I should have died that day
AutorWiadomość
kwiecień, rok 1957
Powinien nie żyć. Według rozległości obrażeń, których doznał - powinien nie żyć.
A tymczasem zamiast nicości, jego organizm wypełniał ból. Każda komórka krzyczała przy każdym ruchu, przy każdym drgnięciu, przy każdej woli wykonania kroku - a on tych kroków pokonał już tysiące. Nie wiedział, co go otacza, nie ufał już oczom, tym zakrwawionym białkom i źrenicom nie mogącym zogniskować się na niczym konkretnym. Poznawał tylko kształty najbliżej dłoni, więc kiedy dostrzegał kolejne drzewo, opierał się o nie, nie zatrzymując się jednak. Wiedział, że jeśli to zrobi, jeśli choć na chwilę pozwoli ciału odpocząć, to padnie na ziemię i nie pozwoli mu już wstać.
Policzył do trzech. I teleportował się.
Chciał krzyczeć, kiedy magia przenosiła go w przestrzeni i czasie o kilkaset kilometrów dalej, do znajomego domu, w którym był raz czy dwa. Chciał krzyczeć, ale głos ugrzązł w próżni, rozrywając gardło w nadludzkim bólu. Ale musiał to zrobić. To jedyne, co mu pozostało. Nadzieja.
Teleportacja wypluła go jak niechciany przedmiot, który wadził jej w niebycie; rzuciła o ziemię wcale nie martwiąc się, czy ponownie wstał. Ale on wstał, rycząc jak małe dziecko, nie mając władzy nad łzami mieszanymi się z krwią i zadrapaniami na skórze; nie mając władzy nad ochrypłym, łamiącym się głosem, który wyrywał się podczas wysiłku sam. Palce wbiły się w ziemię, zagrabiły ją zachłannie, kiedy nogi potykały się o siebie, ślizgały na rozmokłym od popołudniowego deszczu gruncie. Ale wstał. Jakimś cholernym cudem wstał. Spojrzał przed siebie i chociaż wzrok już nie działał, nie chciał rozpoznawać choć najprostszych, największych szczegółów, udało mu się rozpoznać lampę wiszącą tuż nad drzwiami. Mógł mieć tylko nadzieję, że trafił dobrze; że magia nie zwiodła go w jakieś kompletnie obce miejsce, gdzie nie spotka ani jednej przychylnej mu duszy. Mogło tak być. Wtedy jego żywot zakończyłby się w ułamku sekundy. Ale on miał coś do udowodnienia. Do zrobienia. Do odzyskania.
Porwana, pobrudzona koszula przesiąkła krwią od ran na boku, a spodnie od ran na nogach, obrzęki pęczniały pod skórką, a siniaki, całe ich mnóstwo, miały dopiero wypłynąć spod niej jak upojone posoką pijawki. Nie dotykał żeber, choć cały czas aż palce go świerzbiły - policzyć je, sprawdzić, które z nich uszkodziły opłucną, a które leżały luźno na splotach mięśniówki. Oddech mówił mu, że właściwie wcale nie musiał tego robić - świsty i pocharkiwania, a przy tym metaliczny smak krwi w ustach potwierdził, że było z nim źle.
Mruczał coś pod nosem, zerkając na drżące palce, na kropelki opadające z wolna na ziemię, wnikającą w nią zachłannie. W końcu zdecydował się podnieść ciężką od pulsujących uderzeń głowę i zrobić krok. Bolało. Skrzywił się. Wiedział, że tak będzie. Póki szedł za granicami Londynu, w lesie, było dobrze, ciało wpędzone w ruch nie tak łatwo chciało się zatrzymać. Ale teraz, połechtane wizją odpoczynku, niemal rozkazywało mu już nie ruszać się z miejsca. Usiąść. Położyć się. Dać sobie odpocząć. Pokręcił głową, zmuszając się z sykiem do kolejnego kroku, a potem następnego, aż w końcu dotarł do drzwi i chwycił za kołatkę.
Nigdy nie sądził, że pukanie okaże się tak trudną czynnością; że do jej wykonania będzie musiał użyć całej siły woli i mięśni, jakie mu pozostały, jakie jeszcze żyły.
Uniósł ją ledwo kilka centymetrów i opuścił, czując jak cierpiętniczy jęk wyrywa się zza zaciśniętych zębów. Jeszcze raz, Teddy, jeszcze raz! Głos matki przedzierał się przez osłonę przybywającej do niego śmierci; przedzierał się przez jej lodowaty oddech, który czuł na karku, przez beznamiętne spojrzenie.
Kołatka znów została uniesiona i znów opadła, a gdy głuchy dźwięk odbił się w jego uszach, kolana w końcu poddały się i zgięły pod ciężarem stojącego na granicy przytomności mężczyzny.
Choć ci, którzy zdjęli dziś z nieba księżyc, nazwaliby go zapewne najłagodniej szlamą.
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Samotny dom w Rhyl jest odludny, okolica spokojna. Wkoło panuje cisza, jest głucha noc, w domu nie palą się światła. Tylko lampa nad drzwiami oświetla drogę. Drogę donikąd? Doświadczony uzdrowiciel wie, że krwi jest za dużo, że nie pozostało mu wiele czasu.
Jeśli mieszkańcy samotnego domu w Rhyl mają twardy i mocny sen - czasu może być za mało.
Kołatka stuka cicho w drzwi, za cicho.
Drugi raz, głośniej. Głucho.
Echo wibruje w uszach, ale przez moment odpowiada tylko cisza, cisza, cisza.
Wreszcie gdzieś w korytarzu rozlega się rytmiczny stukot laski. Niezbyt głośny, jakby gospodarz nie chciał zbudzić reszty domowników.
Drzwi uchylają się cicho, ale od razu. Walijska wieś jest spokojna, a podejrzliwość jeszcze nie zagościła do tego domu. Nikt nie spodziewa się tego, co rozpoczęło się dzisiaj w Londynie. Hector przezornie wziął z szafki nocnej różdżkę, ale zdecydował się otworzyć, nie spodziewa się zagrożenia.
-Kto... - dobiega z domu znużony głos, Teddy może rozpoznać znajomą nutę irytacji. Hector zawsze jest spokojny, ale czuć, kiedy traci cierpliwość - a jest zbyt późno, by przyjmował w domu gości, pacjenci mają osobne wejście do gabinetu, ta nocna wizyta to przekroczenie granic.
Głos zamiera jednak na moment, drzwi otwierają się szerzej. W blasku lampy Teddy widzi twarz przyjaciela, rozchylone usta, szeroko otwarte oczy. Dwie sekundy, potem Hector wreszcie mruga i umysł składa obraz w całość. Ludzka sylwetka, zakrwawiona, a gdzieś pod pękniętą skórą i siniakami - Teddy.
-Ted...! - coś uderza głucho o ziemię, to chyba drewniana laska. Vale wyciąga dłoń, próbuje go podtrzymać, ale tracący przytomność mężczyzna jest za ciężki, a on zawsze był za słaby. Po chwili twarz Hectora jest bliżej, chyba upadli obydwoje, chyba przed nim klęczy.
Uważaj na siebie, Hector - prosiła zawsze matka i uważał, naprawdę uważał. Bał się Londynu, wielkiego miasta, ale zawsze był ostrożny. Nikt nigdy go nie napadł, najbliżej z przemocą zetknął się w szkole i w burdelu, a z jej ofiarami - podczas stażu w Mungu. Kiedyś leczył sąsiada po wiejskiej bójce, ale nie wyglądał nawet w połowie tak źle, jak Teddy. Napadli go? Okradli? Kto? - Hector nie dopuszcza do siebie oczywistej wersji zdarzeń, nie myśli wcale o narastającej przez ostatnie miesiące propagandzie przeciw szlamom, nie słuchał jej zresztą dokładnie, nigdy nie musiał się tym przejmować.
Nie liczy się zresztą to, co się stało - a to, że Ted zdołał zjawić się właśnie tutaj, w tym stanie.
Że wciąż oddycha.
-Diagno haemo. - szepcze prędko, by upewnić się, że organy wewnętrzne są całe (są?), chcąc by magia nakierowała go na obrażenia najpilniej potrzebujące wyleczenia. Marszczy lekko brwi, widząc złamane żebra, złamane.
Złamania wciąż budzą w nim instynktowny lęk.
Zimne, wiosenne powietrze wpada do domu przez otwarte już na oścież drzwi, ale adrenalina sprawia, że nie czuje zimna. Po plecach pobiega mu zimny dreszcz dopiero, gdy słyszy za sobą głos.
-Co to ma znaczyć? - ostry, przenikliwy. Jeśli Teddy widzi jeszcze cokolwiek, to tylko plamę ognia za plecami Hectora, rozpuszczone włosy o barwie płomieni.
-Idź stąd, nie przeszkadzaj. - głos przyjaciela dobiega już z daleka, ale czy to w ogóle jest głos Hectora? Zimny, lodowaty, aż nie do poznania. Nie mówi do Teddy'ego, nie do niego, do niego szepcze, kolejne inkantacje, ale Moore nie czuje już ich efektu.
Kurz tańczy w promieniach zachodzącego słońca, które wpadają do małej sypialni na parterze. Tytuły książek na półce naprzeciwko łóżka zlewają się jeszcze w jeden, pościel pachnie świeżym praniem.
Zza drzwi dobiegają przytłumione głosy. Jeden, wyraźniejszy, piskliwy, ostry, słowa płyną jak potok, jak rytmiczne dźgnięcia nożem.
-Słyszałeś, co się stało w Londynie, jeśli ktoś się dowie, to niebezpieczne, ile on tu będzie...
Drugi lodowaty, obcy, zbyt cichy by dało odróżnić się pojedyncze słowa.
Odgłos tłuczonego szkła, prędkich kroków i trzaskających drzwi.
Cisza.
Stukanie laski, wolniejsze kroki.
Hector wślizguje się do swojej sypialni, nie spodziewając się, że jegopacjent gość już nie śpi. Wyczerpany nocnym maratonem leczenia, oszczędza energię magiczną, Teddy nadal potrzebuje leczenia, może potrzebować interwencji nocą. Nie zaśnie dziś, choć czuje w skroniach zbliżającą się migrenę.
Na kości policzkowej lśni czerwona pręga po rozcięciu, zaleczonym pośpiesznie niechlujnym Curatio - może gdyby wiedział, że Teddy zobaczy, zdecydowałby się na silniejszą wersję zaklęcia, taką, której powinien użyć. Ale nie wiedział - i zastyga na sekundę, jak spłoszony jeleń, napotykając jego wzrok.
-Jak masz na imię i ile palców widzisz? - upewnia się, wznosząc lewą dłoń z czterema wyprostowanymi palcami. Nie zamienili ani słowa - na twarzy nadal rozciąga się sieć siniaków, nie zdążył zaleczyć wszystkiego, a choć nie wyczuł zbyt wielkich guzów to nie wie, na ile poważne są obrażenia głowy.
Jeśli mieszkańcy samotnego domu w Rhyl mają twardy i mocny sen - czasu może być za mało.
Kołatka stuka cicho w drzwi, za cicho.
Drugi raz, głośniej. Głucho.
Echo wibruje w uszach, ale przez moment odpowiada tylko cisza, cisza, cisza.
Wreszcie gdzieś w korytarzu rozlega się rytmiczny stukot laski. Niezbyt głośny, jakby gospodarz nie chciał zbudzić reszty domowników.
Drzwi uchylają się cicho, ale od razu. Walijska wieś jest spokojna, a podejrzliwość jeszcze nie zagościła do tego domu. Nikt nie spodziewa się tego, co rozpoczęło się dzisiaj w Londynie. Hector przezornie wziął z szafki nocnej różdżkę, ale zdecydował się otworzyć, nie spodziewa się zagrożenia.
-Kto... - dobiega z domu znużony głos, Teddy może rozpoznać znajomą nutę irytacji. Hector zawsze jest spokojny, ale czuć, kiedy traci cierpliwość - a jest zbyt późno, by przyjmował w domu gości, pacjenci mają osobne wejście do gabinetu, ta nocna wizyta to przekroczenie granic.
