Corinne Rosier
AutorWiadomość
Corinne Rosier née Avery
Data urodzenia: 26 czerwca 1937
Nazwisko matki: Malfoy
Miejsce zamieszkania: Kent, Dover, Château Rose
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: arystokratka, alchemiczka
Wzrost: 164 cm
Waga: 52 kg
Kolor włosów: jasny blond
Kolor oczu: orzechowy
Znaki szczególne: ubiór wpisujący się w rodową kolorystykę; otulający ciało zapach wiśni i wody różanej
Nazwisko matki: Malfoy
Miejsce zamieszkania: Kent, Dover, Château Rose
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: arystokratka, alchemiczka
Wzrost: 164 cm
Waga: 52 kg
Kolor włosów: jasny blond
Kolor oczu: orzechowy
Znaki szczególne: ubiór wpisujący się w rodową kolorystykę; otulający ciało zapach wiśni i wody różanej
dość giętka, 13 cali, dziki bez, pióro żmijoptaka
Slytherin
brak
we mnie samą, w zaawansowanej ciąży
malinami, czarną herbatą, kwiatami pomarańczy
wykluwającego się bazyliszka
nordyckimi mitami, szermierką, magicznymi stworzeniami (szczególnie bazyliszkami), zielarstwem i eliksirami
-
rysuję, gram w szachy, spotykam się z ludźmi, sadzę zioła i warzę eliksiry
klasyczna (głównie Tchaikovsky i Grieg), jazz, blues
Anya Taylor-Joy
Krużganek w Hogwarcie był całkiem ładny, choć zaniedbany z uwagi na mieszczącą się w zachodniej wieży sowiarnię. Wewnętrzny dziedziniec też zresztą widział lepsze czasy ― teraz rosła na nim tylko trawa, której zieleń zakłócało parę kamiennych ław. Wysoko w górze, na falach łagodnego wiatru, kołysały się ptaki.
Corinne oparła się barkiem o surowy łuk arkady, skorzystała z cienia krużganka, przyczaiła w miejscu. Na dziedzińcu siedziało parę dobrze znanych jej osób, słyszała strzępki rozmów i górujący nad nimi wszystkimi głos Maxa Morgana, jej oddanego kompana, którym mogła się wyręczyć w dowolnej kwestii.
― Nie może być! ― żachnął się Max. ― Jak żyję, to nie słyszałem o tym, żeby trolle tamę budowały, dajcie spokój.
― A ja ci mówię, że tak właśnie się stało ― powiedziała z przejęciem Alina Booth. (Corinne obiecała sobie, że jak tylko nadarzy się okazja, odpłaci się jej pięknie za szerzenie plotek). ― Podobno Avery najęli jakiegoś kiepskiego tresera, który kazał trollom tamę na Severn pobudować w ramach ćwiczeń. Podobno za mało mu zapłacili i…
Podobno, podobno, podobno. Corinne przewróciła oczami.
― Do czego to doszło… ― mruknął Max, westchnął z udręczeniem, jakby trolle były co najmniej jego problemem. ― A zarządca tego cyrku? Jak mu tam?
― Do samego lorda Avery podobno zawiadomienie poszło, z tydzień temu jakoś.
― I co?
― I gówno ― wtrącił się wesoło Filip Harper, który uważał się za szlachcica, choć było mu do tego niebywale daleko. ― Za przeproszeniem, oczywiście ― dodał zaraz, jakby zreflektował się z uwagi na obecność Aliny.
Corinne oczami wyobraźni widziała, jak rumiany pąs oblewa podziurawioną trądzikiem twarz panny Booth. Zabębniła ze zniecierpliwieniem palcami o przedramię. Chyba usłyszała już dość, a towarzystwo zaczynało się zapominać, okazywać brak szacunku wobec lordów Shropshire. W tej chwili znów żałowała, że nie jest chłopcem i że nie są to czasy sprzed stu lat, kiedy głowy leciały zdecydowanie częściej i za mniejsze przewinienia.
Wyłoniła się z cienia krużganek, wkroczyła pewnie na wewnętrzny dziedziniec. Odrzuciła z wprawą jasny warkocz na plecy, dumnie uniosła głowę. Minęła zdezorientowanego, samotnie siedzącego na bocznej ławce Gryfona, miękkim krokiem przeszła się wzdłuż długiej ławy, którą okupował Max z kompanią.
Milczący Max z milczącą kompanią.
― Corinne! ― Morgan oprzytomniał jako pierwszy. Czasem zastanawiało ją, dlaczego zawsze reaguje na jej obecność z takim przejęciem. ― Zajęcia ze starożytnych run skończyły się dziś wcześniej?
― Jak widać ― odparła z uśmiechem, bardzo trudnym w interpretacji i złudnym. Dokładnie takim, jakiego nauczyła ją matka. ― Rozmawialiście, zdaje się, na mój temat, ale szczegóły utonęły w ogólnej wesołości kompanii. Zechcesz mnie wprowadzić w szczegóły?
Max Morgan, jej towarzysz od przeszło sześciu lat, doświadczony przez jej humorki, obyty w towarzystwie, nieustraszony i cholernie ambitny Ślizgon spłonił się jak jedenastolatek przyłapany z gąsiorkiem pełnym wina.
― Ma się rozumieć. Zostaniesz, mam nadzieję, z nami do następnych zajęć? ― Nie poczekał na jej odpowiedź, od razu zerwał się z miejsca, ściągnął wierzchnią szatę i wyłożył nią ławę. Corinne z powątpieniem uniosła brew, spojrzała na Harpera, potem na siedzącego samotnie Gryfona. Więcej sugestii nie potrzebował.
Potem zajęła miejsce, próbując nie myśleć o tym, że wcześniej mogła tu siedzieć jakaś brudna krew.
― Więc? O czym tak żywo rozmawialiście chwilę temu?
― O tamie trolli ― wtrącił jakiś chłopak, nie zauważyła go wcześniej. Rzadko poświęcała uwagę ludziom nieistotnym i niewyróżniającym się z tłumu. Corinne przeciągnęła po nim wzrokiem, zauważyła mocno zniekształcone ucho, nieumiejętnie skryte pod przydługawymi włosami. Nie zrobiło na niej wrażenia, regularne wizyty w Ironbridge uodporniły ją na nieprzyjemne widoki.
― Na Severn? ― podjęła od razu rozmowę, nie dając Maxowi czasu na interwencję, złagodzenie sytuacji.
Obcy skinął głową.
― Więc chodzi o bobry, nie o trolle. Rzeka często wylewa, teren zrobił się bagnisty, szczególnie teraz.
― Skoro to bobry…
― Już zlikwidowane ― ucięła ostro, nawet nie spoglądając w jego stronę. ― Max, co to za chryja z wyzwaniem na pojedynek? I to jeszcze na pięści, jak pospolici mugole? ― zmieniła gładko temat.
― Ach. ― Chłopak machnął ręką, pokręcił głową. ― Poszło o dziewczynę.
― Zawsze idzie o dziewczynę.
― Co za przenikliwość ― pochwalił ją z uśmiechem. (Podlizywał się?)
Corinne popatrzyła na niego spod oka, nader pobłażliwie.
― Mógłbyś się bardziej postarać, Max. Od tygodnia słyszę ten sam komplement.
― Kiedy to prawda! ― zachłysnął się powietrzem, ale zaraz odzyskał panowanie nad głosem. ― Przyjdziesz zobaczyć?
― Przecież wiesz, że nie zniżę się do oglądania tak prymitywnej rozrywki ― stwierdziła obojętnie. Wierne sługi należało jednak karmić dobrym słowem i uwagą, po chwili dodała więc słodko: ― Ale zainteresuje się wynikiem.
***
maj ‘57
Nadal nie wyszłam z komnaty. To już drugi miesiąc od narodzin mojego drugiego brata i od śmierci matki. Późne ciąże to przekleństwo. Porody to przekleństwo. W ogóle ― ciąże to przekleństwo. Nie chcę nigdy nosić pod sercem dziecka, nigdy-przenigdy. Na własne oczy widziałam, czym to się może skończyć i niech nikt mi nie mówi, że u matki głównym czynnikiem był wiek. Evandra jest przecież młoda i silna, a sama zaległa na pół roku w łóżku w związku z komplikacjami.
Nie, żadnych ciąż. I żaden uzdrowiciel i żadna opieka nie przekona mnie do zmiany zdania.
czerwiec ‘57
Elias próbuje mnie namówić na wyjście z mojej jaskini, proponuje mi różne aktywności, od jazdy konno poprzez wyprawy do trolli, kończąc na dalszej nauce czarnej magii, ale ja niczego nie chcę, wszystko kwituję wzrokiem zbitego psa i wzruszeniem ramion. Wiem, że mu przykro, że chciałby mi pomóc (do tej pory przecież to zawsze działało, chwila ze starszym bratem i od razu lepiej się żyło), ale ja chyba nie chcę tej pomocy. Albo nie potrafię z niej skorzystać.
Nie chciałabym mimo wszystko zaprzepaszczać tego, co zaczęłam. Ojciec się wykosztował, kiedy po szkole oznajmiłam mu, że zamiast run, chcę uczyć się skomplikowanej magii leczniczej i kontynuować studiowanie eliksirów. Teraz nie mam sił na praktykę ani dobrych okazji do ćwiczeń (drobne rany Eliasa się nie liczą, przyznajmy to szczerze), więc dużo czytam, wykonuję anatomiczne rysunki dla wprawy i zwiększenia szans na zapamiętanie zawiłych procesów napędzających ludzkie ciało. To w zasadzie jedyne, co robię. Zaniechałam nawet opieki nad ogródkiem z ziołami i choć brakuje mi tego bardzo, nie jestem w stanie się do tego zabrać. Dopadła mnie jakaś prokrastynacja, której nie mogę przełamać.
Może powinnam poszukać magipsychiatry.
listopad ‘57
Dziś w nocy wyłam, jak ranne zwierzę. Zawsze się tak dzieje, kiedy mi się śni. Teraz było to takie wyraźne ― namacalne ― prawdziwe. Czułam jej dotyk na ramieniu, ciepły oddech owionął moją szyję, jakby nic się nie stało. Nie pamiętam, co do mnie mówiła, wystarczył sam ton jej głosu, kojący błękit oczu.
Nie mogę zaznać spokoju i wydaje się, że to jedyne, czego potrzebuję. Mogłabym nie jeść, nie pić, nie wychodzić z komnaty, byleby go odzyskać. Spokój. Równowagę.
Kiedy się budzę ― nie mogę z powrotem zasnąć. Nie pomagają mi eliksiry, są za słabe, a na te mocniejsze ojciec nie wyraża zgody. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że widzą we mnie kobietę o słabej woli życia. Mimo tego, nikt nie ma odwagi mi tego otwarcie zasugerować. To temat tabu. Nie wspomina się o tym, jakby w obawie przed ziszczeniem się najgorszego.
Kiedy się budzę ― błądzę. Snuję się po zakamarkach zamku w koszuli nocnej, udaję ducha, którym de facto jestem od dnia jej śmierci. Szukam jej obecności i ciepła, szukam wspomnień, które powoli zacierają się w mojej pamięci. Desperacko nie pozwalam im odejść, odtwarzam je w kółko i w kółko, odwiedzam miejsca w których są najżywsze. Ostatnio odkryłam, że najlepiej mi przy sadzawce. Tej ciemnej, niewielkiej, pod patronatem milczącego gargulca, tuż przy kariatydzie bez ręki. Pamiętam, że tam uczyłam się run, a ona cierpliwie słuchała moich kulawych tłumaczeń, poprawiała pomylone słowa, pomagała nakreślić proste kreski znaków.
Czy zdołała nauczyć mnie wszystkiego? Sprawnego poruszania się w wymagającym towarzystwie, ogłady, której w przeszłych latach mi brakowało? Czy zdołała skutecznie stłumić moje podświadome dążenie do władzy? Skłonności do porywczych działań? Kiedyś oddałabym wszystko za bycie mężczyzną, ale dzisiaj, teraz, po tej tragedii, chciałabym już tylko godnie reprezentować rodzinę, pamięć o matce. Milczącej, pięknej, doskonale wychowanej.
Tylko tyle. Albo może: aż tyle.
11 stycznia ‘58
Ostatnie dwa miesiące są mgliste i postrzępione, jakbym na wpół śniła, a na wpół była obecna. Wydawało mi się, że spadam; myślałam: “wreszcie spokój, równowaga”. Momentami byłam przekonana, że cały świat przestał istnieć, a ja razem z nim. Słyszałam zlepione ze sobą słowa, ale ich znaczenie do mnie nie docierało, czułam dotyk, ale jakby nie bezpośrednio na skórze.
Powietrze pachnie dymem i woskiem, kłębi się pod sufitem, miesza z zapachem eliksirów
Nie mam pamiętam, co się stało.
16 stycznia ‘58
Dziś wrócił ojciec, od rana nosi się z zamiarem rozmowy. Widzę to po nim, rozpoznaję nerwowy chód, odruchowe zaciskanie i rozluźnianie dłoni. Od kiedy pojawił się w mojej komnacie ― nie zachowuje się jak on. Coś go dręczy, gryzie, męczy, raz patrzy na mnie szklistymi oczami by za chwilę przyjąć surowy i nieprzystępny wyraz twarzy.
Nikt mi nic nie mówi. Pytam, ale nie dostaję odpowiedzi.
20 stycznia ‘58
Nadal nie pamiętam, ale wiem. Mimo tej wiedzy ― nie wierzę.
Podobno celowo skrzyżowałam eliksiry, których pod żadnym pozorem nie powinno przyjmować się razem, ale to do mnie niepodobne. Wiem, że ostatnio nie miałam najlepszej passy, wiem, że mocno przeżywam śmierć matki, ale nie na tyle, by targnąć się na swoje własne życie. Równie dobrze mogliby mnie ― chorą na świniowstręt ― oskarżyć o zjedzenie wieprzowiny. Brzmiałoby nadal równie absurdalnie, co teoria mieszania eliksirów. Przecież nie pogwałciłabym w taki sposób sztuki; każdy, kto mnie zna powinien być tego świadom.
Nikt nie chce mnie słuchać, wygląda na to, że ci, których dopuszczono do tej wiedzy, już wydali wyrok w mojej sprawie. Nawet ojciec i brat ― nawet oni ― zdają się w to wierzyć. Ojciec przyszedł w końcu porozmawiać, a kiedy opowiadał mi o wydarzeniach minionych dni, sprawiał wrażenie jakby ktoś złamał go w pół i nieumiejętnie posklejał. Nigdy wcześniej nie widziałam go w takim stanie. Być może nawet dla bezwzględnego lorda Avery strata kolejnej bliskiej osoby okazałaby się zbyt wielka, zbyt ciężka, by sobie z nią poradzić.
Powiedział, że tak dłużej być nie może. Że teraz już widzi i wie (Co widzi? Co wie? Przecież nadal wierzy uzdrowicielom, nie mi), że nie pozwoli mi znowu opaść na dno. Nie na jego warcie
W przyszłym tygodniu mamy we trójkę odwiedzić Ironbridge, skontrolować, jak mają się sprawy z nową dostawą górskich trolli.
W przyszłym miesiącu mam zostać wskrzeszona towarzysko, spotkać się z paroma bezpiecznymi osobami. Mam nadzieję, że wśród nich będzie Cornelius ― potrzebuję jego chłodnego podejścia, bezstronnej opinii. Być może to ja zwariowałam, a nie wszyscy dookoła.
marzec ‘58
Bliscy i dalsi znajomi pytają, jak się czuję. To już rok odkąd jej ze mną nie ma.
Wydaje mi się, że to nie z troski, a z ciekawości. Towarzystwo wygląda, jakby było złaknione soczystych plotek, krwawych detali. Jak umarła? Było dużo krwi? Dziecko przeżyło, czy umarło wraz z matką? Jak przyjął to Niklas? Może planuje ponowny ożenek? A co z Eliasem, znaleziono mu już jakąś kandydatkę?
Chowam się wtedy za malowaną porcelaną filiżanki, upijam łyk herbaty. Smakuje goryczą po stracie, pali język gniewem, który narasta w głębi duszy. Gdyby nie ojciec, gdyby nie to, że nie chcę przysparzać mu kolejnych problemów ― rzuciłabym w towarzystwo porcelaną, przetrąciłabym kości, wydrapała oczy, zdemolowała salon. W wyobraźni nawet sobie na to pozwalam. W rzeczywistości ― kwituję pytania ostrożnie złudnym uśmiechem i zadaję najbardziej bezczelne pytanie, jakie tylko ujdzie mi na sucho.
***
W sali jadalnej panowała cisza, którą zakłócała jedynie cicha praca sztućców i szelest przewracanych stron gazety. Corinne mierzyła się spojrzeniem z siedzącym naprzeciwko niej kuzynem Orionem, jej pan ojciec przeglądał poranne wiadomości. Kuzyn poświęcał uwagę to jej, to obecnemu na jego talerzu jajku. Co dziwne, Orion jadł same jajka i twierdził, że to dzięki temu zawdzięcza swoje niebywałe rozeznanie w temacie hodowli mandragor.
Corinne nie miała zielonego pojęcia, co ma jedno do drugiego, i stąd też brał się jej ostrożny entuzjazm wobec obwieszczonego jej przez szanownego kuzyna novum.
Uśmiechnęła się zdawkowo znad swojego tosta, powstrzymała w sobie przemożną ochotę, by za rzeczonym tostem się schować; kuzyn Orion nie należał do widoków, które człowiek miałby chęć oglądać przy śniadaniu.
― Mandragory więc ― podjął uroczyście, jakby przemawiał w sali zapełnionej czarodziejami pierwszej klasy po brzegi. Jajko, które usiłował wydłubać łyżeczką ze skorupki pękło pod siłą nacisku sztućca; żółtko wylało mu się na talerz, na palce, na mankiet. Nie sięgnął nawet po serwetę, zauważyła ze zgrozą Corinne.
― Mandragory ― potaknęła, z wielkim wysiłkiem kończąc tosta; spojrzała błagalnie w stronę ojca. Nie chciała oglądać kuzyna ani chwili dłużej, ani prowadzić tej czarująco-zajmującej rozmowy. Odbierała jej apetyt.
― Więc one, te mandragory. ― Kuzyn posilił się jajkiem (albo tym, co się z niego ostało), wycelował w nią srebrną łyżeczką. ― One krzyczą.
― Coś takiego ― sapnęła z udawanym zafascynowaniem. (Czy on mógłby już dać jej spokój?)
Rozmowa między nimi płynęła wartko niczym woda w kałuży. Pan ojciec przewrócił stronę gazety, spojrzał krótko w jej stronę, wzruszył ramieniem. To jej obowiązkiem było dotrzymywać kuzynowi towarzystwa, zwłaszcza że zarzekał się, jak to jego wizyta w Ludlow została skrojona specjalnie pod widzenie się z jego “najsłodszą kuzynką”.
Corinne zabębniła palcami o delikatną porcelanę filiżanki. Chyba wiedziała dokąd to wszystko zmierza i ani trochę jej się to nie podobało. Czy oni wszyscy zapomnieli już, że minął ledwie rok od śmierci jej pani matki? Nie godziło się myśleć o takich rzeczach, jak zamążpójście, póki trwała oficjalna żałoba. W dobrym guście byłoby także, by odczekać stosownie długi okres, dając rodzinie czas na… na… no właśnie na to, żeby się pozbierać po tragedii.
Uśmiechnęła się słodko w stronę kuzyna. Żadnych ślubów i zaręczyn.
W chwili, kiedy to pomyślała, w sali pojawił się skrzat. Szybko podbiegł do jej pana ojca, z namaszczeniem i szacunkiem podał mu list. Oczy Corinne błysnęły niepokojem w świetle poranka. Rozpoznała pieczęć ― i znów ― bardzo jej się nie spodobała. Co zawierała wiadomość? O czym była? Czy to zwykłe, męskie sprawy? Coś związanego z wojną? Mugolami? Czarnym Panem?
― Chciałbym pokazać szanownej kuzynce moją hodowlę mandragor ― odezwał się nagle, nie mniej uroczyście niż chwilę temu, kuzyn Orion. (Corinne zauważyła, że chociaż wytarł palce z żółtka i ― gdyby nie ciasno zawiązany gorset ― odetchnęłaby pewnym rodzajem ulgi). ― Liczę, że to jedynie formalność i wyrazisz zgodę na to by-…
― Obawiam się, że nie ― uciął jej pan ojciec, czytając list. To było coś ważnego, coś na co czekał. Wiedziała, potrafiła to rozpoznać. Zawsze wtedy pojawiała mu się taka zmarszczka na czole, długa i pofalowana.
Orion zdziwił się tymczasem uprzejmie, odmowa jeszcze chyba do niego nie dotarła. Mrugnął raz, potem drugi. A kiedy lord Avery nie zmienił zdania, zamrugał po raz trzeci.
Co było w liście? Co było w liście, na Merlina.
― Byłoby to wysoce niestosowne ― dodał pan ojciec, jakby od niechcenia.
Corinne uśmiechnęła się szeroko, tryumfalnie. Sięgnęła znów po filiżankę z herbatą, umoczyła wargi w ciepłym napoju. Wreszcie pan ojciec wziął jej stronę, może nawet uda im się pozbyć tego kuzynowskiego ewenementu przed podwieczorkiem. (Sądząc po czerwonej twarzy drogiego kuzyna, ten czas zbliżał się nieubłaganie).
Czarodziej sapnął, wstał, rzucił serwetę na stół i wyszedł bez słowa, śmiertelnie obrażony. Corinne odczekała, aż drzwi jadalni zamkną się za nim same, potem spojrzała na ojca, cała szczęśliwa i uradowana.
― Świetnie rozegrane, ojcze ― odezwała się, kiedy tylko lord Avery skończył czytać list.
Nie odpowiedział jej jednak. Westchnął, potarł twarz dłonią. Nagle wydał jej się starszy o dekadę.
― Ojcze?...
― To niestosowne żeby Orion szukał tutaj czegokolwiek, kiedy rozpoczęły się już rozmowy z innym rodem.
Corinne parsknęła w filiżankę, zakrztusiła herbatą, oblała napojem. Co? Zamrugała parę razy w nadziei na to, że to tylko pomyłka. Że źle zrozumiała. Że musiała się przesłyszeć.
Dopiero cień nagany przemykający przez twarz pana ojca uświadomił jej, że musiała powiedzieć to na głos.
― Nie przesłyszałaś się, moja droga ― odparł sucho, wstał od stołu. W ślad za nim wstała też Corinne, która nie była pewna, czy następne dziesięć sekund uda jej się ustać na pewnych nogach. Szumiało jej w uszach, serce boleśnie kołatało się w piersi, w gardle zaschło.
― Z kim?... ― zdołała z siebie wykrztusić.
***
Trzasnęła drzwiami, efektownie rzuciła się na łóżko. Była cała roztrzęsiona, chciała płakać, krzyczeć i wyrywać sobie włosy z głowy. Czuła się zdradzona, może nawet oszukana. Przecież ojciec wiedział, jak ciężko przeszła ostatni rok, doskonale to wszystko wiedział, a mimo to…
Przygarnęła do siebie jedną z poduszek, wtuliła w nią twarz. I zaczęła krzyczeć. Po kryjomu, w materiał, by nikomu się przy okazji nie narazić i nie dać żadnych podstaw by sądzić, że popada w jakąś beznadzieję albo obłęd.
Nie wiedziała, jak długo tam leży. Kiedy pierwsze emocje opadły ― kiedy minęło poczucie niesprawiedliwości i zdrady, pojawiła się szalona determinacja. Chęć ucieczki. Corinne zerwała się z łóżka, z zaciętą miną złapała za torbę, wyrzuciła z niej szkicownik, podłużne pudełko węgla drzewnego, ołówki i pióro do kompletu ze słoiczkiem pełnym fioletowego inkaustu. Machinalnym ruchem wepchała do środka koszulę w której wczoraj ćwiczyła szermierkę, rozejrzała się za spodniami. Ucieknie stąd, ucieknie na drugi koniec świata, tam gdzie nikt jej nie znajdzie. Do Francji? (Z hukiem otworzyła szafę, przeleciała jej zawartość wzrokiem. Potrzebowała butów, na brodę Merlina, nie balowych pantofelków!). Znała podstawy, reszty mogłaby się nauczyć. Może sprzedawać eliksiry, przecież z recepturami radziła sobie bardzo dobrze, mogłaby iść na praktykę do jakiegoś uzdrowiciela, żeby szlifować umiejętności. Weźmie trochę biżuterii, sprzeda ją, żeby mieć na początek samodzielnego życia… właściwie gdzie sprzedaje się nielegalnie biżuterię?
Corinne przystanęła w pół kroku, cała energia i siła nagle z niej uszły, wyparowały. Spojrzała smętnie w okno, w stronę sadzawki, teraz czarnej i nieruchomej.
Nigdzie nie ucieknie, pomyślała z rezygnacją, rzucając torbę w kąt. Nigdzie nie ucieknie, bo nie zna świata. Nigdzie nie ucieknie, bo nie zna życia innego niż to, które pokazali jej rodzice i szkoła. Jak właściwie przetrwa sama w głuszy? Rozpalić ognisko to jedno, ale zdobyć coś do jedzenia? Wątpiła, by szermierka miała jej pomóc upolować… cokolwiek. Starszy brat też nie wyjaśniał jej zbyt szczegółowo mechanizmów działania “świata zewnętrznego”.
Westchnęła ciężko, podeszła do okna, oparła czoło o zimną szybę. Nigdzie nie ucieknie, bo nie zrobi tego ojcu. Nie złamie mu serca, nie ściągnie na ród hańby i plotek. Przymknęła oczy, odetchnęła parę razy, pozwoliła by wszystkie emocje powoli opadły; osunęła się w otchłań zobojętnienia. Przez ostatni rok możliwie jak najlepiej wykorzystywała swoje karty, za asa mając żałobę po matce. Skoro ten stracił moc ― Corinne zacisnęła palce na zimnym parapecie ― musi znaleźć sobie kolejnego. W nowym środowisku może okazać się niezbędny.
czerwiec ‘58
Wypadłam z wprawy.
Mój urok osłabł, słowa nie mają takiej mocy, jak wcześniej. Od pewnego czasu czułam, że ojciec coś szykuje, że moja żałoba musi mieć swój koniec, ale łudziłam się, że to jeszcze nie ten moment. Że da mi jeszcze miesiąc, może dwa, w zależności od tego, jak często będę snuć się bez celu po zamku i wyglądać duchów przeszłości. Że jeszcze raz uda mi się wzbudzić w nim tę cieplejszą stronę, której nie ośmielę się nazwać “litościwą”.
Wydaje się, że wszystko stanęło na głowie.
Jeszcze dwa miesiące temu zastanawiał się nad umocnieniem sojuszu z Blackami, potem jego uwaga przeskoczyła nagle w stronę Crouch’ów. Przedstawiono mi nawet kandydata; Quinn zachowywał się nienagannie, szarmancko, ładnie prostował plecy, ale wyczułam w nim słaby charakter. Mogłabym go zdominować. Mogłabym sączyć mu do ucha słodkie słowa i pociągać za sznurki, dbać o interesy Averych.
Nie wiem, co myśleć o Rosierze. Nie przedstawiono nas sobie, choć podobno termin ceremonii został już ustalony. Artykuły z gazet i plotki nie dają mi pełni obrazu; ilość jego poprzednich związków budzi pewien niepokój, którego nie równoważy nawet order za zasługi.
Ojciec dostanie szału, jeśli nic z tego nie wyjdzie. Może powinnam zawczasu zwrócić się do Corneliusa z prośbą o wizytę w Ludlow, przygotować grunt pod plan awaryjny. Jeśli mają posypać się głowy to lepiej, by sypały się te konkretne: niewygodne i podejrzane, starannie wyselekcjonowane.
koniec czerwca
[nieczytelne, tusz jest rozmazany, smugi atramentu przenikają na kolejne słowa] przynajmniej jest tu Evandra, chociaż jedna znajoma twarz.
Chyba do końca liczyłam na to, że jednak nic z tego nie wyjdzie, że zostanę w Ludlow. Mieszkanie w Château Rose nadal jawi mi się, jak tymczasowa ekspedycja w nieznane, a przecież jest dokładnie na odwrót.
Chciałabym wrócić do domu Ludlow. Do ojca i braci, do tego, co znane. Chciałabym, żeby szarmanckość i uprzejmość Mathieu sięgnęła też jego oczu; te na razie pozostają zimne i mroczne.
Chciałabym też, żeby ten przeklęty skrzat przestał w końcu za mną chodzić.
Patronus: Nie potrafi wyczarować Patronusa.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 1 | 2 (różdżka) |
Uroki: | 4 | 0 |
Czarna magia: | 1 | 0 |
Uzdrawianie: | 4 | 1 (różdżka) |
Transmutacja: | 2 | 0 |
Alchemia: | 12 | 2 (różdżka) |
Sprawność: | 3 | 0 |
Zwinność: | 7 | 0 |
Reszta: 6 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
trollański | I | 1 |
francuski | I | 1 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | II | 10 |
Astronomia | II | 10 |
Historia Magii | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
ONMS | II | 10 |
Starożytne Runy | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Savoir-vivre | II | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Sztuka (rysunek) | I | 0.5 |
Sztuka (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Pływanie | I | 0.5 |
Taniec balowy | I | 0.5 |
Szermierka | I | 0.5 |
Jeździectwo | I | 0.5 |
Biegłości pozostałe | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 24 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Ostatnio zmieniony przez Corinne Rosier dnia 02.12.22 21:18, w całości zmieniany 4 razy
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Witamy wśród Morsów
Twoja karta została zaakceptowana
Kartę sprawdzał: Tristan Rosier
ślaz, kora drzewa Wiggen, jad smoka, głownia udowa
[12.10.2022] Komponenty (kwiecień-czerwiec)
[22.02.23] Kupidynek (komponent)
[17.03.23] Lipiec/sierpień
[08.01.23] Wsiąkiewka (kwiecień-czerwiec); +30 PD
Corinne Rosier
Szybka odpowiedź