Gwendolyn Vera Flume
Nazwisko matki: Franklin
Miejsce zamieszkania: dzielnica londyńskich doków
Czystość krwi: mugolak
Status majątkowy: uboga
Zawód: położna, uzdrowicielka
Wzrost: 171 cm
Waga: 56 kg
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: zielone
Znaki szczególne: nie zauważam niczego szczególnego
13 cali, dość giętka, klon i skrzydło trzminoreka
Ravenclaw
Brak
Ciało zmarłego braciszka
Zapach świeżego ciasta, ognistej whiskey i maciejki
Dorosły Nicholas i matka z ojcem
Położnictwo, zbawianie świata, w wolnych chwilach lubi gotować
Osy z Wimbourne
To pojęcie nie istnieje
wszystkiego co wpadnie w ucho
Alicia Vikander
Moi rodzice byli nierozłączni.
Kiedy byłam młodsza miałam wrażenie, że nigdy nie puszczają swoich rąk. Patrzenie na nich było jak herbata w mroźny dzień. Ta z sokiem malinowym mojej mamy. Ich widok rozgrzewał od środka, ciepło rozchodziło się po całym ciele, od przełyku, aż po koniuszki palców. Uwielbiałam się wygrzewać w ciepłe ich miłości. Najmilsze chwile dzieciństwa, kiedy siedzimy razem - jeszcze we trójkę - w pokoju dziennym. Rodzice ściśnięci wspólnie na fotelu, czytający tę samą książkę. Ja siedząca u ich stóp, układająca puzzle, gryzmoląca dziwadła na kartce czy przeglądając obrazki w dziecięcych książeczkach, to nie było ważne. Ważne, że byliśmy razem. Co jakiś czas mówili mi: Gwenny, posłuchaj i tata czytał na głos fragment, który w danym momencie najbardziej ich wzruszył. Czy rozbawił. W ten sposób poznałam nieomal całego Dickensa zanim nauczyłam się czytać.
Byliśmy nierozłączni, zawsze razem. Niezależnie od ilości pracy tata jadał z nami posiłki. Mógł wrócić w środku nocy, a i tak czekałyśmy z obiadem, żadna z nas nie skarżąc się na głód. Stawał wtedy u progu i kręcił głową, próbując przybrać groźną minę. Znowu czekałyście? pytał przecież prosiłem was byście tego więcej nie robiły. Obiecajcie. A my obiecywałyśmy, chociaż każde z nas wiedziało, że jutro też będziemy czekać. I dnia kolejnego, i kolejnego. Zawsze.
Mieliśmy swoje poranne rytuały. Mama przygotowywała ojcu narzędzia do golenia, po czym ja nakładałam mu na twarz pianę, to zawsze była najlepsza zabawa. Czasami, jeśli trochę zostało mi jej na rękach, nakładałam ją na swoją twarz, po czym naśladowałam jego ruchy udając, że też się golę. Częściej jednak myłam w tym czasie zęby. Staliśmy obok siebie, ściśnięci przed małym lusterkiem. Potem wspólnie myliśmy twarze, po czym mierzwił moje włosy i mówił urosłaś trochę. Zawsze kiwałam głową. Potem wspólnie zasiadaliśmy do śniadania. Rodzice dzielili się poranną gazetą, kiedy ja opowiadałam o wszystkich dziwadłach, które przyśniły mi się zeszłej nocy. Kiedy byłam małą dziewczynką uwielbiałam bawić się w dziwadła. Wymyślać najróżniejsze stwory nad miską owsianki. No i pomyślcie, takie dziwadło, które wygląda trochę jak tata. Ale mówi głosem mamy. I zamiast głowy ma lekarską torbę. A zamiast rąk… ogórki. Na stopach miski wypełnione owsianką. Rodzice wtedy kiwali głową, przyznając, że takiego dziwadła świat nie widział.
Byłam szczęśliwa.
Kiedy miałam siedem lat pojawił pośród nas Nicholas. Po długich miesiącach oczekiwania, doglądania matki, ekscytacji każdym kopnięciem i niezliczonej ilości pytań czy to już dzisiaj?, jego pierwsze okrzyki zakomunikowały zachodniej części East Endu, że wraz ze wschodem słońca pojawił się nowy mieszkaniec.
