Thaddeus Moore
Nazwisko matki: Carter
Miejsce zamieszkania: Borrowash, Derbyshire
Czystość krwi: mugolska
Status majątkowy: ubogi
Zawód: uzdrowiciel
Wzrost: sto siedemdziesiąt cztery centymetry
Waga: sześćdziesiąt siedem kilogramów
Kolor włosów: brązowe z rdzawymi przebłyskami
Kolor oczu: brązowe
Znaki szczególne: malutka blizna przecinająca prawy górny kącik ust i kolejna większa, zdobiąca wzdłuż lewą skroń; zgrubiały wyraźnie mostek nosa po braterskiej bójce
giętka, 12 cali, wierzba, włos z grzywy jednorożca
Ravenclaw
brak
ciało i rany, z których wartko wypływa krew, a której nie potrafi zatamować żadnym zaklęciem
miętówki, ziołowy napar na uspokojenie, zapach poranka po nocnej burzy
on uśmiechający się do lustra, spełniony i szczęśliwy
literatura medyczna i mugolska
Jastrzębie z Falmouth
pracoholizm nabyty i stale dbany
jazzu
Alexis Petit
Ta fotografia zaraz się wyostrzy. Rysy twarzy staną się bardziej wyraźne niż to, co za nimi - drzewa, kościół, uliczki, nawet ta starsza para, która w tym jednym kadrze postanowiła zatrzymać się na chwilę, przejdzie dalej. Ted się uśmiechnie, rozśmieszony czymś, co powiedziała osoba trzymająca aparat. Komicznie wypnie pierś, niczym te wszystkie popiersia Nerona w muzeum, żeby tak pokazać dumę z powodu zakończenia kursu w Mungu z wzorowymi wynikami. Potem znów zdjęcie się zamaże, ostre staną się fragmenty za posturą świeżo upieczonego uzdrowiciela. Coś z tego obrazka zniknie, przepadnie na wieczność, w późniejszych latach zmuszając zmęczony, spracowany umysł do poszukiwania tej drobiny sensu. Tego bezdźwięcznego śmiechu i jego powodu, tej nieznanej, a jednak znanej, sylwetki, która wytrwale trzymała w dłoniach ciężki aparat. Będzie szukał uparcie, aż nie najdzie go myśl, że przeszłość warto odrzucić i ułożyć sobie życie od nowa.
we’re hiding from the world
Był dzieckiem ciekawskim. Wielokrotnie poparzonym, wielokrotnie użądlonym, wielokrotnie pokłutym cierniami, między które nie powinien wchodzić. Ale mimo płaczu i poczucia popełnienia błędu, zawsze parł w te same krzaki dalej, obserwując i smakując świat, gdy ten był jeszcze dla niego ogromną piaskownicą. W dodatku piaskownicą, w której bawili się podobni jemu i również jemu przychylni. Jego starsze, a później i młodsze rodzeństwo, doskonale się ze sobą dogadywało - cała rodzina Moore'ów stanowiła dla siebie ogromną opokę i wsparcie. Jedno uczyło drugiego, młodsi podpatrywali starszych, gdy ci pokonywali zwinnie rzeczkę, na której mostem był tylko szlak wyłożony wypukłymi kamieni. Ted, nazywany często przez matkę Teddy’m, tak uparcie nie stąpał po śladach starszych braci, częściej wybierając własną ścieżkę ponad tą poznaną przez innych i porządnie wydeptaną. Wolał odbić, gdy już w piątkę szli razem do lasu, matkę przyprawiając o ból głowy, a ojca i braci o zdarte gardła, gdy okazywało się, że nogi zaprowadziły go dalej, niż chciał i zabłądził, schronienie przed nocą odnajdując w jednej z (na szczęście) pustych jaskiń. Prośby i groźby rodziców wcale nie przekonywały go do zaniechania podobnych szalonych eskapad, ale kolejne doświadczenia, odbijające się palącym piętnem na jego psychice - już owszem.
