[Sen] Little lion
AutorWiadomość
Śnieg spowił Londyn - rzadki w Anglii, cieszący oko przed Świętami. Mike jeszcze nie wiedział, co robić w Święta, śniadanie na pewno zje z rodziną, ale potem siostry będą spędzać czas ze swoimi mężami, a nie chciał spędzać czasu samemu z rodzicami. Odpowiadać na niewygodne pytania. Najwyżej weźmie jakieś dodatkowe patrole, w Biurze Aurorów nikt nie chciał pracować w dni wolne, odciąży kolegów...
Objął mocniej rudowłosą kobietę w talii, przeprowadzając ją przez ulicę. Mugolski autobus jechał szybko po oblodzonej powierzchni, miasto tętniło życiem. Niemagiczne pojazdy wróciły do Londynu po wygranej wojnie, stolica była taka, jaką Mike ją pamiętał. Wyminęli graffiti z przekreśloną twarzą Corneliusa Sallowa i przeszli pod wejście na Pokątną. Stuknął różdżką w mur, po chwili przechadzali się już wśród czarodziejów.
-Zajdę do księgarni, zanim pójdziemy na obiad. - wymruczał do Trish...
...Triss...
...Therese?
Tak, miała na imię Therese!
Właściwie, wszystko jedno. Byłoby głupio, jakby powiedział coś nie tak, ale nie zamierzał się tym przejmować.
Od dawna nie przejmował się takimi sprawami.
Otworzył przed Teresą drzwi do księgarni, z niesmakiem zauważył, że ostatni weekend przed Świętami spowodował tutaj tłok. No tak, wszyscy kupują prezenty na ostatnią chwilę.
On zresztą też, chciał znaleźć coś dla Just. W jej gusta było trudniej trafić niż w Kerrie.
-Musimy tu wchodzić, ma cherie? ostry głos Therese przebił się przez gwar, a Mike zastanowił się, kiedy wypada jej powiedzieć, że francuski na niego nie działa. Wręcz przeciwnie.
Po co właściwie spotykał się z Francuzką? Powinien z nią zerwać, ale tak przed Świętami jakoś nie wypadało. Zerwał zaręczyny na początku zeszłego grudnia, już to spowodowało wystarczający dramat.
-Zaczekaj w Dziurawym Kotle, dobiegnę tam za kwadrans. - zaproponował kompromis, choć chętnie zostałby tutaj dłużej. Lubił księgarnie. Wolał się rozejrzeć bez jej jazgotu, więc wcisnął jej w dłoń kilka sykli i pośpiesznie odwzajemnił jej krótki pocałunek.
No, już, już, leć Therese.
A może jednak mógłby z nią zerwać, powiedzmy przed Sylwestrem? Tylko wtedy musiałby znaleźć towarzystwo na Sylwestra. Musi spytać Victora, czy ma kogoś na oku i czy lubi rudowłose Francuzki. Jasnowłose na pewno, już kiedyś o tym rozmawiali.
Drzwi zamknęły się za Therese, a on przepchał się wgłąb księgarni. Miał niejasne wrażenie, że czuje na sobie czyjeś spojrzenie, to pewnie przez ten tłum.
Coś trąciło go w nogę, z niecierpliwością spojrzał w dół. -Hej... - zauważył jasną czuprynę jakiegoś dzieciaka. -...uważaj. - poprosił, łagodniej. Pociągnął nosem, zmarszczył lekko brwi, nienawidził tych perfum i w tym tłumie ich zapach niósł się tylko mocniej, a potem podniósł głowę i spojrzał wprost w oczy właścicielki perfum.
Kobiety, przez którą rzucił ostatnio aktami w ścianę, choć przecież o niej zapomniał, w ramionach narzeczonej i innych, topiąc wspomnienia w litrach piwa i nieczułych pocałunkach.
-Hej. - zmrużył oczy, powitanie wypominając tonem, którego używał do rzucania Lamino. Za późno ugryzł się w język, bo przecież właściwie nie musiał się witać.
Byli sobie obcy, a on był tylko naiwnym mugolakiem. Na pewno - jako bohater wojenny, odznaczony dwoma medalami - bladł w porównaniu z jej martwym mężem.
Poczuł szczeniacki żal, że nie wpiął sobie w płaszcz jednego z medali.
Objął mocniej rudowłosą kobietę w talii, przeprowadzając ją przez ulicę. Mugolski autobus jechał szybko po oblodzonej powierzchni, miasto tętniło życiem. Niemagiczne pojazdy wróciły do Londynu po wygranej wojnie, stolica była taka, jaką Mike ją pamiętał. Wyminęli graffiti z przekreśloną twarzą Corneliusa Sallowa i przeszli pod wejście na Pokątną. Stuknął różdżką w mur, po chwili przechadzali się już wśród czarodziejów.
-Zajdę do księgarni, zanim pójdziemy na obiad. - wymruczał do Trish...
...Triss...
...Therese?
Tak, miała na imię Therese!
Właściwie, wszystko jedno. Byłoby głupio, jakby powiedział coś nie tak, ale nie zamierzał się tym przejmować.
Od dawna nie przejmował się takimi sprawami.
Otworzył przed Teresą drzwi do księgarni, z niesmakiem zauważył, że ostatni weekend przed Świętami spowodował tutaj tłok. No tak, wszyscy kupują prezenty na ostatnią chwilę.
On zresztą też, chciał znaleźć coś dla Just. W jej gusta było trudniej trafić niż w Kerrie.
-Musimy tu wchodzić, ma cherie? ostry głos Therese przebił się przez gwar, a Mike zastanowił się, kiedy wypada jej powiedzieć, że francuski na niego nie działa. Wręcz przeciwnie.
Po co właściwie spotykał się z Francuzką? Powinien z nią zerwać, ale tak przed Świętami jakoś nie wypadało. Zerwał zaręczyny na początku zeszłego grudnia, już to spowodowało wystarczający dramat.
-Zaczekaj w Dziurawym Kotle, dobiegnę tam za kwadrans. - zaproponował kompromis, choć chętnie zostałby tutaj dłużej. Lubił księgarnie. Wolał się rozejrzeć bez jej jazgotu, więc wcisnął jej w dłoń kilka sykli i pośpiesznie odwzajemnił jej krótki pocałunek.
No, już, już, leć Therese.
A może jednak mógłby z nią zerwać, powiedzmy przed Sylwestrem? Tylko wtedy musiałby znaleźć towarzystwo na Sylwestra. Musi spytać Victora, czy ma kogoś na oku i czy lubi rudowłose Francuzki. Jasnowłose na pewno, już kiedyś o tym rozmawiali.
Drzwi zamknęły się za Therese, a on przepchał się wgłąb księgarni. Miał niejasne wrażenie, że czuje na sobie czyjeś spojrzenie, to pewnie przez ten tłum.
Coś trąciło go w nogę, z niecierpliwością spojrzał w dół. -Hej... - zauważył jasną czuprynę jakiegoś dzieciaka. -...uważaj. - poprosił, łagodniej. Pociągnął nosem, zmarszczył lekko brwi, nienawidził tych perfum i w tym tłumie ich zapach niósł się tylko mocniej, a potem podniósł głowę i spojrzał wprost w oczy właścicielki perfum.
Kobiety, przez którą rzucił ostatnio aktami w ścianę, choć przecież o niej zapomniał, w ramionach narzeczonej i innych, topiąc wspomnienia w litrach piwa i nieczułych pocałunkach.
-Hej. - zmrużył oczy, powitanie wypominając tonem, którego używał do rzucania Lamino. Za późno ugryzł się w język, bo przecież właściwie nie musiał się witać.
Byli sobie obcy, a on był tylko naiwnym mugolakiem. Na pewno - jako bohater wojenny, odznaczony dwoma medalami - bladł w porównaniu z jej martwym mężem.
Poczuł szczeniacki żal, że nie wpiął sobie w płaszcz jednego z medali.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Księgarnia była ostatnim przystankiem na Pokątnej; po wizycie w aptece (musiała odebrać ten specyfik łagodzący objawy przeziębienia dla Michaela) i krótkim spotkaniu z Tonym w herbaciarni przypomniała sobie, że nie miała jeszcze dla niego żadnego prezentu, że zapomniała na śmierć. Zawsze lubił książki, był wziętym uzdrowicielem i pasjami pochłaniał wszelką literaturę (nie tylko fachową), więc uznała, że książka będzie dobrym pomysłem.
Ale widząc, jakie tłumy są w Esach i Floresach, zaczęła się zastanawiać, czy nie będzie szybciej, jeśli sama napisze książkę, wyda ją i mu osobiście wręczy. Całe szczęście, że chociaż Michael nie dokazywał i cierpliwie siedział na jednej z puf, kiedy ona łamała sobie głowę nad pozycją, która powinna wybrać dla przyjaciela. Może “Tajemnice kości i sekrety anatomii”? Nie, brzmiało zbyt pretensjonalnie. “102 sposoby na smoczą ospę siostry Anastazji”? Czy to w ogóle była literatura medyczna?
― Mamooo… ― Usłyszała cichy głosik tuż obok; po chwili syn przytulił się do jej nogi. Odruchowo pogładziła jasne włosy palcami, z trudem oderwała spojrzenie od kolejnych pozycji. Może “Skrzeloziele i nietypowe zastosowania”?
― Co się stało?
― Chcę do domuuu…
― Zaraz pójdziemy ― zapewniła go odruchowo, potem spojrzała w dół, wprost w boleśnie znajome, szarobłekitne oczy ― posiedzisz jeszcze chwilkę na pufie? Zobacz, dam ci pakunek, którego będziesz musiał bardzo dzielnie pilnować.
― Pakunek?
― Mhm ― przykucnęła, nie chcąc patrzeć na niego z góry; sięgnęła do torebki i wyjęła z niej niewielką paczuszkę obwiązaną brązowym papierem. ― Zobacz, tu jest bardzo ważny eliksir dla ciebie.
Oczka mu się od razu zaświeciły, ostrożnie przejął przesyłkę, a Adda wzięła go na ręce i usadziła sobie na biodrze.
― Nie powierzyłabym paczuszki byle komu, Mike, tylko bardzo odważnym i dzielnym chłopcom. Będziesz jej dla mnie pilnował?
Michael pokiwał z zapałem głową i zaczął bawić się sznurkiem. Adda westchnęła krótko i usadziła go z powrotem na pufie, wyprostowała plecy. Odruchowo spojrzała w stronę drzwi ― dźwięk dzwonka zwabił jej uwagę ― i zastygła w bezruchu, jak sparaliżowana.
Michael ― ten, którego nie widziała od trzech lat ― właśnie żegnał krótkim pocałunkiem jakąś rudowłosą kobietę. Serce zakuło ją boleśnie, na chwilę zgubiło rytm, a ona po prostu ewakuowała się po jeden z regałów, najbardziej na świecie pragnąc tego, by jej nie zauważył. To pewnie była jego żona, ta, którą znalazł na swoim wyjeździe, parę miesięcy po tym, jak z nim zerwała.
Zacisnęła odruchowo palce na trzymanej książce ― kiedy ona wzięła do rąk książkę? ― zamrugała szybciej, odganiając łzy cisnące się do oczu. Jak na złość, akurat jego nie chciała spotkać. Budził zbyt wiele wspomnień, przynosił zbyt wiele bólu.
Szybko odłożyła książkę na półkę, nie dbając o to, czy to właściwe miejsce; przejrzała w głowie dostępne opcje. Nie było ich za wiele, zwłaszcza, że była w towarzystwie syna. Najrozsądniejszym wydawało się po prostu go dyskretnie zabrać i ulotnić się, wtopić w tłum. Przecież robiła to całe życie, nie powinno być trudno.
Wdech-wydech.
Obejrzała się, ale młodego nie było już na pufie. Poczuła, jak strach ściska jej serce, jak spojrzenie w panice przelatuje po osobach w księgarni; odruchowo zanurzyła się w tłum, rozgarniała po kolei ludzi, rozglądała się szukając znajomych, jasnych włosów i czerwonego szalika…
“Kurwa mać”, podsumowała w myśli. Los musiał jej dziś wyjątkowo nie sprzyjać, bo właśnie pozwolił na interakcję młodego Michaela z… z jego ojcem.
Przepchnęła się bezpardonowo przez resztę ludzi, odruchowo zanurzyła palce we włosach syna. Dotyk koił obawy ― był tutaj, nic się nie stało, nie zgubił się ― uspokajał.
― Cześć ― mruknęła, poświęcając tylko ułamek chwili na krótkie spojrzenie na jego twarz. Potem odruchowo spojrzała na dłoń. (Czemu nie nosił obrączki?). Potem wbiła spojrzenie w pełne optymizmu oczka syna. Pogłaskała go bezwiednie, na wargi wypłynął delikatny, matczyny uśmiech, którego nie mogła opanować.