Dwudziesty kwietnia zmienił moje życie nie tylko dlatego, że moje dziecięce serduszko przepełniła miłość, którą ciężko było mi udźwignąć. Miłość do tych maleńkich stópek. Paluszków u dłoni, tak idealnych, zaciskających się na moich włosach. Ogromnych oczu obserwujących każdy mój ruch. To był też dzień w którym po raz pierwszy byłam świadkiem narodzin. I nawet teraz, wiele lat później, nie przestaje mnie zadziwiać piękno tego momentu. Jest w nim coś czego do tej pory nie rozumiem. Bo przecież noworodek pokryty krwią, wciąż siny, z wytrzeszczonymi oczyma, kilka sekund po narodzinach nie jest ładny. Twarz wykrzywiona w grymasie, dławi się pierwszymi, gwałtownymi haustami powietrza. Przecież jego przyjście na świat poprzedzone jest tyloma godzinami bólu, krzyków, brudu. Nikt nie pachnie w tym czasie pięknie, nikt też pięknie nie wygląda. Ale jednak moment w którym matka po raz pierwszy bierze do rąk swoje nowonarodzone dziecko, łzy w jej oczach, pierwsze pocałunki, pierwsze dzień dobry… Witaj kochanie, tyle na ciebie czekałam. Z tym momentem nie może się równać nic innego, nie ważne ile razy byłam świadkiem podobnej sceny. W tej krótkiej chwili wydaje mi się, że każde nowe życie to nowa szansa, ale ten moment nie trwa długo. Rzeczywistość spada mi na barki zbyt szybko. Kiedy muszę zabrać dziecko. Kiedy wychodzę ze zrujnowanej kamienicy na brudną ulicę. Kiedy słyszę krzyki pijanego męża dochodzące za drzwi. Te momenty zawsze łamią serce.
Ale nie wiedziałam tego mając siedem lat. Kiedy zaczęły się skurcze nie odstępowałam mamy ani na krok. Ojciec pobiegł zawiadomić położną, ta pojawiła się kilka godzin później, odziana w biały kitel, z czepkiem podtrzymującym jasne włosy. I chociaż mężczyzna zawsze muszą czekać pod drzwiami, tata nie był tu żadnym wyjątkiem, ja definitywnie odmówiłam ruszeniu się z miejsca. Zostałam więc pomocnicą, przynosiłam gorącą wodę, trzymałam mamę za rękę i razem z nią starałam się oddychać równomiernie i miarowo, by przejąć przynajmniej odrobinę jej bólu. Przyj, przyj, przyj. Mocno, jeszcze raz i jeszcze raz. I ostatni.
Przez chwilę było zupełnie cicho. A potem kwilenie Nicholasa wypełniło pokój. Twarz matki, jeszcze chwilę wcześniej wykrzywiona w bólu, rozświetliła się ze szczęścia kiedy wyciągała po niego ręce. Powiedziała krótkie dzień dobry, poznaj swoją siostrę. Chwilę później popatrz, to tato.
Teraz po latach wiem, że ten moment, kiedy po raz pierwszy siedzieliśmy w czwórkę, był najszczęśliwszym w moim życiu.
Nie zapamiętałam w nim żadnej krwi dookoła, smrodu łożyska, klejącego się od potu ciała czy płaczu brata. Tylko pierwsze promienie słoneczne wpadające przez okno i grzejące naszą czwórkę.
Moje dzieciństwo było doskonałe, ale nie znaczy to, że wolne od jakichkolwiek trosk. Mój ojciec był, wciąż jest, bardzo wrażliwym człowiekiem. I może stąd wynikała jego i matki nierozłączność. Potrzebował jej bardziej niż czegokolwiek innego na świecie, bo tylko ona potrafiła ukoić jego zszargane nerwy, odgonić wspomnienia wojny. Gdy wybuchła, dla niego Wielka Wojna, dla mnie zaledwie pierwsza, miał siedemnaście lat. Wystarczająco by włożyć mundur i wyruszyć na front, ku chwale ojczyzny. Jakiś cudem ją przeżyć. Wyjść z niej cało, tracąc po kolei braci, przyjaciół, towarzyszy z pułku. Cztery lata.
Mój ojciec pochodzi z magicznej rodziny, ale jest charłakiem. Uczył się w mugolskiej placówce, gdzie poznał brata matki, niestety poległego w czasie wojny. Część lata 1914 roku spędził w jej domu rodzinnym i wtedy po prostu się w sobie zakochali. Będąc dziewczynką słyszałam historię ich pierwszego spotkania tak wiele razy, a jednak teraz, po latach zupełnie nie mogę sobie jej przypomnieć. Wiem, że związana była z książkami które wpadły do błota, ale w jaki sposób i dlaczego… nie pamiętam.