Głos zamiera jednak na moment, drzwi otwierają się szerzej. W blasku lampy Teddy widzi twarz przyjaciela, rozchylone usta, szeroko otwarte oczy. Dwie sekundy, potem Hector wreszcie mruga i umysł składa obraz w całość. Ludzka sylwetka, zakrwawiona, a gdzieś pod pękniętą skórą i siniakami - Teddy.
-Ted...! - coś uderza głucho o ziemię, to chyba drewniana laska. Vale wyciąga dłoń, próbuje go podtrzymać, ale tracący przytomność mężczyzna jest za ciężki, a on zawsze był za słaby. Po chwili twarz Hectora jest bliżej, chyba upadli obydwoje, chyba przed nim klęczy.
Uważaj na siebie, Hector - prosiła zawsze matka i uważał, naprawdę uważał. Bał się Londynu, wielkiego miasta, ale zawsze był ostrożny. Nikt nigdy go nie napadł, najbliżej z przemocą zetknął się w szkole i w burdelu, a z jej ofiarami - podczas stażu w Mungu. Kiedyś leczył sąsiada po wiejskiej bójce, ale nie wyglądał nawet w połowie tak źle, jak Teddy. Napadli go? Okradli? Kto? - Hector nie dopuszcza do siebie oczywistej wersji zdarzeń, nie myśli wcale o narastającej przez ostatnie miesiące propagandzie przeciw szlamom, nie słuchał jej zresztą dokładnie, nigdy nie musiał się tym przejmować.
Nie liczy się zresztą to, co się stało - a to, że Ted zdołał zjawić się właśnie tutaj, w tym stanie.
Że wciąż oddycha.
-Diagno haemo. - szepcze prędko, by upewnić się, że organy wewnętrzne są całe (są?), chcąc by magia nakierowała go na obrażenia najpilniej potrzebujące wyleczenia. Marszczy lekko brwi, widząc złamane żebra, złamane.
Złamania wciąż budzą w nim instynktowny lęk.
Zimne, wiosenne powietrze wpada do domu przez otwarte już na oścież drzwi, ale adrenalina sprawia, że nie czuje zimna. Po plecach pobiega mu zimny dreszcz dopiero, gdy słyszy za sobą głos.
-Co to ma znaczyć? - ostry, przenikliwy. Jeśli Teddy widzi jeszcze cokolwiek, to tylko plamę ognia za plecami Hectora, rozpuszczone włosy o barwie płomieni.
-Idź stąd, nie przeszkadzaj. - głos przyjaciela dobiega już z daleka, ale czy to w ogóle jest głos Hectora? Zimny, lodowaty, aż nie do poznania. Nie mówi do Teddy'ego, nie do niego, do niego szepcze, kolejne inkantacje, ale Moore nie czuje już ich efektu.
Kurz tańczy w promieniach zachodzącego słońca, które wpadają do małej sypialni na parterze. Tytuły książek na półce naprzeciwko łóżka zlewają się jeszcze w jeden, pościel pachnie świeżym praniem.
Zza drzwi dobiegają przytłumione głosy. Jeden, wyraźniejszy, piskliwy, ostry, słowa płyną jak potok, jak rytmiczne dźgnięcia nożem.
-Słyszałeś, co się stało w Londynie, jeśli ktoś się dowie, to niebezpieczne, ile on tu będzie...
Drugi lodowaty, obcy, zbyt cichy by dało odróżnić się pojedyncze słowa.
Odgłos tłuczonego szkła, prędkich kroków i trzaskających drzwi.
Cisza.
Stukanie laski, wolniejsze kroki.
Hector wślizguje się do swojej sypialni, nie spodziewając się, że jego
Na kości policzkowej lśni czerwona pręga po rozcięciu, zaleczonym pośpiesznie niechlujnym Curatio - może gdyby wiedział, że Teddy zobaczy, zdecydowałby się na silniejszą wersję zaklęcia, taką, której powinien użyć. Ale nie wiedział - i zastyga na sekundę, jak spłoszony jeleń, napotykając jego wzrok.
-Jak masz na imię i ile palców widzisz? - upewnia się, wznosząc lewą dłoń z czterema wyprostowanymi palcami. Nie zamienili ani słowa - na twarzy nadal rozciąga się sieć siniaków, nie zdążył zaleczyć wszystkiego, a choć nie wyczuł zbyt wielkich guzów to nie wie, na ile poważne są obrażenia głowy.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszystko zlewało się w jedną wielką breję doznań i spostrzeżeń. Gdzieś zabrzmiał szelest drzew. Ale gdzie? To tutaj, w miejscu, do którego udało mu się dotrzeć niemal witając się ze Śmiercią, czy jednak to ten gaj, do którego tak często chodzili z Billy’m, żeby szukać tam zaginionych skarbów? Gdzieś przemknęły ludzkie głosy. Ale czyje? Na pewno Hectora i jego żony, za którą niespecjalnie przepadał, czy to jednak serdeczny głos matki witającej go po długiej zabawie za domem? Ten obraz wzbogacał się o kolejne tony i kolory, ale te przeplatały się ze sobą w skomplikowanym tańcu, by ostatecznie zginąć, rozpierzchnąć się na wszystkie strony świata, sprawić, że będą niemożliwe do ponownego złapania. A potem drzwi się otworzyły i to chyba znów wzbudziło w nim podryg adrenaliny. Nic nie było mu obojętne, żaden zagrażający mu bodziec, chociaż tak naprawdę ani nie miał jak się bronić, ani czym.
- Hec... - głos znów ugrzązł, zduszony wysiłkiem, wysuszonym od oddychania ustami gardłem. - Hector...
Chciał mu powiedzieć, że potrzebuje pomocy, choć było to niepodważalne, ale chciał to zrobić. Sam. Chciał mu powiedzieć, że żebra uciskają na płuca i najprawdopodobniej w minimalnym stopniu je przebiły, możliwe, że nie naruszając przy tym najważniejszych struktur. Chciał mu powiedzieć, że czuł wyraźnie opuchnięcie na miejscu wątroby, że najprawdopodobniej ktoś mu ją, i okoliczne organy, zmiażdżył własnym butem - albo całą ich gromadą. Wspomnieć, że boli go wszystko, absolutnie wszystko, zaczynając na głowie, a kończąc na stopach, nie pomijając przy tym najprawdopodobniej złamanej rzepki. Albo skręconego kolana. Sam już nie wiedział, czy to, co sam sobie zdiagnozował, nie mijało się z prawdą, bo ruszył nogą, a bolała go ręka, ale na takie przemyślenia przyjdzie czas później, kiedy z zawodowej ciekawości (i nudy) zacznie wypytywać Hectora o to, co z nim było tak naprawdę.
Chciałby mu też powiedzieć o Bezksiężycowej Nocy, o tym, że zabili Penny, tę przeuroczą, zaradną dziewczynę z trzeciego piętra św. Munga, doskonale zgadując, że przechowuje w swoim domu szlamę. To on powinien zginąć, nie ona. To on.
Jego ciało wydało pozwolenie na wszystkie zabiegi, jakich tylko mógł podjąć się Hector, bo umysł przestał już łaknąć życia, odbierając mu ostatnie podrygi przytomności.
Śniło mu się, że ucieka i znów upada niefortunnie na kolano, które zaczyna boleć jako pierwsze. Potem obraz przewija się do przodu i znów słyszy krzyk uciekających ludzi, ale on uciec nie może, fizycznie nie jest w stanie przez to cholerne kolano. Krzyki stają się coraz bardziej wyraźne, aż ktoś go w końcu przewraca, a potem gniecie mu brutalnie najpierw brzuch, potem plecy, kiedy ktoś inny przewraca go z jednego boku na drugi. Ktoś uderza go butem w potylicę, myśli nagle milkną. Kolejny obraz to martwe oczy rozszerzone w przerażeniu, wciąż jeszcze błyszczące od wilgoci, twarz, którą zdobią, wyciągnięta w dół z wyłamaną szczęką. A potem znowu - upadek, kolano, paraliżujący ból; zwierzęcy tłum, ciężkie obcasy wbijające się w miękkie trzewia; martwe oczy, ta wyłamana szczęka.
Wybudził się spadając, krztusząc się swoim oddechem, który sądził - już nie nastąpi. Zaniósł się kaszlem, od razu przekręcając się na bok, spluwając krwią na podłogę.
Podłoga. Chciał się podnieść, ale nie był w stanie, ciało powiedziało wyraźne „nie” nie przyjmując odmowy. Więc leżał tak, spojrzeniem brązowych tęczówek przebiegając po pokoju, który ułamek sekundy po każdym mrugnięciu stawał się całkowicie rozmyty. Książki, łóżko, zapach świeżego poranku. I zaraz tłuczone szkło. Spojrzał w stronę drzwi, nasłuchując. Więc dotarł tutaj. Do Rhyl. Do Hectora. I do jego żony. Usłyszał krzyki, o dziwo, w przeciwieństwie do wczorajszego wieczoru - wyraźne. A potem ten charakterystyczny chód. Żartował, że ma trzecią nogę. Kiedy drzwi się otworzyły, chciał się unieść, odruchowo przygotować się na przywitanie gospodarza domu, ale ciało znów go zdradziło i trzęsące się ramiona przycisnęły go do łóżka. Ale gdy Hector wszedł, uśmiechnął się oczami - usta zadrżały. Sądząc po jego aktualnym stanie musiało to wyglądać makabrycznie. Skupił się na palcach, które pokazał.
- Thaddaeus Moore - pomyślał o swojej rodzinie, to dziwne. Czy oni żyli? Skrzywił się, mrugał, mrużył powieki, ale ostatecznie dał za wygraną. - Prawdopodobnie cztery, ale wszystko jest rozmyte. Cholera...
Głowa wciąż pulsowała bólem, wszystko wciąż go bolało, ale zauważył, że może lekko ruszać kolanem. Krzyk Penny znów wdarł się do uszu, skrzywił się, znów przenosząc wzrok na Hectora.
- Uratowałeś mi życie - szepnął, czując zbierającą się na ramionach słabość. Bezradność.
- Hec... - głos znów ugrzązł, zduszony wysiłkiem, wysuszonym od oddychania ustami gardłem. - Hector...
Chciał mu powiedzieć, że potrzebuje pomocy, choć było to niepodważalne, ale chciał to zrobić. Sam. Chciał mu powiedzieć, że żebra uciskają na płuca i najprawdopodobniej w minimalnym stopniu je przebiły, możliwe, że nie naruszając przy tym najważniejszych struktur. Chciał mu powiedzieć, że czuł wyraźnie opuchnięcie na miejscu wątroby, że najprawdopodobniej ktoś mu ją, i okoliczne organy, zmiażdżył własnym butem - albo całą ich gromadą. Wspomnieć, że boli go wszystko, absolutnie wszystko, zaczynając na głowie, a kończąc na stopach, nie pomijając przy tym najprawdopodobniej złamanej rzepki. Albo skręconego kolana. Sam już nie wiedział, czy to, co sam sobie zdiagnozował, nie mijało się z prawdą, bo ruszył nogą, a bolała go ręka, ale na takie przemyślenia przyjdzie czas później, kiedy z zawodowej ciekawości (i nudy) zacznie wypytywać Hectora o to, co z nim było tak naprawdę.
Chciałby mu też powiedzieć o Bezksiężycowej Nocy, o tym, że zabili Penny, tę przeuroczą, zaradną dziewczynę z trzeciego piętra św. Munga, doskonale zgadując, że przechowuje w swoim domu szlamę. To on powinien zginąć, nie ona. To on.
Jego ciało wydało pozwolenie na wszystkie zabiegi, jakich tylko mógł podjąć się Hector, bo umysł przestał już łaknąć życia, odbierając mu ostatnie podrygi przytomności.