Powinna zabrać młodego i wyjść. Powinna udawać, że nic się nie stało. Powinna…
― Szukasz prezentu na ostatnią chwilę? ― zagadnęła po chwili niezręcznej ciszy, podnosząc w końcu na niego wzrok. Nie miała pojęcia, co da się z niej wyczytać, walczyło w niej tyle zbyt długo tłumionych emocji, że nie miała jak nad tym zapanować. Chęć wydrapania mu oczu za tę rudą wywłokę sprzed chwili, targająca sercem tęsknota, żal po tym, co sama zaprzepaściła, iskierka radości, bo wciąż jego widok był czymś przyjemnym. Mogła sobie wmawiać, że nie, że to nie tak, ale już parę lat temu zdała sobie sprawę, że w kwestii pewnego aurora nie ma się co oszukiwać.
― Ja… ― zaczęła, nerwowo odgarnęła kosmyk włosów za ucho. Powiedzieć mu? Nie powiedzieć? Przecież ma kurwa oczy, potrafił dodać dwa do dwóch…
Odruchowo rozejrzała się po księgarni, ale nie dostrzegła młodego nigdzie w pobliżu. Zaniepokojona cofnęła się o krok, potem dwa, ale wrażenie, że już go z nimi nie ma tylko narastało, wzbudzając w niej poczucie paniki.
― Michael? ― zawołała, ale nikt jej nie odpowiedział. Parę osób tylko się na nią obejrzało. ― Michael! ― powtórzyła, tym razem w głos wkradła się desperacja.
― Dziecka pani szuka? ― wtrącił się jakiś młody czarodziej ze stosikiem książek na rękach. Mina Addy chyba mówiła sama za siebie, bo zaraz dodał: ― Taki z czerwonym szalikiem? To wyszedł chwilę temu…
Nie zdążył nawet dokończyć, bo runęła w tłum i przepchnęła się w kierunku drzwi tak zwinnie i tak szybko, jakby od tego zależało jej życie.
Ale widząc, jakie tłumy są w Esach i Floresach, zaczęła się zastanawiać, czy nie będzie szybciej, jeśli sama napisze książkę, wyda ją i mu osobiście wręczy. Całe szczęście, że chociaż Michael nie dokazywał i cierpliwie siedział na jednej z puf, kiedy ona łamała sobie głowę nad pozycją, która powinna wybrać dla przyjaciela. Może “Tajemnice kości i sekrety anatomii”? Nie, brzmiało zbyt pretensjonalnie. “102 sposoby na smoczą ospę siostry Anastazji”? Czy to w ogóle była literatura medyczna?
― Mamooo… ― Usłyszała cichy głosik tuż obok; po chwili syn przytulił się do jej nogi. Odruchowo pogładziła jasne włosy palcami, z trudem oderwała spojrzenie od kolejnych pozycji. Może “Skrzeloziele i nietypowe zastosowania”?
― Co się stało?
― Chcę do domuuu…
― Zaraz pójdziemy ― zapewniła go odruchowo, potem spojrzała w dół, wprost w boleśnie znajome, szarobłekitne oczy ― posiedzisz jeszcze chwilkę na pufie? Zobacz, dam ci pakunek, którego będziesz musiał bardzo dzielnie pilnować.
― Pakunek?
― Mhm ― przykucnęła, nie chcąc patrzeć na niego z góry; sięgnęła do torebki i wyjęła z niej niewielką paczuszkę obwiązaną brązowym papierem. ― Zobacz, tu jest bardzo ważny eliksir dla ciebie.
Oczka mu się od razu zaświeciły, ostrożnie przejął przesyłkę, a Adda wzięła go na ręce i usadziła sobie na biodrze.
― Nie powierzyłabym paczuszki byle komu, Mike, tylko bardzo odważnym i dzielnym chłopcom. Będziesz jej dla mnie pilnował?
Michael pokiwał z zapałem głową i zaczął bawić się sznurkiem. Adda westchnęła krótko i usadziła go z powrotem na pufie, wyprostowała plecy. Odruchowo spojrzała w stronę drzwi ― dźwięk dzwonka zwabił jej uwagę ― i zastygła w bezruchu, jak sparaliżowana.
Michael ― ten, którego nie widziała od trzech lat ― właśnie żegnał krótkim pocałunkiem jakąś rudowłosą kobietę. Serce zakuło ją boleśnie, na chwilę zgubiło rytm, a ona po prostu ewakuowała się po jeden z regałów, najbardziej na świecie pragnąc tego, by jej nie zauważył. To pewnie była jego żona, ta, którą znalazł na swoim wyjeździe, parę miesięcy po tym, jak z nim zerwała.
Zacisnęła odruchowo palce na trzymanej książce ― kiedy ona wzięła do rąk książkę? ― zamrugała szybciej, odganiając łzy cisnące się do oczu. Jak na złość, akurat jego nie chciała spotkać. Budził zbyt wiele wspomnień, przynosił zbyt wiele bólu.
Szybko odłożyła książkę na półkę, nie dbając o to, czy to właściwe miejsce; przejrzała w głowie dostępne opcje. Nie było ich za wiele, zwłaszcza, że była w towarzystwie syna. Najrozsądniejszym wydawało się po prostu go dyskretnie zabrać i ulotnić się, wtopić w tłum. Przecież robiła to całe życie, nie powinno być trudno.
Wdech-wydech.
Obejrzała się, ale młodego nie było już na pufie. Poczuła, jak strach ściska jej serce, jak spojrzenie w panice przelatuje po osobach w księgarni; odruchowo zanurzyła się w tłum, rozgarniała po kolei ludzi, rozglądała się szukając znajomych, jasnych włosów i czerwonego szalika…
“Kurwa mać”, podsumowała w myśli. Los musiał jej dziś wyjątkowo nie sprzyjać, bo właśnie pozwolił na interakcję młodego Michaela z… z jego ojcem.
Przepchnęła się bezpardonowo przez resztę ludzi, odruchowo zanurzyła palce we włosach syna. Dotyk koił obawy ― był tutaj, nic się nie stało, nie zgubił się ― uspokajał.
― Cześć ― mruknęła, poświęcając tylko ułamek chwili na krótkie spojrzenie na jego twarz. Potem odruchowo spojrzała na dłoń. (Czemu nie nosił obrączki?). Potem wbiła spojrzenie w pełne optymizmu oczka syna. Pogłaskała go bezwiednie, na wargi wypłynął delikatny, matczyny uśmiech, którego nie mogła opanować.
Powinna zabrać młodego i wyjść. Powinna udawać, że nic się nie stało. Powinna…
― Szukasz prezentu na ostatnią chwilę? ― zagadnęła po chwili niezręcznej ciszy, podnosząc w końcu na niego wzrok. Nie miała pojęcia, co da się z niej wyczytać, walczyło w niej tyle zbyt długo tłumionych emocji, że nie miała jak nad tym zapanować. Chęć wydrapania mu oczu za tę rudą wywłokę sprzed chwili, targająca sercem tęsknota, żal po tym, co sama zaprzepaściła, iskierka radości, bo wciąż jego widok był czymś przyjemnym. Mogła sobie wmawiać, że nie, że to nie tak, ale już parę lat temu zdała sobie sprawę, że w kwestii pewnego aurora nie ma się co oszukiwać.
― Ja… ― zaczęła, nerwowo odgarnęła kosmyk włosów za ucho. Powiedzieć mu? Nie powiedzieć? Przecież ma kurwa oczy, potrafił dodać dwa do dwóch…
Odruchowo rozejrzała się po księgarni, ale nie dostrzegła młodego nigdzie w pobliżu. Zaniepokojona cofnęła się o krok, potem dwa, ale wrażenie, że już go z nimi nie ma tylko narastało, wzbudzając w niej poczucie paniki.
― Michael? ― zawołała, ale nikt jej nie odpowiedział. Parę osób tylko się na nią obejrzało. ― Michael! ― powtórzyła, tym razem w głos wkradła się desperacja.
― Dziecka pani szuka? ― wtrącił się jakiś młody czarodziej ze stosikiem książek na rękach. Mina Addy chyba mówiła sama za siebie, bo zaraz dodał: ― Taki z czerwonym szalikiem? To wyszedł chwilę temu…
Nie zdążył nawet dokończyć, bo runęła w tłum i przepchnęła się w kierunku drzwi tak zwinnie i tak szybko, jakby od tego zależało jej życie.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Spojrzenia zderzyły się na moment - nieustępliwe, stalowo-błękitne i zielone, z którego ku własnej frustracji nie mógł nic wyczytać. Uciekła wzrokiem, on (ku własnej irytacji) też. W dół, zobaczył dłoń wplecioną w jasne włosy tego chłopca, coś lodowatego ścisnęło go za gardło. Jej chłopca?
Zapadła niezręczna cisza, nie miał siły nic powiedzieć. Wyczytał w jej aktach, ze ma dziecko - prawie rzucił nimi wtedy do kominka, ale szanował dokumentację w pracy. Co innego wiedzieć, a co innego widzieć.
Pytanie, zadane jakby nigdy nic, wyrwało go z zamyślenia i kazało oderwać wzrok od małego chłopca. Właściwie, podziałało na niego jak płachta na byka - fakt, że zachowywała się jakby nic się nie stało, że wyjazd z kraju nie wystarczył, aby nie natykać się na dawne rany...
-Tak, szukam... - zmrużył lekko oczy. Pierdolona drobnomieszczańska uprzejmość, obyczaje czystokrwistych rodzin, p e w n i e, świat o mało nie spłonął, ale porozmawiajmy o Świętach, o prezentach, o pogodzie. Niedoczekanie. Nie musiał grać w tą szopkę, nie musiał być uprzejmy ani dojrzały. -Czegoś interesującego, trzymającego w napięciu na dłużej, ale nie wiem, książki bywają tutaj nudne, przewidywalne, rozkosznie naiwne. - wypalił na jednym wydechu. Nie musiał nawet układać tej kwestii, pamiętał wszystkie szczegóły tamtego wieczoru. Każde słowo pozostawiło po sobie bliznę, jak ostry nóż. (I właśnie nie dbał o zagojenie się tych blizn, a posypywał je solą). W afekcie nie przewidział, że Adda może już tego nie pamiętać - że jeśli tylko się nim bawiła, to na pewno tego nie pamięta. Jeśli zapomniała, poczułby się jeszcze gorzej, ale chwilowo miał to gdzieś. Uśmiechnął się sztucznie, zimno - a mówił cicho, z tą jej pierdoloną sztuczną uprzejmością, żeby dzieciak się nie zorientował. W końcu to tylko dziecko.
Dziecko, którego już przy nich nie było. Zamrugał, zdezorientowany, to dzieci są takie szybkie? Zobaczył czystą panikę na twarzy Addy i prawie poczuł ukłucie współczucia, ale spróbował wyprzeć tą emocję. Nie powinna już go obchodzić.
Michael?
-Przecież tu stoję. - przerwał jej, zniecierpliwiony. Czego jeszcze od niego chciała, zaangażować Biuro Aurorów do szukania zbiegłego trzylatka?
Trzylatka.
Wtedy powtórzyła imię - jego własne, ale nagle obce - po raz drugi, głośniej i uświadomił sobie, że wcale nie wołała jego.
Dziecka pani szuka?
-Nie żartuj sobie... - wymamrotał, a krew odpłynęła mu z twarzy, bo nazwanie kogoś jego imieniem wydawało mu się... właściwie czym, bo nikt nie byłby przecież zdolny do tak dziwacznej ironii? Ale Addy już obok nie było, Michael został sam, z własnym zaskoczeniem, z widokiem blondyna w czerwonym szaliku pod powiekami.
Trzyletniego blondyna.
Brutalnie przepchnął się przez tłum, wybiegając przed księgarnię. Nie może ich stracić z oczu.
Na szczęście stali tam, na ulicy, blondynka nachylona nad małym chłopcem. Prawdziwi i rzeczywiści, nie koszmarny sen, nie fatamorgana, nie ironia losu.
Jedyne myśli, na których mógł się skupić, to wiązanka zaskoczonych przekleństw, ale zdołał bezceremonialnie podejść do chłopca - nachylić się nad nim, by uniknąć wzroku Addy, nie chciał na nią patrzeć - i uśmiechnąć prawie serdecznie.
-Masz na imię Michael? - musiał się upewnić, choć przecież w i d z i a ł odpowiedź.
Zapadła niezręczna cisza, nie miał siły nic powiedzieć. Wyczytał w jej aktach, ze ma dziecko - prawie rzucił nimi wtedy do kominka, ale szanował dokumentację w pracy. Co innego wiedzieć, a co innego widzieć.
Pytanie, zadane jakby nigdy nic, wyrwało go z zamyślenia i kazało oderwać wzrok od małego chłopca. Właściwie, podziałało na niego jak płachta na byka - fakt, że zachowywała się jakby nic się nie stało, że wyjazd z kraju nie wystarczył, aby nie natykać się na dawne rany...
-Tak, szukam... - zmrużył lekko oczy. Pierdolona drobnomieszczańska uprzejmość, obyczaje czystokrwistych rodzin, p e w n i e, świat o mało nie spłonął, ale porozmawiajmy o Świętach, o prezentach, o pogodzie. Niedoczekanie. Nie musiał grać w tą szopkę, nie musiał być uprzejmy ani dojrzały. -Czegoś interesującego, trzymającego w napięciu na dłużej, ale nie wiem, książki bywają tutaj nudne, przewidywalne, rozkosznie naiwne. - wypalił na jednym wydechu. Nie musiał nawet układać tej kwestii, pamiętał wszystkie szczegóły tamtego wieczoru. Każde słowo pozostawiło po sobie bliznę, jak ostry nóż. (I właśnie nie dbał o zagojenie się tych blizn, a posypywał je solą). W afekcie nie przewidział, że Adda może już tego nie pamiętać - że jeśli tylko się nim bawiła, to na pewno tego nie pamięta. Jeśli zapomniała, poczułby się jeszcze gorzej, ale chwilowo miał to gdzieś. Uśmiechnął się sztucznie, zimno - a mówił cicho, z tą jej pierdoloną sztuczną uprzejmością, żeby dzieciak się nie zorientował. W końcu to tylko dziecko.