Po wojnie, po kilku miesiącach, które ojciec spędził na wydziale psychiatrycznym próbując zebrać się w całość, po latach jego medycznych studiów, wreszcie udało im się wziąć ślub. Ojciec nigdy nie został wielkim medykiem. Przed wojną marzył o karierze w chirurgii, ale potem, przed każdym z zabiegów jego ręce trzęsły się zbyt mocno by utrzymać skalpel. Został więc zwykłym lekarzem ogólnym. Do dzisiaj nie wiem dlaczego wybrał East End. To chyba ta szlachetność, ta chęć niesienia pomocy tym, którym nikt inny nie chce pomóc, to co sama po nim odziedziczyłam. Otworzył gabinet na parterze domu w którym mieszkaliśmy, w jego prowadzeniu pomagała matka. Podczas wojny pracowała w polowym szpitalu, miała więc za sobą lata doświadczenia w pielęgniarstwie. Nie mieliśmy dużo. Rower na którym z dnia na dzień ojciec objeżdżał prawie całą dzielnicę, jeżdżąc od pacjenta do pacjenta. Obiad na stole każdego dnia. I prawdziwy luksus, sprawnie działającą łazienkę w domu… Żadnych błyskotek, klejnotów, dywanów, adamaszków, wymyślnych mebli, tego wszystkiego co większość utożsamia z luksusem - a i tak byliśmy jednymi z najlepiej prowadzających się w naszej części Londynu. Od dzieciństwa wiedziałam czym jest nędza i co potrafi zrobić z ludźmi. Ojciec, co prawda, nie pozwalał mi jeździć z sobą w teren, ale każdego dnia spotykałam dotkniętych ubóstwem ludzi. Moich rówieśników, brudnych, w odrapanych ubraniach, z włosami pełnymi wesz. Mężczyzn śmierdzących bimbrem, ledwo trzymających się na nogach i ich biedne, udręczone żony, unoszące na swoich ramionach cały ciężar utrzymywania rodziny. Rodzice nauczyli mnie by nikogo nie oceniać. Nawet tych najbardziej zapijaczonych, tych pokrytych więziennymi tatuażami, kobiet sprzedających się za szylinga. Nikogo. Bo nigdy nie wiem co ich spotkało. Przez co musieli przejść. Co widzieli.
Mój ojciec, jak zawsze powtarzał, miał szczęście. Spotkał matkę, która nie puszczała jego ręki nawet w najgorszych, najcięższych chwilach. Miał wsparcie rodziny, która nie oddała go na wieść o
charłactwie. I miał szczęście przeżyć wojnę.
Nie możemy odtrącać ludzi tylko dlatego, że gorzej powiodło im się w życiu czy nie byli wystarczająco silni by się podnieść. Im też należy się opieka. Zdarzają się momenty kiedy przeklinam te słowa. Ledwo co stoję na nogach po kilkunastogodzinnym porodzie, brudna, śmierdząca, wiedząc, że dziecko które właśnie przyszło na świat za kilka godzin stanie się przyczyną podbitego oka matki, broniącej go przed pijanym, wściekłym na ciągłe wrzaski ojcem. I nie mogę go za to nie nienawidzić, po prostu nie potrafię go zrozumieć. Ani jej, dlaczego z nim jest, dlaczego pozwala się poniżać każdego dnia? Dlaczego lepiej nie broni własnych dzieci? Dlaczego stoję tutaj, na brudnym Nokturnie czy śmierdzącej rynsztokiem portowej uliczce, zamiast sterylnie czystym Mungu?
Ale nigdy nie żałuję. I wiem, że nigdy nie mogłabym postąpić inaczej. Tę pracę mam po prostu we krwi.
Pierwsze bomby spadła na Londyn dwa miesiące po moich dziesiątych urodzinach. Odkąd Wielka Brytania wypowiedziała wojnę III Rzeszy, ojciec co noc przeżywał koszmary, krzycząc, płacząc, waląc rękami po ścianie, tłukąc każdy szklany przedmiot w zasięgu ręki - aż nie zostało ich w ogóle. Nosiłam wtedy na rękach małego Nicholasa i śpiewałam mu kołysanki, szepcząc - wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze, nie bój się. Wszystko się ułoży, zobaczysz.