Zaczął tracić swoją odwagę i tę dziecinną chęć odkrywania, gdy pierwszy raz stanął w obronie swojego brata, Billy’ego, i dostał w nos od najstarszego, powtarzającego kilkukrotnie klasę O’sullivana. Nie wyobrażał sobie, żeby jego brat miał być za cokolwiek poniżany przez jakieś dzieciaki z okolicy... ale skoro w odpowiedzi doznawał tylko bólu, czemu to służyło? Z każdym dniem, tygodniem i miesiącem spędzonym w mugolskiej szkole coś w nim się kurczyło, malał z każdą obślinioną kulką trafiającą go prosto w policzek, gdy wracał spod tablicy po poprawnie wykonanym zadaniu matematycznym; po każdym „przypadkowym” kopniaku na boisku w pogoni za piłką; z każdym splunięciem i podle wypowiedzianym kujonem w jego stronę. Zazdrościł Billy’emu, gdy sowa przyniosła mu obiecany z Hogwartu list, zwłaszcza, że on takiego listu dostać nie miał. Mama szeptała ze smutkiem do najstarszego z braci, że „Ted zostanie z nami, jeśli magia się w nim nie przebudzi”. Nie chciał tu zostawać, nie. Nie z tymi wrednymi dzieciakami wyzywającymi ich całą rodzinę, nie z młodszym rodzeństwem, które sam będzie musiał bronić, przez co znów będzie wracał do domu z podbitym okiem i nosem, pod którym jeszcze nie zdążyła zaschnąć kropla czerwonej krwi. Nie. Przeraził się tak bardzo perspektywy bycia w tym wszystkim sam, że wybiegł zza ściany, krzycząc na matkę i brata, wrzeszcząc w płaczu, że on tutaj za żadne skarby nie zostanie, że choćby mieli go przywiązać do szkoły, on ucieknie. Tupał nogą, pozwalając, by złość płynęła swobodnie przez jego ciało, aż w końcu magia pobudzona emocjonalną wolnością, uciekła przez otwartą furtkę - ze stołu podniosła się gazeta i sama wycięła sobie rozgniewaną minę podobną do wyjca, papugując głośno słowa wypowiadane przez Teda; zaraz za nią podniosła się opróżniona już filiżanka i skakała nad gazetą, kiwając jej uszkiem w potakiwaniu. Reakcja matki była natychmiastowa - przytuliła chłopca, jeszcze w szoku mówiąc, że wszystko będzie już dobrze, bo obudziła się w nim magia.
Dwa lata później sam mógł otworzyć swój list zapraszający go do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Zostawiał za sobą mugolską szkołę z ulgą, na koniec, gdy już ostatnia lekcja dobiegła końca, wystawiając pustemu budynkowi język w niemym geście pożegnania. Za siebie i wszystkich Moore’ów.
we’re falling as we grow
Do głowy mu nie przyszło, że Hogwart mógł być mugolską szkołą, tylko odzianą w inne szaty, wyidealizowaną przez tę całą otoczkę w postaci magicznych atrybutów, wyprawy na Pokątną po swoją własną, pierwszą różdżkę (ciepła aura olchy i włosu z grzywy jednorożca od razu przywiała najcieplejsze z uczuć) i wypełnionej pysznościami Wielkiej Sali. Wyglądało na to, że dzieciaki wszędzie były takie same - tak samo potrafiły chwalić się galeonami swoich rodziców, wywyższać się nad innymi z nieznanego powodu i wykorzystywać każdą możliwą okazję, by dać drugiemu fangę w nos. Poczucie niesprawiedliwości, jakie poczuł, ścisnęło go za serce, ale nadzieję odnalazł w Tiarze Przydziału - grono Krukonów zdawało się być do niego podobne. Nie widział wśród obcych mu jeszcze twarzy nikogo, kto chętny byłby na wyzywanie go od szlam, jak usłyszał już kilka razy. Nie wiedział jeszcze, co oznacza to słowo, ale smakował je z nieprzyjemnym grymasem malującym się na twarzy. „To znaczy, że jesteś mugolskiej krwi, ale ja uważam, że ci, którzy tak mówią, są gumochłonami”, usłyszał głos szatynki, której twarz wyglądała jak nocne niebo, tak wieloma piegami była upstrzona. Tak nawiązała się między nimi pierwsza rozmowa, między nim a Penelope. Prędko pozwoliła mu mówić na siebie po prostu Penny.