Śniło mu się, że ucieka i znów upada niefortunnie na kolano, które zaczyna boleć jako pierwsze. Potem obraz przewija się do przodu i znów słyszy krzyk uciekających ludzi, ale on uciec nie może, fizycznie nie jest w stanie przez to cholerne kolano. Krzyki stają się coraz bardziej wyraźne, aż ktoś go w końcu przewraca, a potem gniecie mu brutalnie najpierw brzuch, potem plecy, kiedy ktoś inny przewraca go z jednego boku na drugi. Ktoś uderza go butem w potylicę, myśli nagle milkną. Kolejny obraz to martwe oczy rozszerzone w przerażeniu, wciąż jeszcze błyszczące od wilgoci, twarz, którą zdobią, wyciągnięta w dół z wyłamaną szczęką. A potem znowu - upadek, kolano, paraliżujący ból; zwierzęcy tłum, ciężkie obcasy wbijające się w miękkie trzewia; martwe oczy, ta wyłamana szczęka.
Wybudził się spadając, krztusząc się swoim oddechem, który sądził - już nie nastąpi. Zaniósł się kaszlem, od razu przekręcając się na bok, spluwając krwią na podłogę.
Podłoga. Chciał się podnieść, ale nie był w stanie, ciało powiedziało wyraźne „nie” nie przyjmując odmowy. Więc leżał tak, spojrzeniem brązowych tęczówek przebiegając po pokoju, który ułamek sekundy po każdym mrugnięciu stawał się całkowicie rozmyty. Książki, łóżko, zapach świeżego poranku. I zaraz tłuczone szkło. Spojrzał w stronę drzwi, nasłuchując. Więc dotarł tutaj. Do Rhyl. Do Hectora. I do jego żony. Usłyszał krzyki, o dziwo, w przeciwieństwie do wczorajszego wieczoru - wyraźne. A potem ten charakterystyczny chód. Żartował, że ma trzecią nogę. Kiedy drzwi się otworzyły, chciał się unieść, odruchowo przygotować się na przywitanie gospodarza domu, ale ciało znów go zdradziło i trzęsące się ramiona przycisnęły go do łóżka. Ale gdy Hector wszedł, uśmiechnął się oczami - usta zadrżały. Sądząc po jego aktualnym stanie musiało to wyglądać makabrycznie. Skupił się na palcach, które pokazał.
- Thaddaeus Moore - pomyślał o swojej rodzinie, to dziwne. Czy oni żyli? Skrzywił się, mrugał, mrużył powieki, ale ostatecznie dał za wygraną. - Prawdopodobnie cztery, ale wszystko jest rozmyte. Cholera...
Głowa wciąż pulsowała bólem, wszystko wciąż go bolało, ale zauważył, że może lekko ruszać kolanem. Krzyk Penny znów wdarł się do uszu, skrzywił się, znów przenosząc wzrok na Hectora.
- Uratowałeś mi życie - szepnął, czując zbierającą się na ramionach słabość. Bezradność.
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Prześlizgnął wzrokiem po opuchniętej, pokrytej sińcami twarzy, niemalże nie do rozpoznania. Tylko oczy pozostały takie same, przynajmniej na razie, pewnie wciąż jest w szoku. Niektóre blizny znikały przecież z ciała, a pozostawały w głębi duszy, odbijając się w smutku spojrzenia.
Niemrawa próba uśmiechu trochę go uspokoiła, Teddy zdawał się go poznawać, ale dopiero sylaby imienia i nazwiska dały mu namiastkę pewności. Z ulgą wypuścił powietrze z płuc, Ted stracił wczoraj wiele, ale najwyraźniej nie stracił siebie.
-Nie zgaduj, Ted. - upomniał pacjenta z lekkim rozbawieniem, opuszczając lewą rękę.
Prawą dłoń nerwowo przytknął do rozciętego policzka, ale przecież Teddy nie może tego zobaczyć, skoro wszystko mu się rozmazuje.
Ale ile mógł usłyszeć?
Rodzinne sprawy powinny pozostać za zamkniętymi drzwiami - za drzwiami, za którymi niechcący znalazł się teraz Teddy.
Wziął głęboki wdech, z powrotem skupił uwagę na przyjacielu. Działanie pomagało nie myślećo rozwodzie.
-Jak bardzo cię boli, w skali od jeden do dziesięć? Dla porównania, dziewięć lub dziesięć było wczoraj. - zapytał rzeczowo, podchodząc do łóżka. Oparł laskę o półkę, usiadł na krześle obok. Chyba powinien wstawić tu fotel. Zauważył plamę krwi na podłodze, chłoszczyść - wymamrotał, i zmarszczył brwi, czując nieprzyjemny ucisk w skroniach. Dawno nie czarował aż tak wiele, do granicy wytrzymałości, w gabinecie magipsychiatry nie musiał rzucać zbyt wielu zaklęć. Przejdzie. - przypomniał sobie, opieka nad przyjacielem nie stworzy przecież ryzyka zawodowego.
-Twoje żebra są już na swoim miejscu, ale płuco potrzebuje się zagoić. I nie kładź się na lewym boku, rana po rozszczepieniu wciąż może mocno krwawić. - Curatio Vulnera Horribilis pomogło, ale niedostatecznie, rany po nieudanej teleportacji wymagały dodatkowego leczenia. -Muszę zdobyć albo uwarzyć wywar ze srebra i dyptamu. - potrafił przyrządzić ten eliksir, ale dawno nie miał takiej potrzeby.
Nachylił się, aby wyćwiczonym gestem poprawić Teddy'emu poduszkę, umożliwić podniesienie głowy. Zajmował się matką w ostatnich miesiącach jej życia, opieka nad pacjentami w łóżku przychodziła mu automatycznie.
-Możesz oprzeć głowę wyżej, ale ostroż... - urwał, słysząc cichy szept. Zamrugał, zaskoczony.
Uratowałeś mi życie?
-Ja... - wyjąkał, ciszej, cała pewność siebie zniknęła. Ja tylko rzucałem zaklęcia. Gardło ścisnęła gorzka gula, nie był nawet pewien, czy kolano Teddy'ego zagoi się prawidłowo. Nerwowo zerknął na własną laskę. Tylko raz próbował świadomie uratować połamaną istotę, pisklaka o zgruchotanym skrzydle. Miał siedem lat, ale sądził, że się uda.
A potem na moment zostawił pisklę bez opieki i znalazł je ze skręconym karkiem. Brat powiedział, że oszczędził mu cierpienia.
Przymknął na moment oczy, wmawiając sobie, że pulsowanie w skroniach to tylko wyczerpanie magią - nie stres. W uszach dźwięczał mu głos żony, przed oczyma migały nagłówki Walczącego Maga. Zanotował w myślach, że musi zamykać tą sypialnię na klucz.
-...sam się uratowałeś. Teleportowałeś do uzdrowiciela. - sprostował ze słabym uśmiechem. I straciłeś tylko trochę skóry na boku, a nie kończynę.
-Teddy... - zaczął cicho, nieświadom, że z drżącego głosu ulotnił się łagodny profesjonalizm. -...gdzie to się stało? - szepnął, choć przecież już się domyślał. Chwytał ostatnich strzępów nadziei, że to nie to, że te gazety kłamią, że Teddy'emu stało się... cokolwiek innego.
Niemrawa próba uśmiechu trochę go uspokoiła, Teddy zdawał się go poznawać, ale dopiero sylaby imienia i nazwiska dały mu namiastkę pewności. Z ulgą wypuścił powietrze z płuc, Ted stracił wczoraj wiele, ale najwyraźniej nie stracił siebie.
-Nie zgaduj, Ted. - upomniał pacjenta z lekkim rozbawieniem, opuszczając lewą rękę.
Prawą dłoń nerwowo przytknął do rozciętego policzka, ale przecież Teddy nie może tego zobaczyć, skoro wszystko mu się rozmazuje.
Ale ile mógł usłyszeć?
Rodzinne sprawy powinny pozostać za zamkniętymi drzwiami - za drzwiami, za którymi niechcący znalazł się teraz Teddy.
Wziął głęboki wdech, z powrotem skupił uwagę na przyjacielu. Działanie pomagało nie myśleć
-Jak bardzo cię boli, w skali od jeden do dziesięć? Dla porównania, dziewięć lub dziesięć było wczoraj. - zapytał rzeczowo, podchodząc do łóżka. Oparł laskę o półkę, usiadł na krześle obok. Chyba powinien wstawić tu fotel. Zauważył plamę krwi na podłodze, chłoszczyść - wymamrotał, i zmarszczył brwi, czując nieprzyjemny ucisk w skroniach. Dawno nie czarował aż tak wiele, do granicy wytrzymałości, w gabinecie magipsychiatry nie musiał rzucać zbyt wielu zaklęć. Przejdzie. - przypomniał sobie, opieka nad przyjacielem nie stworzy przecież ryzyka zawodowego.
-Twoje żebra są już na swoim miejscu, ale płuco potrzebuje się zagoić. I nie kładź się na lewym boku, rana po rozszczepieniu wciąż może mocno krwawić. - Curatio Vulnera Horribilis pomogło, ale niedostatecznie, rany po nieudanej teleportacji wymagały dodatkowego leczenia. -Muszę zdobyć albo uwarzyć wywar ze srebra i dyptamu. - potrafił przyrządzić ten eliksir, ale dawno nie miał takiej potrzeby.
Nachylił się, aby wyćwiczonym gestem poprawić Teddy'emu poduszkę, umożliwić podniesienie głowy. Zajmował się matką w ostatnich miesiącach jej życia, opieka nad pacjentami w łóżku przychodziła mu automatycznie.
-Możesz oprzeć głowę wyżej, ale ostroż... - urwał, słysząc cichy szept. Zamrugał, zaskoczony.
Uratowałeś mi życie?
-Ja... - wyjąkał, ciszej, cała pewność siebie zniknęła. Ja tylko rzucałem zaklęcia. Gardło ścisnęła gorzka gula, nie był nawet pewien, czy kolano Teddy'ego zagoi się prawidłowo. Nerwowo zerknął na własną laskę. Tylko raz próbował świadomie uratować połamaną istotę, pisklaka o zgruchotanym skrzydle. Miał siedem lat, ale sądził, że się uda.
A potem na moment zostawił pisklę bez opieki i znalazł je ze skręconym karkiem. Brat powiedział, że oszczędził mu cierpienia.
Przymknął na moment oczy, wmawiając sobie, że pulsowanie w skroniach to tylko wyczerpanie magią - nie stres. W uszach dźwięczał mu głos żony, przed oczyma migały nagłówki Walczącego Maga. Zanotował w myślach, że musi zamykać tą sypialnię na klucz.
-...sam się uratowałeś. Teleportowałeś do uzdrowiciela. - sprostował ze słabym uśmiechem. I straciłeś tylko trochę skóry na boku, a nie kończynę.
-Teddy... - zaczął cicho, nieświadom, że z drżącego głosu ulotnił się łagodny profesjonalizm. -...gdzie to się stało? - szepnął, choć przecież już się domyślał. Chwytał ostatnich strzępów nadziei, że to nie to, że te gazety kłamią, że Teddy'emu stało się... cokolwiek innego.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy usłyszał tę łagodną iskrę humoru w głosie przyjaciela, poczuł, że napięcie w mięśniach zaczyna odpuszczać, że złogi adrenaliny w końcu mają szansę się rozpuścić, przejść dalej, wyjść przez otwierające się w skórze pory. Położył się sztywno na plecach, głowę kładąc na poduszce w pozycji całkiem płaskiej, jeszcze zanim usłyszał poradę Hectora. Zamknął na chwilę oczy. Boże, ojciec tak mówił, wyzywając zaraz łamiącą się piłę do cięcia drewna. Boże, to już koniec? Jednak nie umarłem. Jednak ta cała cholerna ucieczka, cały wysiłek, który jeszcze czuję w kościach, to wszystko nie poszło na marne. Śmierć Penny nie poszła na marne.
Chciał się zaśmiać, ale przepona atakująca płuca nagłym skurczem to nie było to, czego potrzebowało jego ciało, więc odpowiedział kaszlem znów przewracając się na bok, żeby nie udławić się własną śliną. Chciał znów przełknąć, ale głos zawisł gdzieś między strunami głosowymi a językiem. Potrzebował chwili, żeby dojść do siebie. Z każdym takim gestem czuł, że marnuje pracę Hectora, a to skutecznie powstrzymało go przed podejmowaniem podobnie ryzykownych działań.
- Siedem? - mimo magomedycznej prośby, zgadł. Wahał się w rzeczywistości, bo każdy mięsień rwał z powodu nadmiernego wysiłku, a trzewia pęczniały od magii rozpychającej się po drobnych pętelkach i liniach unerwienia, co powodowało, że każdy ruch powodował w jakimś stopniu inny stopień bólu. Kolano wciąż bolało go najbardziej, ale był w stanie delikatnie zgiąć je na boki, co w Londynie, gdy uciekał, wydawało się wręcz niemożliwe. Noga była całkowicie sztywna. I oddech, tak. Był w stanie oddychać, a nie charczeć i modlić się, żeby z niedotlenienia nie paść jak długi na ziemię, dusząc się w agonii. Oddech, który mogły wziąć wzmocnione magią i uwolnione od popękanych żeber płuca, był zbawienny. - Może sześć - szepnął, nie siląc się na większy wysiłek. Okazało się, że mówienie też sprawiało mu problem.
Uniósł brwi, zdziwiony słowami Vale’a. Jaka rana na boku? Rozszczepienie? Te same brwi ściągnęły się ku sobie w nagłym olśnieniu. Czyli teleportował się tu.
- Gdzie jest moja różdżka? - rozejrzał się w panice dookoła, dłonie powędrowały do spodni, które zgubiły jedną z nogawek, ale nie znalazł swojego magicznego narzędzia w żadnej z kieszeni. Sprawdził klatkę piersiową, ale tutaj spotkał się tylko z bólem, więc w odpowiedzi stęknął, rezygnując z dalszych prób. Spojrzał na przyjaciela, jakby oczekiwał, że zaraz poda mu ją, ale to nie nastąpiło. Więc zgubił ją. I w końcu dotarło do niego, że nie miał już jej na placu, kiedy złapał go uciekający tłum. Nie wziął jej z domu. Głowa mocniej zapulsowała bólem. Pozwolił podnieść sobie poduszkę. Okazało się, że kolejne partie mięśni zrezygnowały z ciągłego napięcia. Spojrzał na twarz Hectora, chcąc wysłuchać odpowiedzi, ale w zamian dostał widok, którego jeszcze nie dostrzegł wcześniej. Chwilowo wyostrzony obraz jego twarzy pokazał mu krwistą rysę i zaniepokojony grymas napinający bladą skórę. Przełknął ślinę. - Ciężko to... ciężko to nazwać ratunkiem. To była desperacja. Hector, skąd ta... - zmrużył powieki. Znów wszystko się rozmazało. - Skąd ta rana na policzku? To... ona?
Nie był pewien, czy powinien o to pytać. Był gościem, w dodatku nieproszonym i pewnie niechcianym, a takie pytania były łamaniem prawa gościnności. Zaufał ostatecznie intuicji, która mówiła, że powinien o to spytać i zatroszczyć się o przyjaciela.
- Przepraszam, to nie tak, że podsłuchiwałem, po prostu... - odwrócił wzrok, zagubiony w tej sytuacji.
Ale podniósł go zaraz, gdy usłyszał pytanie o to, co się stało. I znów - spojrzenie zaczęło się gubić między łóżkiem, ścianą a regałem. Westchnął ciężko, pościel zaciskając w pięści.
- W Londynie. Urządzili tam rzeź - szepnął. Nagle hałasy w jego głowie stały się ciężkie i zbyt głośne, by dało się zagłuszyć. Wspomnienia ożyły, jakby ktoś dodał im ciemnych barw i odcieni nie do zgaszenia. Zmarszczył brwi. - Zabili Penny. Chciała mnie chyba ukryć, ale znaleźli ją. Oddała za mnie swoje życie. Powinienem zginąć dwa razy, a tymczasem leżę w czystej pościeli, wyrwany z łap samej śmierci i nic nie mogę z tym zrobić.
Dolna warga spięła się ku górze w geście złości na bezradność, którą podarował mu tak okrutnie los.
Chciał się zaśmiać, ale przepona atakująca płuca nagłym skurczem to nie było to, czego potrzebowało jego ciało, więc odpowiedział kaszlem znów przewracając się na bok, żeby nie udławić się własną śliną. Chciał znów przełknąć, ale głos zawisł gdzieś między strunami głosowymi a językiem. Potrzebował chwili, żeby dojść do siebie. Z każdym takim gestem czuł, że marnuje pracę Hectora, a to skutecznie powstrzymało go przed podejmowaniem podobnie ryzykownych działań.
- Siedem? - mimo magomedycznej prośby, zgadł. Wahał się w rzeczywistości, bo każdy mięsień rwał z powodu nadmiernego wysiłku, a trzewia pęczniały od magii rozpychającej się po drobnych pętelkach i liniach unerwienia, co powodowało, że każdy ruch powodował w jakimś stopniu inny stopień bólu. Kolano wciąż bolało go najbardziej, ale był w stanie delikatnie zgiąć je na boki, co w Londynie, gdy uciekał, wydawało się wręcz niemożliwe. Noga była całkowicie sztywna. I oddech, tak. Był w stanie oddychać, a nie charczeć i modlić się, żeby z niedotlenienia nie paść jak długi na ziemię, dusząc się w agonii. Oddech, który mogły wziąć wzmocnione magią i uwolnione od popękanych żeber płuca, był zbawienny. - Może sześć - szepnął, nie siląc się na większy wysiłek. Okazało się, że mówienie też sprawiało mu problem.
Uniósł brwi, zdziwiony słowami Vale’a. Jaka rana na boku? Rozszczepienie? Te same brwi ściągnęły się ku sobie w nagłym olśnieniu. Czyli teleportował się tu.
- Gdzie jest moja różdżka? - rozejrzał się w panice dookoła, dłonie powędrowały do spodni, które zgubiły jedną z nogawek, ale nie znalazł swojego magicznego narzędzia w żadnej z kieszeni. Sprawdził klatkę piersiową, ale tutaj spotkał się tylko z bólem, więc w odpowiedzi stęknął, rezygnując z dalszych prób. Spojrzał na przyjaciela, jakby oczekiwał, że zaraz poda mu ją, ale to nie nastąpiło. Więc zgubił ją. I w końcu dotarło do niego, że nie miał już jej na placu, kiedy złapał go uciekający tłum. Nie wziął jej z domu. Głowa mocniej zapulsowała bólem. Pozwolił podnieść sobie poduszkę. Okazało się, że kolejne partie mięśni zrezygnowały z ciągłego napięcia. Spojrzał na twarz Hectora, chcąc wysłuchać odpowiedzi, ale w zamian dostał widok, którego jeszcze nie dostrzegł wcześniej. Chwilowo wyostrzony obraz jego twarzy pokazał mu krwistą rysę i zaniepokojony grymas napinający bladą skórę. Przełknął ślinę. - Ciężko to... ciężko to nazwać ratunkiem. To była desperacja. Hector, skąd ta... - zmrużył powieki. Znów wszystko się rozmazało. - Skąd ta rana na policzku? To... ona?
Nie był pewien, czy powinien o to pytać. Był gościem, w dodatku nieproszonym i pewnie niechcianym, a takie pytania były łamaniem prawa gościnności. Zaufał ostatecznie intuicji, która mówiła, że powinien o to spytać i zatroszczyć się o przyjaciela.
- Przepraszam, to nie tak, że podsłuchiwałem, po prostu... - odwrócił wzrok, zagubiony w tej sytuacji.
Ale podniósł go zaraz, gdy usłyszał pytanie o to, co się stało. I znów - spojrzenie zaczęło się gubić między łóżkiem, ścianą a regałem. Westchnął ciężko, pościel zaciskając w pięści.
- W Londynie. Urządzili tam rzeź - szepnął. Nagle hałasy w jego głowie stały się ciężkie i zbyt głośne, by dało się zagłuszyć. Wspomnienia ożyły, jakby ktoś dodał im ciemnych barw i odcieni nie do zgaszenia. Zmarszczył brwi. - Zabili Penny. Chciała mnie chyba ukryć, ale znaleźli ją. Oddała za mnie swoje życie. Powinienem zginąć dwa razy, a tymczasem leżę w czystej pościeli, wyrwany z łap samej śmierci i nic nie mogę z tym zrobić.
Dolna warga spięła się ku górze w geście złości na bezradność, którą podarował mu tak okrutnie los.
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czekał cierpliwie aż przyjaciel złapie oddech, własną różdżkę trzymając już w pogotowiu.
-Subsisto Dolorem Horribilis. - wyszeptał miłosiernie zaklęcie, które rzucał najczęściej - na własną nogę, choć w łagodniejszej wersji. Teraz ćmiła tępym bólem, do którego zdążył się przyzwyczaić na przestrzeni ćwierci wieku kalectwa. -Tylko pamiętaj o bólu i o tym, że dzięki magicznej uldze wcale nie możesz więcej. - pouczył, tak jakby wcale nie miał przed sobą kolegi po fachu.
Zresztą słusznie, bo Teddy zaraz zaczął się wiercić, a Hector prawie pożałował, że pośpieszył się z zaklęciem znieczulającym. Magia spowolniła przynajmniej nieznacznie ruchy pacjenta, ale w spojrzeniu i gestach wyraźnie dało się rozpoznać panikę, wzbierającą jak fala.
-Ostrożnie, Paxo! - zaklęcie uspokajające kupiło mu trochę czasu, by spróbować wszystko wyjaśnić zanim Ted zacznie wykonywać kolejne gwałtowne ruchy. -Nie miałeś jej przy sobie, przeszukałem cały ganek i drogę do domu. Musiała wypaść podczas próby teleportacji, tak... mi przykro, Ted. - kupimy nową, mógłby powiedzieć, ale różdżka nie była przecież puszkiem pigmejskim. Była częścią czarodzieja.
Poprawiwszy poduszkę, pozostał przez moment nachylony w stronę oszołomionego Teda - chcąc być lepiej zrozumiany podczas wyjaśnień, uspokoić go własną obecnością, na moment zapominając o sobie. Nawet gdy Teddy pytał o jakąś ranę, spojrzenie pozostało łagodne, czujność uśpiona. Pewnie coś go bolało, chciał dopytać o siebie...
Na policzku. Tam Ted miał siniaki, nie rany. Panika mignęła na moment w jasnych oczach, Hector wyprostował się gwałtownie, ale wciąż mógł - chciał udawać. Kogoś... innego.
Mniej żałosnego.
To ona? - jak na złość, Teddy sformułował potok słów w sposób niepozostawiający furtki na taktyczny unik, na to tylko twoje siniaki, Teddy. Zastanawiająca przytomność umysłu, jak na kogoś, kogo bolało w skali sześć-siedem.
-To szklanka. - odpowiedział pośpiesznie, sucho. Szklanka, przed którą nie zdążyłbym się uchylić, a o n a o tym wie. Odwrócił wzrok, żałując, że w ogóle pokazał mu się w takim stanie, albo że nie przemyślał lepszego kłamstwa, potknąłem się przy kuchennym stole. Co za wstyd.
Teddy zaczął przepraszać, co w jakiś sposób było jeszcze gorsze.
-Nic się nie stało. - zapewnił prędko, zbyt prędko i zmusił usta do łagodnego uśmiechu - nieświadom, jak bardzo podobną minę przybierała jego matka, gdy synowie i znajomi pytali ją czemu nosi długie rękawy w upalne dni.
Nic się nie stało, postawiłem na swoim. Niska to cena za komfort Teddy'ego, trochę pieczenia i trochę dumy.
Komfort Teddy'ego. Zaprzątnięty walką o własny honor, dopiero teraz poczuł inny rodzaj wstydu. Nie podsłuchiwał, ale ile słyszał? O sobie, o tym, że ktoś go tutaj nie chce?