Nie wiedziałam, że kłamię.
Dziesiątego września było pochmurnie, choć ciepło jak na tę porę roku. Nie padał deszcz. Chociaż każdego nocy budziły nas syreny, od kilku dni nie spadła żadna bomba. A do tej pory spadło ich wiele, rujnując większość East Endu. Pamiętam, jako pierwsza zginęła Patty Smith, trochę pulchna, zawsze uśmiechnięta, z wielką wyrwą pomiędzy jedynkami. Bomba spadła prosto na jej dom, nie mieli szans. Potem Aidan Turner i jego siostry oraz cała rodzina Richterów. Utonęli kiedy szyb metra, będący schronem, zalała woda. Lubiłam Molly Richter, była moją najbliższą przyjaciółką, jej mama uszyła nam takie same szmaciane lalki. Mam ją do dzisiaj. Ulice pustoszały. Gabinet taty na czas wojny został oficjalnie zamknięty, on sam pracował w szpitalu wojskowym w mieście. Mama, na własną rękę, przyjmowała w naszym salonie chorych i lekko rannych. Pokłócili się o to kiedyś, pamiętam.
To była jedyna ich kłótnia, której byłam świadkiem. Nie, żeby wcześniej nie zdarzały im się nieporozumienia. Dobrze wiedziałam kiedy są na siebie źli. Mama zawsze wtedy odwracała wzrok w stronę okna kiedy zwracała się do papy. A gdy on był zły zawsze pił kandyzowane mleko z puszki. Spierali się dopiero gdy myśleli, że śpię, za zamkniętymi drzwiami sypialni. Czasami całymi godzinami, nie wychodzili, póki nie rozwiązali problemu. Dlatego tak dziwnie było słyszeć ich krzyki i widzieć zdenerwowanie na twarzach, kiedy ojciec zabraniał matce udzielania się, mówiąc, że to niebezpieczne - a ona krzyczała, że nie będzie stać obojętnie kiedy dookoła giną ludzie.
Więc przyjmowała pacjentów w naszym salonie.
Dziesiątego września było naprawdę spokojnie. Mama opatrywała właśnie Billa Fergusona, rybaka, któremu nogę złamała spadająca belka. Skończyły się chyba bandaże, albo to była jodyna… Wzięła więc torebkę i kazała nam czekać. Zawsze zostawiała Nicholasa pod moją opieką, ale akurat tego dnia złapało go jakieś przeziębienie, był dość marudny i nie odstępował matki ani na krok. Wzięła go więc ze sobą. Wrócę za pięć minut, powiedziała, bo apteka - cudem zachowana - stała przy końcu ulicy.
Nie zawyły żadne syreny. Wyszła, zamknęła za sobą drzwi, a Bill opowiadał mi dowcipy o lekarzach i Irlandczykach, kiedy ogłuszył nas wybuch. Z kominka spadło ślubne zdjęcie rodziców, przewrócił się stół, rozbił wazon pełen kwiatów. Do dzisiaj nie wiem skąd mama je miała. Ferguson przykrył mnie swoim ciałem, opadł na nas kurz, tynk i szkło.
Po wybuchu zawsze cicho. Świat zdaje się stawać w miejscu, jest przygłuszony, spowolniony. I trwa tak chwilę, w zawieszeniu, po czym przyśpiesza. Ogłusza krzykiem, wyciem syren, jękami, zawodzeniem rannych, smrodem spalonych ciał.
I kiedy Bill zawodził omójboże, omójboże, omójboże, trzymając się za głowę i wyglądając przez okno, ja wiedziałam. Po prostu czułam. A raczej - nie czułam. Ciepło zniknęło.
Nie pamiętam czy już wtedy płakałam. Chyba nie. Siedziałam tylko, nieruchoma, pośród poprzewracanych mebli, wybitych szyb. Bill został ze mną, chyba mówił coś, że mam się nie martwić, że wszystko jest dobrze, chociaż obydwoje wiedzieliśmy, że kłamie, bo mama nie wróciła.
Dopiero kiedy przyszedł ojciec, pokryty krwią, chwiejący się na nogach - chyba dopiero kiedy objął mnie drżącymi rękoma, nie mogąc wykrztusić słowa, wtedy zaczęłam płakać.