Przez kolejne lata byli nierozłączni - w niektóre dni on czekał na nią w pokoju wspólnym, w inne dni ona na niego; zawsze obok siebie na eliksirach czy zielarstwie, razem nawet wybrali numerologię i zdawali ją koło siebie na egzaminach w piątej klasie. Wyczuwał, że nauczyciele byli nim zadziwieni, czasem nawet patrzyli na niego podejrzliwie, kiedy oddawał wszystkie eseje w terminie, zaliczał pomniejsze testy celująco, uczniowskie obowiązki traktując poważnie. Billy za nauką nie przepadał, lepiej czuł się na boisku - byli swoim przeciwieństwem w tej kwestii, a Penny i chęć przesiadania przy niej, gdzie czuł się najlepiej, wymieniania się książkami w czasie pisania kolejnych rozprawek, zazwyczaj tych na dodatkową ocenę, jeszcze to pogłębiała. Od niej nigdy nie usłyszał, że jest szlamą, że jest gorszy i mniej ważny, bo przed tymi, którzy za nim w ten sposób wołali, musiał się wiecznie chować, by uniknąć niechcianych potyczek i prędko nauczył się wybierać te najlepsze z kryjówek, ciasnych korytarzyków i zapomnianych schowków na miotły. Penny mówiła mu tylko, że powinien się bardziej starać, jeśli w przyszłości chce być uzdrowicielem. Bo faktycznie - to też ona zasiała w nim tę ideę i było mu z nią dobrze. Codziennie opowiadała mu o pracy swoich rodziców, o tym, że sama była częstym gościem św. Munga i że to miejsce, w którym życie zawsze wygrywa ze śmiercią. W ustach dorastającej nastolatki to brzmiało jak przerysowany frazes włożony jej w usta przez rodziców, ale kiedy spojrzy się na to przez pryzmat gorzejącej poza murami Hogwartu wojny i tego, że całkiem niedawno tuż obok nich w Komnacie Tajemnic zginęła dziewczyna podobna jemu, bo przecież Marta również była mugolaczką, te słowa zaczynały nabierać sensu. Ted chciał też myśleć o sobie, o tym, że nauczy się leczyć również i swoje rany - nie tylko te na ciele, ale i na duszy. Anatomia i medycyna zdawały się być kluczem do rozwiązania jego wewnętrznych bolączek.
Ostatnie egzaminy były początkiem końca - po nich zostało już tylko czekać na wyniki, a potem wyjąć po raz ostatni walizkę spod łóżka i po raz ostatni się spakować. Odebrali je razem, nikt już się temu nie dziwił, porównując je do siebie bez skrępowania. Były lustrzanym odbiciem. Śmiali się wtedy, bo zielarstwa poszło im Wybitnie, mimo że oboje z mandragorami radzili sobie kiepsko, a ostatnie ich wyciąganie skończyło się dla Teddy’ego teatralnym omdleniem; i z tego, że eliksiry może warzyli z łatwością, ale raz Penny malowniczo wybuchła swój kociołek, bo zamiast dwóch części rogu buchorożca, dodała ich aż pięć; z lekcji uroków, gdzie wiązki odbijały się od ścian, a jedna z nich trafiła nawet profesora Flitwicka w nos, przez co na cały dzień trafił do skrzydła szpitalnego; z transmutacji, która do końca miała okazać się klapą, a na której dostali jedne z najłatwiejszych pytań i zaklęć do zaprezentowania. Podziękował jej wtedy, to też pamiętał. To dzięki niej udało mu się znaleźć w tym wszystkim jakiś cel. Siebie.
Zapomniał jednak o najważniejszym, jak mogłoby się zdawać. O rodzinie. Jego kariera zawodowa stanęła na pierwszym miejscu i to o niej najpierw myślał, podporządkowując jej wszystko, co tylko miał.
waters freeze, the wind blow
Okazało się, że kurs uzdrowicielski kosztuje. I to niemałe pieniądze. I nagle Ted zdał sobie sprawę, że tych pieniędzy nie ma, a chociaż wszystko można było podzielić na stosowne semestry, nie miał nawet na pierwszą część. Wyszedł z Hogwartu biedny jak mysz, nie widząc sensu wracać do domu, czując się, że z każdym dniem odkleja się od niego coraz bardziej, że świat wielkiego Londynu połyka go jak wielka ryba. Penny oczywiście pieniądze miała, rodzice z góry opłacili jej cały kurs, płacąc również za mieszkanie, z którego blisko miała do św. Munga. Ted zostawił ją na pół roku - pół roku ciężkiej pracy w stolarni, gdzie godnie płacili, w półsłówkach oczekując większego zaangażowania ze strony pracowników i obrabiania kolejnych mebli, kiedy wszyscy już opuszczą budynek po zwykłej zmianie. Podstawy znał, często zaglądał do warsztatu ojca, pomagał mu, gdy ten tworzył coś magią własnych dłoni (był mugolem i magia była dla niego tak fantastyczna jak dla magicznych wyprawa do mugolskiego sklepu spożywczego) - nie używał różdżki, choć często zachwycał się każdą z tych należących do jego dzieci. Szlifowanie desek, odpowiednie wkręcanie śrub i łączenie ze sobą elementów tak, by tworzyły spójną i stabilną całość. Reszty uczył się w warsztacie pod okiem bardziej doświadczonych pracowników. Nie zrezygnował z pracy, nie mógł z niej zrezygnować, kiedy przyszła pozytywna decyzja z przyjęciem na kurs. Rano uczęszczał na zajęcia, popołudniami i wieczorami przesiadując w pracowni przy dźwiękach szlifierek i pił, dłuteł i młotków. Niewiele spał, bo przecież wypadało jeszcze poświęcić czas na to, czego dotyczył kurs. Wiedza okazywała się bardziej rozległa, niż sam Ted się tego spodziewał; dotyczyła bezpośrednio medycyny, niczego innego, ale prędko okazało się, że medycyna to matka wielu dzieci, a każde z nich krzyczało bez przerwy o czym innym. Nocami śniły mu się ilustracje urazów i uszkodzonych magicznie narządów wewnętrznych, transmutacyjnie zamienionych nerek w wątroby, trzustek w serca. Zdarzało mu się krzyczeć jakieś bzdury, senne mary nawiedzały go, mieszając w głowie to, co z niej zostało, ale Penny była blisko i ciepłą dłonią odganiała koszmary, śmiechem budząc do życia najszczęśliwsze ze wspomnień. Widział w niej wspaniałą przyjaciółkę, towarzyszkę w smutku i radości, kogoś nieopisanie bliskiego, członka rodziny - o swojej zapomniał, więc ciało szukało zamiennika, potrzebowało choć cienia przywiązania, na którym wiedziało, że to jego grunt. Jego ziemia. Ale Penny patrzyła na niego inaczej, choć sam nie był w stanie stwierdzić, co jej ukradkowe spojrzenie opięte łagodnym uśmiechem może oznaczać. Nigdy nie powiedziała mu wprost tego, co czuje, a on nie pytał - ze strachu, że pozna prawdę.
Niewiele informacji do niego docierało gdzieś na przełomie 1949 a 1950 roku, gdzie od rana do nocy pracował w stolarni. Nie miał czasu na czytanie Proroka Codziennego, kiedy nawet w pracowni na przerwach uczył się spisu eliksirów, łącząc je z objawami chorób i specyfiką magicznych urazów, na których skupiał się trochę bardziej, czując jak właśnie na tamto piętro szpitala prowadzi go intuicja i serce, którego dla chorych odkrywał coraz więcej - materiały od Penny wiele mu dały. Z tego ciągu zajęć oderwał go tylko list. Zapakowany był w brązową, zwykłą kopertę i jeszcze zanim ją otworzył, poczuł ciarki. Coś było nie tak, świat coś pogubił, coś nie pasowało w tej układance. Sam list był krótki, przekazujący to, co najważniejsze - ich najdroższa matka opuściła ten świat, zostawiając ich samych. Poczuł nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej i natychmiast pomyślał o eliksirach i składnikach, z jakimi miał ostatnio styczność - może to zatrucie? Może chwyta go choroba, o której czytał chwilę temu? Nie pomyślał o tym, że może to emocjonalny głód, że tęsknota za utraconą miłością, członkiem najbliższej rodziny. Teleportował się tam sam, odtrącając wsparcie Penny, zatapiając się w tym dyskomforcie, jaki powodował powrót do tamtych dni, do Devon, do domku na wsi, tego, który stał niedaleko mugolskiej szkoły. Był na pogrzebie punktualnie, ale stanął gdzieś z tyłu i kiedy tylko ceremonia się skończyła, uciekł. Powietrze zaledwie delikatnie zgęstniało w miejscu, w którym się teleportował. Nie umiał tak po prostu do nich wrócić, sumienie pożerało go od wewnątrz, przekonując, że wyrzekł się ich, dlaczego więc teraz wraca jak skulone szczenię? Nie jest już wart ich miłości, ich ciepła domowego ogniska. Nie jest wart historii, które pamiętał, i wspomnień, o które tak wtedy dbał. Skoro tak, niech ucieka, ucieka z dala od rodziny.
and run away one day
Wrócił do Londynu z metalicznym smakiem krwi chowającym się jeszcze w kąciku ust. Wciąż był w szoku, jak mocno Billy przyłożył mu w twarz, ale całe zajście w Bears & Beavers jeszcze mocniej utwierdziło go w przekonaniu, że w rodzinnym domu nie był już mile widziany. Chciał być wtedy sam, więc zamknął drzwi do swojego pokoju i wyszedł z niego dopiero na następny dzień, doznając kilku troskliwych (tak uważał) razów od Penny z wyrzutami, że jeśli następny raz tak zrobi i nie ostrzeże jej, dostanie po głowie. Potem wszystko potoczyło się swoim starym tempem, a on wrócił na kurs, dzieląc swój czas między nim, pracą i nauką. Lata mijały w tej rutynie, aż w końcu nadszedł czas egzaminów dyplomowych - oboje wyszli z katedry szczęśliwi, badając perspektywy pracy na oddziałach, które już od dawna im się marzyły. Ted z bólem serca zrezygnował z pracy w stolarni, by rozpocząć nowy rozdział w swoim życiu. A kiedy postawił swój pierwszy krok na Oddziale Urazów Pozaklęciowych w nowiutkim, limonkowym kitlu, świat znów zaczął kręcić się szybciej.
Informacje o politycznym kole fortuny docierały do niego już tylko z ust współpracowników i pacjentów - to przy tych drugich zdarzało mu się wieczorami zbyt długo przesiadywać, by upewnić się, że podane eliksiry działają, słuchając z uwagą tego, czego sami doświadczyli albo o czym usłyszeli. Przewijało się w historiach szaleństwo Wilhelminy Tuft i jej chęci zbombardowania Londynu, gdzieś usłyszał o referendum o wychodzenie Wielkiej Brytanii z Konfederacji Czarodziejów, utracenie bezpieczeństwa; jednego wieczora sam zobaczył na niebie Mroczny Znak - pierwszy, który znów przywołał zza grubej ściany wspomnienia z Hogwartu, z otwarcia Komnaty Tajemnic, z momentów, gdy do jego uszu wyjątkowo mocno wpadało słowo szlama. Coraz więcej poranionych czarodziejów zaczęło spływać do Munga, ręce miał pełne roboty i była w tym szaleństwie jakaś metoda - o sobie myślał coraz mniej, o swoich problemach wcale, bo dookoła niego było ich wystarczająco wiele. Im bliżej było końca roku, tym więcej nieprzychylnych spojrzeń zaczynał dostrzegać i znów - Hogwart kojarzył mu się z tym wyjątkowo mocno; korytarze szkoły zmieniły się w korytarze szpitala, twarze niezadowolonych dzieci na twarze dorosłych. Ktoś rzucił za plecami szlamę i Ted wiedział, do kogo to słowo miało trafić. Ale trwał w Mungu, siedział, jakby ktoś go przykleił do tych ścian, z których złaziła płatami farba. Aż do roku 1957.
Tamtej nocy był już po całodniowym dyżurze. Zjadł coś, położył się spać, odganiając myśli, które wyraźnie mówiły, że coś było nie tak. Ci ludzie na chodnikach za szybko szli, ich twarze były spięte strachem, który do tej pory, choć częsty, przewijał się jakoś mniej zauważalnie. Chciał odpocząć. Minęła godzina. Penny go szarpnęła, szeptem mówiąc, żeby uciekał. Poskładanie myśli po głębokim śnie, w jaki jakimś cudem wpadł, było niemal niemożliwe. Zaczął się gramolić, ale zanim zdążył pomyśleć, co powinien zrobić, czyjaś pięść zabiła gwałtownie w drzwi. Penny wyleciała z pokoju szybciej, niż Ted w ogóle pomyślał, żeby zapytać ją co się tutaj właściwie dzieje? Usłyszał tylko rumor kroków, męskie podniesione głosy i jej krzyk, zanim ciało runęło o drzwi razem z ostrym, zielonym blaskiem, jaki zobaczył w szparze na dole. Wtedy nie było już czasu na myślenie. Zerwał się z łóżka i runął do okna, wyskakując niemal przez nie - w pędzie adrenaliny zeskoczył na kamieniczną klatkę od strony ogrodów, ale źle, kostka wykręciła się w bólu, ramię zapiekło od przetarć, nie zdołał zdusić w sobie krzyku. Podniósł się i kulejąc, biegł przed siebie, tam, gdzie nie było ludzi, tam, gdzie nie było zaklęć, które mogłyby go zabić, a wiedział, że głównie te dziś wieczór miały przecinać niebo i powietrze. W końcu wybiegł na ulicę i zwolnił, czując, że może sobie na to pozwolić, musi. I chwilę później z głównej drogi wybiegł na niego tłum uciekinierów tak bardzo podobnych do niego - chciał pędzić przed siebie, byleby tylko uratować się od bycia rozdeptanym na śmierć, ale sylwetki przykryły go, oplotły ciasnym sznurem.
Kiedy odzyskał przytomność, czuł się, jak wszystko na nim rwie się z bólu, to on w końcu musiał go obudzić, jakaś ostatnia iskra życia. Wstał, adrenalina znów uderzyła, kiedy zorientował się, że obok niego leżało mnóstwo innych ciał, wszystkie najprawdopodobniej martwe. Zaczął szukać swojej różdżki, ale nie było jej. Nie wziął jej z domu? Ktoś mu ją ukradł, kiedy tak leżał bez przytomności nie wiadomo ile? Nie wiedział. Wszystko, czego był pewien, to pulsujący ból w skroniach, w nogach, ten syczący, płytki oddech i ucisk w klatce piersiowej. Podejrzewał złamane żebra. Nie kaszlał krwią, więc te nie przebiły najwyraźniej jeszcze płuc, ale wystarczył jeden ruch, jeden upadek na niewłaściwy bok i mógł zakończyć swój żywot w tej samej chwili. Szedł więc powoli, krył się w ciasnych alejkach, a im dalej od Londynu się znajdował, tym mniej wyczuwał zagrożeń. Teraz, kiedy sobie o tym przypomina, widzi skrawki wspomnień z tamtych chwil - po długich godzinach wyczerpania musiał mdleć z braku sił. Ale dotarł cudem do celu. Wystarczyło, że zobaczył twarz przyjaciela, potem świat osnuł się czarnym tiulem.
the light could ever go
Okres rekonwalescencji był długi, ale Hectorowi udało się postawić go na nogi, a kiedy Ted w końcu poczuł się na siłach i dostał od niego pozwolenie na wyjście, wrócił do Londynu. Unikał tłumów, kryjąc się po zakamarkach londyńskich ulic tak, jak wcześniej - wrócił tą samą drogą, wchodząc do domu Penny przez to samo okno, przez które uciekł. Uderzył go znajomy smród rozkładającego się ciała. Ona. Jego opiekunka i przyjaciółka, powierniczka tajemnic i bratnia dusza. Opuchnięte ciało osunęło się na podłogę, gdy otworzył drzwi - te same, które zamknęła, ratując mu tym życie - cofając się z grymasem obrzydzenia. Nie tak chciał ją zatrzymać w pamięci, nie w takim stanie. Ale to była ona. Dobrotliwa Penelope. W dłoni wciąż trzymała swoją różdżkę, zaciskała na niej połowicznie kościste, a połowicznie cielesne palce - zabrał ją, gdy okazało się, że ta jego musiała zostać skradziona później, nie znalazł jej w domu. Przepraszam - to jedyne był w stanie z siebie wykrzesać, zanim rzucił na jej ciało proste Incendio. Poczekał aż płomień zacznie połykać jej ciało w pogrzebie, na jaki na pewno nie zasługiwała, ale który musiał jej podarować; wyszedł tym samym oknem, uważając tym razem na to, w jaki sposób ląduje najpierw na klatce, a później na ziemi. Odwrócił się po raz ostatni, by upewnić się, że w oknie na drugim piętrze tańczą już ogniste języki. Teleportował się pod płaszczem nocy.