Dziecko, którego już przy nich nie było. Zamrugał, zdezorientowany, to dzieci są takie szybkie? Zobaczył czystą panikę na twarzy Addy i prawie poczuł ukłucie współczucia, ale spróbował wyprzeć tą emocję. Nie powinna już go obchodzić.
Michael?
-Przecież tu stoję. - przerwał jej, zniecierpliwiony. Czego jeszcze od niego chciała, zaangażować Biuro Aurorów do szukania zbiegłego trzylatka?
Trzylatka.
Wtedy powtórzyła imię - jego własne, ale nagle obce - po raz drugi, głośniej i uświadomił sobie, że wcale nie wołała jego.
Dziecka pani szuka?
-Nie żartuj sobie... - wymamrotał, a krew odpłynęła mu z twarzy, bo nazwanie kogoś jego imieniem wydawało mu się... właściwie czym, bo nikt nie byłby przecież zdolny do tak dziwacznej ironii? Ale Addy już obok nie było, Michael został sam, z własnym zaskoczeniem, z widokiem blondyna w czerwonym szaliku pod powiekami.
Trzyletniego blondyna.
Brutalnie przepchnął się przez tłum, wybiegając przed księgarnię. Nie może ich stracić z oczu.
Na szczęście stali tam, na ulicy, blondynka nachylona nad małym chłopcem. Prawdziwi i rzeczywiści, nie koszmarny sen, nie fatamorgana, nie ironia losu.
Jedyne myśli, na których mógł się skupić, to wiązanka zaskoczonych przekleństw, ale zdołał bezceremonialnie podejść do chłopca - nachylić się nad nim, by uniknąć wzroku Addy, nie chciał na nią patrzeć - i uśmiechnąć prawie serdecznie.
-Masz na imię Michael? - musiał się upewnić, choć przecież w i d z i a ł odpowiedź.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Cios był celny. Zabolało. Zabolało tak, że aż się cofnęła o pół kroku, a serce na chwilę zgubiło rytm. Myślała, że zapomniał. Że znalazł pocieszenie u innej, że to ona sprawiła, że wymazał z pamięci tamten romans, tamten rok. W końcu przecież niedługo po całej sprawie się zaręczył, od prawie trzech lat musiał tkwić w szczęśliwym związku. Czemu więc… czemu ją tak zaatakował? Szukał zemsty?
Świąteczny nastrój i bliskość syna bardzo szybko zdejmowały troski z jej barków, w tych czasach zdarzało jej się szybciej i częściej opuszczać gardę. Zapomniała już, jak to jest czekać w każdej chwili na cios, tygodniami nie wychodzić z roli.
Zacisnęła wargi. Powinna była się od razu ewakuować. Zgarnąć tylko małego i bez słowa wyjść, nie szukać… sama nie wiedziała czego.
― Może żona pomoże ci wybrać ― odcięła się od razu, na ślepo. Chciała mu oddać ból, ale nie znała go już; nie wiedziała, gdzie zaboli najbardziej. Kiedy słowa padły, zdała sobie sprawę, że chyba zraniła samą siebie, że znowu się odsłoniła, jasno pokazując, że nie podoba jej się ta rzeczywistość w której ją zastąpił.
A przecież sama nie dała mu żadnego wyboru.
Zanim konflikt eskalował ― stało się to, czego obawia się każda matka. Młody Michael gdzieś zniknął, wyparował, a jej serce ścisnęło się w kompletnej panice. Mimo pokoju, mimo wygranej wojny, nadal obawiała się najgorszego, więc po prostu pognała na zewnątrz jakby się paliło. Rozejrzała się po ulicy, natychmiast wyłowiła spojrzeniem czerwony szalik i chłopca stojącego przy witrynie sklepu naprzeciwko. Dopadła do niego w dwóch susach, wzięła w objęcia z taką mocą, jakby szukałą go co najmniej dobę.
― Nie rób mi tak więcej ― poprosiła, szepcząc w jasne włoski. ― Nie rób, dobrze? Jeśli się nudzisz, to mi powiedz, ale na Merlina, nie chodź nigdzie sam.
Poluzowała uchwyt, wypuściła go. Chłopiec spojrzał na nią z niewinnym niezrozumieniem, skinął powoli główką. Uśmiechnęła się odruchowo; nie potrafiła się na niego długo gniewać. W ogóle nie potrafiła się gniewać.
― A kupimy sowę? ― spytał ją, obejrzał się na wystawę. Zza szyby patrzyła na niego całkiem urocza płomykówka. ― Taką dla mnie?
― Mhm ― potaknęła z cieniem uśmiechu błąkającym się na wargach. ― Ale dopiero wtedy, jak pójdziesz do szkoły. Wcześniej nie będzie ci potrzebna.
― Ale telaz…
― Michael ― upomniała go i już miała przejść do tłumaczenia tego samego po raz trzydziesty drugi tego miesiąca, kiedy usłyszała kroki za plecami. Momentalnie przypomniała sobie o spotkaniu w księgarni, już chciała porwać syna na ręce i się pośpiesznie oddalić, ale ten drugi Michael był szybszy. Dopadł do juniora bezceremonialnie; chłopczyk spłoszył się nieco, powędrował spojrzeniem w jej kierunku, jakby szukając przyzwolenia. Tyle razy kładła mu do głowy, żeby nie rozmawiać z nieznajomymi, że chyba w końcu coś dotarło.
Nie miała ochoty na tę rozmowę. Nie miała ochoty mu mówić.
Skinęła z ociąganiem głową, starała się nie zabić Tonksa wzrokiem. Nie chciała, żeby mały wyczuł od niej wrogość.
― Tak ― potaknął w końcu, niepewnie obserwując pochylającą się nad nim sylwetkę mężczyzny. ― Mój tata tez tak ma ― pochwalił się zaraz, lekko sepleniąc, a Adda poczuła pilną potrzebę przyjrzenia się pozostałym sowom na wystawie. Mały zawsze lubił opowiadać to, co nakładła mu do głowy na temat ojca; dużo o niego wypytywał, ewidentnie bolało go to, że był wiecznie nieobecny. I jeśli trafił się ktoś, kto chciał słuchać…
Przymknęła na moment oczy, odetchnęła głębiej. To nie tak, to wszystko nie tak. Nigdy nie mieli się spotkać, a ona miała kiedyś młodemu powiedzieć, jaka jest prawda. Wyjaśnić…
― I.. i jest baldzo waznym carodziejem ― dodał powoli, coraz śmielej formułując kolejne słowa. ― Takim… ― zawahał się wyraźnie, kiedy napotkał trudne słowo. ― Ałlo... ałloł… ― Spojrzał na Addę, jakby oczekiwał ratunku, ale ten nie nadchodził. Nie poprawiła go, tak jak poprawiała za każdym razem. Słowo “aurorem” nie chciało jej przejść przez gardło. Nie, kiedy rzeczony auror stał tuż obok.
Westchnęła cicho, wyciągnęła rękę do syna.
― Chodź, kochanie. Nie zatrzymuj pana, na pewno ma dużo na głowie.
Świąteczny nastrój i bliskość syna bardzo szybko zdejmowały troski z jej barków, w tych czasach zdarzało jej się szybciej i częściej opuszczać gardę. Zapomniała już, jak to jest czekać w każdej chwili na cios, tygodniami nie wychodzić z roli.
Zacisnęła wargi. Powinna była się od razu ewakuować. Zgarnąć tylko małego i bez słowa wyjść, nie szukać… sama nie wiedziała czego.
― Może żona pomoże ci wybrać ― odcięła się od razu, na ślepo. Chciała mu oddać ból, ale nie znała go już; nie wiedziała, gdzie zaboli najbardziej. Kiedy słowa padły, zdała sobie sprawę, że chyba zraniła samą siebie, że znowu się odsłoniła, jasno pokazując, że nie podoba jej się ta rzeczywistość w której ją zastąpił.
A przecież sama nie dała mu żadnego wyboru.
Zanim konflikt eskalował ― stało się to, czego obawia się każda matka. Młody Michael gdzieś zniknął, wyparował, a jej serce ścisnęło się w kompletnej panice. Mimo pokoju, mimo wygranej wojny, nadal obawiała się najgorszego, więc po prostu pognała na zewnątrz jakby się paliło. Rozejrzała się po ulicy, natychmiast wyłowiła spojrzeniem czerwony szalik i chłopca stojącego przy witrynie sklepu naprzeciwko. Dopadła do niego w dwóch susach, wzięła w objęcia z taką mocą, jakby szukałą go co najmniej dobę.
― Nie rób mi tak więcej ― poprosiła, szepcząc w jasne włoski. ― Nie rób, dobrze? Jeśli się nudzisz, to mi powiedz, ale na Merlina, nie chodź nigdzie sam.
Poluzowała uchwyt, wypuściła go. Chłopiec spojrzał na nią z niewinnym niezrozumieniem, skinął powoli główką. Uśmiechnęła się odruchowo; nie potrafiła się na niego długo gniewać. W ogóle nie potrafiła się gniewać.
― A kupimy sowę? ― spytał ją, obejrzał się na wystawę. Zza szyby patrzyła na niego całkiem urocza płomykówka. ― Taką dla mnie?
― Mhm ― potaknęła z cieniem uśmiechu błąkającym się na wargach. ― Ale dopiero wtedy, jak pójdziesz do szkoły. Wcześniej nie będzie ci potrzebna.
― Ale telaz…
― Michael ― upomniała go i już miała przejść do tłumaczenia tego samego po raz trzydziesty drugi tego miesiąca, kiedy usłyszała kroki za plecami. Momentalnie przypomniała sobie o spotkaniu w księgarni, już chciała porwać syna na ręce i się pośpiesznie oddalić, ale ten drugi Michael był szybszy. Dopadł do juniora bezceremonialnie; chłopczyk spłoszył się nieco, powędrował spojrzeniem w jej kierunku, jakby szukając przyzwolenia. Tyle razy kładła mu do głowy, żeby nie rozmawiać z nieznajomymi, że chyba w końcu coś dotarło.
Nie miała ochoty na tę rozmowę. Nie miała ochoty mu mówić.
Skinęła z ociąganiem głową, starała się nie zabić Tonksa wzrokiem. Nie chciała, żeby mały wyczuł od niej wrogość.
― Tak ― potaknął w końcu, niepewnie obserwując pochylającą się nad nim sylwetkę mężczyzny. ― Mój tata tez tak ma ― pochwalił się zaraz, lekko sepleniąc, a Adda poczuła pilną potrzebę przyjrzenia się pozostałym sowom na wystawie. Mały zawsze lubił opowiadać to, co nakładła mu do głowy na temat ojca; dużo o niego wypytywał, ewidentnie bolało go to, że był wiecznie nieobecny. I jeśli trafił się ktoś, kto chciał słuchać…
Przymknęła na moment oczy, odetchnęła głębiej. To nie tak, to wszystko nie tak. Nigdy nie mieli się spotkać, a ona miała kiedyś młodemu powiedzieć, jaka jest prawda. Wyjaśnić…
― I.. i jest baldzo waznym carodziejem ― dodał powoli, coraz śmielej formułując kolejne słowa. ― Takim… ― zawahał się wyraźnie, kiedy napotkał trudne słowo. ― Ałlo... ałloł… ― Spojrzał na Addę, jakby oczekiwał ratunku, ale ten nie nadchodził. Nie poprawiła go, tak jak poprawiała za każdym razem. Słowo “aurorem” nie chciało jej przejść przez gardło. Nie, kiedy rzeczony auror stał tuż obok.
Westchnęła cicho, wyciągnęła rękę do syna.
― Chodź, kochanie. Nie zatrzymuj pana, na pewno ma dużo na głowie.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Cofnęła się jak oparzona (jakby ją uderzył - ale szybko wyparł to skojarzenie, zepsułoby mu satysfakcję), a on uśmiechnął się nieprzyjemnie, wilczo. Zdziwiło go, że zapamiętała te słowa, ale może domyśliła się ich znaczenia z jego tonu głosu? Zachłysnął się jej reakcją, czerpiąc szczeniacką, ponurą radość z tej słownej przepychanki.
-Nie jestem żonaty. - zmarszczył lekko brwi, zaprzeczając z czystego zaskoczenia. Skąd taki pomysł? Był już aż tak starym kawalerem? A może dowiedziała się o zaręczynach, ale czemu miałaby się tym interesowaćjak on teczką Igora Chernova? Nie rozgłaszał tamtych wieści, ale ich nie ukrywał, właściwie nawet postarał się aby wiedzieli wszyscy w Biurze Aurorów.
Złośliwość prędko rozpłynęła się w matczynej panice, a potem w ciężarze lepkich podejrzeń.
Dopadł do chłopca i jego matki w kilku prędkich, zamaszystych krokach. Wojna jedynie poprawiła jego kondycję, nie czuł wpływu minionych lat - raczej siłę i owoce treningu.
Całkowicie zignorował mordercze spojrzenieAddy Adriany, choć czuł je na karku. Musiał mieć oczy dookoła głowy, żeby przeżyć tą wojnę. Chłopiec spojrzał na matkę ponad jego ramieniem i dopiero wtedy Mike uświadomił sobie, że patrzy na niego z góry.
Nieznajomy. Wzburzony. Groźny?
Przez ostatni rok prowadził przesłuchania wszystkich podejrzanych o kooperację z wrogiem, zarówno żołnierzy, jak i cywili. Ostry ton i spojrzenie weszły mu w nawyk, ale nie zastraszyłby przecież dziecka... prawda?
Na szczęście, chłopiec nie zaniemówił - a gdy się odezwał, Michael przykucnął.
Trochę po to, by go nie onieśmielać, ale głównie z wrażenia.
Zaschło mu w gardle, przez chwilę nie mówił zupełnie nic - wlepiając szeroko otwarte oczy w błękitnoszare tęczówki chłopca, w jego złotą czuprynę.
Chernov miał ciemne włosy, a ciepły odcień blondu różnił się od jasnych lokówAddy Adriany.
Świat zdawał się zatrzymać - zgiełk ulicy, śnieg, westchnięcie Addy. Krew szumiała w uszach i przez głuchą ciszę przebiło się dopiero przejęzyczenie Michaela.
-Aurorem. - poprawił go odruchowo, ochrypłym szeptem. Spróbował zmusić usta do bladego uśmiechu, ale kręciło mu się w głowie.
Wstał, zbyt prędko. Musiał złapać oddech, przejść się, jak najdalej, ale nie mógł - nie chciał - ich zostawić. Jeszcze znowu znikną, na tyle lat.
Odwrócił się w stronę Addy. Jeszcze kilka chwil temu piorunowałby ją płomiennym spojrzeniem, ale ogień już dogasł. Teraz miał spłoszoną, nieco niedowierzającą, smutną minę.
Jak w styczniu 1955.
-Tak, nagle mam... więcej na głowie. - odezwał się, akcentując lekko "nagle".
-Tak dużo, że musimy o tym porozmawiać. - zarządził twardo, jakby był w Biurze Aurorów, jakby łudził się, ze ma tutaj jakąkolwiek kontrolę.
Nadała mu tak na imię - dlaczego?
Zawsze wiedziała, nigdy mu nie powiedziała.
-Dlaczego...? - dlaczego odmówiłaś mi prawa do własnego dziecka?
-Nie jestem żonaty. - zmarszczył lekko brwi, zaprzeczając z czystego zaskoczenia. Skąd taki pomysł? Był już aż tak starym kawalerem? A może dowiedziała się o zaręczynach, ale czemu miałaby się tym interesować
Złośliwość prędko rozpłynęła się w matczynej panice, a potem w ciężarze lepkich podejrzeń.
Dopadł do chłopca i jego matki w kilku prędkich, zamaszystych krokach. Wojna jedynie poprawiła jego kondycję, nie czuł wpływu minionych lat - raczej siłę i owoce treningu.
Całkowicie zignorował mordercze spojrzenie
Nieznajomy. Wzburzony. Groźny?
Przez ostatni rok prowadził przesłuchania wszystkich podejrzanych o kooperację z wrogiem, zarówno żołnierzy, jak i cywili. Ostry ton i spojrzenie weszły mu w nawyk, ale nie zastraszyłby przecież dziecka... prawda?
Na szczęście, chłopiec nie zaniemówił - a gdy się odezwał, Michael przykucnął.
Trochę po to, by go nie onieśmielać, ale głównie z wrażenia.
Zaschło mu w gardle, przez chwilę nie mówił zupełnie nic - wlepiając szeroko otwarte oczy w błękitnoszare tęczówki chłopca, w jego złotą czuprynę.
Chernov miał ciemne włosy, a ciepły odcień blondu różnił się od jasnych loków
Świat zdawał się zatrzymać - zgiełk ulicy, śnieg, westchnięcie Addy. Krew szumiała w uszach i przez głuchą ciszę przebiło się dopiero przejęzyczenie Michaela.
-Aurorem. - poprawił go odruchowo, ochrypłym szeptem. Spróbował zmusić usta do bladego uśmiechu, ale kręciło mu się w głowie.
Wstał, zbyt prędko. Musiał złapać oddech, przejść się, jak najdalej, ale nie mógł - nie chciał - ich zostawić. Jeszcze znowu znikną, na tyle lat.
Odwrócił się w stronę Addy. Jeszcze kilka chwil temu piorunowałby ją płomiennym spojrzeniem, ale ogień już dogasł. Teraz miał spłoszoną, nieco niedowierzającą, smutną minę.
Jak w styczniu 1955.
-Tak, nagle mam... więcej na głowie. - odezwał się, akcentując lekko "nagle".
-Tak dużo, że musimy o tym porozmawiać. - zarządził twardo, jakby był w Biurze Aurorów, jakby łudził się, ze ma tutaj jakąkolwiek kontrolę.
Nadała mu tak na imię - dlaczego?
Zawsze wiedziała, nigdy mu nie powiedziała.
-Dlaczego...? - dlaczego odmówiłaś mi prawa do własnego dziecka?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Obserwowała ich z mieszanymi odczuciami. Nie chciała, żeby jej tajemnica wyszła na jaw w sposób niekontrolowany, nie chciała też robić dziecku nadziei na to, że kiedykolwiek będą pełną rodziną. Do tej pory łatwo było jej go zwodzić, udzielać niekonkretnych odpowiedzi, w końcu miał tylko trzy lata, ale wiedziała, że z wiekiem będzie tylko gorzej. I że jeśli odziedziczył po niej choć ułamek dociekliwości, to dojdzie do sedna po śladach, po tym, co mówiła mu, by uciszyć nocny płacz za wiecznie nieobecnym tatą.
Czuła podskórnie pilną potrzebę zabrania syna i ucieczki w tłum, byle dalej. Od pytań, od odpowiedzialności, od przeszłości, ale uczucie to było zagłuszone rozlewającym się w sercu ciepłem na widok tej dwójki. Teraz, kiedy byli tuż obok siebie, niemożliwym było stwierdzenie, że młody jest synem kogokolwiek innego niż Michaela, byli do siebie zbyt podobni. I wyglądało na to, że junior też to czuje, bo nawet niespecjalnie się przestraszył ― a przecież powinien.
Skrzywiła się odruchowo, kiedy to Mike poprawił syna, słowo niemalże ukłuło ją w uszy. Sytuacja wymknęła się spod kontroli, a ona była kompletnie rozdarta, nie potrafiła się zdecydować na jedną akcję. Uciec i udawać, że nic się nie stało? Nie, teraz, kiedy już się dowiedział, pewnie nie odpuści sprawy tak łatwo, była tego prawie pewna.
Maluch chwycił jej rękę, posłusznie podreptał w jej stronę, ale wystarczyła jej tylko chwila, by odgadnąć, że jest mu smutno. Kiedy podniósł na nią oczy, poczuła jak pęka jej serce. Nie był stroną w kłótni sprzed trzech lat, ale minę miał dokładnie taką samą jak on.
― Kiedy tata wróci…? ― spytał ją cicho, smutno.
Odruchowo pogłaskała go po włosach; jasne kosmyki przemknęły jej pod palcami. Co miała mu odpowiedzieć? Na pewno nie to, że właśnie go spotkał.
― Nie wiem, kochanie ― powiedziała w końcu, starając się nie zabrzmieć równie smutno.
Zerknęła nerwowo w stronę Michaela, zagryzła wargi. Nie będzie z nim rozmawiać tutaj, nie przy dziecku, to mogłoby juniora za bardzo zaskoczyć, jeszcze straciłby do niej zaufanie. Musiała coś wymyślić, byle szybko. Przeciągająca się cisza paraliżowała każdy nerw.
― Biuro Aur… w pracy szybko rozeszła się wieść o twoich zaręczynach ― burknęła, biorąc syna na ręce. ― Więc wyrzuciłam list, zanim go właściwie skończyłam. Nie chciałam… ― zawahała się. Ile właściwie junior mógłby zrozumieć z tej rozmowy? ― Nie tutaj ― skwitowała ponuro i ruszyła gdzieś w tłum, w doskonale sobie znanym kierunku; uśmiechnęła się do syna.
― Chcesz odwiedzić wujka? ― spytała przymilnie, poprawiając mu szalik. ― Na pewno się za tobą stęsknił. Może ma jakieś ciekawe amulety do obejrzenia, jak myślisz?
Mały uśmiechnął się, wyraźnie chętny do odwiedzin, ale jego uwagę i tak kradł podążający za nimi auror.
Przeszła dalej, minęła jeszcze parę sklepów, w końcu skręciła w boczną uliczkę Pokątnej. Była trochę ciaśniejsza niż główna ulica i mieściły się na niej bardziej specjalistyczne sklepy. Odruchowo wyłowiła spojrzeniem znajomy szyld, bezceremonialnie wpakowała się do sklepu z mieniącymi się na wystawie amuletami. W środku było pusto, jeśli nie liczyć śpiącego pod sufitem nietoperza, a właściciel ― Louis de Verley ― siedział wygodnie odchylony na krześle i czytał gazetę. Na dźwięk dzwonka podniósł wzrok znad czytanej strony i zdziwił się, wyraźnie zaskoczony.
― Adda… ― zaczął, ale weszła mu zaraz w słowo:
― Przypilnuj dla mnie małego, dobrze?
Jego wzrok przepłynął ponad jej ramieniem. Zrobił minę, jakby już wszystko wiedział, choć tak naprawdę nie mógł; nie powiedziała mu wszystkiego. A może się domyślił?...
Ucałowała syna w czubek głowy.
― Zaraz wrócę, dobrze? Mama musi coś… wyjaśnić. ― Cofnęła się, potem odwróciła, wyszła znowu przed sklep.
Co miała mu powiedzieć? Jak zacząć właściwie? Co chciał od niej konkretnie usłyszeć? Westchnęła, przetarła twarz dłońmi. Nagle poczuła się tak, jakby miała ze sto lat. Odruchowo obejrzała się na sklep, mimowolnie namierzyła syna wzrokiem. Louis coś mu tłumaczył, wyglądało na to, że mały wciągnął się w słuchanie o jakichś runach czy innych pierdołach.
― Tak, to twój syn ― zdecydowała się w końcu na walnięcie prosto z mostu. ― Nie, nie powiedziałam ci, ale miałam taki zamiar. ― Podparła się pod boki. Konkrety, trzymaj się konkretów. ― Pisałam list, kiedy dotarły do mnie arcyradosne wieści z Biura Aurorów, więc go podarłam. Myślałam, że tak będzie lepiej. Ułożyłeś sobie życie, jak mi się wtedy wydawało i nie miałam zamiaru się w to mieszać.
Wypuściła ciężko powietrze nosem, przmknęła oczy.
― Mówiłam mu o tobie, wie, że istniejesz. Według oficjalnej wersji, która wcale nie jest daleka od oryginału, szef Biura Aurorów wysyła cię ciągle na jakieś misje, bo jesteś dobry w tym, co robisz ― wyjaśniła mu sucho, rzeczowo. ― W miarę upływu czasu chciałam rozszerzyć wersję, ale teraz widzę, że ma za dużo dziur. A jeśli wda się w którekolwiek z nas, to domyśli się prawdy sam, szybciej, niż mi się wydawało.
Podniosła powieki, znów odnalazła spojrzeniem syna. Nadal siedział na ladzie, ewidentnie zasłuchany, a ona nawet nie zauważyła, kiedy na jej wargach pojawił się blady uśmiech.
― Obudziła się w nim niedawno magia ― poinformowała go dumnie. ― Wyczuł na spacerze miejsce objęte klątwą.
Czuła podskórnie pilną potrzebę zabrania syna i ucieczki w tłum, byle dalej. Od pytań, od odpowiedzialności, od przeszłości, ale uczucie to było zagłuszone rozlewającym się w sercu ciepłem na widok tej dwójki. Teraz, kiedy byli tuż obok siebie, niemożliwym było stwierdzenie, że młody jest synem kogokolwiek innego niż Michaela, byli do siebie zbyt podobni. I wyglądało na to, że junior też to czuje, bo nawet niespecjalnie się przestraszył ― a przecież powinien.
Skrzywiła się odruchowo, kiedy to Mike poprawił syna, słowo niemalże ukłuło ją w uszy. Sytuacja wymknęła się spod kontroli, a ona była kompletnie rozdarta, nie potrafiła się zdecydować na jedną akcję. Uciec i udawać, że nic się nie stało? Nie, teraz, kiedy już się dowiedział, pewnie nie odpuści sprawy tak łatwo, była tego prawie pewna.
Maluch chwycił jej rękę, posłusznie podreptał w jej stronę, ale wystarczyła jej tylko chwila, by odgadnąć, że jest mu smutno. Kiedy podniósł na nią oczy, poczuła jak pęka jej serce. Nie był stroną w kłótni sprzed trzech lat, ale minę miał dokładnie taką samą jak on.
― Kiedy tata wróci…? ― spytał ją cicho, smutno.
Odruchowo pogłaskała go po włosach; jasne kosmyki przemknęły jej pod palcami. Co miała mu odpowiedzieć? Na pewno nie to, że właśnie go spotkał.
― Nie wiem, kochanie ― powiedziała w końcu, starając się nie zabrzmieć równie smutno.
Zerknęła nerwowo w stronę Michaela, zagryzła wargi. Nie będzie z nim rozmawiać tutaj, nie przy dziecku, to mogłoby juniora za bardzo zaskoczyć, jeszcze straciłby do niej zaufanie. Musiała coś wymyślić, byle szybko. Przeciągająca się cisza paraliżowała każdy nerw.
― Biuro Aur… w pracy szybko rozeszła się wieść o twoich zaręczynach ― burknęła, biorąc syna na ręce. ― Więc wyrzuciłam list, zanim go właściwie skończyłam. Nie chciałam… ― zawahała się. Ile właściwie junior mógłby zrozumieć z tej rozmowy? ― Nie tutaj ― skwitowała ponuro i ruszyła gdzieś w tłum, w doskonale sobie znanym kierunku; uśmiechnęła się do syna.
― Chcesz odwiedzić wujka? ― spytała przymilnie, poprawiając mu szalik. ― Na pewno się za tobą stęsknił. Może ma jakieś ciekawe amulety do obejrzenia, jak myślisz?
Mały uśmiechnął się, wyraźnie chętny do odwiedzin, ale jego uwagę i tak kradł podążający za nimi auror.
Przeszła dalej, minęła jeszcze parę sklepów, w końcu skręciła w boczną uliczkę Pokątnej. Była trochę ciaśniejsza niż główna ulica i mieściły się na niej bardziej specjalistyczne sklepy. Odruchowo wyłowiła spojrzeniem znajomy szyld, bezceremonialnie wpakowała się do sklepu z mieniącymi się na wystawie amuletami. W środku było pusto, jeśli nie liczyć śpiącego pod sufitem nietoperza, a właściciel ― Louis de Verley ― siedział wygodnie odchylony na krześle i czytał gazetę. Na dźwięk dzwonka podniósł wzrok znad czytanej strony i zdziwił się, wyraźnie zaskoczony.
― Adda… ― zaczął, ale weszła mu zaraz w słowo:
― Przypilnuj dla mnie małego, dobrze?
Jego wzrok przepłynął ponad jej ramieniem. Zrobił minę, jakby już wszystko wiedział, choć tak naprawdę nie mógł; nie powiedziała mu wszystkiego. A może się domyślił?...
Ucałowała syna w czubek głowy.
― Zaraz wrócę, dobrze? Mama musi coś… wyjaśnić. ― Cofnęła się, potem odwróciła, wyszła znowu przed sklep.
Co miała mu powiedzieć? Jak zacząć właściwie? Co chciał od niej konkretnie usłyszeć? Westchnęła, przetarła twarz dłońmi. Nagle poczuła się tak, jakby miała ze sto lat. Odruchowo obejrzała się na sklep, mimowolnie namierzyła syna wzrokiem. Louis coś mu tłumaczył, wyglądało na to, że mały wciągnął się w słuchanie o jakichś runach czy innych pierdołach.
― Tak, to twój syn ― zdecydowała się w końcu na walnięcie prosto z mostu. ― Nie, nie powiedziałam ci, ale miałam taki zamiar. ― Podparła się pod boki. Konkrety, trzymaj się konkretów. ― Pisałam list, kiedy dotarły do mnie arcyradosne wieści z Biura Aurorów, więc go podarłam. Myślałam, że tak będzie lepiej. Ułożyłeś sobie życie, jak mi się wtedy wydawało i nie miałam zamiaru się w to mieszać.
Wypuściła ciężko powietrze nosem, przmknęła oczy.
― Mówiłam mu o tobie, wie, że istniejesz. Według oficjalnej wersji, która wcale nie jest daleka od oryginału, szef Biura Aurorów wysyła cię ciągle na jakieś misje, bo jesteś dobry w tym, co robisz ― wyjaśniła mu sucho, rzeczowo. ― W miarę upływu czasu chciałam rozszerzyć wersję, ale teraz widzę, że ma za dużo dziur. A jeśli wda się w którekolwiek z nas, to domyśli się prawdy sam, szybciej, niż mi się wydawało.
Podniosła powieki, znów odnalazła spojrzeniem syna. Nadal siedział na ladzie, ewidentnie zasłuchany, a ona nawet nie zauważyła, kiedy na jej wargach pojawił się blady uśmiech.
― Obudziła się w nim niedawno magia ― poinformowała go dumnie. ― Wyczuł na spacerze miejsce objęte klątwą.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Jeśli Michael Junior odziedziczył po rodzicach spostrzegawczość, to w tej chwili na pewno nie mógł podejrzewać, że kiedykolwiek zostaną pełną rodziną. Michael (senior) przez moment piorunował Addę wzrokiem, a potem – choć przytomnie usiłował nie wystarszyć dziecka ani nie zrobić przy chłopcu sceny – milczał zacięcie, splatając ręce za plecami. Tak mocno, że palce aż mu pobielały.
Nie miał styczności z dziećmi na tyle często, by móc złagodnieć na zawołanie, by przekonująco udawać, że wszystko jest w porządku. Przez ostatnie lata oduczył się zresztą resztek dawnej łagodności, zahartowany wojną i potyczkami i nieustanną potrzebą wymierzania sprawiedliwości. Choć wygrali, to niektórzy z wrogów umknęli karze, a aurorzy zajmowali się ich wyłapywaniem. Nauczył się mieć oczy dookoła głowy, wszędzie spodziewać się zagrożenia lub Śmierciożerców pod wpływem eliksiru wielosokowego.
Nie spodziewał się dziecka. Całkowicie zbity z tropu, drgnął nerwowo, gdy chłopiec spytał o powrót taty.
Odpowiedź Addy była lepsza niż całkowite zaniemówienie, które dopadło Michaela, ale i tak mu się nie spodobała. Stoję przed wami – chciał warknąć, ale w ostatniej chwili się opamiętał. Słysząc o zaręczynach, wyprostował się jak oparzony – i skrzywił lekko, spoglądając na Addę z jeszcze większym oburzeniem.
-Więc… - zaczął, ale zdławił słowa pretensji dzięki obecności dziecka, a Adda ruszyła w jakieś inne miejsce. Nie tutaj, no dobrze. Przynajmniej nie powiedziała, że nie teraz. Podążał o dwa kroki za nimi, pochmurny jak niebo przed burzą. Nie chciał na nią patrzeć ani zastanawiać się, co ma powiedzieć temu chłopcu – i bez tego trudno było mu zachować spokój.
Posępnie skinął głową „wujkowi” – to chyba musiał być jej brat, którego nigdy nie poznał – trzymając się z tyłu, na progu drzwi. Odprowadził jasnowłosego chłopca czujnym – nieco zbyt czujnym, jakby bał się, że to podstęp i mały Michael zniknie na zawsze – spojrzeniem. W końcu wyszedł pod sklep z Addą, nadal posępnie milcząc. Na usta cisnęły mu się wyrzuty, ale w trakcie spaceru zdążył odrobinę ochłonąć.
Adda, z kolei, w sekundę zdążyła na powrót dorzucić podpałki do tlących się w umyśle aurora pretensji.
-Ach, więc uznałaś mnie za zły materiał na ojca, bo się zaręczyłem? – warknął, żarliwie, tak jakby od tej wspaniałej implikacji wcale nie minął dobry kwadrans. Skrzyżował ręce na ramionach, tak jakby chciał się od niej odgrodzić – albo raczej ochronić. Wciąż pamiętał wszystkie tamte słowa, to, że nie był dla niej dość dobry. Ale jeśli tak było, to dlaczego nazwała jego imieniem swojego syna?
Dziecko mugolaka?
-Też jesteś dobra w tym, co robisz. – parsknął. -W kłamstwach. Może sobie poradzisz – sama - z okłamywaniem dziecka pomimo dziur, skoro tak dobrze szło ci z milczeniem. – na usta cisnęło mu się kolejne dlaczego, dlaczego używała zaręczyn jako wymówki – z zazdrości? A może… może bał się usłyszeć odpowiedź, może z pogardy?
A może…
-Liczyłaś, że zginę na wojnie, że pozbędziesz się problemu? Może byłbym bohaterem i przeczytałby o mnie w jakiejś gazecie, przy okazji wspomnień poległych. – parsknął, bo w złości zapędzał się w tej pozornie logicznej hipotezie. Poznali się przed wojną, Michael musiał narodzić się tuż przed nią, mogła odwlec decyzję, a potem myśleć, że nie będzie musiała mu mówić. Nigdy.
Zapalałby się dalej, ale umilkł słysząc o dziecku. Podążył za spojrzeniem Addy i jego twarz też złagodniała, choć na nią samą nadal nie mógł patrzeć bez złości, nieudolnie maskowanej chłodem.
-Bierzesz nasze dziecko w miejsca objęte klątwą?
Nie miał styczności z dziećmi na tyle często, by móc złagodnieć na zawołanie, by przekonująco udawać, że wszystko jest w porządku. Przez ostatnie lata oduczył się zresztą resztek dawnej łagodności, zahartowany wojną i potyczkami i nieustanną potrzebą wymierzania sprawiedliwości. Choć wygrali, to niektórzy z wrogów umknęli karze, a aurorzy zajmowali się ich wyłapywaniem. Nauczył się mieć oczy dookoła głowy, wszędzie spodziewać się zagrożenia lub Śmierciożerców pod wpływem eliksiru wielosokowego.
Nie spodziewał się dziecka. Całkowicie zbity z tropu, drgnął nerwowo, gdy chłopiec spytał o powrót taty.
Odpowiedź Addy była lepsza niż całkowite zaniemówienie, które dopadło Michaela, ale i tak mu się nie spodobała. Stoję przed wami – chciał warknąć, ale w ostatniej chwili się opamiętał. Słysząc o zaręczynach, wyprostował się jak oparzony – i skrzywił lekko, spoglądając na Addę z jeszcze większym oburzeniem.
-Więc… - zaczął, ale zdławił słowa pretensji dzięki obecności dziecka, a Adda ruszyła w jakieś inne miejsce. Nie tutaj, no dobrze. Przynajmniej nie powiedziała, że nie teraz. Podążał o dwa kroki za nimi, pochmurny jak niebo przed burzą. Nie chciał na nią patrzeć ani zastanawiać się, co ma powiedzieć temu chłopcu – i bez tego trudno było mu zachować spokój.
Posępnie skinął głową „wujkowi” – to chyba musiał być jej brat, którego nigdy nie poznał – trzymając się z tyłu, na progu drzwi. Odprowadził jasnowłosego chłopca czujnym – nieco zbyt czujnym, jakby bał się, że to podstęp i mały Michael zniknie na zawsze – spojrzeniem. W końcu wyszedł pod sklep z Addą, nadal posępnie milcząc. Na usta cisnęły mu się wyrzuty, ale w trakcie spaceru zdążył odrobinę ochłonąć.
Adda, z kolei, w sekundę zdążyła na powrót dorzucić podpałki do tlących się w umyśle aurora pretensji.
-Ach, więc uznałaś mnie za zły materiał na ojca, bo się zaręczyłem? – warknął, żarliwie, tak jakby od tej wspaniałej implikacji wcale nie minął dobry kwadrans. Skrzyżował ręce na ramionach, tak jakby chciał się od niej odgrodzić – albo raczej ochronić. Wciąż pamiętał wszystkie tamte słowa, to, że nie był dla niej dość dobry. Ale jeśli tak było, to dlaczego nazwała jego imieniem swojego syna?
Dziecko mugolaka?
-Też jesteś dobra w tym, co robisz. – parsknął. -W kłamstwach. Może sobie poradzisz – sama - z okłamywaniem dziecka pomimo dziur, skoro tak dobrze szło ci z milczeniem. – na usta cisnęło mu się kolejne dlaczego, dlaczego używała zaręczyn jako wymówki – z zazdrości? A może… może bał się usłyszeć odpowiedź, może z pogardy?
A może…
-Liczyłaś, że zginę na wojnie, że pozbędziesz się problemu? Może byłbym bohaterem i przeczytałby o mnie w jakiejś gazecie, przy okazji wspomnień poległych. – parsknął, bo w złości zapędzał się w tej pozornie logicznej hipotezie. Poznali się przed wojną, Michael musiał narodzić się tuż przed nią, mogła odwlec decyzję, a potem myśleć, że nie będzie musiała mu mówić. Nigdy.
Zapalałby się dalej, ale umilkł słysząc o dziecku. Podążył za spojrzeniem Addy i jego twarz też złagodniała, choć na nią samą nadal nie mógł patrzeć bez złości, nieudolnie maskowanej chłodem.
-Bierzesz nasze dziecko w miejsca objęte klątwą?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Jeszcze chwilę temu czuła złość przemieszaną z głupią zazdrością i irytującym poczuciem bezsilności, ale teraz, kiedy wypluł z siebie kolejne pytania, poczuła tylko przejmujące zmęczenie. Przymknęła na moment oczy, odetchnęła mroźnym powietrzem, rozmasowała skroń palcami.
Może po prostu powinna się stąd teleportować, zamiast próbować to wszystko wyprostować.
― Powiedziałam ci przecież ― westchnęła ― nie chciałam się mieszać w to, co sobie zbudowałeś w Norwegii. Słuchasz mnie w ogóle, czy tak się zapędziłeś we własnych podejrzeniach, że w ogóle nie dociera do ciebie to, co mówię?
Uśmiechnęła się cierpko, kiedy dostała ochłap uznania; pełen ironii i sarkazmu, ale jakże prawdziwy. Tak, kłamstwa to była jej domena. Kłamstwa, oszustwa, manipulacje, nakręcanie ludziom makaronu na uszy i wykorzystywanie ich do własnych celów.
Spojrzała na niego spod oka, starając się przy tym utrzymać nieodgadnioną minę. Jego też wykorzystała? Wtedy, trzy lata temu? Czy po prostu oboje się wykorzystali ― on ją, dla rozrywki i zaspokojenia własnych zachcianek, a ona jego, żeby w końcu poczuć się normalnie?
― Może sobie poradzę ― powtórzyła za nim powoli, ważąc słowa, uświadamiając sobie dokładnie ich znaczenie. ― Przecież zawsze radzę sobie sama. W ten czy inny sposób.
I nawet nie wiedział, ile w tym wszystkim prawdy. Może powinna mu powiedzieć? Odkryć karty, wyjaśnić styczniowe nieporozumienie? Czy była mu to w ogóle winna? Czy była mu winna prawdę, zamiast kolejnego wygodnego kłamstwa, które popełni próbując go ― według swojej pokrętnej logiki ― chronić? Czy w ogóle będzie chciał tego słuchać?
Kiedyś znałaby odpowiedzi na te wszystkie pytania. Wyczytałaby je z powietrza, z jego oczu, z mowy ciała, z tego, co ich kiedyś łączyło. Ale teraz stał przed nią prawie obcy człowiek ― wyrobiony wojną żołnierz, auror, którego odznaczono dwoma medalami. Prawie nie dostrzegała w nim tamtego złotego lwa, tego, który nadal mieszkał w jej sercu i który raz po raz odwiedzał ją we śnie.
Zaciągnęła się powietrzem, splotła ramiona na piersi w bliźniaczej do niego pozie, choć nie próbowała się odgradzać, ani chronić; bardziej niż to, próbowała wziąć się w garść. Opanować.
― Liczyłam, że wyniosę się z Londynu, zanim cię spotkam ― odpowiedziała mu w końcu, kierując się brutalną szczerością, ale nie mogąc się zdobyć na to, by na niego spojrzeć. ― Podczas wojny było tu najbezpieczniej, mogłam zostawiać młodego z zaufanymi ludźmi. Ale teraz, po tym wszystkim, miałam się stąd wynieść. Zanim nauczyłby się czytać ze zrozumieniem, gazety przestałyby pisać o zasłużonych na wojnie, dowiedziałby się dopiero w Hogwarcie, na historii magii. Do tego czasu bym coś wymyśliła. ― Zacisnęła wargi w wąską kreskę, wciąż uparcie spoglądając w sklepową witrynę. Nigdy nie liczyła na to, że zginie, wręcz przeciwnie. Świadomość, że nie nie ma go już wśród żywych byłaby paląco nieznośna, nie dałaby jej normalnie żyć. Nawet jeśli byli osobno, nawet jeśli nie było dla nich szans na szczęśliwe zakończenie, oddałaby wiele, by żył. Gdzieś bliżej albo dalej, zadowolony z życia bardziej lub mniej, ale żył.
Nie miała siły się jeżyć na coraz bardziej kąśliwy ton, na kolejne słowne ataki, na pozorny chłód podszyty nieumiejętnie maskowaną złością. Barki opadły, mięśnie rozluźniły się, w postawę wkradł się rys zrezygnowania.
― Wzięłam go na spacer tą samą drogą, co zawsze. Skąd miałam wiedzieć, że w budynku od niedawna ukrywają się wrogie niedobitki.
I tak dobrze, że w porę jej o tym powiedział, mogła szybko zareagować. Teleportować się z młodym do Londynu, donieść o tym gdzie trzeba. Gdyby Michael postanowił zataić tamtą informację, albo nie zwróciłby na nią należytej uwagi…
Nawet nie chciała myśleć, co by było, gdyby znaleźli się bliżej.
W odbiciu szyby zauważyła, jak złagodniał, kiedy przyglądał się chłopcu. Obserwowała go tak przez chwilę, w kompletnym milczeniu, aż złapał jej spojrzenie, zorientował się. Momentalnie w rysy jego twarzy wkradła się jakaś wrogość, chłód; szarobłękitne spojrzenie mroziło. Wytrzymała je jednak, nie odwróciła oczu od odbicia w szybie. Przez chwilę zastanawiało ją to, czy byłby w stanie spojrzeć na nią inaczej. Czy udałoby jej się wzbudzić w nim jakieś cieplejsze uczucia ― czy w ogóle je jeszcze posiadał, czy wojna wypaliła je wszystkie?
― Powiem ci coś ― zdecydowała ostatecznie, odwracając w końcu wzrok, przenosząc go na syna. ― Zrobisz z tym co chcesz. Możesz zignorować, możesz mi nie wierzyć, możesz wyśmiać brak logiki. Ale bardzo cię proszę, nie przerywaj mi.
Odetchnęła głębiej, zamilkła na dłuższą chwilę. Mógł już nawet sądzić, że się rozmyśliła, ale nie, to nie było to. Zebranie się do odkopania tamtych wspomnień było ciężkie, głównie dlatego, że za nic nie chciała sobie serwować tego wszystkiego ponownie. Tamtego bólu, tamtego strachu, poczucia beznadziei. Ale słowo się rzekło. Powoli, wypranym z emocji głosem, opowiedziała mu całą historię kryjącą się za ich ostatnim styczniowym wieczorem. O tym, że Chernov był czarnoksiężnikiem, że wtedy ― wedle pokrętnej logiki zakochanej kobiety ― najlepszym wyjściem było go od tego odsunąć. Poradzić sobie ze wszystkim w pojedynkę, tak, jak zawsze. W końcu, coraz cichszym głosem, opowiedziała też o tym, jak go zabiła. Że moment w którym zorientował się, że jest w ciąży był momentem decydującym, że wtedy wywiązała się między nimi zażarta walka, którą niemal przypłaciła życiem nie tylko swoim, ale i nienarodzonego wówczas dziecka. Do dzisiaj nie miała pojęcia, jakim cudem Hector zdołał ich odratować.
Podczas opowieści straciła poczucie czasu; nie miała pojęcia, czy prowadzi swój monolog przez dziesięć minut, kwadrans czy pół godziny. Jedyne co do niej docierało, to coraz większy chłód obejmujący ciało, skostniałe z zimna dłonie i czubek nosa.
― Do końca ciąży przebywałam na przymusowym urlopie zdrowotnym, inaczej bym go straciła ― w jej głos niespodziewanie wkradła się nuta zdławionego smutku, którą szybko od siebie odtrąciła. W końcu syn urodził się cały i zdrowy, jakby w ogóle tamte straszne chwile go nie obeszły. ― Potem… potem wybuchła wojna. Znajomy auror odkrył powiązania Chernova z Rycerzami, wykorzystaliśmy moje wdowieństwo do infiltracji. To, jak zginął, nie było powszechnie znanym faktem, więc nie było aż tak trudno. ― Obejrzała się na niego po raz pierwszy, odkąd zaczęła tę historię, ciekawa tego, jaka będzie jego reakcja. Podświadomie spodziewała się kolejnych pretensji, może złości, ewentualnie kpin z tego, jak błędnie oceniła wtedy sytuację. Teraz, z perspektywy czasu, jej próba obrony aurora przed czarnoksiężnikiem wydawała jej się tak bezsensowna…
― Koniec ― mruknęła, znów odwróciła głowę w kierunku wystawy sklepowej, stwierdzając, że jednak nie wytrzyma jego spojrzenia, że najchętniej by stąd zniknęła, zanim padną jakieś nieprzyjemne słowa. Przywołanie tamtych wspomnień było wystarczająco chujowym doświadczeniem, nie potrzebowała ich dziś ani grama więcej.
Może po prostu powinna się stąd teleportować, zamiast próbować to wszystko wyprostować.
― Powiedziałam ci przecież ― westchnęła ― nie chciałam się mieszać w to, co sobie zbudowałeś w Norwegii. Słuchasz mnie w ogóle, czy tak się zapędziłeś we własnych podejrzeniach, że w ogóle nie dociera do ciebie to, co mówię?
Uśmiechnęła się cierpko, kiedy dostała ochłap uznania; pełen ironii i sarkazmu, ale jakże prawdziwy. Tak, kłamstwa to była jej domena. Kłamstwa, oszustwa, manipulacje, nakręcanie ludziom makaronu na uszy i wykorzystywanie ich do własnych celów.
Spojrzała na niego spod oka, starając się przy tym utrzymać nieodgadnioną minę. Jego też wykorzystała? Wtedy, trzy lata temu? Czy po prostu oboje się wykorzystali ― on ją, dla rozrywki i zaspokojenia własnych zachcianek, a ona jego, żeby w końcu poczuć się normalnie?
― Może sobie poradzę ― powtórzyła za nim powoli, ważąc słowa, uświadamiając sobie dokładnie ich znaczenie. ― Przecież zawsze radzę sobie sama. W ten czy inny sposób.
I nawet nie wiedział, ile w tym wszystkim prawdy. Może powinna mu powiedzieć? Odkryć karty, wyjaśnić styczniowe nieporozumienie? Czy była mu to w ogóle winna? Czy była mu winna prawdę, zamiast kolejnego wygodnego kłamstwa, które popełni próbując go ― według swojej pokrętnej logiki ― chronić? Czy w ogóle będzie chciał tego słuchać?
Kiedyś znałaby odpowiedzi na te wszystkie pytania. Wyczytałaby je z powietrza, z jego oczu, z mowy ciała, z tego, co ich kiedyś łączyło. Ale teraz stał przed nią prawie obcy człowiek ― wyrobiony wojną żołnierz, auror, którego odznaczono dwoma medalami. Prawie nie dostrzegała w nim tamtego złotego lwa, tego, który nadal mieszkał w jej sercu i który raz po raz odwiedzał ją we śnie.
Zaciągnęła się powietrzem, splotła ramiona na piersi w bliźniaczej do niego pozie, choć nie próbowała się odgradzać, ani chronić; bardziej niż to, próbowała wziąć się w garść. Opanować.
― Liczyłam, że wyniosę się z Londynu, zanim cię spotkam ― odpowiedziała mu w końcu, kierując się brutalną szczerością, ale nie mogąc się zdobyć na to, by na niego spojrzeć. ― Podczas wojny było tu najbezpieczniej, mogłam zostawiać młodego z zaufanymi ludźmi. Ale teraz, po tym wszystkim, miałam się stąd wynieść. Zanim nauczyłby się czytać ze zrozumieniem, gazety przestałyby pisać o zasłużonych na wojnie, dowiedziałby się dopiero w Hogwarcie, na historii magii. Do tego czasu bym coś wymyśliła. ― Zacisnęła wargi w wąską kreskę, wciąż uparcie spoglądając w sklepową witrynę. Nigdy nie liczyła na to, że zginie, wręcz przeciwnie. Świadomość, że nie nie ma go już wśród żywych byłaby paląco nieznośna, nie dałaby jej normalnie żyć. Nawet jeśli byli osobno, nawet jeśli nie było dla nich szans na szczęśliwe zakończenie, oddałaby wiele, by żył. Gdzieś bliżej albo dalej, zadowolony z życia bardziej lub mniej, ale żył.
Nie miała siły się jeżyć na coraz bardziej kąśliwy ton, na kolejne słowne ataki, na pozorny chłód podszyty nieumiejętnie maskowaną złością. Barki opadły, mięśnie rozluźniły się, w postawę wkradł się rys zrezygnowania.
― Wzięłam go na spacer tą samą drogą, co zawsze. Skąd miałam wiedzieć, że w budynku od niedawna ukrywają się wrogie niedobitki.
I tak dobrze, że w porę jej o tym powiedział, mogła szybko zareagować. Teleportować się z młodym do Londynu, donieść o tym gdzie trzeba. Gdyby Michael postanowił zataić tamtą informację, albo nie zwróciłby na nią należytej uwagi…
Nawet nie chciała myśleć, co by było, gdyby znaleźli się bliżej.
W odbiciu szyby zauważyła, jak złagodniał, kiedy przyglądał się chłopcu. Obserwowała go tak przez chwilę, w kompletnym milczeniu, aż złapał jej spojrzenie, zorientował się. Momentalnie w rysy jego twarzy wkradła się jakaś wrogość, chłód; szarobłękitne spojrzenie mroziło. Wytrzymała je jednak, nie odwróciła oczu od odbicia w szybie. Przez chwilę zastanawiało ją to, czy byłby w stanie spojrzeć na nią inaczej. Czy udałoby jej się wzbudzić w nim jakieś cieplejsze uczucia ― czy w ogóle je jeszcze posiadał, czy wojna wypaliła je wszystkie?
― Powiem ci coś ― zdecydowała ostatecznie, odwracając w końcu wzrok, przenosząc go na syna. ― Zrobisz z tym co chcesz. Możesz zignorować, możesz mi nie wierzyć, możesz wyśmiać brak logiki. Ale bardzo cię proszę, nie przerywaj mi.
Odetchnęła głębiej, zamilkła na dłuższą chwilę. Mógł już nawet sądzić, że się rozmyśliła, ale nie, to nie było to. Zebranie się do odkopania tamtych wspomnień było ciężkie, głównie dlatego, że za nic nie chciała sobie serwować tego wszystkiego ponownie. Tamtego bólu, tamtego strachu, poczucia beznadziei. Ale słowo się rzekło. Powoli, wypranym z emocji głosem, opowiedziała mu całą historię kryjącą się za ich ostatnim styczniowym wieczorem. O tym, że Chernov był czarnoksiężnikiem, że wtedy ― wedle pokrętnej logiki zakochanej kobiety ― najlepszym wyjściem było go od tego odsunąć. Poradzić sobie ze wszystkim w pojedynkę, tak, jak zawsze. W końcu, coraz cichszym głosem, opowiedziała też o tym, jak go zabiła. Że moment w którym zorientował się, że jest w ciąży był momentem decydującym, że wtedy wywiązała się między nimi zażarta walka, którą niemal przypłaciła życiem nie tylko swoim, ale i nienarodzonego wówczas dziecka. Do dzisiaj nie miała pojęcia, jakim cudem Hector zdołał ich odratować.
Podczas opowieści straciła poczucie czasu; nie miała pojęcia, czy prowadzi swój monolog przez dziesięć minut, kwadrans czy pół godziny. Jedyne co do niej docierało, to coraz większy chłód obejmujący ciało, skostniałe z zimna dłonie i czubek nosa.
― Do końca ciąży przebywałam na przymusowym urlopie zdrowotnym, inaczej bym go straciła ― w jej głos niespodziewanie wkradła się nuta zdławionego smutku, którą szybko od siebie odtrąciła. W końcu syn urodził się cały i zdrowy, jakby w ogóle tamte straszne chwile go nie obeszły. ― Potem… potem wybuchła wojna. Znajomy auror odkrył powiązania Chernova z Rycerzami, wykorzystaliśmy moje wdowieństwo do infiltracji. To, jak zginął, nie było powszechnie znanym faktem, więc nie było aż tak trudno. ― Obejrzała się na niego po raz pierwszy, odkąd zaczęła tę historię, ciekawa tego, jaka będzie jego reakcja. Podświadomie spodziewała się kolejnych pretensji, może złości, ewentualnie kpin z tego, jak błędnie oceniła wtedy sytuację. Teraz, z perspektywy czasu, jej próba obrony aurora przed czarnoksiężnikiem wydawała jej się tak bezsensowna…
― Koniec ― mruknęła, znów odwróciła głowę w kierunku wystawy sklepowej, stwierdzając, że jednak nie wytrzyma jego spojrzenia, że najchętniej by stąd zniknęła, zanim padną jakieś nieprzyjemne słowa. Przywołanie tamtych wspomnień było wystarczająco chujowym doświadczeniem, nie potrzebowała ich dziś ani grama więcej.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Liczył na to, że ją sprowokuje - choć nigdy nie potrafił, nie tak naprawdę. Przed zerwaniem nigdy też się na nią nie złościł, nie tak naprawdę.
Jego złość była gorąca, jak wszystkie jego emocje. Chciał by była zaraźliwa, chciał by Adda odgryzła mu się równie złośliwie, nawet przy dziecku. Chyba w jakiś paradoksalny sposób nawet chciał usłyszeć, że byłby złym ojcem, bo wtedy zezłościłby się bardziej - a złość ochroniłaby go, jak pancerz, przed trudniejszymi emocjami. Smutkiem, zwątpieniem, wyrzutami sumienia.
Poczuciem, że znowu go odsunęła - tym razem nie od samej siebie, a od krwi z jego krwi, od dziecka pytającego o tatę.
Jak na złość, Adda nie zdawała się ani rozzłoszczona ani pogardliwa ani nawet skruszona. Tylko po prostu zmęczona i to jej zmęczenie okazało się zaraźliwe.
Opuścił lekko ramiona, gorąca złość uszła z niego jak z pękniętego balona (w sumie był balonem, wystrychniętym na dudka idiotą o złamanym sercu, złamanej dumie, a teraz jeszcze takiej tajemnicy), a choć przytomniejsze spojrzenie zdradzało, że docierały do niego jej słowa - to wciąż nie podobało mu się to, co słyszy. Błękit jasnych oczu był pochmurny, zmęczony, smutny.
-Nie chciałaś mnie mieszać... - powtórzył, cicho i cierpko, a potem wbił wzrok w szybę. Wymownie. Nie widział bawiącego się za nią jasnowłosego chłopca, musiał na moment przejść z wujem do innego pokoju albo za regał (i ku własnemu zdziwieniu, zabolało go, że go nie widział - jakby mimowolnie udzielał mu się niepokój, towarzyszący Adzie w księgarni), ale w nieco szczeniacki sposób chciał uświadomić Addzie, że przecież nie chodzi tylko o nich dwoje, ani o jego wyrzuty. -...ale i tak jestem wmieszany, czyż nie? Trochę za późno na takie podejmowane za moimi plecami decyzje, Add.. riana. - najwyraźniej był ojcem tego dziecka, czy tego chciała czy nie. Jego syn miał dorastać w Londynie, nie wiedząc nawet, że jego ojciec tu pracował - że nadal tu pracuje?
Adda szybko rozwiała te wątpliwości, z brutalną szczerością. Po twarzy Michaela przemknął wyraz zaskoczenia, potem wyraz bólu, potem utkwił w niej lodowate spojrzenie - ale nie widziała chyba nic z tego, uciekła wzrokiem.
Nigdy nie uciekała wzrokiem, nigdy nie uciekała od niczego, więc - zaskoczony - spoglądał na nią tym intensywniej, chyba chcąc, by poczuła na sobie jego spojrzenie (była szpiegiem, musiała czuć takie rzeczy). Spójrz na mnie - chciał warknąć, złowieszczo, jak na przesłuchaniach, jak przed prowadzonymi egzekucjami, tak żeby zadziałało.
-Nawet nie potrafisz mi spojrzeć w oczy. - wyrwało mu się w zamian, dziwnie cicho, pusto, głucho. Historia magii, dudniło mu w głowie - nie docierało do niego, że miał zostać postacią z kart książki, nie osobą, może nawet nie bohaterem, tylko pustym symbolem. Dla własnego dziecka. -Świetny pomysł, gdybym ja dowiedział się, że mój ojciec mnie porzucił aby być aurorem to jeszcze z przekory zostałbym czarnoksiężnikiem. - próbował zadrwić, wziąć się w garść, ale w krytykę jej planu wkradł się jakiś złowieszczy niepokój. To d z i e c k o, Adda, nie gra! - chciał jej zarzucić, ale coś w wyrazie jej twarzy - albo świadomość, że wychowała jego syna s a m a na wojnie, gdy on sam był tak blisko i tak daleko - go powstrzymało.
Sama? Kolejna wątpliwość. Pokiwał lekko głową na słowa o klątwie, chyba nie miał siły się z tym dalej kłócić - obserwował przez szybę chłopca, który znowu pojawił się w pokoju, a myśli pomknęły w inną stronę.
-Masz kogoś? - spytał sucho, jakże elokwentnie, a dla kogoś nienadążającego za rozmową i jego tokiem myślenia (czyli Addy) - całkowicie chaotycznie. Nie chodziło mu o Chernova, wiedział, że nie żyje - po wygranej wojnie zajmował się monitorowaniem podejrzanych nazwisk, a jego, z czystej przekory, uznał za podejrzane. Nawet poczuł lekkie rozczarowanie, że sprawa od kilku lat jest nieaktualna i że nigdy nie zdoła wziąć małego odwetu za dawne upokorzenie. Adda chyba zrozumiała go inaczej - był zazdrosny o obecną ojcowską figurę w życiu małegoi jej żywych adoratorów - bo zaczęła mówić o Chernovie, ale jakaś dziwna nuta w jej głosie pozwoliła mu zdecydować, że nie będzie przerywał. Nawet wtedy, gdy milczała dziwnie długo. Ani wtedy, gdy zaczęła mówić dziwnie szybko. Nawet wtedy, gdy miał ochotę: dopowiedzieć sobie resztę, przerwać jej zanim rozbije się zupełnie, zaoferować własny płaszcz. Zastanawiał się, czy drżała z powodu zimna czy wspomnień, a im gorsze się stawały - tym mniejszą miał ochotę mówić, bo nie wiedział co powiedzieć, wmurowany w ziemię tym nowym, zaskakującym kontekstem.
Nie wiedział, co wyczytała na jego twarzy - chyba szok - bo szybko odwróciła wzrok.
-Nadal nie potrafisz spojrzeć mi w oczy. - odezwał się, bardzo cicho. Wypuścił z płuc powietrze, chyba do tej pory je wstrzymywał. Mróz zmroził jego oddech, oczy lekko piekły.
Na pewno z powodu mrozu.
-Rozumiem, czemu wtedy, ani na wojnie nie mogłaś mi powiedzieć. - dodał, podchodząc bliżej. Nie padło słowo przepraszam, ale jej przeprosinami była szczerość - tak długa, tak brutalna, tak wyczerpująca dla niej. Zdjął płaszcz, zarzucił jej na ramiona, nie przejmując się tym, czy podtrzyma materiał, czy nie. Jak spadnie i się ubrudzi to trudno, i tak nie lubił tego płaszcza.
Jego przeprosinami było przyznanie jej racji.
Prawie racji.
-Ale mogłaś wymyślić mądrzejszy powód by nie mówić mi teraz niż narzeczona, której już nie mam. - zauważył, robiąc krok w stronę szyby - by odgrodzić ją nawet od widoku dziecka, nawet od rozproszeń.
Spójrz na mnie, Adda.
Nie zamierzał jej tak łatwo odpuścić.
-Chyba, że byłaś zazdrosna, Adda. - uśmiechnął się wilczo, tak, jak dawniej.
Jego złość była gorąca, jak wszystkie jego emocje. Chciał by była zaraźliwa, chciał by Adda odgryzła mu się równie złośliwie, nawet przy dziecku. Chyba w jakiś paradoksalny sposób nawet chciał usłyszeć, że byłby złym ojcem, bo wtedy zezłościłby się bardziej - a złość ochroniłaby go, jak pancerz, przed trudniejszymi emocjami. Smutkiem, zwątpieniem, wyrzutami sumienia.
Poczuciem, że znowu go odsunęła - tym razem nie od samej siebie, a od krwi z jego krwi, od dziecka pytającego o tatę.
Jak na złość, Adda nie zdawała się ani rozzłoszczona ani pogardliwa ani nawet skruszona. Tylko po prostu zmęczona i to jej zmęczenie okazało się zaraźliwe.
Opuścił lekko ramiona, gorąca złość uszła z niego jak z pękniętego balona (w sumie był balonem, wystrychniętym na dudka idiotą o złamanym sercu, złamanej dumie, a teraz jeszcze takiej tajemnicy), a choć przytomniejsze spojrzenie zdradzało, że docierały do niego jej słowa - to wciąż nie podobało mu się to, co słyszy. Błękit jasnych oczu był pochmurny, zmęczony, smutny.
-Nie chciałaś mnie mieszać... - powtórzył, cicho i cierpko, a potem wbił wzrok w szybę. Wymownie. Nie widział bawiącego się za nią jasnowłosego chłopca, musiał na moment przejść z wujem do innego pokoju albo za regał (i ku własnemu zdziwieniu, zabolało go, że go nie widział - jakby mimowolnie udzielał mu się niepokój, towarzyszący Adzie w księgarni), ale w nieco szczeniacki sposób chciał uświadomić Addzie, że przecież nie chodzi tylko o nich dwoje, ani o jego wyrzuty. -...ale i tak jestem wmieszany, czyż nie? Trochę za późno na takie podejmowane za moimi plecami decyzje, Add.. riana. - najwyraźniej był ojcem tego dziecka, czy tego chciała czy nie. Jego syn miał dorastać w Londynie, nie wiedząc nawet, że jego ojciec tu pracował - że nadal tu pracuje?
Adda szybko rozwiała te wątpliwości, z brutalną szczerością. Po twarzy Michaela przemknął wyraz zaskoczenia, potem wyraz bólu, potem utkwił w niej lodowate spojrzenie - ale nie widziała chyba nic z tego, uciekła wzrokiem.
Nigdy nie uciekała wzrokiem, nigdy nie uciekała od niczego, więc - zaskoczony - spoglądał na nią tym intensywniej, chyba chcąc, by poczuła na sobie jego spojrzenie (była szpiegiem, musiała czuć takie rzeczy). Spójrz na mnie - chciał warknąć, złowieszczo, jak na przesłuchaniach, jak przed prowadzonymi egzekucjami, tak żeby zadziałało.
-Nawet nie potrafisz mi spojrzeć w oczy. - wyrwało mu się w zamian, dziwnie cicho, pusto, głucho. Historia magii, dudniło mu w głowie - nie docierało do niego, że miał zostać postacią z kart książki, nie osobą, może nawet nie bohaterem, tylko pustym symbolem. Dla własnego dziecka. -Świetny pomysł, gdybym ja dowiedział się, że mój ojciec mnie porzucił aby być aurorem to jeszcze z przekory zostałbym czarnoksiężnikiem. - próbował zadrwić, wziąć się w garść, ale w krytykę jej planu wkradł się jakiś złowieszczy niepokój. To d z i e c k o, Adda, nie gra! - chciał jej zarzucić, ale coś w wyrazie jej twarzy - albo świadomość, że wychowała jego syna s a m a na wojnie, gdy on sam był tak blisko i tak daleko - go powstrzymało.
Sama? Kolejna wątpliwość. Pokiwał lekko głową na słowa o klątwie, chyba nie miał siły się z tym dalej kłócić - obserwował przez szybę chłopca, który znowu pojawił się w pokoju, a myśli pomknęły w inną stronę.
-Masz kogoś? - spytał sucho, jakże elokwentnie, a dla kogoś nienadążającego za rozmową i jego tokiem myślenia (czyli Addy) - całkowicie chaotycznie. Nie chodziło mu o Chernova, wiedział, że nie żyje - po wygranej wojnie zajmował się monitorowaniem podejrzanych nazwisk, a jego, z czystej przekory, uznał za podejrzane. Nawet poczuł lekkie rozczarowanie, że sprawa od kilku lat jest nieaktualna i że nigdy nie zdoła wziąć małego odwetu za dawne upokorzenie. Adda chyba zrozumiała go inaczej - był zazdrosny o obecną ojcowską figurę w życiu małego
Nie wiedział, co wyczytała na jego twarzy - chyba szok - bo szybko odwróciła wzrok.
-Nadal nie potrafisz spojrzeć mi w oczy. - odezwał się, bardzo cicho. Wypuścił z płuc powietrze, chyba do tej pory je wstrzymywał. Mróz zmroził jego oddech, oczy lekko piekły.
Na pewno z powodu mrozu.
-Rozumiem, czemu wtedy, ani na wojnie nie mogłaś mi powiedzieć. - dodał, podchodząc bliżej. Nie padło słowo przepraszam, ale jej przeprosinami była szczerość - tak długa, tak brutalna, tak wyczerpująca dla niej. Zdjął płaszcz, zarzucił jej na ramiona, nie przejmując się tym, czy podtrzyma materiał, czy nie. Jak spadnie i się ubrudzi to trudno, i tak nie lubił tego płaszcza.
Jego przeprosinami było przyznanie jej racji.
Prawie racji.
-Ale mogłaś wymyślić mądrzejszy powód by nie mówić mi teraz niż narzeczona, której już nie mam. - zauważył, robiąc krok w stronę szyby - by odgrodzić ją nawet od widoku dziecka, nawet od rozproszeń.
Spójrz na mnie, Adda.
Nie zamierzał jej tak łatwo odpuścić.
-Chyba, że byłaś zazdrosna, Adda. - uśmiechnął się wilczo, tak, jak dawniej.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Czuła, jak jego spojrzenie ślizga się po jej sylwetce. Ostre, przeszywające, wyjątkowo intensywne; takie od którego mrowiła ją skóra na karku i które wywierało nacisk, jak niemy rozkaz. (Spójrz na mnie, żołnierzu!). Musiała się zmusić do tego, by nie odwrócić głowy w jego stronę, bo wiedziała, że przegra, podda się i rozsypie.
Nie mogła się teraz rozsypać. Nie tutaj, nie, kiedy junior bawił się zaraz za szybą, ledwie parę metrów dalej. Starała się przy nim robić dobrą minę do złej gry ― nie płakać, nie okazywać słabości, dać mu jakiś wzór. Ale prawda była taka, że bycie wzorem bez słabości, silnym i nieugiętym, kosztowało ją coraz więcej i więcej, rodząc przy okazji kolejne wątpliwości. Czy mały Michael powinien nie znać słabości? Czy może jednak ― na razie czysto hipotetycznie ― jej obowiązkiem było go nauczyć radzić sobie także z takimi elementami życia? Lubiła spychać takie kwestie na bok, lubiła powtarzać sobie, że jest za mały. Że to nie czas, nie pora.
Ale Michael miał już przeszło trzy lata, a jego wychowanie robiło się tylko coraz trudniejsze i bardziej wymagające.
Skuliła nieco ramiona, kiedy uznał, że sam z przekory zostałby czarnoksiężnikiem gdyby dowiedział się o porzuceniu. To przecież nie miało tak być; przedstawiłaby to inaczej, jakoś… jakoś rozegrała. Zręczne kłamstwo miało wtedy po raz kolejny przyjść jej z pomocą, ugasić ewentualny pożar. Poza tym, nigdy nie miała zamiaru używać tego przeklętego słowa. Nie porzucił syna, bo o nim nie wiedział. Porzucił za to ją, trzy lata temu, ale to już inna kwestia. Inny rozdział tej samej książki.
― Co się to obchodzi? ― syknęła zjeżona. Pytanie aurora brzmiało sucho, jak na przesłuchaniu, nie dostrzegła w nim drugiego dna, innego znaczenia niż to, które wydawało jej się oczywiste i najprostsze. Uniknęła odpowiedzi na pytanie, spychając rozmowę w innym kierunku. Znienawidzone nazwisko na powrót zostało przywołane między żywych, choć zarzekała się, że już nigdy się nim nie posłuży. Nie, odkąd skończyła się wojna i nareszcie była od niego wolna; wolna od przymusu tamtej przykrywki, wygodnego kamuflażu wdowy po czystokrwistym sojuszniku Rycerzy.
Nadal nie potrafisz spojrzeć mi w oczy.
A co to zmieni, Michael?, spytała samą siebie, a intensywność ponurej nuty zaskoczyła nawet ją. Zacięła wargi w wąską kreskę, kiedy okazało się, że to nie koniec jego wypowiedzi i ― co jeszcze bardziej zaskakujące ― jej ciąg dalszy wcale nie jest naznaczony tonem pretensji i wyrzutów. W pierwszym momencie ― absolutnie zdezorientowana ― nie wychwyciła drugiego dna czającego się za jego słowami, ale wystarczyło jej to, że znalazł się obok, by zrozumieć wszystko.
Nieśmiało uniosła dłonie, przytrzymała materiał płaszcza tak, by nie zsunął się z jej ramion. Był przyjemny w dotyku i ciepły, przesiąknięty znajomym zapachem perfum. Odruchowo, kierowana koniecznością płynąca prosto z głębi ducha, wtuliła nos w materiał usiłując odnaleźć w nim… w zasadzie nie wiedziała co do końca. Albo może wiedziała, ale bała się to nazwać, jakby w obawie, że kiedy znów się zaangażuje, pożegna ją kolejnym tanim listem.
Uniosła na niego spojrzenie ― powoli, ostrożnie, prawie leniwie ― i posłała mu długie spojrzenie spod rzęs.
― Myślisz, że interesowało mnie to, czy ta twoja narzeczona już czasem nie nosi tytułu “żony” czy może jednak zniknęła? ― mruknęła posępnie. Wspomnienia tamtego rozstania wciąż były świeże, a rany rozdrapane z powodu nieoczekiwanego spotkania. Ton jej głosu nie pozostawał jednak taki sam, zmieniał się, powracał do swojej zwyczajowej lekkości i czegoś na kształt zaczepki. ― Zawsze miałeś wybujałe ego, no tak, jak mogłam zapomnieć ― dodała z przekąsem.
― Byłam zazdrosna? ― powtórzyła po nim z uprzejmym niedowierzaniem i uniosła brwi na moment, dając mu tę jedną szansę na uratowanie swojej sytuacji, ale ten wilczy uśmiech wszystko jej zepsuł i spłoniła się jak pierwsza-lepsza podfruwajka z pubu. Nawet teraz, po tylu latach, nie potrafiła obronić się przed tym uśmiechem.
Nie oddała mu nad sobą kontroli, nawet mimo różanego pąsu oblewającego twarz i dekolt. Przysunęła się o pół kroku, nieśpiesznie uniosła na palcach, musnęła jego policzek własnym i szepnęła mu wprost do ucha:
― Nie bardziej niż ty.
|zt x2
Nie mogła się teraz rozsypać. Nie tutaj, nie, kiedy junior bawił się zaraz za szybą, ledwie parę metrów dalej. Starała się przy nim robić dobrą minę do złej gry ― nie płakać, nie okazywać słabości, dać mu jakiś wzór. Ale prawda była taka, że bycie wzorem bez słabości, silnym i nieugiętym, kosztowało ją coraz więcej i więcej, rodząc przy okazji kolejne wątpliwości. Czy mały Michael powinien nie znać słabości? Czy może jednak ― na razie czysto hipotetycznie ― jej obowiązkiem było go nauczyć radzić sobie także z takimi elementami życia? Lubiła spychać takie kwestie na bok, lubiła powtarzać sobie, że jest za mały. Że to nie czas, nie pora.
Ale Michael miał już przeszło trzy lata, a jego wychowanie robiło się tylko coraz trudniejsze i bardziej wymagające.
Skuliła nieco ramiona, kiedy uznał, że sam z przekory zostałby czarnoksiężnikiem gdyby dowiedział się o porzuceniu. To przecież nie miało tak być; przedstawiłaby to inaczej, jakoś… jakoś rozegrała. Zręczne kłamstwo miało wtedy po raz kolejny przyjść jej z pomocą, ugasić ewentualny pożar. Poza tym, nigdy nie miała zamiaru używać tego przeklętego słowa. Nie porzucił syna, bo o nim nie wiedział. Porzucił za to ją, trzy lata temu, ale to już inna kwestia. Inny rozdział tej samej książki.
― Co się to obchodzi? ― syknęła zjeżona. Pytanie aurora brzmiało sucho, jak na przesłuchaniu, nie dostrzegła w nim drugiego dna, innego znaczenia niż to, które wydawało jej się oczywiste i najprostsze. Uniknęła odpowiedzi na pytanie, spychając rozmowę w innym kierunku. Znienawidzone nazwisko na powrót zostało przywołane między żywych, choć zarzekała się, że już nigdy się nim nie posłuży. Nie, odkąd skończyła się wojna i nareszcie była od niego wolna; wolna od przymusu tamtej przykrywki, wygodnego kamuflażu wdowy po czystokrwistym sojuszniku Rycerzy.
Nadal nie potrafisz spojrzeć mi w oczy.
A co to zmieni, Michael?, spytała samą siebie, a intensywność ponurej nuty zaskoczyła nawet ją. Zacięła wargi w wąską kreskę, kiedy okazało się, że to nie koniec jego wypowiedzi i ― co jeszcze bardziej zaskakujące ― jej ciąg dalszy wcale nie jest naznaczony tonem pretensji i wyrzutów. W pierwszym momencie ― absolutnie zdezorientowana ― nie wychwyciła drugiego dna czającego się za jego słowami, ale wystarczyło jej to, że znalazł się obok, by zrozumieć wszystko.
Nieśmiało uniosła dłonie, przytrzymała materiał płaszcza tak, by nie zsunął się z jej ramion. Był przyjemny w dotyku i ciepły, przesiąknięty znajomym zapachem perfum. Odruchowo, kierowana koniecznością płynąca prosto z głębi ducha, wtuliła nos w materiał usiłując odnaleźć w nim… w zasadzie nie wiedziała co do końca. Albo może wiedziała, ale bała się to nazwać, jakby w obawie, że kiedy znów się zaangażuje, pożegna ją kolejnym tanim listem.
Uniosła na niego spojrzenie ― powoli, ostrożnie, prawie leniwie ― i posłała mu długie spojrzenie spod rzęs.
― Myślisz, że interesowało mnie to, czy ta twoja narzeczona już czasem nie nosi tytułu “żony” czy może jednak zniknęła? ― mruknęła posępnie. Wspomnienia tamtego rozstania wciąż były świeże, a rany rozdrapane z powodu nieoczekiwanego spotkania. Ton jej głosu nie pozostawał jednak taki sam, zmieniał się, powracał do swojej zwyczajowej lekkości i czegoś na kształt zaczepki. ― Zawsze miałeś wybujałe ego, no tak, jak mogłam zapomnieć ― dodała z przekąsem.
― Byłam zazdrosna? ― powtórzyła po nim z uprzejmym niedowierzaniem i uniosła brwi na moment, dając mu tę jedną szansę na uratowanie swojej sytuacji, ale ten wilczy uśmiech wszystko jej zepsuł i spłoniła się jak pierwsza-lepsza podfruwajka z pubu. Nawet teraz, po tylu latach, nie potrafiła obronić się przed tym uśmiechem.
Nie oddała mu nad sobą kontroli, nawet mimo różanego pąsu oblewającego twarz i dekolt. Przysunęła się o pół kroku, nieśpiesznie uniosła na palcach, musnęła jego policzek własnym i szepnęła mu wprost do ucha:
― Nie bardziej niż ty.
|zt x2
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
[Sen] Little lion
Szybka odpowiedź