Wybuchł niewypał, który spadł na budynek niedaleko apteki na samym początku bombardowań. Zostawiono go tam, przykrytego gruzami, zapomniano o tym przy wojennym chaosie. Do dzisiaj nie wiem dlaczego akurat wtedy się uaktywnił. Czy spadła na niego jaka deska, cegła, szczur przegryzł zapalnik? Zginęło tego dnia dziesięć osób. Wszyscy klienci apteki, po której został tylko gruz. Nie było czego pochować. Do dwóch prostych trumien włożono więc kilka pamiątek. I stoją tak, do dzisiaj, białe groby na East Endzkim cmentarzu, otoczone całą masą innych z tamtych czasów. Vera Flume, lat 42 i Nicholas Flume, lat 3. Wciąż pamiętam ich głosy. Dotyk matki kiedy co rano czesała mi włosy, recytując przy tym swoje ulubione wiersze. Nie śpiewała kołysanek. Zawsze recytowała wiersze. Pamiętam też śmiech Nicholasa, kiedy biegł w moim kierunku krzycząc słodko Gwendy, Gwendy, popatrz! i przynosząc mi ślimaki. Uwielbiał ślimaki. I bawić się w dziwadła.
Wynieśliśmy się z East Endu do małego mieszkanka bliżej centrum. Zamieszkała z nami ciocia Elladora. Wcześniej tego roku straciła na froncie syna, wuj zmarł dwa lata wcześniej na hiszpankę. Wraz z nią pojawiło się w naszym życiu znacznie więcej magii. Nie, żeby do tej pory była mi całkowicie obca. Od najmłodszych lat wykazywałam magiczne umiejętności, ojciec nigdy nie krył przede mną swojej rodziny, wiedziałam, że pójdę do Hogwartu. I tak, będąc dziewczynką bardzo tego chciałam. Wraz z Melvinem wyobrażaliśmy sobie jak niesamowicie będzie w szkole magii, będziemy mieć różdżki i kociołki, i latanie na miotłach będzie najlepsze pod słońcem. Ale po śmierci mamy przestałam tego chcieć. Zanikły moje magiczne umiejętności, nie chciałam zostawiać ojca. Chociaż ten nie radził sobie wcale tak źle. Owszem, na samym początku bywały dni kiedy nie wstawał z łóżka, jednak stosunkowo szybko wrócił do pracy. Po wojnie nie wrócił już na East End, zostawił za sobą dzielnicę doków. Zbyt wiele tam bolesnych wspomnień. Otworzył gabinecik niedaleko pałacu Eltham. I nie budzi się już z krzykiem w środku nocy. Nie rozmawiamy o matce ani małym Nicholasie, ale kiedyś powiedział mi, że wciąż czuje ich obecność. Że kilka tygodni po śmierci matka odwiedziła go w czasie snu i kazała być silnym. Dla mnie. Żałuję, że ja nigdy nie miałam podobnych snów. Właściwie nie mam żadnych.
Pomimo nadziei, że jakimś cudem stałam się charłakiem i zostanę w domu, nie umniejszoną żadną z pełnych entuzjazmu relacji Melvina z lekcji latania na miotle, dostałam list z Hogwartu i pierwszego września 1941 stałam się dumną uczennicą domu Roweny. I mniej dumną szlamą. Co innego być dzieckiem mugoli, ale mugolki i charłaka? Jeszcze gorzej! Pytanie komu ukradłam różdżkę musiałam znosić przez kolejne siedem lat. I myśli się, że z wiekiem dzieci poważnieją, głupie docinki przestają ich interesować. Jest zupełnie inaczej. Docinki przekształcają się w szykanowania. Ale nie wspominam źle Hogwartu, skądże znowu. Wiele się tam nauczyłam. Przede wszystkim - każde z nas jest człowiekiem. Nie ważne jakie nazwisko się nosi, czy urodziło się pośród jedwabiów czy w smrodzie rynsztoku, nie różnimy się od siebie. Ci szlachetni wcale nie są lepsi. Ile razy moje wypracowania wieńczyło dumne W, kiedy jakieś Avery, Black czy Malfoy nie mogli pochwalić się nawet N. W Hogwarcie okazało się też, że posiadam całkiem niewyparzony język. Trudno zliczyć ile razy wpadłam przez niego w tarapaty, ale nigdy nie przejmowałam się opinią innych. Zawsze mówię to co myślę, kropka.