Jakiś czas później przeprowadził się do Derbyshire, do wioski Borrowash, gdzie udało mu się za ostatnie pieniądze wynająć jeden z opuszczonych lokali i znajdującą się nad nim izdebkę mieszkalną. Prowadzi swój gabinet od pół roku, przyjmując w nim głównie magicznych, ale nie odmawiając pomocy również i strapionym mugolom. Zna się przecież i na eliksirach, i bardzo dobrze na ziołach, a ciało zawsze jest takie samo - nieważne czy mugolskie, czy to należące do czarodzieja. Różdżkę Penny traktuje z odpowiednią czcią, codziennie rano polerując wierzbowe drewno prostym olejkiem; trzyma ją pod poduszką, scenę z Bezksiężycowej Nocy odgrywając w głowie jak starą, cenną fotografię. Coraz lepiej leży mu w dłoni, coraz mocniej związuje się z jej mocą lecząc chorych i potrzebujących - tego chciałaby Penny. Tego chciałaby ta, która oddała za niego swoje życia.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | 0 |
Uroki: | 0 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 30 | +5 (różdżka) |
Transmutacja: | 0 | +3 (muszla) |
Alchemia: | 0 | 0 |
Sprawność: | 8 | 0 |
Zwinność: | 2 | 0 |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | III | 25 |
Astronomia | I | 2 |
Historia Magii | I | 2 |
Numerologia | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Skradanie | I | 2 |
Zielarstwo | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznawstwo | II | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Zakon Feniksa | I | 3 |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Gotowanie | I | 0.5 |
Stolarstwo | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Pływanie | I | 0.5 |
Biegłości pozostałe | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 7 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Ted Moore dnia 04.09.23 17:10, w całości zmieniany 4 razy
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
Witamy wśród Morsów
twoja karta została zaakceptowana- znajdź towarzystwo •
- wylosuj komponenty •
- załóż domek
- mapa forum •
- pogotowie graficzne i kody •
- ekipa forum
Kartę sprawdzał: William Moore
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.11.23 21:33, w całości zmieniany 1 raz
[01.12.22] Komponenty kwiecień/czerwiec
[27.02.23] Kupidynek (kryształ)
[18.02.23] Wykonywanie zawodu I (kwiecień-czerwiec); +15 PD
[03.04.23] [G] Rozbudowa gabinetu; -125 PM
[15.05.23] Wykonywanie zawodu I (lipiec-sierpień); +15 PD
[23.05.23] Zdobycie Osiągnięć: Mały Pędzibimber, Dojrzały Mors I; +60 PD
[01.08.23] Zdobycie osiągnięcia: Na głowie kwietny ma wianek; +30 PD
[02.08.23] Zakupy: ruchome spinki; -10 PD
[05.08.23] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień); +60 PD
[22.11.23] Spokojnie jak na wojnie; +50 PD
[11.12.23] Zdobycie Osiągnięcia: Dziwny jest ten świat; +30 PD
[11.12.23] Zdobycie osiągnięcia: Róg obfitości; +30 PD
[13.12.23] Zdobycie osiągnięć: Do wyboru do koloru, Witam i o zdrowie pytam, Węzeł małżeński, Fidelitas; +95 PD
[10.02.24] Wydarzenie: Śmiałym szczęście sprzyja +50 PD
[18.06.24] Rozwój postaci: +5 uzdrawianie, -400 PD
[22.06.24] Zdobycie osiągnięcia: Specjalista (Uzdrawianie); +60 PD
[02.10.24] Wykonywanie zawodu I (sieprień-listopad); +15 PD
[20.11.24] Podsumowanie wydarzenia: Spokojnie jak na wojnie: +50 PD