-Cieszę się, że zdołałeś do mnie trafić, Ted... - wyszeptał prędko, przepraszająco. -Orestes pytał co z tobą i pewnie będzie chciał cię zobaczyć, ale chwilowo wyglądasz jakby podeptał cię troll. - spróbował załagodzić sytuację, wypowiadając się w imieniu życzliwszych Moore'owi domowników.
A potem padła odpowiedź, której się obawiał. Nie szukał wzroku Teddy'ego, chyba obojgu uzdrowicielom było teraz wygodniej z widokiem książek i boazerii. Może rzucił nieco za słabe zaklęcie uspokajające...?
-Pisali w gazetach. - szepnął cicho, przyznając się, że już wie i chyba chcąc oszczędzić mu dalszej opowieści. Wiem, domyślam się, nie musisz mówić więcej. W artykule chwalono nowe, bezpieczne miasto, pozbycie się Kodeksu Tajności - Kodeksu, którego tak nie lubił ojciec Hectora. Nie pisano jednak nic o rzeszach ludzi takich jak Teddy.
Takich, jak... Penny?
Kojarzył jej nazwisko, mniej wiekowe niż Vale, ale czystsze niż Moore.
Zabili... ją?
Zamrugał, nie podnosząc wzroku. Nie chciał, żeby Teddy zobaczył jego strach, nie chciał żeby ona miała rację, nie chciał tracić tarczy, którą jego przodkowie wypracowali przez pokolenia poprzez aranżowane małżeństwa. Zacisnął mocniej usta, myśli pomknęły do jedynaka. Przymknął oczy, wziął głęboki wdech, usiłując zapanować nad chaosem informacji, złożyć je w całość, w jakiś plan.
Spojrzał z powrotem na Teddy'ego dopiero, gdy usłyszał w jego głosie paraliżującą bezsilność.
Powinienem zginąć dwa razy - i alarmujące przygnębienie. Podobne do tego, które dopadało Hectora w młodości, zanim został ojcem i miał dla kogo żyć. Ale może mu się wydawało, może Teddy był po prostu zmęczony i obolały, a on panikował?
-Możesz wyzdrowieć. - uciął. -Trochę tu zostaniesz. - dodał łagodniej, drżące usta uformowały się w cień uśmiechu. -Zjesz rosół. - to nie było pytanie, a polecenie. -Od sąsiadki. - poprosił ją rano, blady i niewyspany. Staruszka gotowała świetnie, zwykle wymieniali się przysługami w zamian za zaklęcia łagodzące bóle reumatyczne podczas zmian pogody. Zawsze wiedział, kiedy przyjść, jego też bolała wtedy kość udowa.
-Jeśli... jeśli ktoś by kiedyś... - potarł czoło dłonią. -Nikt tu nie bywa, pacjenci mają osobne wejście. - nie miewali gości, kategorycznie zabronił Beatrice sprowadzać tu jej znajomych, a ona w zamian zrzędziła ilekroć zapraszał kolegów. -Ale jeśli ktoś by... - na zawsze zapamiętam Penny o nieśmiałym uśmiechu. -...nazywasz się Parys Vale, zaliczyłeś bliskie spotkanie z trollem w Shropshire, masz wstrząs mózgu i amnezję. - zadecydował, uznając, że brat chociaż to jest mu winny.
-Subsisto Dolorem Horribilis. - wyszeptał miłosiernie zaklęcie, które rzucał najczęściej - na własną nogę, choć w łagodniejszej wersji. Teraz ćmiła tępym bólem, do którego zdążył się przyzwyczaić na przestrzeni ćwierci wieku kalectwa. -Tylko pamiętaj o bólu i o tym, że dzięki magicznej uldze wcale nie możesz więcej. - pouczył, tak jakby wcale nie miał przed sobą kolegi po fachu.
Zresztą słusznie, bo Teddy zaraz zaczął się wiercić, a Hector prawie pożałował, że pośpieszył się z zaklęciem znieczulającym. Magia spowolniła przynajmniej nieznacznie ruchy pacjenta, ale w spojrzeniu i gestach wyraźnie dało się rozpoznać panikę, wzbierającą jak fala.
-Ostrożnie, Paxo! - zaklęcie uspokajające kupiło mu trochę czasu, by spróbować wszystko wyjaśnić zanim Ted zacznie wykonywać kolejne gwałtowne ruchy. -Nie miałeś jej przy sobie, przeszukałem cały ganek i drogę do domu. Musiała wypaść podczas próby teleportacji, tak... mi przykro, Ted. - kupimy nową, mógłby powiedzieć, ale różdżka nie była przecież puszkiem pigmejskim. Była częścią czarodzieja.
Poprawiwszy poduszkę, pozostał przez moment nachylony w stronę oszołomionego Teda - chcąc być lepiej zrozumiany podczas wyjaśnień, uspokoić go własną obecnością, na moment zapominając o sobie. Nawet gdy Teddy pytał o jakąś ranę, spojrzenie pozostało łagodne, czujność uśpiona. Pewnie coś go bolało, chciał dopytać o siebie...
Na policzku. Tam Ted miał siniaki, nie rany. Panika mignęła na moment w jasnych oczach, Hector wyprostował się gwałtownie, ale wciąż mógł - chciał udawać. Kogoś... innego.
Mniej żałosnego.
To ona? - jak na złość, Teddy sformułował potok słów w sposób niepozostawiający furtki na taktyczny unik, na to tylko twoje siniaki, Teddy. Zastanawiająca przytomność umysłu, jak na kogoś, kogo bolało w skali sześć-siedem.
-To szklanka. - odpowiedział pośpiesznie, sucho. Szklanka, przed którą nie zdążyłbym się uchylić, a o n a o tym wie. Odwrócił wzrok, żałując, że w ogóle pokazał mu się w takim stanie, albo że nie przemyślał lepszego kłamstwa, potknąłem się przy kuchennym stole. Co za wstyd.
Teddy zaczął przepraszać, co w jakiś sposób było jeszcze gorsze.
-Nic się nie stało. - zapewnił prędko, zbyt prędko i zmusił usta do łagodnego uśmiechu - nieświadom, jak bardzo podobną minę przybierała jego matka, gdy synowie i znajomi pytali ją czemu nosi długie rękawy w upalne dni.
Nic się nie stało, postawiłem na swoim. Niska to cena za komfort Teddy'ego, trochę pieczenia i trochę dumy.
Komfort Teddy'ego. Zaprzątnięty walką o własny honor, dopiero teraz poczuł inny rodzaj wstydu. Nie podsłuchiwał, ale ile słyszał? O sobie, o tym, że ktoś go tutaj nie chce?
-Cieszę się, że zdołałeś do mnie trafić, Ted... - wyszeptał prędko, przepraszająco. -Orestes pytał co z tobą i pewnie będzie chciał cię zobaczyć, ale chwilowo wyglądasz jakby podeptał cię troll. - spróbował załagodzić sytuację, wypowiadając się w imieniu życzliwszych Moore'owi domowników.
A potem padła odpowiedź, której się obawiał. Nie szukał wzroku Teddy'ego, chyba obojgu uzdrowicielom było teraz wygodniej z widokiem książek i boazerii. Może rzucił nieco za słabe zaklęcie uspokajające...?
-Pisali w gazetach. - szepnął cicho, przyznając się, że już wie i chyba chcąc oszczędzić mu dalszej opowieści. Wiem, domyślam się, nie musisz mówić więcej. W artykule chwalono nowe, bezpieczne miasto, pozbycie się Kodeksu Tajności - Kodeksu, którego tak nie lubił ojciec Hectora. Nie pisano jednak nic o rzeszach ludzi takich jak Teddy.
Takich, jak... Penny?
Kojarzył jej nazwisko, mniej wiekowe niż Vale, ale czystsze niż Moore.
Zabili... ją?
Zamrugał, nie podnosząc wzroku. Nie chciał, żeby Teddy zobaczył jego strach, nie chciał żeby ona miała rację, nie chciał tracić tarczy, którą jego przodkowie wypracowali przez pokolenia poprzez aranżowane małżeństwa. Zacisnął mocniej usta, myśli pomknęły do jedynaka. Przymknął oczy, wziął głęboki wdech, usiłując zapanować nad chaosem informacji, złożyć je w całość, w jakiś plan.
Spojrzał z powrotem na Teddy'ego dopiero, gdy usłyszał w jego głosie paraliżującą bezsilność.
Powinienem zginąć dwa razy - i alarmujące przygnębienie. Podobne do tego, które dopadało Hectora w młodości, zanim został ojcem i miał dla kogo żyć. Ale może mu się wydawało, może Teddy był po prostu zmęczony i obolały, a on panikował?
-Możesz wyzdrowieć. - uciął. -Trochę tu zostaniesz. - dodał łagodniej, drżące usta uformowały się w cień uśmiechu. -Zjesz rosół. - to nie było pytanie, a polecenie. -Od sąsiadki. - poprosił ją rano, blady i niewyspany. Staruszka gotowała świetnie, zwykle wymieniali się przysługami w zamian za zaklęcia łagodzące bóle reumatyczne podczas zmian pogody. Zawsze wiedział, kiedy przyjść, jego też bolała wtedy kość udowa.
-Jeśli... jeśli ktoś by kiedyś... - potarł czoło dłonią. -Nikt tu nie bywa, pacjenci mają osobne wejście. - nie miewali gości, kategorycznie zabronił Beatrice sprowadzać tu jej znajomych, a ona w zamian zrzędziła ilekroć zapraszał kolegów. -Ale jeśli ktoś by... - na zawsze zapamiętam Penny o nieśmiałym uśmiechu. -...nazywasz się Parys Vale, zaliczyłeś bliskie spotkanie z trollem w Shropshire, masz wstrząs mózgu i amnezję. - zadecydował, uznając, że brat chociaż to jest mu winny.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jak tylko Hector użył magii, doznał ulgi. Wiedział, że ta ulga była zaledwie ułudą, co nie zmieniało jednak ogólnego wrażenia - rozprężone mięśnie pozwoliły mu się położyć i przymknąć w błogości powieki, na chwilę rozkoszować się tym obezwładniającym uczuciem braku cierpienia przemykającego po najwęższych ścieżkach i naczyniach jego organizmu. Zamrugał powoli. Uczucie po chwili zniknęło, regulując tętno na tyle, by serce nie pompowało już krwi w szaleńczym tańcu życia ze śmiercią. Palce już nie drżały, a kolano nie pulsowało. Było lepiej. Paxo nałożyło swój efekt na głowę, wspomnienia przestały tak pędzić, hałasy ściszyły się, horror przestał być tak uporczywie trujący.
- Wiem, wiem - odparł niemal machinalnie. Magia uzdrawiania ciała i umysłu była przez niego naprawdę dobrze opanowana, ale doceniał słowa przyjaciela, w gruncie rzeczy potrzebne - magia potrafiła uzależniać, chować efekty, oszukiwać. Spojrzał na niego, doceniając również to, że nie musiał skupiać się na oddychania, że znów ten proces stał się automatyczny. - Na pewno nie miałem jej po opuszczeniu mieszkania - paxo sprawiało też, że mógł opowiadać bez strachu o to, że znów pojawi się panika. Korzystał z okazji, zaklęcie nie trwało wiecznie. - Ale nie pojęcia, jak się teleportowałem... nie pamiętam, żebym później ją miał. Pamiętam tylko samą teleportację, ale z którego miejsca się jej podjąłem... - pokręcił lekko głową.
Po uspokojeniu się wspomnienia okazywały się być wybiórcze, jak fotografie przeglądane po wywołaniu. Uśpiony umysł pozwolił im być na chwilę tylko owymi fotografiami, przedmiotami o obłych kształtach, które nikomu nie zrobią krzywdy. W przeciwieństwie do szklanki. Czuł, że Hector w jakiś sposób wstydzi się tego, co się działo. Nie dziwił mu się. Kobiety o takich temperamentach okiełznywało się podobnie do dzikich tygrysów, a mężczyźni uważani byli za tych, którzy podobnych czynów podejmowali się z dziecięcą łatwością. O wrażliwych umysłach nikt jeszcze nie wypowiadał się w dobrych słowach.
- Ona jest nienormalna, Hector - szepnął, chrząkając zaraz, bo głos wciąż jeszcze cierpiał po teleportacji. Miał nadzieję, że nie podsłuchiwała ich pod drzwiami, ale kiedy spojrzał pod drzwi, nie widział długich cieni jej eleganckich butów. W pokoju paliło się tylko wątłe światło świecy, czemu Ted znów był wdzięczny, bo wcale nie tęsknił za światłowstrętem. - A krew jest świetnym dowodem na to, że jednak coś się stało. Obiecuję, że będę dla niej miły, może chociaż tak ją udobrucham - znów podjął próby uśmiechnięcia się; ta wyszła o wiele lepiej, bo spokój, jakiego doznał, pozwolił mu na trochę emocji. Pamiętał Orestesa. Współczuł mu matki, jednocześnie życząc swojej własnej, bo przy niej każde dziecko mogło poczuć się kochane i ważne. - Wątpię, że poznałby mnie w takim stanie. Ale jak tylko z twarzy zejdzie opuchlizna - bo wciąż ją czuł, mimo magii. - z chęcią spędzę z nim trochę czasu. Jednak... jak tylko dojdę do siebie, znikam stąd. Nie będę nadużywał twojej gościnności. Wystarczająco dużo masz już przeze mnie problemów.
Powieki stawały się coraz cięższe, serce zwalniało - teraz mogło już bić tak, jak wcześniej, przed wypadkiem, wzmocnione magią. Ciało wołało o odpoczynek.
- Parys Vale - szepnął do siebie, zerkając za okno. Widział już poranek wschodzący nad horyzontem. Czas przestał mieć znaczenie. Już nie pamiętał, która była godzina, kiedy zaczęła się jego ucieczka. Kiedy Penny zginęła. - Zjem - spojrzał znów na Hectora z lekkim uśmiechem. Nie był głodny, ale nie miał zamiaru narzekać na opiekę. Był za nią wdzięczny. Martwił go jedynie fakt, że najprawdopodobniej nigdy nie uda mu się spłacić tego długu. - Hector, ja... ja naprawdę dziękuję za wszystko, co dla mnie robisz.
- Wiem, wiem - odparł niemal machinalnie. Magia uzdrawiania ciała i umysłu była przez niego naprawdę dobrze opanowana, ale doceniał słowa przyjaciela, w gruncie rzeczy potrzebne - magia potrafiła uzależniać, chować efekty, oszukiwać. Spojrzał na niego, doceniając również to, że nie musiał skupiać się na oddychania, że znów ten proces stał się automatyczny. - Na pewno nie miałem jej po opuszczeniu mieszkania - paxo sprawiało też, że mógł opowiadać bez strachu o to, że znów pojawi się panika. Korzystał z okazji, zaklęcie nie trwało wiecznie. - Ale nie pojęcia, jak się teleportowałem... nie pamiętam, żebym później ją miał. Pamiętam tylko samą teleportację, ale z którego miejsca się jej podjąłem... - pokręcił lekko głową.
Po uspokojeniu się wspomnienia okazywały się być wybiórcze, jak fotografie przeglądane po wywołaniu. Uśpiony umysł pozwolił im być na chwilę tylko owymi fotografiami, przedmiotami o obłych kształtach, które nikomu nie zrobią krzywdy. W przeciwieństwie do szklanki. Czuł, że Hector w jakiś sposób wstydzi się tego, co się działo. Nie dziwił mu się. Kobiety o takich temperamentach okiełznywało się podobnie do dzikich tygrysów, a mężczyźni uważani byli za tych, którzy podobnych czynów podejmowali się z dziecięcą łatwością. O wrażliwych umysłach nikt jeszcze nie wypowiadał się w dobrych słowach.
- Ona jest nienormalna, Hector - szepnął, chrząkając zaraz, bo głos wciąż jeszcze cierpiał po teleportacji. Miał nadzieję, że nie podsłuchiwała ich pod drzwiami, ale kiedy spojrzał pod drzwi, nie widział długich cieni jej eleganckich butów. W pokoju paliło się tylko wątłe światło świecy, czemu Ted znów był wdzięczny, bo wcale nie tęsknił za światłowstrętem. - A krew jest świetnym dowodem na to, że jednak coś się stało. Obiecuję, że będę dla niej miły, może chociaż tak ją udobrucham - znów podjął próby uśmiechnięcia się; ta wyszła o wiele lepiej, bo spokój, jakiego doznał, pozwolił mu na trochę emocji. Pamiętał Orestesa. Współczuł mu matki, jednocześnie życząc swojej własnej, bo przy niej każde dziecko mogło poczuć się kochane i ważne. - Wątpię, że poznałby mnie w takim stanie. Ale jak tylko z twarzy zejdzie opuchlizna - bo wciąż ją czuł, mimo magii. - z chęcią spędzę z nim trochę czasu. Jednak... jak tylko dojdę do siebie, znikam stąd. Nie będę nadużywał twojej gościnności. Wystarczająco dużo masz już przeze mnie problemów.
Powieki stawały się coraz cięższe, serce zwalniało - teraz mogło już bić tak, jak wcześniej, przed wypadkiem, wzmocnione magią. Ciało wołało o odpoczynek.
- Parys Vale - szepnął do siebie, zerkając za okno. Widział już poranek wschodzący nad horyzontem. Czas przestał mieć znaczenie. Już nie pamiętał, która była godzina, kiedy zaczęła się jego ucieczka. Kiedy Penny zginęła. - Zjem - spojrzał znów na Hectora z lekkim uśmiechem. Nie był głodny, ale nie miał zamiaru narzekać na opiekę. Był za nią wdzięczny. Martwił go jedynie fakt, że najprawdopodobniej nigdy nie uda mu się spłacić tego długu. - Hector, ja... ja naprawdę dziękuję za wszystko, co dla mnie robisz.
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Chyba lubił te momenty najbardziej - ulgę wymalowaną na twarzach pacjentów, opadające napięcie. Zdawał sobie sprawę, że jest krótkotrwała, magiczna, ale i tak pielęgnował ten rodzaj magii, ulotne wrażenie, że naprawdę pomaga. Tak naprawdę rezultaty jego pracy były żmudne i nieuchwytne, niewidoczne gołym okiem, ale chyba potrzebował czasem zapewnienia. Przejęty cierpieniem Teddy'ego, nie wiedział jeszcze, ile spokoju i satysfakcji przyniesie mu oglądanie, jak siniaki znikają z twarzy przyjaciela, jak powraca do zdrowia i pełni sprawności.
Może nie powinien karmić się złudzeniami, a baczniej spoglądać w oczy przyjaciela, dostrzec czający się w nich cień lęku - symptom, którego przed Bezksiężycową Nocą by nie zauważył. W kolejnych (tygo)dniach i tak dostrzeże ten znajomy strach i będzie próbował zająć się również psychiką przyjaciela - ale ta, jak zawsze, okaże się bardziej oporna od ciała.
Już teraz zauważał zresztą niepokojące sygnały.
-Nie pamiętasz wszystkiego? Albo... nie po kolei? - upewnił się, przechylając lekko głowę. To zdawało mu się istotniejsze od zagadki teleportacji bez różdżki. Zdołał się teleportować, to się liczyło. -Może użyłeś różdżki kogoś innego. Podobno wtedy są bardziej krnąbrne, wtedy miałoby sens, że wypadła ci podczas teleportacji. - dodał miłosiernie, logicznie. Wiedział, że inaczej Krukon będzie roztrząsał tą zagadkę zamiast skupić się na przykład na powrocie do zdrowia. Albo na dziurach w pamięci. -Luki w pamięci często się zdarzają podczas traumatycznych wydarzeń. - jeśli Teddy nie nazwał jeszcze swoich przeżyć traumą, to voila, przyjaciel magipsychiatra zrobił to za niego. -Ale najważniejsze, że pamiętasz kim jesteś. - i kim ja jestem. Świadomość, że mógłby zapomnieć, zakłuła na moment niepokojem. Miał niewielu przyjaciół, straszne byłoby stracić jednego w taki sposób.
A potem przypomniał sobie - bo chyba jeszcze trochę to wypierał - że przecież mało brakowało, a naprawdę by go stracił, nie z powodu amnezji, a rzezi w Londynie. Czy Beatrice w ogóle myślała o tym, co czeka teraz mugolaków - godzinę temu, gdy sugerowała, by Hector oddał kłopotliwego gościa do św. Munga?
Jesteś nienormalny - słowa Teddy'ego kontrastowały z tymi, które słyszał od żony, tak często, że prawie zaczynał w nie wierzyć. Zamrugał, nozdrza zadrżały lekko - w tłumionym wzruszeniu, albo gniewie. Na nią, na siebie. Nie, Teddy, to ja jestem nienormalny, ona ma trochę racji... Paraliżujący wstyd, wspomnienia posągów w British Museum, niechcianych i rozczarowujących obowiązków małżeńskich, siniaków w Wenus. Żony nigdy nie uderzył, ale wyładowywał frustrację gdzie indziej.
-Jak to świadczy o moich kwalifikacjach? - uśmiechnął się gorzko, kąciki ust drżały. Nawet ironia nie była w stanie zamaskować smutku. -Jeśli ani jej nie wyleczyłem ani nie zauważyłem tego przed ślubem? - w głębi serca już wtedy wiedział, że do siebie nie pasują, ale bał się sprzeciwić ojcu. Jest bardzo piękna, ma czystą krew, a wpływy jej rodziny pomogą mi w pracy - tłumaczył stary Vale, a jego pierworodny syn kiwał bezradnie głową, z ciężarem odpowiedzialności za rodzinę na dwudziestodwuletnich barkach. Nie mógł marzyć o cofnięciu czasu - nie byłoby wtedy Orestesa - ale czasem zazdrościł Teddy'emu wolności. Nie wiedział jeszcze, że jedni są wolni, ale inni mogą spać spokojnie, bez obaw o nagłe aresztowanie. O zakatowanie bez sądu.
(Korciło go spytać, ale jak to, rzeź bez sądu, ale Teddy był zmęczony, a sam zorientował się, jak bardzo głupio brzmią te słowa.)
Skrzywił się lekko, gdy zaoferował, że będzie miły. Nie udobruchasz jej. Przez moment korciło go, by pozwolić słowom płynąć, by opowiedzieć o wszystkim Teddy'emu skoro już i tak słyszał za dużo, ale powstrzymał go widok sińców na opuchniętej twarzy. Świadomość, że zaraz Moore'a znowu zaboli, że nie powinien dokładać mu zmartwień. Własna duma.
-Nie musisz, dopilnuję, by tu nie wchodziła. Nic ci nie zrobi. - uciął prędko, spojrzenie pociemniało. Dopilnuje tego, nawet jeśli nie znał jeszcze ceny.
-Spędziłeś kiedyś więcej niż godzinę z siedmiolatkiem zarzucającym cię pytaniami na temat medycyny? - zażartował, zdobywając się na szczery uśmiech i chcąc zająć myśli Teddy'ego czymś niekoniecznie przyjemniejszym (to w końcu nie jego wścibski syn, a Hector nie wie jeszcze, że za parę tygodni mały postanowi nazywać pana Moore wujkiem), ale bardziej absorbującym.
A Teddy już planował wyjazd.
Zniknę stąd. Zamrugał, czując ucisk niepokoju. Może na myśl, że nie wiadomo co czeka mugolaka w tym nowym, dziwnym świecie. A może na myśl, że znowu zostanie z tym wszystkim sam, naprawdę sam. Choć wstyd nie minął, ostre słowa Teddy'ego o Bei rezonowały gdzieś w podświadomości, niosąc nikłe pokrzepienie, przez chwilę nie był z tym sam.
-To żaden problem. - uparł się, lękając się, że ten pośpiech wynika z podsłuchanych słów jego żony, to znowu jej wina. -Pacjenci nigdy nie są problemem. - dodał, wiedząc, że do tego Teddy da radę się odnieść.
Pokiwał z satysfakcją głową, słysząc, że mimo otumanienia bólem i magią, Teddy zapamiętał fałszywą tożsamość. Imię brata, niesłyszane od tak dawna. Kiedyś istniała teraźniejszość i przyszłość, w której Parys mógłby często bywać w tym domu, zajmować się bratankiem, nie zostawiać Hectora samego. Wszystko rozpłynęło się jednak w niedomówieniach i pielęgnowanych latami urazach, a teraz nie wiedział nawet, co działo się z młodszym bratem. A szkoda. On wiedziałby, co zrobić. - pomyślał, po raz pierwszy od dawna. Był psychopatą, ale zawsze wiedział, co robić w takich sytuacjach - gdy ktoś musiał zniknąć, jak Teddyalbo zniknąć w inny sposób, jak Beatrice. Sam zniknął, skutecznie.
Parysa nie było, ale był Teddy. Odwzajemnił uśmiech, ale na dźwięk kolejnych podziękowań do serca zakradła się niepewność. Nie czuł, żeby zrobił cokolwiek wyjątkowego, żeby na nie zasługiwał, ani nawet żeby skutecznie uleczył Moore'a.
-Teddy, musisz jeszcze wiedzieć, że... - choć najgroźniejsze dla życia objawy (krwotok po rozszczepieniu, opuchnięte płuco) już przedstawił, to dopiero teraz jego głos zadrżał ze szczerym lękiem.
Pamiętał, jak to jest. Tygodnie, miesiące w łóżku, cholerny ból, kolejne próby leczenia, nieodłączne kule i laska.
-...masz złamaną rzepkę. Bez przemieszczenia, zrobiłem i zrobię wszystko co w mojej mocy... - ale boję się złamań, przecież wiesz. -...i nie ma za co. - wymamrotał, spoglądając na regał. Jeszcze nie ma za co, jeszcze nie jesteś zdrowy.
-Zostanę tu na noc, dobrze? Martwię się o to płuco. Dam ci trochę prywatności, gdy twój stan będzie stabilny. - obiecał, wciąż nie przyznawszy się Teddy'emu, że zajął jego osobiste łóżko. A perspektywa czuwania w fotelu wydawała się mniej przygnębiająca niż noc w gabinecie.
Może nie powinien karmić się złudzeniami, a baczniej spoglądać w oczy przyjaciela, dostrzec czający się w nich cień lęku - symptom, którego przed Bezksiężycową Nocą by nie zauważył. W kolejnych (tygo)dniach i tak dostrzeże ten znajomy strach i będzie próbował zająć się również psychiką przyjaciela - ale ta, jak zawsze, okaże się bardziej oporna od ciała.
Już teraz zauważał zresztą niepokojące sygnały.
-Nie pamiętasz wszystkiego? Albo... nie po kolei? - upewnił się, przechylając lekko głowę. To zdawało mu się istotniejsze od zagadki teleportacji bez różdżki. Zdołał się teleportować, to się liczyło. -Może użyłeś różdżki kogoś innego. Podobno wtedy są bardziej krnąbrne, wtedy miałoby sens, że wypadła ci podczas teleportacji. - dodał miłosiernie, logicznie. Wiedział, że inaczej Krukon będzie roztrząsał tą zagadkę zamiast skupić się na przykład na powrocie do zdrowia. Albo na dziurach w pamięci. -Luki w pamięci często się zdarzają podczas traumatycznych wydarzeń. - jeśli Teddy nie nazwał jeszcze swoich przeżyć traumą, to voila, przyjaciel magipsychiatra zrobił to za niego. -Ale najważniejsze, że pamiętasz kim jesteś. - i kim ja jestem. Świadomość, że mógłby zapomnieć, zakłuła na moment niepokojem. Miał niewielu przyjaciół, straszne byłoby stracić jednego w taki sposób.
A potem przypomniał sobie - bo chyba jeszcze trochę to wypierał - że przecież mało brakowało, a naprawdę by go stracił, nie z powodu amnezji, a rzezi w Londynie. Czy Beatrice w ogóle myślała o tym, co czeka teraz mugolaków - godzinę temu, gdy sugerowała, by Hector oddał kłopotliwego gościa do św. Munga?
Jesteś nienormalny - słowa Teddy'ego kontrastowały z tymi, które słyszał od żony, tak często, że prawie zaczynał w nie wierzyć. Zamrugał, nozdrza zadrżały lekko - w tłumionym wzruszeniu, albo gniewie. Na nią, na siebie. Nie, Teddy, to ja jestem nienormalny, ona ma trochę racji... Paraliżujący wstyd, wspomnienia posągów w British Museum, niechcianych i rozczarowujących obowiązków małżeńskich, siniaków w Wenus. Żony nigdy nie uderzył, ale wyładowywał frustrację gdzie indziej.
-Jak to świadczy o moich kwalifikacjach? - uśmiechnął się gorzko, kąciki ust drżały. Nawet ironia nie była w stanie zamaskować smutku. -Jeśli ani jej nie wyleczyłem ani nie zauważyłem tego przed ślubem? - w głębi serca już wtedy wiedział, że do siebie nie pasują, ale bał się sprzeciwić ojcu. Jest bardzo piękna, ma czystą krew, a wpływy jej rodziny pomogą mi w pracy - tłumaczył stary Vale, a jego pierworodny syn kiwał bezradnie głową, z ciężarem odpowiedzialności za rodzinę na dwudziestodwuletnich barkach. Nie mógł marzyć o cofnięciu czasu - nie byłoby wtedy Orestesa - ale czasem zazdrościł Teddy'emu wolności. Nie wiedział jeszcze, że jedni są wolni, ale inni mogą spać spokojnie, bez obaw o nagłe aresztowanie. O zakatowanie bez sądu.
(Korciło go spytać, ale jak to, rzeź bez sądu, ale Teddy był zmęczony, a sam zorientował się, jak bardzo głupio brzmią te słowa.)
Skrzywił się lekko, gdy zaoferował, że będzie miły. Nie udobruchasz jej. Przez moment korciło go, by pozwolić słowom płynąć, by opowiedzieć o wszystkim Teddy'emu skoro już i tak słyszał za dużo, ale powstrzymał go widok sińców na opuchniętej twarzy. Świadomość, że zaraz Moore'a znowu zaboli, że nie powinien dokładać mu zmartwień. Własna duma.
-Nie musisz, dopilnuję, by tu nie wchodziła. Nic ci nie zrobi. - uciął prędko, spojrzenie pociemniało. Dopilnuje tego, nawet jeśli nie znał jeszcze ceny.
-Spędziłeś kiedyś więcej niż godzinę z siedmiolatkiem zarzucającym cię pytaniami na temat medycyny? - zażartował, zdobywając się na szczery uśmiech i chcąc zająć myśli Teddy'ego czymś niekoniecznie przyjemniejszym (to w końcu nie jego wścibski syn, a Hector nie wie jeszcze, że za parę tygodni mały postanowi nazywać pana Moore wujkiem), ale bardziej absorbującym.
A Teddy już planował wyjazd.
Zniknę stąd. Zamrugał, czując ucisk niepokoju. Może na myśl, że nie wiadomo co czeka mugolaka w tym nowym, dziwnym świecie. A może na myśl, że znowu zostanie z tym wszystkim sam, naprawdę sam. Choć wstyd nie minął, ostre słowa Teddy'ego o Bei rezonowały gdzieś w podświadomości, niosąc nikłe pokrzepienie, przez chwilę nie był z tym sam.
-To żaden problem. - uparł się, lękając się, że ten pośpiech wynika z podsłuchanych słów jego żony, to znowu jej wina. -Pacjenci nigdy nie są problemem. - dodał, wiedząc, że do tego Teddy da radę się odnieść.
Pokiwał z satysfakcją głową, słysząc, że mimo otumanienia bólem i magią, Teddy zapamiętał fałszywą tożsamość. Imię brata, niesłyszane od tak dawna. Kiedyś istniała teraźniejszość i przyszłość, w której Parys mógłby często bywać w tym domu, zajmować się bratankiem, nie zostawiać Hectora samego. Wszystko rozpłynęło się jednak w niedomówieniach i pielęgnowanych latami urazach, a teraz nie wiedział nawet, co działo się z młodszym bratem. A szkoda. On wiedziałby, co zrobić. - pomyślał, po raz pierwszy od dawna. Był psychopatą, ale zawsze wiedział, co robić w takich sytuacjach - gdy ktoś musiał zniknąć, jak Teddy
Parysa nie było, ale był Teddy. Odwzajemnił uśmiech, ale na dźwięk kolejnych podziękowań do serca zakradła się niepewność. Nie czuł, żeby zrobił cokolwiek wyjątkowego, żeby na nie zasługiwał, ani nawet żeby skutecznie uleczył Moore'a.
-Teddy, musisz jeszcze wiedzieć, że... - choć najgroźniejsze dla życia objawy (krwotok po rozszczepieniu, opuchnięte płuco) już przedstawił, to dopiero teraz jego głos zadrżał ze szczerym lękiem.
Pamiętał, jak to jest. Tygodnie, miesiące w łóżku, cholerny ból, kolejne próby leczenia, nieodłączne kule i laska.
-...masz złamaną rzepkę. Bez przemieszczenia, zrobiłem i zrobię wszystko co w mojej mocy... - ale boję się złamań, przecież wiesz. -...i nie ma za co. - wymamrotał, spoglądając na regał. Jeszcze nie ma za co, jeszcze nie jesteś zdrowy.
-Zostanę tu na noc, dobrze? Martwię się o to płuco. Dam ci trochę prywatności, gdy twój stan będzie stabilny. - obiecał, wciąż nie przyznawszy się Teddy'emu, że zajął jego osobiste łóżko. A perspektywa czuwania w fotelu wydawała się mniej przygnębiająca niż noc w gabinecie.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mimo spokoju, jaki go otaczał, otulał niczym miękkim kocem, mimo ciszy, w jakiej rozmawiali, wciąż miał wrażenie, że jest w Londynie. Że leży na ziemi, nie na łóżku, że zaraz podeszwy butów zachroboczą nieprzyjemnie o zmiażdżony zaklęciami bruk. Poruszył nawet palcami stóp, żeby sprawdzić, czy te czują jakiś opór ze strony obuwia, ale dotknął jego kołdry, delikatnie zaszeleściła.
- Widzę przebłyski - myślenie o tym było wciąż piekielnie żywe, jakby dotykał zimnej ziemi jeszcze raz, jakby znów widział martwe i powykrzywiane twarze. Noga bolała mniej, ale to nie dowód wyzdrowienia, prędzej rozpoczęcia rytuału powrotu do zdrowia. Długiego i żmudnego. - Tak, amnezji na szczęście nie mam... - westchnął znów. - Muszę się przespać, chociaż na chwilę o tym zapomnieć.
Na chwilę odwrócił wzrok, jakby czuł wstyd przed Hectorem - przetrwał, owszem, ale za jaką cenę? Może i miał luki w pamięci, ale doskonale pamiętał ucięty krzyk Penny, jej ciało (prawdopodobnie?) tłukące się o drzwi do jego pokoju, który zdążyła zamknąć, zanim tamci weszli do domu. Było między nimi różnie w ostatnim czasie, podskórnie przeczuwał, że jego droga przyjaciółka pragnęła czegoś więcej - coś, czego nie potrafił jej dać - ale nigdy nie życzył jej źle. Miała ogromne serce dla ludzi, czarodziejów i mugoli, i co po niej zostało? Prócz pamięci, której nie da się pochwycić?
- W żaden sposób nie świadczy to o twoich kwalifikacjach, Hector - spojrzał na przyjaciela współczująco. - Pamiętasz, że w teorii nie wolno nam leczyć rodziny? Ta rada ma fundamentalny sens, emocje nigdy nie były dobrym doradcą, a czasami i nam ich trzeba. A kiedy pojawia się zagrożenie, jesteśmy zobowiązani zapewnić sobie bezpieczeństwo, bo nic nikomu po martwym uzdrowicielu. Na razie radzisz sobie z tym smokiem świetnie...
Na koniec głos się załamał, struny głosowe upomniały się o chwilę spokoju, niedawno przecież łopotały we wrzasku bólu, kiedy się teleportował. Wciąż kilka spokojniejszych wdechów, kilka razy przełknął ślinę, opuszczając powieki. Wszystko w nim rwało, kiedy się choćby poruszył i choć to rwanie nie było tak okrutne jak jeszcze kilka godzin temu, to teraz, bez buzującej we krwi adrenaliny, dawało podobny efekt. Był wdzięczny Hectorowi za pomoc, bo okazał mu ją na tylu płaszczyznach, że Ted nie był w stanie jeszcze ogarnąć tego rozszarpanym na strzępy rozumem. Mógłtu zostać, ile potrzebował, wiedząc, jak wielkim był ciężarem; mógł używać nazwiska rodzinnego Hectora, co też było ogromnym poświęceniem; mógł liczyć na medyczną wiedzę przyjaciela i jego magię; mógł nazywać go przyjacielem.
- Orestes jest aż tak angażujący? Sądziłem, że bardziej poszedł w ojca - szepnął, próbując się uśmiechnąć i nawet musnąć tembr głosu śmiechem, co jednak ostatecznie skończyło się krótkim, głuchym kaszlem. Wieść o rzepce nieco go zmroziła, ale diagnoza postawiona przez Hectora brzmiała nieźle. - Jeśli złamała się bez przemieszczenia... - mruknął i sięgnął dłonią w stronę kołdry, odkrywając ją na tyle, by zobaczyć wygląd kolana. Nie zdziwił się na widok bandaży, czego innego mógł oczekiwać? - Czas pokaże. Ewentualnie założymy klub w duecie i razem będziemy chodzić o lasce - kącik ust powędrował ku górze. Powieki były coraz cięższe, coraz mocniej naciskały, by opaść zupełnie. - Na razie oddycham, Hector, a to wszystko dzięki tobie.
- Widzę przebłyski - myślenie o tym było wciąż piekielnie żywe, jakby dotykał zimnej ziemi jeszcze raz, jakby znów widział martwe i powykrzywiane twarze. Noga bolała mniej, ale to nie dowód wyzdrowienia, prędzej rozpoczęcia rytuału powrotu do zdrowia. Długiego i żmudnego. - Tak, amnezji na szczęście nie mam... - westchnął znów. - Muszę się przespać, chociaż na chwilę o tym zapomnieć.
Na chwilę odwrócił wzrok, jakby czuł wstyd przed Hectorem - przetrwał, owszem, ale za jaką cenę? Może i miał luki w pamięci, ale doskonale pamiętał ucięty krzyk Penny, jej ciało (prawdopodobnie?) tłukące się o drzwi do jego pokoju, który zdążyła zamknąć, zanim tamci weszli do domu. Było między nimi różnie w ostatnim czasie, podskórnie przeczuwał, że jego droga przyjaciółka pragnęła czegoś więcej - coś, czego nie potrafił jej dać - ale nigdy nie życzył jej źle. Miała ogromne serce dla ludzi, czarodziejów i mugoli, i co po niej zostało? Prócz pamięci, której nie da się pochwycić?
- W żaden sposób nie świadczy to o twoich kwalifikacjach, Hector - spojrzał na przyjaciela współczująco. - Pamiętasz, że w teorii nie wolno nam leczyć rodziny? Ta rada ma fundamentalny sens, emocje nigdy nie były dobrym doradcą, a czasami i nam ich trzeba. A kiedy pojawia się zagrożenie, jesteśmy zobowiązani zapewnić sobie bezpieczeństwo, bo nic nikomu po martwym uzdrowicielu. Na razie radzisz sobie z tym smokiem świetnie...
Na koniec głos się załamał, struny głosowe upomniały się o chwilę spokoju, niedawno przecież łopotały we wrzasku bólu, kiedy się teleportował. Wciąż kilka spokojniejszych wdechów, kilka razy przełknął ślinę, opuszczając powieki. Wszystko w nim rwało, kiedy się choćby poruszył i choć to rwanie nie było tak okrutne jak jeszcze kilka godzin temu, to teraz, bez buzującej we krwi adrenaliny, dawało podobny efekt. Był wdzięczny Hectorowi za pomoc, bo okazał mu ją na tylu płaszczyznach, że Ted nie był w stanie jeszcze ogarnąć tego rozszarpanym na strzępy rozumem. Mógłtu zostać, ile potrzebował, wiedząc, jak wielkim był ciężarem; mógł używać nazwiska rodzinnego Hectora, co też było ogromnym poświęceniem; mógł liczyć na medyczną wiedzę przyjaciela i jego magię; mógł nazywać go przyjacielem.
- Orestes jest aż tak angażujący? Sądziłem, że bardziej poszedł w ojca - szepnął, próbując się uśmiechnąć i nawet musnąć tembr głosu śmiechem, co jednak ostatecznie skończyło się krótkim, głuchym kaszlem. Wieść o rzepce nieco go zmroziła, ale diagnoza postawiona przez Hectora brzmiała nieźle. - Jeśli złamała się bez przemieszczenia... - mruknął i sięgnął dłonią w stronę kołdry, odkrywając ją na tyle, by zobaczyć wygląd kolana. Nie zdziwił się na widok bandaży, czego innego mógł oczekiwać? - Czas pokaże. Ewentualnie założymy klub w duecie i razem będziemy chodzić o lasce - kącik ust powędrował ku górze. Powieki były coraz cięższe, coraz mocniej naciskały, by opaść zupełnie. - Na razie oddycham, Hector, a to wszystko dzięki tobie.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
-Amnezja wybiórcza to wciąż amnezja. - sprostował odruchowo, choć mógłby się kiedyś zamknąć i nie czepiać się słówek ani terminów magipsychiatrycznych. Chyba to sobie uświadomił, bo uśmiechnął się przepraszająco - na szczęście, Ted znał go na tyle dobrze by wiedzieć, że czasem zbytnią wagę przykładał do ścisłości wypowiadanych słów i zbyt późno gryzł się w język. -Może to trauma emocjonal... - zaczął, ale tym razem jednak ugryzł się w język. -Wybacz, odpoczywaj. Porozmawiamy później, jeśli będziesz chciał. - jeśli, słowo klucz. Pacjenta zmusiłby do przepracowania tych luk w pamięci, może nie od razu, ale prędzej czy później, ale Ted nie był jego pacjentem (nawet teraz, opatrzony przez niego, w jego łóżku, gdy obydwaj nie mieli jak zasięgnąć konsultacji w Mungu i byli zdani tylko na siebie - Hector zorientował się już, że dla mugolaków nie ma powrotu do Munga ani do Londynu). Był jego przyjacielem.
Jedynym, który wiedział - po części dzięki temu, że teraz tutaj leżał i wszystko słyszał, ale po części dzięki zaufaniu - jak źle dzieje się teraz w jego małżeństwie.
-Nic nikomu po martwym uzdrowicielu? Sugerujesz, że Beatrice to smok, który mnie pożre? - zażartował gorzko, może bez zbytniej finezji, ale chyba obydwaj potrzebowali teraz jakiegokolwiek rozproszenia, wykradzionej chwili wesołości.
Zapomnienia o tym, że mało brakowało, a to Ted zostałby martwym uzdrowicielem. Rzucił mu czujne spojrzenie, biorąc łamiący się głos za objaw zmęczenia. Wzruszenie Teda by go speszyło.
-Orestes wdał się we mnie, bo interesuje się medycyną. - roześmiał się cicho, ale jasne oczy pozostały poważne. Malowało się nawet w nich coś na kształt ulgi. Cieszył się, że syn przypominał jego (i był jego - w przeciągu małżeństwa pozbył się już szansy na dwoje nieswoich dzieci), ale czasami zastanawiał się, czy kochałby go równie mocno, gdyby był podobny przede wszystkim do matki. Czasem przerażało go, że nie znał odpowiedzi na to pytanie.
Prawie odwrócił wzrok od odkrywanej nogi, ale ostatecznie pohamował ten odruch.
-Ted, ja... - co, jeśli ktoś z Munga mógł to złożyć lepiej?
Głos uwiązł mu w gardle, Ted wykorzystał ten moment aby zażartować, ale - choć Hector docenił próbę - to akurat nie było śmieszne. Ani trochę, nie dla niego. W uszach zadźwięczało mu posępne wspomnienie: brat Teda, Theo, spytał go kiedyś szyderczo czy szukał kumpla do chodzenia o lasce. Nigdy. Nikomu tego nie życzył. Nie Theo, nie Victorowi (często rozważał swoje alternatywne życie, gdyby nie spadł ze schodów, ale nigdy gdyby spadli razem), nie Tedowi. -...żadnych lasek. - postanowił stanowczo i ambitnie, choć jeszcze chwilę temu miał wątpliwości. -Teraz jesteś przytomny, dopilnujemy razem żeby goiła się jak najlepiej. - zawyrokował, spoglądając w oczy przyjaciela, ale Ted miał już ciężkie powieki. -Ale na razie - wyśpij się. Porządnie. - Ted zasypiał właściwie na jego oczach, więc nie poda mu eliksiru słodkiego snu na odegnanie koszmarów - ale może, na wszelki wypadek, uwarzy zapas na jutro.
/zt x 2
Jedynym, który wiedział - po części dzięki temu, że teraz tutaj leżał i wszystko słyszał, ale po części dzięki zaufaniu - jak źle dzieje się teraz w jego małżeństwie.
-Nic nikomu po martwym uzdrowicielu? Sugerujesz, że Beatrice to smok, który mnie pożre? - zażartował gorzko, może bez zbytniej finezji, ale chyba obydwaj potrzebowali teraz jakiegokolwiek rozproszenia, wykradzionej chwili wesołości.
Zapomnienia o tym, że mało brakowało, a to Ted zostałby martwym uzdrowicielem. Rzucił mu czujne spojrzenie, biorąc łamiący się głos za objaw zmęczenia. Wzruszenie Teda by go speszyło.
-Orestes wdał się we mnie, bo interesuje się medycyną. - roześmiał się cicho, ale jasne oczy pozostały poważne. Malowało się nawet w nich coś na kształt ulgi. Cieszył się, że syn przypominał jego (i był jego - w przeciągu małżeństwa pozbył się już szansy na dwoje nieswoich dzieci), ale czasami zastanawiał się, czy kochałby go równie mocno, gdyby był podobny przede wszystkim do matki. Czasem przerażało go, że nie znał odpowiedzi na to pytanie.
Prawie odwrócił wzrok od odkrywanej nogi, ale ostatecznie pohamował ten odruch.
-Ted, ja... - co, jeśli ktoś z Munga mógł to złożyć lepiej?
Głos uwiązł mu w gardle, Ted wykorzystał ten moment aby zażartować, ale - choć Hector docenił próbę - to akurat nie było śmieszne. Ani trochę, nie dla niego. W uszach zadźwięczało mu posępne wspomnienie: brat Teda, Theo, spytał go kiedyś szyderczo czy szukał kumpla do chodzenia o lasce. Nigdy. Nikomu tego nie życzył. Nie Theo, nie Victorowi (często rozważał swoje alternatywne życie, gdyby nie spadł ze schodów, ale nigdy gdyby spadli razem), nie Tedowi. -...żadnych lasek. - postanowił stanowczo i ambitnie, choć jeszcze chwilę temu miał wątpliwości. -Teraz jesteś przytomny, dopilnujemy razem żeby goiła się jak najlepiej. - zawyrokował, spoglądając w oczy przyjaciela, ale Ted miał już ciężkie powieki. -Ale na razie - wyśpij się. Porządnie. - Ted zasypiał właściwie na jego oczach, więc nie poda mu eliksiru słodkiego snu na odegnanie koszmarów - ale może, na wszelki wypadek, uwarzy zapas na jutro.
/zt x 2
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
I should have died that day
Szybka odpowiedź