Szczególnie nienawidziłam tej całej kliki zebranej wokół Toma Riddle’a. Wysoki, przez większość dziewcząt nazywany przystojnym, mnie wydawał się śliski i dwulicowy, o paskudnym charakterze. I nie wahałam się ani chwili by kiedyś, przy okazji wręczania mi szlabanu (prefekt naczelny się znalazł) wygarnąć mu wszystko co o nim myślę. Widok twarzy jego i jego przyjaciół był bezcenny, chociaż istnieje całkiem spora szansa, że jedynie dzięki zatłoczonemu korytarzowi nie zostałam wtedy potraktowana jakimś niewybaczalnym zaklęciem. Większość jego dawnych towarzyszy spotykam kręcących się przy Wenus, ale wątpię by którykolwiek z nich pamiętał małą, wyszczekaną czwartoklasistkę. Przynajmniej dopóty nie odburknę im czegoś złośliwego w odpowiedzi na pijane zaczepki.
Do Klubu Ślimaka, oczywiście, też nigdy mnie nie zaproszono. Może i miałam z eliksirów doskonałe oceny, ale brakowało mi tej… jak to ujmował Slughorn, delikatności. I wyrafinowania, którą szczycili się wszyscy potomkowie arystokratów tego świata. A przynajmniej ci pochodzący z prawego loża. Nie przeszkadzało mi to. Nigdy nie narzekałam na brak towarzystwa. A i tak przez większość czasu wolałam przesiadywać w bibliotece czy spacerując po błoniach, czytając listy. Początkowo tylko od ojca, potem przyjaciół co rusz opuszczających mury szkoły. Zawsze lepiej dogadywałam się ze starszymi ode mnie. Idąc do Hogwartu nie czułam się dzieckiem, ciężko więc było mi znaleźć wspólny język z rówieśnikami. Latanie na miotle wcale mi się nie podobało, nie zbierałam kart z czekoladowych żart, nie przepadałam za psikusami. Dopóki nie odkryłam Ognistej byłam uważana za bardzo sztywną!
A przecież mam tak doskonałe poczucie humoru.
O tym, że chcę zostać położną wiedziałam od siódmego roku życia, staż w Mungu nie był więc niczym zaskakującym. Mimo to tata nie posiadał się z dumy, ciotka Elladora wysłała sowy do całej rodziny w każdym zakątku Anglii. Ledwie wytrzymałam trzy lata trgo ogólnego, nigdy nie zrobiłam specjalizacji. To nie była praca dla mnie, sterylne sale i wezwania do pięknych domów, nie. Ja chciałam pomagać tym, których nie było stać na jedwabne prześcieradła, docierać do walących się domów, wielodzietnych rodzin, zmieniać coś w ich życiu. Więc wróciłam na East End. Wróciłam do dzielnicy Doków, do rozpadających się domów, do powoli sprzątanych gruzowisk, go nędzy i ubóstwa. Początkowo pomagając tylko po godzinach, potem na pełen etat. Gdy poprosiłam ciotkę o pożyczkę na otworzenie własnego gabineciku w Dokach, ciotka najpierw załamała ręce i zapłakała nad moim losem, bo kto to widział by się tak marnować, ale potem wręczyła mi sakiewkę. Wiedziałam, że rozumie. W końcu jestem córką mojego ojca. Nie mogłabym żyć sobie wygodnie ze świadomością, że gdzieś tam jest matka, której dziecko właśnie umiera, bo nie ma kto odebrać porodu.
