotknęły jej ani szaleństwa wojny, ani skutki absurdalnej polityki czystości krwi ― po prostu o to nie dbała. O nazwiska, o rody, o politykę. W zasadzie, Adda na etapie swojej edukacji dbała o bardzo niewiele, głównie o brata i ich gasnącą relację. O to, że jej rodzicom sypał się związek, że cierpiały na tym dzieci. O to, że gdzieś tam, w Szkocji, jest azyl dla uszkodzonych i niechcianych nietoperzy, który pochłaniał ją na całe dwa miesiące wakacji.
Do relacji podchodziła prostolinijnie, całkiem ufnie, nigdy wcześniej nie spotykając nikogo, kto miałby uprzedzenia do krwi gorszej niż szlachetna.
― Aha. Z czekoladą ― potaknęła, pośpiesznie rozwijając materiałowe zawiniątko. ― Część jest też z masłem orzechowym. No i jakieś jedno z kremem, ale nie wiem, które dokładnie. ― Podsunęła mu ciastka ułożone na materiale, poczekała, aż któreś sobie wybrał. Potem sama zgarnęła to z masłem orzechowym i przysiadła na parapecie, całkiem beztrosko machając nogami w powietrzu. Przez krótką chwilę milczała, próbując sobie przypomnieć cokolwiek jeszcze o szlachetnym rodzie, okazja do zapytania o coś interesującego mogła się już nigdy nie powtórzyć.
― Róże i smoki ― olśniło ją w końcu w połowie ciastka. ― Nigdy nie widziałam jeszcze smoka. Jakie one są? ― dopytała beztrosko, licząc na to, że dowie się czegokolwiek o tych majestatycznych stworzeniach, a czego nie było jeszcze w podręcznikach. Zawsze wyznawała podejście, w którym wiedza praktyczna górowała nad tą teoretyczną. W końcu: w takim podręczniku można było zatuszować to i owo, zbyć milczeniem, ominąć. Teoretycznie, w rozmowie można było nakłamać, ale i tego w latach szkolnych nie brała zbytnio pod uwagę.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Arystokracja była jego życiem. Wychowanie, które otrzymywał było nie tylko zagłębianiem się we wszelkie aspekty szlacheckiego życia, ale również sposobem na prowadzenie samego siebie. Ciężko było decydować o sobie, kiedy było się młodym, nierozważnym, a życiowe doświadczenia ograniczały się jedynie do nielicznych punktów odniesienia w rzeczywistości, którą serwował im los. Nigdy nie żałował tego kim był, w jaki sposób przyjmował wychowanie, jak bardzo pojmował za młodu, że magiczna krew jest najważniejszą, a mugole jedynie ograniczali ich możliwości, dyktując światu zakłamaną historię. Wychował się w nienawiści do nich, ucząc się historii, w której potępiali czarodziei, odbierali im życia i skazywali na śmierć… nie miał szacunku do tych miernot. Ładne uśmiechy i uprzejmość niejednokrotnie przykrywały prawdziwe odczucia, które nim kierowały. Choć starał się nie oceniać, nie potrafił tego nie robić. Gdzieś w głowie istniała ta myśl, że ktoś kusił się na mieszanie krwi, wiązanie własnego życia z nimi. Nie oceniał w tym momencie tego, jaka krew płynęła w jej żyłach, bo pewnie to jedyne spotkanie, kiedy ich drogi skrzyżowały się w niefortunnym zbiegu okoliczności.
Nie zmieniało to jednak faktu, że z ciastka zamierzał skorzystać. Przez żołądek do serca, jak to mówili, a akurat jedzenia sobie nie odmawiał, słodyczy też nie. Przynajmniej mogła śmiało się przyznać do uprowadzania, a raczej wyprowadzania jedzenia poza miejsce do tego przeznaczone. Wybrał jedno z ciastek, które wyglądało na najsmaczniejsze. Był wspólnikiem zbrodni, właśnie razem ratowali bibliotekę, razem uciekali, no to razem mogą też zjeść i ciastko.
Róże i smoki…
Uniósł brew ku górze. Temat, na który mógł dyskutować niezmiennie od lat, w nieskończonej ilości. Smoki były jego życiem, uczył się o nich bezustannie, wiedział o nich bardzo wiele. Zawsze, jeśli znalazł rozmówcę, którego interesował temat, był chętny, aby podzielić się swoją wiedzą. – Majestatyczne, piękne, niezwykłe… Jest w nim coś, co z miejsca budzi ogromny szacunek do ich wielkości. Łuski błyszczą w promieniach słońca, zachwycając… Powinnaś wybrać się do jakiegoś Rezerwatu w wakacje, tam z pewnością będziesz mogła zobaczyć jak niesamowite są to stworzenia. – stwierdził wypowiadając chyba najdłuższe zdanie od początku tej rozmowy, a i ton jego wypowiedzi zmienił się na łagodniejszy, jakby rozmawiali właśnie o pogodzie. – Najważniejsze, aby w ich obecności zachowywać się w odpowiedni sposób, smokolodzy wiedzą jak podejść do tematu, aby obcowanie ze smokiem było bezpieczne. Wszystko zależy od osobnika, jego charakteru czy chęci dominacji, oczywiście. – stwierdził jeszcze, przesuwając na nią wzrok. Jeśli naprawdę ją to ciekawiło, na pewno chciałaby znać szczegóły.
Nie zmieniało to jednak faktu, że z ciastka zamierzał skorzystać. Przez żołądek do serca, jak to mówili, a akurat jedzenia sobie nie odmawiał, słodyczy też nie. Przynajmniej mogła śmiało się przyznać do uprowadzania, a raczej wyprowadzania jedzenia poza miejsce do tego przeznaczone. Wybrał jedno z ciastek, które wyglądało na najsmaczniejsze. Był wspólnikiem zbrodni, właśnie razem ratowali bibliotekę, razem uciekali, no to razem mogą też zjeść i ciastko.
Róże i smoki…
Uniósł brew ku górze. Temat, na który mógł dyskutować niezmiennie od lat, w nieskończonej ilości. Smoki były jego życiem, uczył się o nich bezustannie, wiedział o nich bardzo wiele. Zawsze, jeśli znalazł rozmówcę, którego interesował temat, był chętny, aby podzielić się swoją wiedzą. – Majestatyczne, piękne, niezwykłe… Jest w nim coś, co z miejsca budzi ogromny szacunek do ich wielkości. Łuski błyszczą w promieniach słońca, zachwycając… Powinnaś wybrać się do jakiegoś Rezerwatu w wakacje, tam z pewnością będziesz mogła zobaczyć jak niesamowite są to stworzenia. – stwierdził wypowiadając chyba najdłuższe zdanie od początku tej rozmowy, a i ton jego wypowiedzi zmienił się na łagodniejszy, jakby rozmawiali właśnie o pogodzie. – Najważniejsze, aby w ich obecności zachowywać się w odpowiedni sposób, smokolodzy wiedzą jak podejść do tematu, aby obcowanie ze smokiem było bezpieczne. Wszystko zależy od osobnika, jego charakteru czy chęci dominacji, oczywiście. – stwierdził jeszcze, przesuwając na nią wzrok. Jeśli naprawdę ją to ciekawiło, na pewno chciałaby znać szczegóły.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Zauważyła, że temat smoków go ożywił, wydobył jakąś inną jego wersję; odnotowała to w pamięci, choć pewnie niepotrzebnie, wydawało jej się, że skoro do tej pory na siebie nie trafili, to i przez resztę czasu w szkole raczej nie będzie ku temu okazji. Rzadko spędzała czas w kręgach uczniów pochodzących z arystokratycznych rodów, jakoś niespecjalnie ciągnęło ją w takie klimaty. Wolała pospolitych uczniów, pospolite tematy, pospolite życia, tam z łatwością się odnajdywała. Ważne nazwiska i miny pełne przeświadczenia o własnej wyższości miały zyskać priorytet dopiero w przyszłości. Może gdyby Adda posiadała dar jasnowidzenia i wiedziała cokolwiek o swojej przyszłości, teraz częstowałaby Rosiera ciastkiem, któremu daleko od nieszkodliwości.
― Możesz jakiś polecić? ― spytała gładko. ― Jesteś lepiej zorientowany w temacie, poza tym widać, że to twoja pasja. Od razu się ożywiłeś, kiedy zapytałam. No i nie sposób nie zauważyć, że zdanie o smokach było najdłuższym, jakie do tej pory wypowiedziałeś ― powiedziała wesoło. Ciekawe, czy o niej można było powiedzieć coś podobnego. Czy miała jakąś wyraźną pasję?... Nie przypominała sobie. No chyba, że coraz to nowsze i coraz bardziej kreatywne sposoby na obchodzenie szkolnego regulaminu, to na pewno.
― W odpowiedni sposób? Jaki? ― dopytała od razu, widząc szansę na podtrzymanie dialogu. Poza tym, taka wiedza prosto od kogoś, kto pewnie w przyszłości będzie zawodowo związany z tymi stworzeniami wydawała jej się zbyt cenna, by z niej nie skorzystać. Zwłaszcza, że Mathieu sprawiał wrażenie kogoś, kto w tym jednym temacie chętnie podzieli się wiedzą.
Założyła nogę na nogę, podparła się jedną dłonią, zerknęła przez ramię w kryjące się za jej plecami okno. Deszcz zacinał równo, ostatni uczniowie właśnie uciekali do środka, najpewniej cali ociekający wodą. Wyglądało to całkiem zabawnie.
― Czy smoki pozwalają się używać jako środka transportu? ― Wróciła spojrzeniem do Rosiera, podsunęła mu znowu pakunek z ciastkami, na wypadek, gdyby chciał sobie wziąć kolejne. ― Jak hipogryfy na przykład? Czy są na to zbyt dumne?
― Możesz jakiś polecić? ― spytała gładko. ― Jesteś lepiej zorientowany w temacie, poza tym widać, że to twoja pasja. Od razu się ożywiłeś, kiedy zapytałam. No i nie sposób nie zauważyć, że zdanie o smokach było najdłuższym, jakie do tej pory wypowiedziałeś ― powiedziała wesoło. Ciekawe, czy o niej można było powiedzieć coś podobnego. Czy miała jakąś wyraźną pasję?... Nie przypominała sobie. No chyba, że coraz to nowsze i coraz bardziej kreatywne sposoby na obchodzenie szkolnego regulaminu, to na pewno.
― W odpowiedni sposób? Jaki? ― dopytała od razu, widząc szansę na podtrzymanie dialogu. Poza tym, taka wiedza prosto od kogoś, kto pewnie w przyszłości będzie zawodowo związany z tymi stworzeniami wydawała jej się zbyt cenna, by z niej nie skorzystać. Zwłaszcza, że Mathieu sprawiał wrażenie kogoś, kto w tym jednym temacie chętnie podzieli się wiedzą.
Założyła nogę na nogę, podparła się jedną dłonią, zerknęła przez ramię w kryjące się za jej plecami okno. Deszcz zacinał równo, ostatni uczniowie właśnie uciekali do środka, najpewniej cali ociekający wodą. Wyglądało to całkiem zabawnie.
― Czy smoki pozwalają się używać jako środka transportu? ― Wróciła spojrzeniem do Rosiera, podsunęła mu znowu pakunek z ciastkami, na wypadek, gdyby chciał sobie wziąć kolejne. ― Jak hipogryfy na przykład? Czy są na to zbyt dumne?
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Pospolite życie wydawało się trudne i skomplikowane. Większość co było potrzebne mu do szczęścia mógł dostać, tak po prostu. Diane Rosier nieba uchyliłaby jedynemu synowi i pomimo, że Mathieu często przekraczał pewne granice, nie licząc się z zasadami, nadal by to robiła. Chciała mu wynagrodzić brak ojca, który na chłopcu odbił się ogromnym śladem. Niemniej jednak, pospolitość była ostatnią z rzeczy, które mogłyby go zainteresować, więc sam nie obracał się w takich kręgach, preferując bycie sobą… a raczej bycie arystokratą, którego wiązały pewne obowiązki, mniejsze lub większe.
- Rezerwat Albionów Czarnookich należący do mojej rodziny, Peak District Greengrassów. Te dwa na terenie Anglii. Słyszałem też o Rezerwacie w Szwecji. – powiedział z lekkim uśmiechem. Fakt, nie był zbyt wylewny w słowach, po śmierci ojca zamknął usta i wolał zaczytywać się w literaturze, niż gadać i prowadzić rozmowy. Od dialogów był Tristan, on wiedział jak perfekcyjnie dobierać słowa i w odpowiedni sposób się zaprezentować. Niejako nie miał wyjścia, Mathieu w tej kwestii miał więcej luzu, więc mógł sobie pozwolić na większą swobodę milczenia.
- Smoki często nie źle reagują na obcych, najlepiej nie wykonywać gwałtownych ruchów, nie podnosić głosu, nie wychylać się. – dodał spokojnym głosem. To powtarzał mu ojciec, kiedy był jeszcze dzieckiem. To powtarzał mu każdy, kto przedstawiał nastoletniemu chłopcu procedury funkcjonowania Smoczych Ogrodów. Krótko mówiąc, zasady, których należało się trzymać, aby smok nie okazał się ostatnim, co można było zobaczyć w życiu.
- Nie… Coś Ty. Są zbyt inteligentne i niebezpieczne, aby można było je dosiadać. To naprawdę wyjątkowe stworzenia. – porównanie smoka do hipogryfa było kompletnie nie trafione. Przed smokiem nie dało się pokłonić i przekonać go do posłuszeństwa. Zupełnie inna kategoria. O wiele ważniejsze było, aby podejść do smoków odpowiedzialne. Fakt faktem, pięknym byłoby dosiadać grzbietu smoka i szybować wysoko w stronę chmur, ale to raczej marzenia, które nigdy się nie ziszczą, które będą jedynie efektem wyobraźni, niczego więcej. Niemniej jednak, marzyć można, to nie jest karalne!
- Rezerwat Albionów Czarnookich należący do mojej rodziny, Peak District Greengrassów. Te dwa na terenie Anglii. Słyszałem też o Rezerwacie w Szwecji. – powiedział z lekkim uśmiechem. Fakt, nie był zbyt wylewny w słowach, po śmierci ojca zamknął usta i wolał zaczytywać się w literaturze, niż gadać i prowadzić rozmowy. Od dialogów był Tristan, on wiedział jak perfekcyjnie dobierać słowa i w odpowiedni sposób się zaprezentować. Niejako nie miał wyjścia, Mathieu w tej kwestii miał więcej luzu, więc mógł sobie pozwolić na większą swobodę milczenia.
- Smoki często nie źle reagują na obcych, najlepiej nie wykonywać gwałtownych ruchów, nie podnosić głosu, nie wychylać się. – dodał spokojnym głosem. To powtarzał mu ojciec, kiedy był jeszcze dzieckiem. To powtarzał mu każdy, kto przedstawiał nastoletniemu chłopcu procedury funkcjonowania Smoczych Ogrodów. Krótko mówiąc, zasady, których należało się trzymać, aby smok nie okazał się ostatnim, co można było zobaczyć w życiu.
- Nie… Coś Ty. Są zbyt inteligentne i niebezpieczne, aby można było je dosiadać. To naprawdę wyjątkowe stworzenia. – porównanie smoka do hipogryfa było kompletnie nie trafione. Przed smokiem nie dało się pokłonić i przekonać go do posłuszeństwa. Zupełnie inna kategoria. O wiele ważniejsze było, aby podejść do smoków odpowiedzialne. Fakt faktem, pięknym byłoby dosiadać grzbietu smoka i szybować wysoko w stronę chmur, ale to raczej marzenia, które nigdy się nie ziszczą, które będą jedynie efektem wyobraźni, niczego więcej. Niemniej jednak, marzyć można, to nie jest karalne!
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Adda okręciła sobie jasnego loka wokół palca, przechyliła się nieznacznie w bok, podparła dłonią. Wyglądała na rozluźnioną, jakby rozmowa z arystokratą była dla niej tylko kolejnym elementem dnia. Nie kojarzyła co prawda, by spotkała już kogoś o tak czystej krwi i z tego powodu uważała Rosiera za niejaką atrakcję dzisiejszego popołudnia. Rzecz jasna, nie w negatywnym sensie. Całkiem ciekawie było zamienić parę słów z wyższą sferą.
― Może kiedyś uda mi się któryś odwiedzić ― stwierdziła pogodnie, z uśmiechem. ― Szkoda byłoby nie zrobić użytku z wskazówek, których mi udzieliłeś. Choć chyba trudno nie wykonywać gwałtownych ruchów przy czymś tak wielkim i niebezpiecznym, jak smok. ― Uważała się za osobę opanowaną, której nad wyraz łatwo powściągnąć emocje, ale i tak wątpiła, czy dałaby radę zachować zimną krew w obliczu ― poniekąd ― zagrożenia. Wystarczyłoby, żeby taki smok miał zły humor i o, koniec.
― Tak podejrzewałam ― westchnęła, wkładając wyobrażenia o smoczych jeźdźcach między bajki. ― Ale cóż, warto było dopytać. ― Jej spojrzenie przepłynęło gdzieś ponad jego ramieniem, zielone oczy błysnęły psotnie w świetle błyskawicy. Dostrzegła parę znajomych twarzy tłoczących się w korytarzu nieopodal, a przemoczone szaty jasno wskazywały na to, że jej znajomi właśnie biegiem wrócili do budynku. Ciekawe, gdzie spędzili ostatnich parę godzin, kiedy ona gniła w bibliotece nad tą głupią poezją.
Zsunęła się z niewymuszoną gracją z parapetu, wylądowała miękko, odrzuciła włosy na plecy.
― Miło było cię poznać, Mathieu ― mrugnęła do niego porozumiewawczo ― i dziękuję za pomoc z chochlikami; sama pewnie bym nie podołała, albo bibliotekarka wytargałaby mnie za uszy. Wydaje się, że ma ze mną jakiś problem. Albo może napsociłam już tyle, że wpisała mnie na jakąś czarną listę. ― Wzruszyła ramieniem, stwierdzając w duchu, że nawet jeśli, to trudno. Kto nigdy nie zrobił niczego wbrew regulaminowi, niech pierwszy rzuci kamieniem.
― Miłego popołudnia i do zobaczenia gdzieś w szkole! ― dodała na pożegnanie i żwawym krokiem ruszyła w stronę swoich znajomych.
/zt x2
― Może kiedyś uda mi się któryś odwiedzić ― stwierdziła pogodnie, z uśmiechem. ― Szkoda byłoby nie zrobić użytku z wskazówek, których mi udzieliłeś. Choć chyba trudno nie wykonywać gwałtownych ruchów przy czymś tak wielkim i niebezpiecznym, jak smok. ― Uważała się za osobę opanowaną, której nad wyraz łatwo powściągnąć emocje, ale i tak wątpiła, czy dałaby radę zachować zimną krew w obliczu ― poniekąd ― zagrożenia. Wystarczyłoby, żeby taki smok miał zły humor i o, koniec.
― Tak podejrzewałam ― westchnęła, wkładając wyobrażenia o smoczych jeźdźcach między bajki. ― Ale cóż, warto było dopytać. ― Jej spojrzenie przepłynęło gdzieś ponad jego ramieniem, zielone oczy błysnęły psotnie w świetle błyskawicy. Dostrzegła parę znajomych twarzy tłoczących się w korytarzu nieopodal, a przemoczone szaty jasno wskazywały na to, że jej znajomi właśnie biegiem wrócili do budynku. Ciekawe, gdzie spędzili ostatnich parę godzin, kiedy ona gniła w bibliotece nad tą głupią poezją.
Zsunęła się z niewymuszoną gracją z parapetu, wylądowała miękko, odrzuciła włosy na plecy.
― Miło było cię poznać, Mathieu ― mrugnęła do niego porozumiewawczo ― i dziękuję za pomoc z chochlikami; sama pewnie bym nie podołała, albo bibliotekarka wytargałaby mnie za uszy. Wydaje się, że ma ze mną jakiś problem. Albo może napsociłam już tyle, że wpisała mnie na jakąś czarną listę. ― Wzruszyła ramieniem, stwierdzając w duchu, że nawet jeśli, to trudno. Kto nigdy nie zrobił niczego wbrew regulaminowi, niech pierwszy rzuci kamieniem.
― Miłego popołudnia i do zobaczenia gdzieś w szkole! ― dodała na pożegnanie i żwawym krokiem ruszyła w stronę swoich znajomych.
/zt x2
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
1945 - Szkodniki w bibliotece
Szybka odpowiedź