Żadna ze mnie święta, żaden anioł. Kiedy zaczynałam pracę byłam jeszcze młoda i naiwna. Wierzyłam, że miłość może pokonać nawet ubóstwo, że nigdy nie można się poddawać. Zawsze znajdzie się rozwiązanie. Teraz, po latach, powoli przestaję w to wierzyć. I przestaję też umywać ręce. Jestem z matkami na dobre i na złe, niezależnie od wszystkiego. Niezależnie od decyzji jaką podejmą. Zachować dziecko? Oddać? Usunąć. Wiem, że to nielegalne. Jednak czasem nie ma innego wyboru. Na samym początku odwracałam wzrok, wolałam udawać, że nie wiem czym trują się kobiety byleby tylko nie urodzić dziecka. Szukając jakiejkolwiek pomocy trafiały w najciemniejsze z zaułków. Straciłam przez to wiele pacjentek. Kiedy jedna z nich wykrwawiła się na moich rękach, powiedziałam sobie dosyć. Muszę pomóc im też w tym. To nigdy nie jest prosta decyzja. I nigdy nie kończy się tylko ze śmiercią dziecka. Tutaj, w Dokach, jestem czymś więcej niż tylko położną. Jestem nauczycielką, prowadzącą warsztaty dotyczące antykoncepcji, higieny, bezpieczeństwa i zdrowia matki z dzieckiem. Jestem psychologiem, jedyną osobą, która wysłucha i zrozumie. Jestem opieką społeczną wyszukującą rodziców niechcianym dzieciom. Jestem lekarzem ogólnym, bo kiedy zszywam rany czy pozbywam się nieznośnych wysypek nikogo nie interesuje moje wykształcenie, dopóki biorę za to nędzne grosze (a najczęściej nic) mogłabym nawet nie mieć różdżki. Zresztą, jestem przekonana, że po latach pracy na ulicy potrafię znacznie więcej niż większość wylegujących się w sterylnych salach uzdrowicieli z Munga. Na rowerze objeżdżam pół Londynu by trafić do jak największej ilości kobiet potrzebujących mojej pomocy.
Zajmuje się nimi kompleksowo, bo w świecie rządzonym przez mężczyzn ich potrzeby zawsze schodzą na dalszy plan. I czasem jestem jedyną osobą, która w ogóle o nich myśli. Która nie ma je jedynie za przedmioty.
Nigdy nie zostanę gwiazdą kina, ni sportu. Już wiem, że nie zmienię świata. Nikt nie napisze o mnie książki. Autobiografii też raczej nie wydam, nie mam ani czasu, ani ochoty na pisanie pamiętników. Tylko przejeżdżając przez kolejne ulice na rowerze układam sobie w głowie podobne monologi by o niczym nie zapomnieć, nikim nie zapomnieć. O Molly Richter, o Billym Fergusonie, o mamie, o Nicholasie. O żadnym dziecku, które trzymałam w swoich ramionach, o żadnej matce. Dlatego właśnie lubię jeździć na rowerze, to są te krótkie chwile w ciągu dnia tylko dla mnie. Moge złapać oddech. Pomyśleć. Uspokoić się po ciężkim porodzie. Pierwszy egzamin z teleportacji okazał się katastrofą, rozszczepiłam się i kolejny tydzień spędziłam w Mungu, nigdy więcej. Jestem chyba jedynym znanym mi przypadkiem człowieka doświadczającego choroby lokomocyjnej podczas latania na miotle, po nawet najkrótszym locie nie nadaje się do żadnej pracy. Czasem tylko, w sytuacjach kryzysowych, decyduje się na kominki. Mój rozchwiany żołądek jest niczym przy zdrowiu marki, choć na wszelki wypadek biorę ze sobą wiadro, zawsze jest mi potrzebne.
Zatem nigdy nie zostanę heroiną, a przecież życie położnej to doskonały materiał na powieść. Każde dziecko jest w końcu owocem wielkiej miłością bądź jeszcze większego pożądania. Zrodzone w bólu, krwi i krzyku, po którym następuje niewyobrażalna wręcz eksplozja radości. Nawet jeśli może trwać tylko chwilę. Narodziny są najmniejszą z wielkich rzeczy. I największą z małych. Po tych wszystkich latach każdy kolejny jest jednocześnie zwyczajny i magiczny. W końcu kiedy rodzi się dziecko świat natychmiast się zmienia. Bo życie zmieniają małe rzeczy. Wielkie wydarzenia są dla nich jedynie tłem. To co dotyka nas bezpośrednio, strach, głód, niewypał bomby, chwila zapomnienia w ramionach mężczyzny, spadający liść podniesiony przez dwójkę ludzi w tym samym czasie, to jest istotne. I niezależnie od wszystkiego, życie w równej mierze składa się z chwil szczęśliwych i tych pełnych przykrości. Tego nie zmieni nawet największy z magów.
2 | |
0 | |
0 | |
8 | |
8 | |
0 | |
1 |
Przeszkolenie mugolskie, ingrediencje (piołun, krew reema, beozar, ropa czyrakobulwy), różdżka, sowa, kociołek miedziany, 4pkt statystyk
Witamy wśród Morsów
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot