Maj 1957 - Night of the hunter
AutorWiadomość
Maj 1957
Zwykle po przebudzeniu pamiętał tylko ból. Każda pełnia się nim zaczynała i kończyła, ból rozciąganych kości i pękającej skóry, ból ludzkich myśli panicznie tłukących się w czaszce i wypieranych przez wściekły, zwierzęcy instynkt. I wreszcie ból bardziej prozaiczny - palców drętwiejących z powodu odcięcia krwi, bo chyba za ciasno zawiązał łańcuchy. Nadgarstków, w które wrzynało się srebro i mięśni naciągniętych od szarpania się w wilczym ciele i zawiśnięcia w łańcuchach w tym ludzkim.
Drugi raz w życiu spędzał pełnię zupełnie sam, bez ministerialnego nadzoru, bez świadomości, że w razie czego ktoś sprawdzi rano co u niego i upewni się przez noc, że nie robi krzywdy innym. W lutym zawiązał łańcuchy tak niezdarnie, że pękły - brygadzista nauczył go wtedy lepszych wiązań. Ten sam brygadzista stawił się pod jego domem w połowie kwietnia, punktualnie po pierwszej niezarejestrowanej pełni. Znali się jeszcze z dawnych czasów, Michael naiwnie łudził się, że uda się im porozmawiać, że upewni Lupina, że nie chce być zagrożeniem dla cywili, że przekona go, że to sprawa polityczna, że Ministerstwo wcale nie ściga wilkołaka, a aurora.
Brygadzista okazał się głuchy na wszelkie argumenty, ale zarazem to on okazał się naiwny - bo w świetle dnia przyszedł nie do wilkołaka, a do aurora. Tonks obezwładnił go bez trudu i zostawił na polanie spetryfikowanego, choć potem zastanawiał się, czy nie powinien uciszyć go na zawsze. Nie był w stanie zabić człowieka, który padł ofiarą politycznych manipulacji i własnych, zawodowych obowiązków - ale z każdym tygodniem wojny, widząc nowe okropieństwa, stopniowo zmieniał się w kogoś, kto by się nie wahał. Stopniowo zaczynał ich nienawidzić. Urzędasów i policjantów, konformistów i czystokrwistych, ich wszystkich.
Odkąd wybuchła wojna czuł, że każda pełnia będzie ryzykiem - ale po spotkaniu z Lupinem zapinał łańcuchy drżącymi dłońmi, do końca zastanawiając się czy zrobił dobrze, czy nie pożałuje zupełnej bezbronności, czy już nie lepiej byłoby przemienić się bez okowów i ryzykować cudze życie w zamian za zwiększenie własnych szans. Mocno zapiął okowy, wciąż nie był w stanie. Może w ludzkiej postaci byłoby mu prościej poświęcić cywili w zamian za bezpieczeństwo tajemnic Zakonu, właściwie na pewno byłoby prościej, ale pełnia była zbyt wstydliwa, zbyt brudna, rezygnacja z więzów kojarzyła mu się z zupełnym zezwierzęceniem.
I, oczywiście, gdy tylko świat przestał wirować, natychmiast pożałował własnej praworządności.
Zorientował się - najpierw za pomocą nozdrzy, nadwrażliwych na zapach cudzego ciała, a potem widząc przed sobą rozmazaną sylwetkę - że wcale nie był sam.
Spróbował poderwać się na nogi - podczas przemiany zsunął się po pniu, ale łańcuchy trzymały w pionie ramiona, zawieszając go w pozycji półsiedzącej i nadwyrężając ramiona - co natychmiast przypłacił przeszywającym bólem głowy i mroczkami przed oczyma. Poruszył palcami, chcąc odnaleźć miejsce w którym związał łańcuch i się rozplątać, ale zawsze zajmowało mu to co najmniej kilka minut, zawsze było trudne i mozolne. W dodatku szarpnął się irracjonalnie w panice, łańcuch zacisnął się mocniej, rozbiegane spojrzenie poszukało na ziemi różdżki.
Leżała kilka metrów dalej, musiał ją odkopać w zwierzęcej formie, za daleko.
Dopiero wtedy zmusił się do podniesienia wzroku na twarz swojego oprawcy, wyostrzającą się wraz z trzeźwiejącym spojrzeniem - strach i adrenalina rozbudziły Michaela po pełni o wiele szybciej niż comiesięczne głód i zimno.
Boleśnie znajomą twarz.
Może mógł się tego spodziewać. Wysłali za nim dawnego znajomego, w dzień - więc gdy Lupin zawiódł, wyznaczyli do zadania dawnego przyjaciela? (Choć nie odzywał się do Victora odkąd wyjechał do Norwegii - żaden z nich nie był fanem listów - to przecież rozstali się w zgodzie. Potem Michael założył, że Vale wie z rejestru i nie miał zamiaru kontaktować się z nim pierwszy, szanując jeśli Victor nie chciał mieć z potworem nic wspólnego i doceniając, jeśli umyślnie dawał mu przestrzeń do przeżycia tragedii i wstydu).
Zrobili to, żeby go bardziej upokorzyć? Przecież w tym stanie, bezbronnego i związanego, pojmałby go każdy brygadzista.
Tym razem nie miał już zamiaru negocjować ani powoływać się na dawne sentymenty - choć gdyby nie spotkał miesiąc temu Lupina, pewnie by próbował. Nie mógł nawet patrzeć prosto w jasne oczy blondyna, zawiesił wzrok na kołnierzyku jego koszuli - irytująco czystej, irytująco równo wyprasowanej.
Serce biło mocno, szybko, panicznie. Dawno nie czuł takiego strachu, dawno - chyba od pełni w Norwegii, bo przecież nie na Bezksiężycowej Nocy, tam był bezsilny wobec ludzkiej tragedii, ale uzbrojony - nie stanął oko w oko z końcem.
Końcem, który się przeciągnie. Aresztują go, przesłuchają, pewnie torturują.
-Nie dam wziąć się żywcem. - warknął, w ochrypłym głosie wciąż pobrzmiewał wilczy tembr, a Tonks zadarł lekko brodę do góry, grając do ostatniej chwili, udając, że ma jakikolwiek wybór w tej beznadziejnej pozycji. Vale, czystokrwisty, obowiązkowy Vale, musiał wziąć go żywcem (inaczej skończyłby to wcześniej, inaczej Mike by się nie obudził), a on nie miał różdżki i miał unieruchomione ręce i mógł co najwyżej rozwalić sobie głowę o pień, czego zresztą zaraz spróbuje. Albo odgryzie sobie język, cokolwiek, spojrzenie pomknęło na dłonie Victora - czy trzymał w nich różdżkę? Kiedy wzniesie ją do Petryficusa? Musi być gotowy - tylko czy najpierw przygryźć język czy pochylić głowę aby mocniej uderzyć o drzewo, co zdoła zrobić szybciej?
Umysł kalkulował prędko, upokarzająco nagie ciało drżało w chłodnym powietrzu poranka, a w sercu strach splatał się z nienawiścią.
Zwykle po przebudzeniu pamiętał tylko ból. Każda pełnia się nim zaczynała i kończyła, ból rozciąganych kości i pękającej skóry, ból ludzkich myśli panicznie tłukących się w czaszce i wypieranych przez wściekły, zwierzęcy instynkt. I wreszcie ból bardziej prozaiczny - palców drętwiejących z powodu odcięcia krwi, bo chyba za ciasno zawiązał łańcuchy. Nadgarstków, w które wrzynało się srebro i mięśni naciągniętych od szarpania się w wilczym ciele i zawiśnięcia w łańcuchach w tym ludzkim.
Drugi raz w życiu spędzał pełnię zupełnie sam, bez ministerialnego nadzoru, bez świadomości, że w razie czego ktoś sprawdzi rano co u niego i upewni się przez noc, że nie robi krzywdy innym. W lutym zawiązał łańcuchy tak niezdarnie, że pękły - brygadzista nauczył go wtedy lepszych wiązań. Ten sam brygadzista stawił się pod jego domem w połowie kwietnia, punktualnie po pierwszej niezarejestrowanej pełni. Znali się jeszcze z dawnych czasów, Michael naiwnie łudził się, że uda się im porozmawiać, że upewni Lupina, że nie chce być zagrożeniem dla cywili, że przekona go, że to sprawa polityczna, że Ministerstwo wcale nie ściga wilkołaka, a aurora.
Brygadzista okazał się głuchy na wszelkie argumenty, ale zarazem to on okazał się naiwny - bo w świetle dnia przyszedł nie do wilkołaka, a do aurora. Tonks obezwładnił go bez trudu i zostawił na polanie spetryfikowanego, choć potem zastanawiał się, czy nie powinien uciszyć go na zawsze. Nie był w stanie zabić człowieka, który padł ofiarą politycznych manipulacji i własnych, zawodowych obowiązków - ale z każdym tygodniem wojny, widząc nowe okropieństwa, stopniowo zmieniał się w kogoś, kto by się nie wahał. Stopniowo zaczynał ich nienawidzić. Urzędasów i policjantów, konformistów i czystokrwistych, ich wszystkich.
Odkąd wybuchła wojna czuł, że każda pełnia będzie ryzykiem - ale po spotkaniu z Lupinem zapinał łańcuchy drżącymi dłońmi, do końca zastanawiając się czy zrobił dobrze, czy nie pożałuje zupełnej bezbronności, czy już nie lepiej byłoby przemienić się bez okowów i ryzykować cudze życie w zamian za zwiększenie własnych szans. Mocno zapiął okowy, wciąż nie był w stanie. Może w ludzkiej postaci byłoby mu prościej poświęcić cywili w zamian za bezpieczeństwo tajemnic Zakonu, właściwie na pewno byłoby prościej, ale pełnia była zbyt wstydliwa, zbyt brudna, rezygnacja z więzów kojarzyła mu się z zupełnym zezwierzęceniem.
I, oczywiście, gdy tylko świat przestał wirować, natychmiast pożałował własnej praworządności.
Zorientował się - najpierw za pomocą nozdrzy, nadwrażliwych na zapach cudzego ciała, a potem widząc przed sobą rozmazaną sylwetkę - że wcale nie był sam.
Spróbował poderwać się na nogi - podczas przemiany zsunął się po pniu, ale łańcuchy trzymały w pionie ramiona, zawieszając go w pozycji półsiedzącej i nadwyrężając ramiona - co natychmiast przypłacił przeszywającym bólem głowy i mroczkami przed oczyma. Poruszył palcami, chcąc odnaleźć miejsce w którym związał łańcuch i się rozplątać, ale zawsze zajmowało mu to co najmniej kilka minut, zawsze było trudne i mozolne. W dodatku szarpnął się irracjonalnie w panice, łańcuch zacisnął się mocniej, rozbiegane spojrzenie poszukało na ziemi różdżki.
Leżała kilka metrów dalej, musiał ją odkopać w zwierzęcej formie, za daleko.
Dopiero wtedy zmusił się do podniesienia wzroku na twarz swojego oprawcy, wyostrzającą się wraz z trzeźwiejącym spojrzeniem - strach i adrenalina rozbudziły Michaela po pełni o wiele szybciej niż comiesięczne głód i zimno.
Boleśnie znajomą twarz.
Może mógł się tego spodziewać. Wysłali za nim dawnego znajomego, w dzień - więc gdy Lupin zawiódł, wyznaczyli do zadania dawnego przyjaciela? (Choć nie odzywał się do Victora odkąd wyjechał do Norwegii - żaden z nich nie był fanem listów - to przecież rozstali się w zgodzie. Potem Michael założył, że Vale wie z rejestru i nie miał zamiaru kontaktować się z nim pierwszy, szanując jeśli Victor nie chciał mieć z potworem nic wspólnego i doceniając, jeśli umyślnie dawał mu przestrzeń do przeżycia tragedii i wstydu).
Zrobili to, żeby go bardziej upokorzyć? Przecież w tym stanie, bezbronnego i związanego, pojmałby go każdy brygadzista.
Tym razem nie miał już zamiaru negocjować ani powoływać się na dawne sentymenty - choć gdyby nie spotkał miesiąc temu Lupina, pewnie by próbował. Nie mógł nawet patrzeć prosto w jasne oczy blondyna, zawiesił wzrok na kołnierzyku jego koszuli - irytująco czystej, irytująco równo wyprasowanej.
Serce biło mocno, szybko, panicznie. Dawno nie czuł takiego strachu, dawno - chyba od pełni w Norwegii, bo przecież nie na Bezksiężycowej Nocy, tam był bezsilny wobec ludzkiej tragedii, ale uzbrojony - nie stanął oko w oko z końcem.
Końcem, który się przeciągnie. Aresztują go, przesłuchają, pewnie torturują.
-Nie dam wziąć się żywcem. - warknął, w ochrypłym głosie wciąż pobrzmiewał wilczy tembr, a Tonks zadarł lekko brodę do góry, grając do ostatniej chwili, udając, że ma jakikolwiek wybór w tej beznadziejnej pozycji. Vale, czystokrwisty, obowiązkowy Vale, musiał wziąć go żywcem (inaczej skończyłby to wcześniej, inaczej Mike by się nie obudził), a on nie miał różdżki i miał unieruchomione ręce i mógł co najwyżej rozwalić sobie głowę o pień, czego zresztą zaraz spróbuje. Albo odgryzie sobie język, cokolwiek, spojrzenie pomknęło na dłonie Victora - czy trzymał w nich różdżkę? Kiedy wzniesie ją do Petryficusa? Musi być gotowy - tylko czy najpierw przygryźć język czy pochylić głowę aby mocniej uderzyć o drzewo, co zdoła zrobić szybciej?
Umysł kalkulował prędko, upokarzająco nagie ciało drżało w chłodnym powietrzu poranka, a w sercu strach splatał się z nienawiścią.
Can I not save one
from the pitiless wave?
To nie było zwykłe, wpisujące się w normę zlecenie.
To były pierdolone zachcianki nowobogackich. Niezaspokojona ciekawość, chęć zajrzenia i zbadania tego, co pozornie pozostawało wciąż nieodkryte. Jakby to, że nikt nie pisał wprost o ingrediencji z wilkołaka oznaczało, że naprawdę nikt tego nie próbował. Czasem zastanawiał się, czy żeby być bogatym, trzeba urodzić się kretynem. Przecież wystarczyłoby spojrzeć nieco dalej niż czubek własnego nosa i sięgnąć po literaturę nie aż tak popularną i wszystko stałoby się jasne.
Ale dla pana Arona Lowe był to najwidoczniej wysiłek zbyt duży, zbyt ciężki i przede wszystkim zbyt mało widowiskowy. Przecież gdyby opowiedział kolegom z klubu śniadaniowego, że przeczytał o tym i owym, to nie wywarłby na nich stosownego wrażenia. Ale jeśli powie, że ― oczywiście samodzielnie ― zdobył składniki z wściekłego wilkołaka, to historia będzie zupełnie inna. Zostanie poklepany po pleckach, koledzy skiną z uznaniem głową, pewnie dopytają o jakieś nowobogackie szczegóły typu: “A jakie ubrałeś skarpetki na tę okoliczność, Aronie? W kratkę, czy może jednolite? Czy haftowane w wizerunek bestyji straszliwej?”.
I nikt nigdy nie dowie się, że to on ― Victor Vale ― a nie jakiś cymbał z Londynu, włóczył się po jebanym lesie, tropiąc wilkołaka.
Nie, żeby mu to wadziło. Lubił tropić, polować też. Nie lubił natomiast marnować czasu, a miał wrażenie, że to zlecenie to jedno wielkie marnowanie czasu. I gdyby nie pilna potrzeba, gdyby nie fakt, że potrzebował pieniędzy na już-teraz, pewnie olałby pana Lowe i jego zlecenie ciepłym moczem.
W Ministerstwie nie pracował już dobre cztery lata, nie miał dostępu do aktualnego rejestru, nie miał też jak sprawdzić miejscówek, które teraz są obstawione przez brygadzistów i nieco utrudniało mu to pracę. Musiał znaleźć swoich informatorów, najlepiej leśniczych, osoby powiązane z lasami. Tych, którzy wiedzieli, czy w okolicy pełni nie pojawiają się tam jacyś dziwni osobnicy, czy nie słychać wilczego wycia. Czy nikt czasem nie ginie w tajemniczych okolicznościach.
Cynk nadszedł niespodziewanie, tej nocy. Krótka, zwięzła wiadomość, wskazana lokalizacja, w rozpoznaniu wpisano: “wilcze wycie, ale jakby to sam czart wespół pieklił się z biesami”. Podpis kojarzył, już dostał raz informację z tamtego rejonu. Dobrą informację.
Teleportował się pod las niezwłocznie, tuż po zebraniu odpowiedniego ekwipunku. Księżyc wisiał już wysoko na niebie, w kawałku tylko przesłonięty wystrzępioną chmurą oblaną srebrzystą poświatą. Gwiazd nie było, jakby wszystkie zmówiły się i zgasły, pogrążając świat w nieprzyjemnym mroku, który rozproszyć mogła jedynie tarcza księżyca.
Niedobrze ― skwitował w myśli Victor, obserwując niebo ― będzie się chujowo szło po śladach.
Odruchowo zważył w dłoni kuszę, spojrzeniem upewnił się, że bełt wymienił na ten z domieszką srebra, oznaczony przy lotce inną barwą. Różdżkę miał przypiętą do paska kuszy, odbezpieczoną; tak, by w razie zawodności broni pierwszej nie pozostać wobec bestii kompletnie bezbronnym.
Zanurzył się między drzewa. Grube, proste konary kojarzyły mu się z solidnymi kratami więzienia, a gęsto i wzajem splecione liściaste korony jeszcze bardziej odcinały go od zbawiennego światła, tylko potęgując wrażenie zamkniętej celi. Zmełł cisnącą się na usta “kurwę”, postawił parę ostrożnych i wyważonych kroków, czekał, aż wzrok przyzwyczai się do rozlewającego się po okolicy mroku, aż paprocie i krzaki nabiorą swoich wątłych kształtów. Użycie Lumos byłoby zbyt ryzykowne ― kulka światła, czy to lewitująca obok, czy sącząca się z końca różdżki, zdradziłaby pozycję.
I choć wilkołak mógł go wyczuć i bez zdradzieckiego światła, choć wystarczyłby tylko odpowiednio chujowy podmuch wiatru niosący jego zapach gdzieś dalej, to Victor był doskonale świadom tego, że nie tylko wilkołak może na niego czekać w tym lesie. Że są stwory i nie-stwory inne, równie niebezpieczne i równie pragnące spokoju czy odosobnienia, jak zakażony likantropią osobnik. I to właśnie na nie brał teraz poprawkę. By z łowcy nie stać się przypadkiem zwierzyną.
Szedł ostrożnie, napięty jak struna i pochłonięty całkowicie obserwacją otoczenia. Wyczulony na każdy szmer i szelest, na każdy odgłos zwierzyny nocnej, na świst powietrza między liśćmi. Od czasu do czasu pochylał się, by sprawdzić teren, odnaleźć jakieś ślady, ale odcisków przesadnie dużych wilczych łap nie znalazł. Było już dobrze po północy, dochodziła pierwsza, może druga, sądząc po położeniu księżycowej tarczy, akurat w tym momencie całkiem dobrze widocznej przez wyłom w drzewiastej koronie. Wilkołak, bestia piekielnie ruchliwa i szybka, zdołałby zostawić jakiś ślad bytności. Kawałek futra na pniu, ślady; czy to śliny, czy to krwi. Ten był jednak nie dość, że podejrzanie nieobecny, to i cichy. Victor ani razu nie uświadczył wycia tego osobnika, nie słyszał też charakterystycznych szczeknięć, którymi bestia mogła próbować się komunikować z otoczeniem.
Było cicho. Nawet sowy nie pohukiwały, wydawać by się mogło, że całe życie nagle uszło z lasu. Spierdoliło gdzie pieprz rośnie. Byle dalej, byle szybciej. Tylko to trzymało go w przekonaniu, że nie może być daleko, a w umyśle zaczęło coraz mocniej kiełkować podejrzenie, że ów bestia ― kimkolwiek poza pełnią była ― dobrowolnie podpisała na siebie wyrok.
Szedł dalej, błogosławiąc w myślach dziwkę fortunę, która skierowała wiatr prosto w jego twarz, tym samym minimalizując ryzyko wykrycia. Prócz tej zalety była jednak jeszcze jedna ― przyniesiony ciepłym podmuchem strzęp białego futra. Gęstego, nieco szorstkiego w jego ocenie. Kiedy przyjrzał mu się w kolejnej plamie srebrnego światła, dostrzegł, że włos jest nieregularnie oderwany, brak mu jednak śladów śliny czy krwi. Wilkołak, być może, był w potrzasku. Szarpał się ― stąd oderwany kłąb futra ― ale nie na tyle mocno, by ranić samego siebie. Nie mógł też się z nikim bić ― inaczej futro nosiłoby na sobie więcej śladów.
Czas upływał, do świtu było coraz bliżej. Majową porą słońce wstawało całkiem wcześnie, gdzieś po czwartej zaczynało świtać, a opresyjna moc pełni traciła na wartości. Ile zostało czasu, zanim krwiożerczy szał opuści umysł przeklętego? Zależało mu na wilczej formie, wszak trofeum miało należeć do bestii, nie do obłożonego klątwą nieszczęśnika, ale był gotów odstawić odpowiednią szopkę, by wymusić przemianę poza pełnią. Zdezorientowany likantrop, tuż po pełni ― to nie brzmiało jak wyzwanie. W zasadzie, niektóre dzikie osobniki potrafiły się transformować na sam widok brygadzisty o poranku.
Victor uśmiechnął się kątem warg do wspomnień. Nie był to miły wyraz.
Przystanął na krawędzi jaru, przezornie nie zsuwając się po stromej ścianie ― przesmyk w głębi był wąski, jeśli jednak dziwka fortuna postanowiłaby mu napsuć krwi, to byłby w jebanej pułapce. Rozejrzał się. Spokojnie, z uwagą, nadstawiając ucha.
I wtedy go usłyszał.
Wycie rozległo się całkiem niedaleko; było głośne, stawiało w pion włosy na karku, mroziło krew w żyłach i budziło w człowieku ten pierwotny rodzaj lęku, który kazał spierdalać jak najszybciej i jak najdalej. Victorowi udało się opanować instynkt, ale gdyby nie żelazna dyscyplina wyuczona podczas służby w Ministerstwie ― właśnie spierdalałby w podskokach.
Miał rację ― stwierdził ponuro w zaciszu własnych myśli ― wyje, jakby rodowód miał pochodznia nie czarnoksięskiego, ale piekielnego. Dorosły osobnik w dodatku, młody byłby bardziej piskliwy.
Poprawił uchwyt dłoni na kuszy, a jego krok zmienił się ze skrajnie cichego i ostrożnego na bezszelestny. Ominął jar, zwinnie przemknął pomiędzy paprociami, nie naruszając żadnej z nich, jak duch ominął zwalony na ziemię potężny pień dębu. Wycie powtórzyło się ― bliżej i głośniej, boleśniej. Wiatr znów rozwiał mu włosy, znów zamaskował jego zapach. Szczęknęły ogniwa łańcucha, głucho zajęczał naprężany metal, w nocnej ciszy rozległo się ciężkie sapanie, jakby od wielkiego wysiłku. Victor przyczaił się przy wysokim buku; przykucnął, odruchowo zaczął oceniać teren. Polanka nie była duża, ale rozstęp drzew był wystarczający, by światło ustępującego księzyca wlewało się na nią bez przeszkód, rozganiając długie cienie. Drzewa okalające polanę były stare, grube, znać było, że byli głęboko w lesie ― może nawet w samym jego sercu. Bestia, zgodnie z podejrzeniem, szarpała się, skuta łańcuchem. To był duży wilkołak, rosły, o dość nietypowym, białym umaszczeniu. Toczył pianę z pyska, wściekły i rozjuszony zniewoleniem, gotów zeżreć łańcuch, drzewo i roznieść w drzazgi całą okolicę. Victor odruchowo ocenił wytrzymałość łańcucha i wiązania trzymającego bestię względnie nieruchomo.
Sprawa wydawała się być tak kurewsko prosta, że aż śmieszna. Oparł kolbę kuszy o ramię, wycelował…
I wtedy wiatr się zmienił, niosąc jego zapach prosto w stronę wilkołaka. Biała bestia zastygła w bezruchu ― czarny nos węszył intensywnie, głośno, zaciekle ― a po chwili naparła na łańcuchy z nową mocą, z nową desperacją, kierowana zewem krwi i żądzą mordu. Victor zachował zimną krew, przy celowaniu nie drgnęła mu powieka, nie zadrżała ręka. Oddał strzał.
Prawie celny.
Wilkołak uchylił się w ostatniej sekundzie, szarpnął łańcuchem z taką siłą, że ten wżarł się w korę, poluzował o parę centymetrów. Vale przeładował, dbając o to, by ruchy były krótkie, szybkie; wycelował znowu, palec trafił na spust…
I nie strzelił.
Nie strzelił, bo wilkołak dostał słonecznych spazmów. Zaczął się znów rzucać, szczekać, wyć i piszczeć, malał w oczach, tracił futro. Spóźnił się. Był kurwa za późno, działanie pełni właśnie dobiegło końca. Będzie musiał przejść do planu z wymuszoną formą, kurwa mać.
Wystąpił spomiędzy buków, przybliżył się o krok, potem o kolejny, z uwagą obserwując, jak wilczy kształt przeradza się w człowieczy. Słuchał chrupotu kości, oglądał tę traumę bez najmniejszej iskry współczucia w spojrzeniu. Widoki podobne temu, albo i takie same ― dla przeciętnego zjadacza chleba ohydne i horrendalne ― dla Victora były elementem ponurej codzienności. Czekał więc. Cierpliwie. Spokojnie. Pewien, że nic już nie może go zaskoczyć.
Zmełł w ustach przekleństwo, kiedy ujrzał zmęczoną, poszarzałą od wysiłku twarz likantropa. Przeklął otwarcie, kiedy go rozpoznał. I przeklął po raz kolejny, kiedy ten podniósł głowę, obudził się z wilczej gorączki.
Zawsze zastanawiał się, co będzie, jeśli dostanie kontrakt na zabicie kogoś, kogo zna. Kogo ceni. Kogo lubi, z kim łączą go bliższe relacje. I choć zazwyczaj myślał wtedy o porzuconej rodzinie, tak teraz dziwka fortuna kazała mu się zastanowić ― natychmiast i bez możliwości odroczenia wyroku ― czy te zasady obejmują także dawnych kolegów. Przyjaciół.
Czy ta zasada obejmuje Michaela Tonksa.
Kusza, wciąż załadowana, wciąż oparta kolbą o bark ― groziła metalowo-srebrnym grotem. Victor przezornie odkopał różdżkę aurora dalej, w paprocie, na powrót do niego wymierzył, kiedy w głosie dawnego kolegi przebrzmiało echo wilczej natury. Procedury. Teraz musiał trzymać się procedur. Sprawdzić, na ile to był Michael, na ile biały wilk. Na ile pojmował sytuację, na ile wciąż trzymała go klątwa.
― Imię i nazwisko ― odezwał się martwym głosem. Znał je, rzecz jasna, ale testował teraz jego zdolność do sięgnięcia do własnej pamięci. ― Jaki mamy dzisiaj dzień? Gdzie jesteśmy? ― I kolejno testował orientację w terenie i w czasie. Musiał być pewien, że wilk odszedł, inaczej nie będzie mógł mu… pomóc.
Nie będzie mógł mu pomóc ― uświadomił to sobie dobitnie, boleśnie, odruchowo zaciskając mocniej palce na łożu kuszy. Jebane sentymenty.
― Nie jestem z Ministerstwa ― dodał, widząc błyskający w szarobłękitnych oczach upór, gniew i desperację, która zdolna była pchnąć człowieka do wszystkiego. ― Tropiłem wilkołaka, nie sądziłem, że to będziesz ty, Tonks.
To były pierdolone zachcianki nowobogackich. Niezaspokojona ciekawość, chęć zajrzenia i zbadania tego, co pozornie pozostawało wciąż nieodkryte. Jakby to, że nikt nie pisał wprost o ingrediencji z wilkołaka oznaczało, że naprawdę nikt tego nie próbował. Czasem zastanawiał się, czy żeby być bogatym, trzeba urodzić się kretynem. Przecież wystarczyłoby spojrzeć nieco dalej niż czubek własnego nosa i sięgnąć po literaturę nie aż tak popularną i wszystko stałoby się jasne.
Ale dla pana Arona Lowe był to najwidoczniej wysiłek zbyt duży, zbyt ciężki i przede wszystkim zbyt mało widowiskowy. Przecież gdyby opowiedział kolegom z klubu śniadaniowego, że przeczytał o tym i owym, to nie wywarłby na nich stosownego wrażenia. Ale jeśli powie, że ― oczywiście samodzielnie ― zdobył składniki z wściekłego wilkołaka, to historia będzie zupełnie inna. Zostanie poklepany po pleckach, koledzy skiną z uznaniem głową, pewnie dopytają o jakieś nowobogackie szczegóły typu: “A jakie ubrałeś skarpetki na tę okoliczność, Aronie? W kratkę, czy może jednolite? Czy haftowane w wizerunek bestyji straszliwej?”.
I nikt nigdy nie dowie się, że to on ― Victor Vale ― a nie jakiś cymbał z Londynu, włóczył się po jebanym lesie, tropiąc wilkołaka.
Nie, żeby mu to wadziło. Lubił tropić, polować też. Nie lubił natomiast marnować czasu, a miał wrażenie, że to zlecenie to jedno wielkie marnowanie czasu. I gdyby nie pilna potrzeba, gdyby nie fakt, że potrzebował pieniędzy na już-teraz, pewnie olałby pana Lowe i jego zlecenie ciepłym moczem.
W Ministerstwie nie pracował już dobre cztery lata, nie miał dostępu do aktualnego rejestru, nie miał też jak sprawdzić miejscówek, które teraz są obstawione przez brygadzistów i nieco utrudniało mu to pracę. Musiał znaleźć swoich informatorów, najlepiej leśniczych, osoby powiązane z lasami. Tych, którzy wiedzieli, czy w okolicy pełni nie pojawiają się tam jacyś dziwni osobnicy, czy nie słychać wilczego wycia. Czy nikt czasem nie ginie w tajemniczych okolicznościach.
Cynk nadszedł niespodziewanie, tej nocy. Krótka, zwięzła wiadomość, wskazana lokalizacja, w rozpoznaniu wpisano: “wilcze wycie, ale jakby to sam czart wespół pieklił się z biesami”. Podpis kojarzył, już dostał raz informację z tamtego rejonu. Dobrą informację.
Teleportował się pod las niezwłocznie, tuż po zebraniu odpowiedniego ekwipunku. Księżyc wisiał już wysoko na niebie, w kawałku tylko przesłonięty wystrzępioną chmurą oblaną srebrzystą poświatą. Gwiazd nie było, jakby wszystkie zmówiły się i zgasły, pogrążając świat w nieprzyjemnym mroku, który rozproszyć mogła jedynie tarcza księżyca.
Niedobrze ― skwitował w myśli Victor, obserwując niebo ― będzie się chujowo szło po śladach.
Odruchowo zważył w dłoni kuszę, spojrzeniem upewnił się, że bełt wymienił na ten z domieszką srebra, oznaczony przy lotce inną barwą. Różdżkę miał przypiętą do paska kuszy, odbezpieczoną; tak, by w razie zawodności broni pierwszej nie pozostać wobec bestii kompletnie bezbronnym.
Zanurzył się między drzewa. Grube, proste konary kojarzyły mu się z solidnymi kratami więzienia, a gęsto i wzajem splecione liściaste korony jeszcze bardziej odcinały go od zbawiennego światła, tylko potęgując wrażenie zamkniętej celi. Zmełł cisnącą się na usta “kurwę”, postawił parę ostrożnych i wyważonych kroków, czekał, aż wzrok przyzwyczai się do rozlewającego się po okolicy mroku, aż paprocie i krzaki nabiorą swoich wątłych kształtów. Użycie Lumos byłoby zbyt ryzykowne ― kulka światła, czy to lewitująca obok, czy sącząca się z końca różdżki, zdradziłaby pozycję.
I choć wilkołak mógł go wyczuć i bez zdradzieckiego światła, choć wystarczyłby tylko odpowiednio chujowy podmuch wiatru niosący jego zapach gdzieś dalej, to Victor był doskonale świadom tego, że nie tylko wilkołak może na niego czekać w tym lesie. Że są stwory i nie-stwory inne, równie niebezpieczne i równie pragnące spokoju czy odosobnienia, jak zakażony likantropią osobnik. I to właśnie na nie brał teraz poprawkę. By z łowcy nie stać się przypadkiem zwierzyną.
Szedł ostrożnie, napięty jak struna i pochłonięty całkowicie obserwacją otoczenia. Wyczulony na każdy szmer i szelest, na każdy odgłos zwierzyny nocnej, na świst powietrza między liśćmi. Od czasu do czasu pochylał się, by sprawdzić teren, odnaleźć jakieś ślady, ale odcisków przesadnie dużych wilczych łap nie znalazł. Było już dobrze po północy, dochodziła pierwsza, może druga, sądząc po położeniu księżycowej tarczy, akurat w tym momencie całkiem dobrze widocznej przez wyłom w drzewiastej koronie. Wilkołak, bestia piekielnie ruchliwa i szybka, zdołałby zostawić jakiś ślad bytności. Kawałek futra na pniu, ślady; czy to śliny, czy to krwi. Ten był jednak nie dość, że podejrzanie nieobecny, to i cichy. Victor ani razu nie uświadczył wycia tego osobnika, nie słyszał też charakterystycznych szczeknięć, którymi bestia mogła próbować się komunikować z otoczeniem.
Było cicho. Nawet sowy nie pohukiwały, wydawać by się mogło, że całe życie nagle uszło z lasu. Spierdoliło gdzie pieprz rośnie. Byle dalej, byle szybciej. Tylko to trzymało go w przekonaniu, że nie może być daleko, a w umyśle zaczęło coraz mocniej kiełkować podejrzenie, że ów bestia ― kimkolwiek poza pełnią była ― dobrowolnie podpisała na siebie wyrok.
Szedł dalej, błogosławiąc w myślach dziwkę fortunę, która skierowała wiatr prosto w jego twarz, tym samym minimalizując ryzyko wykrycia. Prócz tej zalety była jednak jeszcze jedna ― przyniesiony ciepłym podmuchem strzęp białego futra. Gęstego, nieco szorstkiego w jego ocenie. Kiedy przyjrzał mu się w kolejnej plamie srebrnego światła, dostrzegł, że włos jest nieregularnie oderwany, brak mu jednak śladów śliny czy krwi. Wilkołak, być może, był w potrzasku. Szarpał się ― stąd oderwany kłąb futra ― ale nie na tyle mocno, by ranić samego siebie. Nie mógł też się z nikim bić ― inaczej futro nosiłoby na sobie więcej śladów.
Czas upływał, do świtu było coraz bliżej. Majową porą słońce wstawało całkiem wcześnie, gdzieś po czwartej zaczynało świtać, a opresyjna moc pełni traciła na wartości. Ile zostało czasu, zanim krwiożerczy szał opuści umysł przeklętego? Zależało mu na wilczej formie, wszak trofeum miało należeć do bestii, nie do obłożonego klątwą nieszczęśnika, ale był gotów odstawić odpowiednią szopkę, by wymusić przemianę poza pełnią. Zdezorientowany likantrop, tuż po pełni ― to nie brzmiało jak wyzwanie. W zasadzie, niektóre dzikie osobniki potrafiły się transformować na sam widok brygadzisty o poranku.
Victor uśmiechnął się kątem warg do wspomnień. Nie był to miły wyraz.
Przystanął na krawędzi jaru, przezornie nie zsuwając się po stromej ścianie ― przesmyk w głębi był wąski, jeśli jednak dziwka fortuna postanowiłaby mu napsuć krwi, to byłby w jebanej pułapce. Rozejrzał się. Spokojnie, z uwagą, nadstawiając ucha.
I wtedy go usłyszał.
Wycie rozległo się całkiem niedaleko; było głośne, stawiało w pion włosy na karku, mroziło krew w żyłach i budziło w człowieku ten pierwotny rodzaj lęku, który kazał spierdalać jak najszybciej i jak najdalej. Victorowi udało się opanować instynkt, ale gdyby nie żelazna dyscyplina wyuczona podczas służby w Ministerstwie ― właśnie spierdalałby w podskokach.
Miał rację ― stwierdził ponuro w zaciszu własnych myśli ― wyje, jakby rodowód miał pochodznia nie czarnoksięskiego, ale piekielnego. Dorosły osobnik w dodatku, młody byłby bardziej piskliwy.
Poprawił uchwyt dłoni na kuszy, a jego krok zmienił się ze skrajnie cichego i ostrożnego na bezszelestny. Ominął jar, zwinnie przemknął pomiędzy paprociami, nie naruszając żadnej z nich, jak duch ominął zwalony na ziemię potężny pień dębu. Wycie powtórzyło się ― bliżej i głośniej, boleśniej. Wiatr znów rozwiał mu włosy, znów zamaskował jego zapach. Szczęknęły ogniwa łańcucha, głucho zajęczał naprężany metal, w nocnej ciszy rozległo się ciężkie sapanie, jakby od wielkiego wysiłku. Victor przyczaił się przy wysokim buku; przykucnął, odruchowo zaczął oceniać teren. Polanka nie była duża, ale rozstęp drzew był wystarczający, by światło ustępującego księzyca wlewało się na nią bez przeszkód, rozganiając długie cienie. Drzewa okalające polanę były stare, grube, znać było, że byli głęboko w lesie ― może nawet w samym jego sercu. Bestia, zgodnie z podejrzeniem, szarpała się, skuta łańcuchem. To był duży wilkołak, rosły, o dość nietypowym, białym umaszczeniu. Toczył pianę z pyska, wściekły i rozjuszony zniewoleniem, gotów zeżreć łańcuch, drzewo i roznieść w drzazgi całą okolicę. Victor odruchowo ocenił wytrzymałość łańcucha i wiązania trzymającego bestię względnie nieruchomo.
Sprawa wydawała się być tak kurewsko prosta, że aż śmieszna. Oparł kolbę kuszy o ramię, wycelował…
I wtedy wiatr się zmienił, niosąc jego zapach prosto w stronę wilkołaka. Biała bestia zastygła w bezruchu ― czarny nos węszył intensywnie, głośno, zaciekle ― a po chwili naparła na łańcuchy z nową mocą, z nową desperacją, kierowana zewem krwi i żądzą mordu. Victor zachował zimną krew, przy celowaniu nie drgnęła mu powieka, nie zadrżała ręka. Oddał strzał.
Prawie celny.
Wilkołak uchylił się w ostatniej sekundzie, szarpnął łańcuchem z taką siłą, że ten wżarł się w korę, poluzował o parę centymetrów. Vale przeładował, dbając o to, by ruchy były krótkie, szybkie; wycelował znowu, palec trafił na spust…
I nie strzelił.
Nie strzelił, bo wilkołak dostał słonecznych spazmów. Zaczął się znów rzucać, szczekać, wyć i piszczeć, malał w oczach, tracił futro. Spóźnił się. Był kurwa za późno, działanie pełni właśnie dobiegło końca. Będzie musiał przejść do planu z wymuszoną formą, kurwa mać.
Wystąpił spomiędzy buków, przybliżył się o krok, potem o kolejny, z uwagą obserwując, jak wilczy kształt przeradza się w człowieczy. Słuchał chrupotu kości, oglądał tę traumę bez najmniejszej iskry współczucia w spojrzeniu. Widoki podobne temu, albo i takie same ― dla przeciętnego zjadacza chleba ohydne i horrendalne ― dla Victora były elementem ponurej codzienności. Czekał więc. Cierpliwie. Spokojnie. Pewien, że nic już nie może go zaskoczyć.
Zmełł w ustach przekleństwo, kiedy ujrzał zmęczoną, poszarzałą od wysiłku twarz likantropa. Przeklął otwarcie, kiedy go rozpoznał. I przeklął po raz kolejny, kiedy ten podniósł głowę, obudził się z wilczej gorączki.
Zawsze zastanawiał się, co będzie, jeśli dostanie kontrakt na zabicie kogoś, kogo zna. Kogo ceni. Kogo lubi, z kim łączą go bliższe relacje. I choć zazwyczaj myślał wtedy o porzuconej rodzinie, tak teraz dziwka fortuna kazała mu się zastanowić ― natychmiast i bez możliwości odroczenia wyroku ― czy te zasady obejmują także dawnych kolegów. Przyjaciół.
Czy ta zasada obejmuje Michaela Tonksa.
Kusza, wciąż załadowana, wciąż oparta kolbą o bark ― groziła metalowo-srebrnym grotem. Victor przezornie odkopał różdżkę aurora dalej, w paprocie, na powrót do niego wymierzył, kiedy w głosie dawnego kolegi przebrzmiało echo wilczej natury. Procedury. Teraz musiał trzymać się procedur. Sprawdzić, na ile to był Michael, na ile biały wilk. Na ile pojmował sytuację, na ile wciąż trzymała go klątwa.
― Imię i nazwisko ― odezwał się martwym głosem. Znał je, rzecz jasna, ale testował teraz jego zdolność do sięgnięcia do własnej pamięci. ― Jaki mamy dzisiaj dzień? Gdzie jesteśmy? ― I kolejno testował orientację w terenie i w czasie. Musiał być pewien, że wilk odszedł, inaczej nie będzie mógł mu… pomóc.
Nie będzie mógł mu pomóc ― uświadomił to sobie dobitnie, boleśnie, odruchowo zaciskając mocniej palce na łożu kuszy. Jebane sentymenty.
― Nie jestem z Ministerstwa ― dodał, widząc błyskający w szarobłękitnych oczach upór, gniew i desperację, która zdolna była pchnąć człowieka do wszystkiego. ― Tropiłem wilkołaka, nie sądziłem, że to będziesz ty, Tonks.
Soul for sale
Przekleństwa umknęły oszołomionemu umysłowi, zagłuszone szumiącą w uszach krwią i paroksyzmami bólu. Pierwszymi wyraźnymi słowami Victora, jakie usłyszał, była obojętna prośba (rozkaz?) o imię i nazwisko. Pamiętał, że w podobny sposób witali się brygadziści patrolujący okolice jego dawnej leśniczówki o poranku, ale wtedy zwykle był już rozplątany z łańcuchów, najedzony i przygotowany do sprawozdania. Teraz nie słyszał w bezbarwnych słowach zwykłej formalności - i chyba w tym problem, że nie słyszał nic. Ani zaskoczenia (bo wiązanki nie dosłyszał), ani pogardy, ani litości, ani gniewu, ani strachu.
Tylko pieprzony ton służbisty.
Służbisty, na służbie. Nie przekonał już Lupina, więc nie przekona też jego, uświadamiał to sobie dobitnie, a mięśnie spinały się ze strachu i adrenaliny.
To naprawdę koniec. Upokarzający i zapewne rozciągnięty w czasie. Koniec z jego lęków i koszmarów, które towarzyszyły mu od pierwszej pełni - choć kilka miesięcy temu najbardziej bał się, że zginie w ciele bestii. Wtedy jednak nie byłby tego świadom, nie czułby już nic, nie powiedziałby nic.
Przez chwilę taksował Victora uważnym spojrzeniem, wzrok wreszcie się wyostrzył. Jasne tęczówki wbiły się w dłonie Victora - obydwie dłonie. Musiał ubrać myśl w słowa, by bodziec dotarł z oczu do zmęczonego mózgu. Trzymające kuszę. Kuszę. Nie różdżkę.
To jego szansa, kusza była wolniejsza. Zrani go albo zabije - choć nie łudził się, że mógłby sprowokować Vale’a. W takim razie zrani. Zrani, nie spetryfikuje. Da czas na odgryzienie sobie języka albo pieprznięcie głową w pień - po namyśle, może język był pewniejszy, bo miał stracić zdolność mowy, a nie przytomność. A potem… potem zobaczy. Co, jeśli w Ministerstwie mają legilimentów? Merlinie.
Powoli, niechętnie - ale z pragmatycznego obowiązku - podniósł wzrok na oczy Victora. Zimne, puste, obce, dziwnie znajome. Ale jeśli widział w tym posępnym spojrzeniu podobieństwo do własnego, to tym gorzej.
Samemu zrobiłby przecież wszystko w imię pracy.
Brygadzista dalej wyrzucał z siebie kolejne słowa, kolejne rozkazy. Przez chwilę igrał z myślą udawania szaleńca i milczenia (czy warczenie byłoby poniżej jego godności? Wciąż tak.), ale wtedy sprowadzą mu medyka i tyle - może odpowiadając, kupi sobie kolejną chwilę czasu.
-Pierdol się, Vale. - odszczeknął pierwszymi słowami, które przyszły mu na myśl, choć umysł podpowiadał jeszcze inne opcje: Kutas Malfoy, Lord Wrzyćmumort, Henry (jak się nazywał ten jego…?) Vale. Hm, może jednak nie powinien przyznawać, że go pamięta. Kolejne pytania tak go zirytowały, że wzniósłby oczy do góry, ale nie mógł odrywać ich od myśliwego.
-Jak widać, dla mnie gówniany. - spokój, z jakim podchodził Victor do widoku jego nagiego ciała w łańuchach, do tej upokarzającej maskarady, tylko działał mu na nerwy. Wściekłość mieszała się ze strachem, nie musiał nawet jej udawać. -W lesie. - mruknął odruchowo, bo może wysłuchiwane ze wstydem i irytacją szkolenie brygadzistów na temat procedur bezpieczeństwa wyrobiło w nim pewne nawyki, a może nadal grał na czas. Im więcej mówił Victor, tym więcej tropów mu da i…
…nie spodziewał się kolejnego tropu tak szybko.
-Nie kłam. - wyrwało mu się z zaskoczeniem, tuż po pełni rozchwiane emocje wygrywały pragmatyzmem. Zamrugał i spróbował się zmusić do tego drugiego, do przeanalizowania sytuacji i zduszenia w sobie instynktu wściekłego wycia lub panicznej ucieczki. I tak szarpnął się odruchowo w łańcuchach, im dłużej na nich wisiał tym bardziej bolało. -Nie powiedzieli ci, kogo tropisz? - zmrużył podejrzliwie oczy. Ministerstwo nasłało cię na mnie bez mówienia, że…
…ale co, jeśli nie kłamał?
-Kto cię wynajął? - z jakiegoś powodu właśnie to uznał za najistotniejsze - a nie zapewnienie Vale’a, że w pełnię nie jest dla nikogo zagrożeniem. Właściwie, widział to na własne oczy, najpierw żałosną kreaturę, a potem wycieńczonego człowieka w srebrnych łańcuchach. A Mike zapamiętał chyba, że przyjaciel zawsze mówił o tropieniu wilkołaków jak o ciekawej pracy, nie jak o powołaniu.
Nie byli idealistami. Przed laty samemu traktował Biuro Aurorów z podobną iskrą w oku jak Victor brygadę, jako okazję do zarobku i fascynujących zleceń, nie do pomagania cywilom. A potem coś się zmieniło, praca zaczęła się zmieniać dla Michaela w powołanie, satysfakcja z udanych akcji rosła - a Victor mówił o brygadzie coraz niechętniej, jakby przestała go ciekawić. Zanim Tonks zdążył znaleźć spokojny wieczór by dopytać, czy aby nic go nie trapi, wydarzyła się ta cała sprawa z Ad…rianą i to Vale przez kilka wieczorów słuchał żalów aurora, by ostatecznie życzyć mu owocnej podróży do Norwegii.
W tym wszystkim Tonks wciąż myślał o Victorze na tyle dobrze, by nie wypalić od razu zapłacę więcej, ale z jakiegoś powodu - może z powodu tej dziwnej pustki w błękitnym spojrzeniu - właśnie te słowa cisnęły mu się teraz do głowy.
-Będą mnie szukać. Inni. - korciło go, by skłamać, że już tu idą, że pomogli mu nawet przykuć się do drzewa łańcuchami, ale pamiętał, że ma przed sobą tropiciela. Chyba nie chciał obrazić jego inteligencji, nie teraz. -A wojna dopiero się zaczęła. Nie chcesz się w to wplątać, a ja… mógłbyś mieć dzięki mnie spokój. Od nas. - zaproponował, obiecując mu spokój ze strony rebelii w desperackim zrywie walki o własne życie, choć nie wiedział przecież nawet, do czego ten człowiek był teraz zdolny, ani czy aby nie został szmalcownikiem dla Ministerstwa.
Właściwie, może nie powinno go to obchodzić. Może przed kolejną pełnią powinien się po prostu powiesić i nie ryzykować już nigdy więcej.
Tak, jeśli jakimś cudem odzyska swobodę ruchów, to to brzmiało jak najlepszy plan. I nie ma co czekać do kolejnej pełni.
Tylko pieprzony ton służbisty.
Służbisty, na służbie. Nie przekonał już Lupina, więc nie przekona też jego, uświadamiał to sobie dobitnie, a mięśnie spinały się ze strachu i adrenaliny.
To naprawdę koniec. Upokarzający i zapewne rozciągnięty w czasie. Koniec z jego lęków i koszmarów, które towarzyszyły mu od pierwszej pełni - choć kilka miesięcy temu najbardziej bał się, że zginie w ciele bestii. Wtedy jednak nie byłby tego świadom, nie czułby już nic, nie powiedziałby nic.
Przez chwilę taksował Victora uważnym spojrzeniem, wzrok wreszcie się wyostrzył. Jasne tęczówki wbiły się w dłonie Victora - obydwie dłonie. Musiał ubrać myśl w słowa, by bodziec dotarł z oczu do zmęczonego mózgu. Trzymające kuszę. Kuszę. Nie różdżkę.
To jego szansa, kusza była wolniejsza. Zrani go albo zabije - choć nie łudził się, że mógłby sprowokować Vale’a. W takim razie zrani. Zrani, nie spetryfikuje. Da czas na odgryzienie sobie języka albo pieprznięcie głową w pień - po namyśle, może język był pewniejszy, bo miał stracić zdolność mowy, a nie przytomność. A potem… potem zobaczy. Co, jeśli w Ministerstwie mają legilimentów? Merlinie.
Powoli, niechętnie - ale z pragmatycznego obowiązku - podniósł wzrok na oczy Victora. Zimne, puste, obce, dziwnie znajome. Ale jeśli widział w tym posępnym spojrzeniu podobieństwo do własnego, to tym gorzej.
Samemu zrobiłby przecież wszystko w imię pracy.
Brygadzista dalej wyrzucał z siebie kolejne słowa, kolejne rozkazy. Przez chwilę igrał z myślą udawania szaleńca i milczenia (czy warczenie byłoby poniżej jego godności? Wciąż tak.), ale wtedy sprowadzą mu medyka i tyle - może odpowiadając, kupi sobie kolejną chwilę czasu.
-Pierdol się, Vale. - odszczeknął pierwszymi słowami, które przyszły mu na myśl, choć umysł podpowiadał jeszcze inne opcje: Kutas Malfoy, Lord Wrzyćmumort, Henry (jak się nazywał ten jego…?) Vale. Hm, może jednak nie powinien przyznawać, że go pamięta. Kolejne pytania tak go zirytowały, że wzniósłby oczy do góry, ale nie mógł odrywać ich od myśliwego.
-Jak widać, dla mnie gówniany. - spokój, z jakim podchodził Victor do widoku jego nagiego ciała w łańuchach, do tej upokarzającej maskarady, tylko działał mu na nerwy. Wściekłość mieszała się ze strachem, nie musiał nawet jej udawać. -W lesie. - mruknął odruchowo, bo może wysłuchiwane ze wstydem i irytacją szkolenie brygadzistów na temat procedur bezpieczeństwa wyrobiło w nim pewne nawyki, a może nadal grał na czas. Im więcej mówił Victor, tym więcej tropów mu da i…
…nie spodziewał się kolejnego tropu tak szybko.
-Nie kłam. - wyrwało mu się z zaskoczeniem, tuż po pełni rozchwiane emocje wygrywały pragmatyzmem. Zamrugał i spróbował się zmusić do tego drugiego, do przeanalizowania sytuacji i zduszenia w sobie instynktu wściekłego wycia lub panicznej ucieczki. I tak szarpnął się odruchowo w łańcuchach, im dłużej na nich wisiał tym bardziej bolało. -Nie powiedzieli ci, kogo tropisz? - zmrużył podejrzliwie oczy. Ministerstwo nasłało cię na mnie bez mówienia, że…
…ale co, jeśli nie kłamał?
-Kto cię wynajął? - z jakiegoś powodu właśnie to uznał za najistotniejsze - a nie zapewnienie Vale’a, że w pełnię nie jest dla nikogo zagrożeniem. Właściwie, widział to na własne oczy, najpierw żałosną kreaturę, a potem wycieńczonego człowieka w srebrnych łańcuchach. A Mike zapamiętał chyba, że przyjaciel zawsze mówił o tropieniu wilkołaków jak o ciekawej pracy, nie jak o powołaniu.
Nie byli idealistami. Przed laty samemu traktował Biuro Aurorów z podobną iskrą w oku jak Victor brygadę, jako okazję do zarobku i fascynujących zleceń, nie do pomagania cywilom. A potem coś się zmieniło, praca zaczęła się zmieniać dla Michaela w powołanie, satysfakcja z udanych akcji rosła - a Victor mówił o brygadzie coraz niechętniej, jakby przestała go ciekawić. Zanim Tonks zdążył znaleźć spokojny wieczór by dopytać, czy aby nic go nie trapi, wydarzyła się ta cała sprawa z Ad…rianą i to Vale przez kilka wieczorów słuchał żalów aurora, by ostatecznie życzyć mu owocnej podróży do Norwegii.
W tym wszystkim Tonks wciąż myślał o Victorze na tyle dobrze, by nie wypalić od razu zapłacę więcej, ale z jakiegoś powodu - może z powodu tej dziwnej pustki w błękitnym spojrzeniu - właśnie te słowa cisnęły mu się teraz do głowy.
-Będą mnie szukać. Inni. - korciło go, by skłamać, że już tu idą, że pomogli mu nawet przykuć się do drzewa łańcuchami, ale pamiętał, że ma przed sobą tropiciela. Chyba nie chciał obrazić jego inteligencji, nie teraz. -A wojna dopiero się zaczęła. Nie chcesz się w to wplątać, a ja… mógłbyś mieć dzięki mnie spokój. Od nas. - zaproponował, obiecując mu spokój ze strony rebelii w desperackim zrywie walki o własne życie, choć nie wiedział przecież nawet, do czego ten człowiek był teraz zdolny, ani czy aby nie został szmalcownikiem dla Ministerstwa.
Właściwie, może nie powinno go to obchodzić. Może przed kolejną pełnią powinien się po prostu powiesić i nie ryzykować już nigdy więcej.
Tak, jeśli jakimś cudem odzyska swobodę ruchów, to to brzmiało jak najlepszy plan. I nie ma co czekać do kolejnej pełni.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zmrużył oczy, słysząc pobożne życzenie pierdolenia. Barwę głosu miał w normie, nie słyszał w nim wilczego echa, słowa też brzmiały całkiem składnie; zgłoski nie rozjeżdżały się, reakcja była zadowalająca.
Ale to wciąż było za mało, by mógł z czystym sumieniem opuścić kuszę i przejść do kolejnego etapu. Wciąż nie był pewny, czy wilcza jaźń została kompletnie uśpiona, czy może czai się gdzieś pod powierzchnią jasnych oczu aurora i tylko czeka na chwilę słabości. Zbyt wielu brygadzistów zginęło przez zbyt szybkie rozpięcie wilkołaka z łańcuchów; on nie zamierzał być jednym z nich.
Michael się irytował, nie trzeba było specjalizacji z magipsychiatrii, by wyczytać to z jego twarzy i tonu, a irytacja tylko sprzyjała destabilizacji. Od jakiego czasu był wilkołakiem? Lata temu, kiedy włóczyli się razem po pubach, na pewno był czysty, inaczej wiedziałby z rejestrów. Potem wyjechał… Czy to tam? Czy po powrocie?
Poprawił kuszę, musnął palcem spust; nadal napięty i gotowy przestrzelić mu tchawicę, jeśli tylko da mu wystarczająco dobry powód.
― Sarkazm ― podsumował jego słowa o gównianym dniu ― dam ci za niego plusa do poczytalności. ― Wilcza jaźń nie byłaby zdolna do użycia takiej formy, wydawała się zbyt prymitywna. Z jego doświadczenia wynikało, że jedyne, co taki wilk rozumiał, to groźby i ból.
― Im szybciej dasz mi dowód na to, że oprzytomniałeś, tym lepiej, Michael ― zwrócił się do niego nieco łagodniej, z westchnieniem. Choć widok kompletnie bezbronnych i nagich wilkołaków po pełni nie był dla niego pierwszyzną, to domyślał się, że druga strona może nie podchodzić do tematu z takim zobojętnieniem, jak on. ― Wierz mi, też wolałbym cię nie oglądać bez gaci dłużej, niż to absolutnie konieczne. Nie podobasz mi się ― dodał żartobliwie, odwołując się do sytuacji z baru, sprzed lat, jak jakaś ruda pinda dała mu z miejsca kosza tymi właśnie słowami.
― Po chuj mam kłamać? ― burknął. ― Powiedzieli mi, że chcą ingrediencji z wilkołaka i trofeum, a reszta ich nie obchodzi. ― Wzruszył ramieniem, nadal nie wychodząc z pozy strzelca. Mogło wydawać się, że trochę się rozluźnił, że stracił czujność, ale nic bardziej mylnego. Nadal go oceniał.
― Jakiś pojeb, Aron Lowe. Chce mieć ogon, nerkę wyciętą z postaci wilczej i drugą z ludzkiej. Poza tym rozchodzi się też o krew, wilczą czaszkę. Całkiem spore zlecenie, nie powiem ― stwierdził obojętnie i zbliżył się, najpierw o krok, potem o kolejny. Tonks nie wykazywał żadnych podejrzanych zachowań, rozmawiał z nim przytomnie, wkurwiał się trochę (co było potencjalnie niebezpieczne), ale nic poza tym. Victor brał też poprawkę na zwykłą irytację sytuacją, na ból, jaki musiały mu sprawiać łańcuchy i nienaturalne ułożenie ramion.
― Mam tu szpicla w okolicy, napisał do mnie, że coś się piekli w lesie i wyje jak sto biesów, to się pojawiłem. Reszta to tylko umiejętności tropicielskie, nic poza tym. ― Zawahał się na moment, obrzucił dziwnym spojrzeniem łańcuchy. Wiązanie w stylu C-2; mocne, dobre, ale potencjalnie wkurwiające właśnie z uwagi na ryzyko zablokowania ogniw. Ktoś musiał mu je pokazać, to nie była powszechna wiedza. Czy był więc w rejestrze? Czy brygadziści już dali mu popalić?
― Aha. To niech szukają kurwa na zdrowie, jesteśmy tak głęboko w lesie, że bez psa albo dobrego tropiciela będa szukać do jutra. ― Przyjrzał mu się znowu, z nową ciekawością. Czy on właśnie próbował go kurwa przekupić? ― Masz rację, nie chcę się w to wplątać, bo nie mnie ta wojna nie obchodzi ― odpowiedział mu brutalnie, szczerze. Zawsze był bezpośredni i nie owijał niepotrzebnie w bawełnę. ― Chociaż ― dodał ze złośliwym błyskiem w oku ― jak na trupa, jesteś wyjątkowo żywy i pyskaty.
Przez kolejną minutę lub dwie, analizował wszystkie zebrane dane. Michael nadal nie stracił nad sobą kontroli, a on w głębi ducha wiedział, że go nie zastrzeli i nie wymusi na nim przemiany. Nie musiał zabijać konkretnie tego wilkołaka, mógł innego i nikt się nie dowie. Co prawda zirytowały go wciąż tlące się na dnie duszy sentymenty, fakt, że za bardzo go lubił, żeby tak po prostu przestrzelić mu gardło. Zgrzytnął zębami.
― Masz tu w ogóle jakieś rzeczy, żeby nie świecić dupą po lesie? ― spytał, odsuwając tamte myśli na bok, opuścił w końcu kuszę i podszedł powoli. ― I kto ci pokazał to zjebane wiązanie? Są lepsze, mniej zawodne.
Ale to wciąż było za mało, by mógł z czystym sumieniem opuścić kuszę i przejść do kolejnego etapu. Wciąż nie był pewny, czy wilcza jaźń została kompletnie uśpiona, czy może czai się gdzieś pod powierzchnią jasnych oczu aurora i tylko czeka na chwilę słabości. Zbyt wielu brygadzistów zginęło przez zbyt szybkie rozpięcie wilkołaka z łańcuchów; on nie zamierzał być jednym z nich.
Michael się irytował, nie trzeba było specjalizacji z magipsychiatrii, by wyczytać to z jego twarzy i tonu, a irytacja tylko sprzyjała destabilizacji. Od jakiego czasu był wilkołakiem? Lata temu, kiedy włóczyli się razem po pubach, na pewno był czysty, inaczej wiedziałby z rejestrów. Potem wyjechał… Czy to tam? Czy po powrocie?
Poprawił kuszę, musnął palcem spust; nadal napięty i gotowy przestrzelić mu tchawicę, jeśli tylko da mu wystarczająco dobry powód.
― Sarkazm ― podsumował jego słowa o gównianym dniu ― dam ci za niego plusa do poczytalności. ― Wilcza jaźń nie byłaby zdolna do użycia takiej formy, wydawała się zbyt prymitywna. Z jego doświadczenia wynikało, że jedyne, co taki wilk rozumiał, to groźby i ból.
― Im szybciej dasz mi dowód na to, że oprzytomniałeś, tym lepiej, Michael ― zwrócił się do niego nieco łagodniej, z westchnieniem. Choć widok kompletnie bezbronnych i nagich wilkołaków po pełni nie był dla niego pierwszyzną, to domyślał się, że druga strona może nie podchodzić do tematu z takim zobojętnieniem, jak on. ― Wierz mi, też wolałbym cię nie oglądać bez gaci dłużej, niż to absolutnie konieczne. Nie podobasz mi się ― dodał żartobliwie, odwołując się do sytuacji z baru, sprzed lat, jak jakaś ruda pinda dała mu z miejsca kosza tymi właśnie słowami.
― Po chuj mam kłamać? ― burknął. ― Powiedzieli mi, że chcą ingrediencji z wilkołaka i trofeum, a reszta ich nie obchodzi. ― Wzruszył ramieniem, nadal nie wychodząc z pozy strzelca. Mogło wydawać się, że trochę się rozluźnił, że stracił czujność, ale nic bardziej mylnego. Nadal go oceniał.
― Jakiś pojeb, Aron Lowe. Chce mieć ogon, nerkę wyciętą z postaci wilczej i drugą z ludzkiej. Poza tym rozchodzi się też o krew, wilczą czaszkę. Całkiem spore zlecenie, nie powiem ― stwierdził obojętnie i zbliżył się, najpierw o krok, potem o kolejny. Tonks nie wykazywał żadnych podejrzanych zachowań, rozmawiał z nim przytomnie, wkurwiał się trochę (co było potencjalnie niebezpieczne), ale nic poza tym. Victor brał też poprawkę na zwykłą irytację sytuacją, na ból, jaki musiały mu sprawiać łańcuchy i nienaturalne ułożenie ramion.
― Mam tu szpicla w okolicy, napisał do mnie, że coś się piekli w lesie i wyje jak sto biesów, to się pojawiłem. Reszta to tylko umiejętności tropicielskie, nic poza tym. ― Zawahał się na moment, obrzucił dziwnym spojrzeniem łańcuchy. Wiązanie w stylu C-2; mocne, dobre, ale potencjalnie wkurwiające właśnie z uwagi na ryzyko zablokowania ogniw. Ktoś musiał mu je pokazać, to nie była powszechna wiedza. Czy był więc w rejestrze? Czy brygadziści już dali mu popalić?
― Aha. To niech szukają kurwa na zdrowie, jesteśmy tak głęboko w lesie, że bez psa albo dobrego tropiciela będa szukać do jutra. ― Przyjrzał mu się znowu, z nową ciekawością. Czy on właśnie próbował go kurwa przekupić? ― Masz rację, nie chcę się w to wplątać, bo nie mnie ta wojna nie obchodzi ― odpowiedział mu brutalnie, szczerze. Zawsze był bezpośredni i nie owijał niepotrzebnie w bawełnę. ― Chociaż ― dodał ze złośliwym błyskiem w oku ― jak na trupa, jesteś wyjątkowo żywy i pyskaty.
Przez kolejną minutę lub dwie, analizował wszystkie zebrane dane. Michael nadal nie stracił nad sobą kontroli, a on w głębi ducha wiedział, że go nie zastrzeli i nie wymusi na nim przemiany. Nie musiał zabijać konkretnie tego wilkołaka, mógł innego i nikt się nie dowie. Co prawda zirytowały go wciąż tlące się na dnie duszy sentymenty, fakt, że za bardzo go lubił, żeby tak po prostu przestrzelić mu gardło. Zgrzytnął zębami.
― Masz tu w ogóle jakieś rzeczy, żeby nie świecić dupą po lesie? ― spytał, odsuwając tamte myśli na bok, opuścił w końcu kuszę i podszedł powoli. ― I kto ci pokazał to zjebane wiązanie? Są lepsze, mniej zawodne.
Soul for sale
Nie odrywał wzroku od spustu. Choć na początku jego wzrok był pełen zwierzęcego lęku, tak typowego dla zabijanych przez Victora osób wilkołaków, to spojrzenie stopniowo koncentrowało się na grocie strzały - i z każdą chwilą stawało się coraz bardziej skupione, nienaturalnie wręcz pożądliwe.
Śmierć - zaczął się z nią liczyć, gdy wybuchła wojna. Nie sądził tylko, że nadejdzie tak prędko, w pierwszą pierdoloną pełnię.
Szybka, może przypadkowa śmierć - alternatywa stokroć lepsza od pojmania, przesłuchań, publicznej egzekucji.
Jak prędko zabiłby go celny strzał?
Vale celował w gardło, czyli pewnie prędko.
Czy istniała szansa, że Victorowi omsknie się ręka?
Czy istniała szansa na to, by go sprowokować?
Próbował szukać w pamięci jakichkolwiek poszlak jak, ale jak na złość, nie mógł. Albo Vale nie zdradził przed nim słabych punktów, albo w przeszłości nie chciał szukać słabych punktów u przyjaciół, albo po prostu nie oprzytomniał. Trudno było oprzytomnieć, gdy przed chwilą było się potworem, teraz wisiało się na łańcuchach wrzynających w ciało (jak na złość, kiedyś bał się, że zawiąże je zbyt luźno, a teraz zawiązał je aż za dobrze), a dawny kolega mógł się okazać katem i oprawcą.
Mógł mu po prostu powiedzieć, że jest przytomny, ale chwilowo to był jedyny słaby punkt jaki znalazł. Może powinien po prostu upozorować wybuch złości i liczyć na ten grot, jeszcze się nie zdecydował, ciężko mu się myślało.
Victor mówił, dużo, za dużo, wciąż o oprzytomnieniu - nawet chyba zażartował, ale Michael tylko zamrugał (w przerażonym otępieniu, ale nie takim, które brygadzista widywał u wilkołaków przed przemianą - podobną minę, trochę upokorzoną i trochę zagubioną, miewał raczej w dzieciństwie jego brat ilekroć stał się obiektem kpin rówieśników i nie rozumiał dlaczego), wcale nierozbawiony. Przez mgłę strachu przebiło się tylko kolejne upokorzenie, nie podobasz mi się, to chyba miało niż nie znaczyć, ale oto stał (wisiał?) nagi i słaby przed przystojnym mężczyzną, którego szczerze lubił i próbował sobie wmówić, że zawsze mogło być gorzej, ale na pewno Ministerstwo przysłało tutaj Vale'a specjalnie żeby mu dopiec i gorzej byłoby chyba tylko gdyby stanęła przed nim Adriana albo ten chuj za którego wyszła.
Mówił dalej, o ingrediencjach.
Poderwał głowę z promykiem nadziei, czyli to faktycznie nie Ministerstwo, ale...
...Rozkosznie naiwny. - wciąż na pograniczu jawy i koszmaru, słyszał jej głos równie wyraźnie jak w świeżych wspomnieniach i malignie po ugryzieniu; w końcu jej głos nigdy go nie opuścił, nie tak naprawdę. Robił wszystko żeby zapomnieć, wyjechał na pieprzony koniec świata, ale teraz, na progu śmierci było jasne - że równie dobrze mógł zostać w tamtym mieszkaniu, że nie zapomniał i nie dał rady się uwolnić.
Skarcił się w myślach za nadzieję, a gdy Victor się zbliżył i przyznał, że nagroda była spora - wzdrygnął się instynktownie.
Nawet jeśli to było lepsze od aresztu, to wciąż brzmiało obrzydliwie. Zmarszczył lekko brwi, o co chodziło z tymi dwiema postaciami?
-C..oś nie wyszło z tą wilczą postacią, ale pewnie masz swoje sposoby. - wymamrotał, dając wreszcie znak, że rozumie. Bez sarkazmu.
Przez twarz przemknął krótki, przerażony grymas, śmierć w postaci wilkołaka była jego najgorszym lękiem i nikt się nigdy nie dowie co się stało i...
Ale Victor przecież nie zrobi dla niego wyjątku. Był pewnie dla niego taki sam, jak inne wilkołaki.
Jak inne szlamy, jak cała brudna krew. Nudny, nijaki, przewidywalny.
Przymknął oczy.
Słońce przebijające się przez okna jego mieszkania w Londynie, jasne loki rozsypane na poduszce, szeroki uśmiech - ten, o którym kiedyś myślał, że jest przeznaczony tylko dla niego - i kocio zmrużone rzęsy, zawadiacki błysk w zielonych oczach.
Prędko otworzył oczy, choć jakaś jego część chciała ich nie otwierać i już tam zostać. Może mógłby zostać. Uciec w tamte wspomnienia, znieczulić się, przetrwać w nich najbliższe chwile...
Nie. Jeśli przed śmiercią ma przelatywać przed nimi całe życie, zakłamane życie, to chrzanił to. Stracił całą godność pod tym drzewem, pozostanie przynajmniej panem własnych wspomnień.
Zgodnie z przypuszczeniem Vale nie kupił propozycji łapówki ani grożenia rebelią, to wszystko było zresztą żałosne, rozkosznie naiwne. Może mógłby przynajmniej uwierzyć mu w to, że nie obchodzi go ta wojna, że nie sprzeda go Ministerstwu - zapłaciliby pewnie więcej niż ten typ od ingrediencji, ale nie miał zamiaru oświecać Victora.
Nawet jeśli ten zaraz do tego sam dojdzie, nawet jeśli wiara w szybką śmierć faktycznie była rozkosznie naiwna.
-Zrobisz to szybko? - wychrypiał, celowo zniżając głos, bo nie chciał go błagać, nie zniży się do tego, ale ton i tak zdradziecko mu się załamał i z miejsca się za to znienawidził. Vale przez chwilę (minutę, dwie, wieczność?) nie odpowiadał, zresztą czemu miałby się tłumaczyć komuś, kogo zaraz zabije. Serce biło szybko, gardło miał ściśnięte, nienawidził się za ten strach, ale ani razu nie pomyślał o sympatii, która ich kiedyś łączyła - jakby bał się chwycić tej nadziei, albo po prostu uznał to za nieistotne. Nie był już Michaelem, którego znał Victor. Był wilkołakiem, brygadzista musiał go zresztą widzieć w potwornej postaci.
Ponura aberracja, wynaturzenie, którego nie powinno się traktować poważnie.
Czy Justine i Kerrie kiedyś się dowiedzą?
Czy ona się kiedyś
Nie, nie mógł o nich myśleć, bo straci nad sobą panowanie, już czuł w gardle zdradziecką gorycz i może trochę szkoda, że to jednak jest Victor, bo może przy zupełnym nieznajomym mógłby sobie pozwolić na strach i żal i może nawet łzy, bo byłby tylko skazanym na śmierć potworem, ale Vale pamiętał go z dawnych czasów, więc przy nim chciał trzymać maskę do końca, zresztą to dla sióstr żadna różnica czy wyląduje pod ściółką w lesie czy w bezimiennym grobie (po prostu ta śmierć była najgorszą z tych, które przed wojną sobie wyobrażał, a to życie było ponurą drwiną i już topienie małych kociąt wydawało się mniej zabawne, ale już trudno, śmierci się nie wybiera) i -
-...co? - Victor ani razu nie powiedział wprost, że zamierza olać zlecenie, więc pytanie wydało się przerażonemu i zmęczonemu Tonksowi całkowicie wyrwane z kontekstu.
Postanowił jednak kooperować, jak mysz przestająca się szarpać pod łapą kota, bo to chyba rozsądne w tej sytuacji.
-Mam wszystko pod tamtym krzakiem. - wskazał tam podbródkiem i zacisnął mocniej usta, bo chyba drżały. Żałosne. Miał nadzieję, że nie wykorzystają jego różdżki przeciwko Zakonowi, ale nie miał pomysłu jak mieliby to zrobić. -Lupin. Był moim brygadzistą w zimie, a miesiąc temu chciał mnie zabić albo aresztować, chuj wie. Nie w pełnię. Nie zabiłem go z sentymentu choć mogłem i teraz jesteś tutaj ty. - a co jeśli celowo pokazał mu to zbyt ciasne wiązanie, bo chciał go dorwać?! (Tak nie było, ale paranoja wydała się nagle rzeczywista. -Ale może to lepiej, czułbym się jak idiota gdyby to był on. Pochwalisz mu się? - nie pochwali, bo to prywatne zlecenie i miałby problemy w Londynie, ale perspektywa miny Lyalla wydała mu się jedyną osłodą dzisiejszego dnia i roześmiał się nagle, histerycznie. Będzie umierał myśląc o nielubianym koledze, ale za to z rąk lubianego kolegi, no i to lepsze niż myślenie o niej.
Śmierć - zaczął się z nią liczyć, gdy wybuchła wojna. Nie sądził tylko, że nadejdzie tak prędko, w pierwszą pierdoloną pełnię.
Szybka, może przypadkowa śmierć - alternatywa stokroć lepsza od pojmania, przesłuchań, publicznej egzekucji.
Jak prędko zabiłby go celny strzał?
Vale celował w gardło, czyli pewnie prędko.
Czy istniała szansa, że Victorowi omsknie się ręka?
Czy istniała szansa na to, by go sprowokować?
Próbował szukać w pamięci jakichkolwiek poszlak jak, ale jak na złość, nie mógł. Albo Vale nie zdradził przed nim słabych punktów, albo w przeszłości nie chciał szukać słabych punktów u przyjaciół, albo po prostu nie oprzytomniał. Trudno było oprzytomnieć, gdy przed chwilą było się potworem, teraz wisiało się na łańcuchach wrzynających w ciało (jak na złość, kiedyś bał się, że zawiąże je zbyt luźno, a teraz zawiązał je aż za dobrze), a dawny kolega mógł się okazać katem i oprawcą.
Mógł mu po prostu powiedzieć, że jest przytomny, ale chwilowo to był jedyny słaby punkt jaki znalazł. Może powinien po prostu upozorować wybuch złości i liczyć na ten grot, jeszcze się nie zdecydował, ciężko mu się myślało.
Victor mówił, dużo, za dużo, wciąż o oprzytomnieniu - nawet chyba zażartował, ale Michael tylko zamrugał (w przerażonym otępieniu, ale nie takim, które brygadzista widywał u wilkołaków przed przemianą - podobną minę, trochę upokorzoną i trochę zagubioną, miewał raczej w dzieciństwie jego brat ilekroć stał się obiektem kpin rówieśników i nie rozumiał dlaczego), wcale nierozbawiony. Przez mgłę strachu przebiło się tylko kolejne upokorzenie, nie podobasz mi się, to chyba miało niż nie znaczyć, ale oto stał (wisiał?) nagi i słaby przed przystojnym mężczyzną, którego szczerze lubił i próbował sobie wmówić, że zawsze mogło być gorzej, ale na pewno Ministerstwo przysłało tutaj Vale'a specjalnie żeby mu dopiec i gorzej byłoby chyba tylko gdyby stanęła przed nim Adriana albo ten chuj za którego wyszła.
Mówił dalej, o ingrediencjach.
Poderwał głowę z promykiem nadziei, czyli to faktycznie nie Ministerstwo, ale...
...Rozkosznie naiwny. - wciąż na pograniczu jawy i koszmaru, słyszał jej głos równie wyraźnie jak w świeżych wspomnieniach i malignie po ugryzieniu; w końcu jej głos nigdy go nie opuścił, nie tak naprawdę. Robił wszystko żeby zapomnieć, wyjechał na pieprzony koniec świata, ale teraz, na progu śmierci było jasne - że równie dobrze mógł zostać w tamtym mieszkaniu, że nie zapomniał i nie dał rady się uwolnić.
Skarcił się w myślach za nadzieję, a gdy Victor się zbliżył i przyznał, że nagroda była spora - wzdrygnął się instynktownie.
Nawet jeśli to było lepsze od aresztu, to wciąż brzmiało obrzydliwie. Zmarszczył lekko brwi, o co chodziło z tymi dwiema postaciami?
-C..oś nie wyszło z tą wilczą postacią, ale pewnie masz swoje sposoby. - wymamrotał, dając wreszcie znak, że rozumie. Bez sarkazmu.
Przez twarz przemknął krótki, przerażony grymas, śmierć w postaci wilkołaka była jego najgorszym lękiem i nikt się nigdy nie dowie co się stało i...
Ale Victor przecież nie zrobi dla niego wyjątku. Był pewnie dla niego taki sam, jak inne wilkołaki.
Jak inne szlamy, jak cała brudna krew. Nudny, nijaki, przewidywalny.
Przymknął oczy.
Słońce przebijające się przez okna jego mieszkania w Londynie, jasne loki rozsypane na poduszce, szeroki uśmiech - ten, o którym kiedyś myślał, że jest przeznaczony tylko dla niego - i kocio zmrużone rzęsy, zawadiacki błysk w zielonych oczach.
Prędko otworzył oczy, choć jakaś jego część chciała ich nie otwierać i już tam zostać. Może mógłby zostać. Uciec w tamte wspomnienia, znieczulić się, przetrwać w nich najbliższe chwile...
Nie. Jeśli przed śmiercią ma przelatywać przed nimi całe życie, zakłamane życie, to chrzanił to. Stracił całą godność pod tym drzewem, pozostanie przynajmniej panem własnych wspomnień.
Zgodnie z przypuszczeniem Vale nie kupił propozycji łapówki ani grożenia rebelią, to wszystko było zresztą żałosne, rozkosznie naiwne. Może mógłby przynajmniej uwierzyć mu w to, że nie obchodzi go ta wojna, że nie sprzeda go Ministerstwu - zapłaciliby pewnie więcej niż ten typ od ingrediencji, ale nie miał zamiaru oświecać Victora.
Nawet jeśli ten zaraz do tego sam dojdzie, nawet jeśli wiara w szybką śmierć faktycznie była rozkosznie naiwna.
-Zrobisz to szybko? - wychrypiał, celowo zniżając głos, bo nie chciał go błagać, nie zniży się do tego, ale ton i tak zdradziecko mu się załamał i z miejsca się za to znienawidził. Vale przez chwilę (minutę, dwie, wieczność?) nie odpowiadał, zresztą czemu miałby się tłumaczyć komuś, kogo zaraz zabije. Serce biło szybko, gardło miał ściśnięte, nienawidził się za ten strach, ale ani razu nie pomyślał o sympatii, która ich kiedyś łączyła - jakby bał się chwycić tej nadziei, albo po prostu uznał to za nieistotne. Nie był już Michaelem, którego znał Victor. Był wilkołakiem, brygadzista musiał go zresztą widzieć w potwornej postaci.
Ponura aberracja, wynaturzenie, którego nie powinno się traktować poważnie.
Czy Justine i Kerrie kiedyś się dowiedzą?
Nie, nie mógł o nich myśleć, bo straci nad sobą panowanie, już czuł w gardle zdradziecką gorycz i może trochę szkoda, że to jednak jest Victor, bo może przy zupełnym nieznajomym mógłby sobie pozwolić na strach i żal i może nawet łzy, bo byłby tylko skazanym na śmierć potworem, ale Vale pamiętał go z dawnych czasów, więc przy nim chciał trzymać maskę do końca, zresztą to dla sióstr żadna różnica czy wyląduje pod ściółką w lesie czy w bezimiennym grobie (po prostu ta śmierć była najgorszą z tych, które przed wojną sobie wyobrażał, a to życie było ponurą drwiną i już topienie małych kociąt wydawało się mniej zabawne, ale już trudno, śmierci się nie wybiera) i -
-...co? - Victor ani razu nie powiedział wprost, że zamierza olać zlecenie, więc pytanie wydało się przerażonemu i zmęczonemu Tonksowi całkowicie wyrwane z kontekstu.
Postanowił jednak kooperować, jak mysz przestająca się szarpać pod łapą kota, bo to chyba rozsądne w tej sytuacji.
-Mam wszystko pod tamtym krzakiem. - wskazał tam podbródkiem i zacisnął mocniej usta, bo chyba drżały. Żałosne. Miał nadzieję, że nie wykorzystają jego różdżki przeciwko Zakonowi, ale nie miał pomysłu jak mieliby to zrobić. -Lupin. Był moim brygadzistą w zimie, a miesiąc temu chciał mnie zabić albo aresztować, chuj wie. Nie w pełnię. Nie zabiłem go z sentymentu choć mogłem i teraz jesteś tutaj ty. - a co jeśli celowo pokazał mu to zbyt ciasne wiązanie, bo chciał go dorwać?! (Tak nie było, ale paranoja wydała się nagle rzeczywista. -Ale może to lepiej, czułbym się jak idiota gdyby to był on. Pochwalisz mu się? - nie pochwali, bo to prywatne zlecenie i miałby problemy w Londynie, ale perspektywa miny Lyalla wydała mu się jedyną osłodą dzisiejszego dnia i roześmiał się nagle, histerycznie. Będzie umierał myśląc o nielubianym koledze, ale za to z rąk lubianego kolegi, no i to lepsze niż myślenie o niej.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Michael błądził gdzieś myślami, ciałem był tutaj, z nim, wciąż przykuty do drzewa, ale duchem… duchem był nieobecny. Victor nie miał zielonego pojęcia w jakich wspomnieniach utonął jego dawny przyjaciel, ale natychmiast wychwycił to, jak się mimowolnie rozluźnił, jak wygiął wargi w miękkim półuśmiechu okraszonym bólem. Nim jednak zdążył cokolwiek zrobić ― Michael na powrót oprzytomniał, a chwilowe rozluźnienie i dziwna melancholia zniknęły, jak ręką odjął.
Victor poprawił uchwyt dłoni na kuszy, nakazując sobie w duchu skupienie. Ostatnie minuty oceny, ostatnie wnioski i chyba nie będzie miał już powodu do tego, by ciągnąć ten teatrzyk dalej. Michael mógł być likantropem, mógł stanowić niebezpieczeństwo, zwłaszcza po pełni, ale nie wykazywał żadnych znanych mu symptomów. Kontakt z nim był w miarę logiczny, choć trudny. Nie trząsł się, nie miał spazmów, nie porastał częściowo sierścią ani nie szczekał.
Fakt, że nadal nie dał mu jasnego sygnału co do braku złych zamiarów wydawał mu się trochę okrutny, ale co miał zrobić? Zaryzykować i dać sobie upierdolić łeb przez dawną sympatię? Musiał być pewien, absolutnie pewien tego, że może pomóc mu z łańcuchami i ostatecznie dać mu spokój.
Zamiast odpowiedzieć mu na pytanie o szybkość śmierci ― zadał inne. Michaela oczywiście zbiło to z tropu i wcale się nie zdziwił, bo sytuacja robiła się mocno poplątana, a Victor sam nie do końca wierzył w to, co właśnie zamierzał zrobić. Opuścił jednak kuszę i zajrzał do wskazanych przez aurora krzaków; rozchylił kłujące gałązki na boki w jednym miejscu, potem w drugim, ostatecznie zawiniątko z ubraniami znalazł za trzecim podejściem. Wyjął je, wcisnął sobie pod pachę, potem wzrokiem odszukał kopniętą gdzieś na bok różdżkę Tonksa. Ją też pozbierał z ziemi.
― Jestem tutaj dlatego, że dostałem zlecenie ― powtórzył chłodno, ale cierpliwie. Przecież już mu to tłumaczył. ― Nie pracuję dla Ministerstwa, do chuja. Już od dawna nie jestem brygadzistą.
Podszedł bliżej, fachowym okiem obejrzał łańcuchy i cmoknął z niezadowoleniem. Spierdolone bardziej niż początkowo zakładał.
― Będzie nieprzyjemnie ― mruknął, pełnym zwątpienia spojrzeniem oceniając stan jego nadgarstków. Cud, jeśli utrzyma w nich różdżkę na dłużej niż pięć minut, przynajmniej póki nie obejrzy tego jakiś uzdrowiciel.
Szarpnął za łańcuch bez zapowiedzi, pociągnął ogniwa w swoją stronę, by stworzyć luz potrzebny do odblokowania pętli; działał tak szybko i tak sprawnie na ile się dało, ale słońce jeszcze nie wstało zbyt dobrze; w lesie nadal panował głównie półmrok, przez co widoczność miał naprawdę chujową.
― Jeszcze chwila. ― Zręcznie pociągnął za końcówkę łańcucha, potem przełożył ją z powrotem przez pętlę, wykonał szybki ruch dłonią, prawie zmiażdżył sobie palce siłując się z tym zblokowanym elementem, ale finalnie łańcuch puścił, osunął się na ziemię, a Michael razem z nim.
Nie próbował mu pomóc się pozbierać, nie narzucał się z dalszymi akcjami, doskonale świadom tego, że Tonks jest już wystarczająco upokorzony i będzie chciał teraz pokazać wszystkim, że doskonale radzi sobie sam. Nie dziwił mu się zresztą, na jego miejscu podszedłby do tego w taki sam sposób albo nawet gorszy.
― Nie pochwalę się nikomu tym, co tu zaszło, Michael ― westchnął. ― Tego możesz być pewien.
Bądź co bądź, godziłoby to też w jego reputację łowcy, a na to nie mógł sobie pozwolić.
― Kiedy to się stało? ― spytał, ruchem głowy wskazując na łańcuchy. ― Od kiedy jesteś likantropem? ― Może nie był brygadzistą od lat, ale nadal miał trochę kontaktów, sam polował na wilkołaki, miał parę znajomości w brygadzie pojebów ze Shropshire, mógł mu pomóc. W imię starych czasów, w imię tego, że kiedyś byli kumplami.
Victor poprawił uchwyt dłoni na kuszy, nakazując sobie w duchu skupienie. Ostatnie minuty oceny, ostatnie wnioski i chyba nie będzie miał już powodu do tego, by ciągnąć ten teatrzyk dalej. Michael mógł być likantropem, mógł stanowić niebezpieczeństwo, zwłaszcza po pełni, ale nie wykazywał żadnych znanych mu symptomów. Kontakt z nim był w miarę logiczny, choć trudny. Nie trząsł się, nie miał spazmów, nie porastał częściowo sierścią ani nie szczekał.
Fakt, że nadal nie dał mu jasnego sygnału co do braku złych zamiarów wydawał mu się trochę okrutny, ale co miał zrobić? Zaryzykować i dać sobie upierdolić łeb przez dawną sympatię? Musiał być pewien, absolutnie pewien tego, że może pomóc mu z łańcuchami i ostatecznie dać mu spokój.
Zamiast odpowiedzieć mu na pytanie o szybkość śmierci ― zadał inne. Michaela oczywiście zbiło to z tropu i wcale się nie zdziwił, bo sytuacja robiła się mocno poplątana, a Victor sam nie do końca wierzył w to, co właśnie zamierzał zrobić. Opuścił jednak kuszę i zajrzał do wskazanych przez aurora krzaków; rozchylił kłujące gałązki na boki w jednym miejscu, potem w drugim, ostatecznie zawiniątko z ubraniami znalazł za trzecim podejściem. Wyjął je, wcisnął sobie pod pachę, potem wzrokiem odszukał kopniętą gdzieś na bok różdżkę Tonksa. Ją też pozbierał z ziemi.
― Jestem tutaj dlatego, że dostałem zlecenie ― powtórzył chłodno, ale cierpliwie. Przecież już mu to tłumaczył. ― Nie pracuję dla Ministerstwa, do chuja. Już od dawna nie jestem brygadzistą.
Podszedł bliżej, fachowym okiem obejrzał łańcuchy i cmoknął z niezadowoleniem. Spierdolone bardziej niż początkowo zakładał.
― Będzie nieprzyjemnie ― mruknął, pełnym zwątpienia spojrzeniem oceniając stan jego nadgarstków. Cud, jeśli utrzyma w nich różdżkę na dłużej niż pięć minut, przynajmniej póki nie obejrzy tego jakiś uzdrowiciel.
Szarpnął za łańcuch bez zapowiedzi, pociągnął ogniwa w swoją stronę, by stworzyć luz potrzebny do odblokowania pętli; działał tak szybko i tak sprawnie na ile się dało, ale słońce jeszcze nie wstało zbyt dobrze; w lesie nadal panował głównie półmrok, przez co widoczność miał naprawdę chujową.
― Jeszcze chwila. ― Zręcznie pociągnął za końcówkę łańcucha, potem przełożył ją z powrotem przez pętlę, wykonał szybki ruch dłonią, prawie zmiażdżył sobie palce siłując się z tym zblokowanym elementem, ale finalnie łańcuch puścił, osunął się na ziemię, a Michael razem z nim.
Nie próbował mu pomóc się pozbierać, nie narzucał się z dalszymi akcjami, doskonale świadom tego, że Tonks jest już wystarczająco upokorzony i będzie chciał teraz pokazać wszystkim, że doskonale radzi sobie sam. Nie dziwił mu się zresztą, na jego miejscu podszedłby do tego w taki sam sposób albo nawet gorszy.
― Nie pochwalę się nikomu tym, co tu zaszło, Michael ― westchnął. ― Tego możesz być pewien.
Bądź co bądź, godziłoby to też w jego reputację łowcy, a na to nie mógł sobie pozwolić.
― Kiedy to się stało? ― spytał, ruchem głowy wskazując na łańcuchy. ― Od kiedy jesteś likantropem? ― Może nie był brygadzistą od lat, ale nadal miał trochę kontaktów, sam polował na wilkołaki, miał parę znajomości w brygadzie pojebów ze Shropshire, mógł mu pomóc. W imię starych czasów, w imię tego, że kiedyś byli kumplami.
Soul for sale
Wciąż śmiał się histerycznie, a śmiech zamarł dopiero, gdy Vale cofnął się o krok. Z zaskoczeniem odprowadził wzrokiem opuszczaną kuszę, zdołał nawet wziąć urywany wdech gdy Victor kierował się w krzaki, ale potem zrozumiał. Szukał jego różdżki. Nie rozumiał, po cholerę Vale sięga też po ubrania, ale ta myśl zeszła na drugi plan - zastąpiona gorączkowym przeglądaniem w głowie ostatnich chwil, w których jej używał. Mogli z niej coś wyczytać, czegoś się dowiedzieć? Na pewno ostatnie rzucone zaklęcie - ze stresu zapomniał jakie było, choć nie powinien, choć to nieprofesjonalne. Może było Lumos rzuconym w głuszy lasu, a może czymś innym. A może mieli doświadczonych różdżkarzy, którzy wydrą z jego głowy wszystkie jej sekrety, tak jak legilimenci wyrwą z jego głowy wszystkie sekrety i wspomnienia. Szarpnął się nerwowo, łańcuchy boleśnie wbiły się w ciało, zimne srebro zamrowiło nieprzyjemnym prądem w okolicy nadgarstków i odcięło mu na moment czucie w dłoniach, ale strach i desperacja były chwilowo silniejsze od instynktu samozachowawczego. Zresztą, czy ktoś, kto zaraz zginie, może mieć jeszcze instynkt samozachowawczy? Milczenie Victora tylko pogarszało sytuację, zdawało się wyrokiem śmierci lub posępną gierką. Lub odpowiedzią: nie zrobię tego szybko, w Azkabanie umiera się powoli, szlamo. (Co prawda, Vale nigdy nie nazwał go szlamą, ale Adda też nigdy nie mówiła takich rzeczy, czyż nie? Do czasu, do czasu, do czasu.)
Dopiero, gdy się odezwał, chłodne jak lód słowa przebiły się powoli - tym razem skuteczniej - do rozpalonego żarem emocji umysłu.
-Odszedłeś stamtąd...? - zrozumiał wreszcie. -Kiedy? - wyrwało mu się odruchowo, choć serce nadal tłukło się w piersi jak oszalałe. Instynkt śledczego podpowiadał, że w chwilach zagrożenia najlepiej mieć jak najpełniejszy ogląd sytuacji, że najlepiej poznać przeciwnika, więc na usta cisnęły się kolejne pytania: dlaczego? Gdzie teraz pracujesz? Dla kogo, skoro - znam to spojrzenie - całkowicie poważnie zastanawiałeś się nad zabiciem nie wilkołaka, a człowieka?Nie człowieka, a rebelianta, szlamy, zdrajcy. Instynkt samozachowawczy - który powrócił niepostrzeżenie i niespodziewanie - podpowiadał, by ugryźć się w język.
Duma podpowiedziała, by ugryźć się mocno w dolną wargę i stłumić tym samym jęk bólu, gdy ten zintensyfikował się z każdym szarpnięciem łańcucha. Z każdym gwałtownym ruchem (eks)brygadzisty, napięcie puszczało, a czucie powracało do stawów i kończyn - boleśnie. Zakręciło mu się w głowie i choć desperacko starał się stać prosto, ostatecznie wylądował na kolanach. Nawet nie poczuł upadku i świeżo obdartej skóry, mięśnie i kości bolały go bardziej, absorbując całą jego uwagę. Ciało domagało się odpoczynku, w kilkanaście minut po przemianie adrenalina powinna już opadać, ale nadal rozpalała jego tętnice - tym razem napędzana nie tarczą księżyca, a rozgorączkowanymi myślami skołowanego umysłu.
Żył. Bez łańcuchów.
Bez różdżki, ale Vale mówił coś o niechwaleniu się nikomu tym spotkaniem, zupełnie jakby... jakby...
... chciał puścić go wolno?
Nie wierzył jeszcze do końca we własne szczęście, ale postanowił je sprawdzić.
Podniósł się powoli z czworaków na kolana, lewą dłonią odruchowo zakrył przyrodzenie (widzisz, Vale, nie myślę już jak w i l k), a prawą - drżącą, ale uparcie udawał, że to z zimna - wyciągnął w stronę mężczyzny. Powinien poprosić o ubranie.
-R...różdżka. - poprosił, błagał. Może z nią poczuje się pewniej, może będzie mógł się skupić. Udawać, że da radę teleportować się na koniec świata, bo może w panice i arogancji by i dał, z obolałym nadgarstkiem, woląc stracić głowę podczas rozszczepienia niż trafić do ministerialnego aresztu.
Victor nie pracuje już dla Ministerstwa - musiał sobie przypomnieć.
Ale choć nie ogłosili za mnie formalnej nagrody, jako brat Just i auror nadal jestem sporo warty. Może nawet więcej niż nerki wilkołaka. - kalkulował dalej.
Nie nazwał mnie wilkołakiem. - uświadomił sobie nagle. Ani bestią, ani szlamą, ani nic.
Nazwał go likantropem i choć prawda bolała tak czy siak, to brzmiało to jakoś... neutralniej.
-Osiemnaście pełni. - odpowiedział, na prostekomendy pytania jakoś łatwiej było znaleźć odruchową odpowiedź. -Od grudnia 1955. - poprawił się, bo może tylko on liczył każdą pełnię, pierwszej chciał nie przeżyć, w drugą wciąż nie dowierzał, po trzeciej zdemolował leśniczówkę i upił się do nieprzytomności, a potem przez jakiś czas chciał żeby każda kolejna okazała się ostatnią, a gdy wreszcie przestał tego chcieć - obudził się do widoku kuszy i brygadzisty. Eks-brygadzisty.
-Nie było wtedy pełni, nie jestem idiotą. - dodał defensywnie, normalniej, wreszcie brzmiąc nie jak zaszczute zwierzę, a jak ktoś, kto usprawiedliwia się przed dawnym (przyjacielem, kolegą, kim?) kompanem z baru. Gdyby usłyszał w barze, że jakiś auror wybiera się do lasu w pełnię, samemu nazwałby tego aurora idiotą, a Vic uśmiechnąłby się półgębkiem, a potem zamówiliby jeszcze kolejkę. -Aresztowałem czarnoksiężnika i przemienił się - właściwie, po co mu to mówił? Zorientował się, że jego własny głos brzmi słabo, głowa mu pękała. Na usta cisnęło się podziękowanie, Vale prawdopodobnie mógł już zobaczyć niedowierzającą wdzięczność w niebieskich oczach, ale póki auror pozostawał bez różdżki - zdziwienie brało górę nad zdaniem sobie sprawy z własnego szczęścia.
Dopiero, gdy się odezwał, chłodne jak lód słowa przebiły się powoli - tym razem skuteczniej - do rozpalonego żarem emocji umysłu.
-Odszedłeś stamtąd...? - zrozumiał wreszcie. -Kiedy? - wyrwało mu się odruchowo, choć serce nadal tłukło się w piersi jak oszalałe. Instynkt śledczego podpowiadał, że w chwilach zagrożenia najlepiej mieć jak najpełniejszy ogląd sytuacji, że najlepiej poznać przeciwnika, więc na usta cisnęły się kolejne pytania: dlaczego? Gdzie teraz pracujesz? Dla kogo, skoro - znam to spojrzenie - całkowicie poważnie zastanawiałeś się nad zabiciem nie wilkołaka, a człowieka?
Duma podpowiedziała, by ugryźć się mocno w dolną wargę i stłumić tym samym jęk bólu, gdy ten zintensyfikował się z każdym szarpnięciem łańcucha. Z każdym gwałtownym ruchem (eks)brygadzisty, napięcie puszczało, a czucie powracało do stawów i kończyn - boleśnie. Zakręciło mu się w głowie i choć desperacko starał się stać prosto, ostatecznie wylądował na kolanach. Nawet nie poczuł upadku i świeżo obdartej skóry, mięśnie i kości bolały go bardziej, absorbując całą jego uwagę. Ciało domagało się odpoczynku, w kilkanaście minut po przemianie adrenalina powinna już opadać, ale nadal rozpalała jego tętnice - tym razem napędzana nie tarczą księżyca, a rozgorączkowanymi myślami skołowanego umysłu.
Żył. Bez łańcuchów.
Bez różdżki, ale Vale mówił coś o niechwaleniu się nikomu tym spotkaniem, zupełnie jakby... jakby...
... chciał puścić go wolno?
Nie wierzył jeszcze do końca we własne szczęście, ale postanowił je sprawdzić.
Podniósł się powoli z czworaków na kolana, lewą dłonią odruchowo zakrył przyrodzenie (widzisz, Vale, nie myślę już jak w i l k), a prawą - drżącą, ale uparcie udawał, że to z zimna - wyciągnął w stronę mężczyzny. Powinien poprosić o ubranie.
-R...różdżka. - poprosił, błagał. Może z nią poczuje się pewniej, może będzie mógł się skupić. Udawać, że da radę teleportować się na koniec świata, bo może w panice i arogancji by i dał, z obolałym nadgarstkiem, woląc stracić głowę podczas rozszczepienia niż trafić do ministerialnego aresztu.
Victor nie pracuje już dla Ministerstwa - musiał sobie przypomnieć.
Ale choć nie ogłosili za mnie formalnej nagrody, jako brat Just i auror nadal jestem sporo warty. Może nawet więcej niż nerki wilkołaka. - kalkulował dalej.
Nie nazwał mnie wilkołakiem. - uświadomił sobie nagle. Ani bestią, ani szlamą, ani nic.
Nazwał go likantropem i choć prawda bolała tak czy siak, to brzmiało to jakoś... neutralniej.
-Osiemnaście pełni. - odpowiedział, na proste
-Nie było wtedy pełni, nie jestem idiotą. - dodał defensywnie, normalniej, wreszcie brzmiąc nie jak zaszczute zwierzę, a jak ktoś, kto usprawiedliwia się przed dawnym (przyjacielem, kolegą, kim?) kompanem z baru. Gdyby usłyszał w barze, że jakiś auror wybiera się do lasu w pełnię, samemu nazwałby tego aurora idiotą, a Vic uśmiechnąłby się półgębkiem, a potem zamówiliby jeszcze kolejkę. -Aresztowałem czarnoksiężnika i przemienił się - właściwie, po co mu to mówił? Zorientował się, że jego własny głos brzmi słabo, głowa mu pękała. Na usta cisnęło się podziękowanie, Vale prawdopodobnie mógł już zobaczyć niedowierzającą wdzięczność w niebieskich oczach, ale póki auror pozostawał bez różdżki - zdziwienie brało górę nad zdaniem sobie sprawy z własnego szczęścia.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Kiedy?
To pytanie brzmiało tak, jakby różnica pomiędzy Victorem-brygadzistą, a rynsztokiem społecznym była jakaś istotna i wyraźnie oddzielała to kim był, kogo znał Michael, od tego, kim się stał. Victor zważył kuszę w dłoni, wytrzymał spojrzenie aurora, choć to pozbawione było swojej mocy; Tonks nadal był rozkojarzony i oszołomiony, myślał szybko, czuł na karku oddech śmierci.
Kiedy?
― Dawno ― mruknął, niespecjalnie chcąc wchodzić w dyskusje na swój temat. Zresztą, nie był mu nic winien, nie musiał się tłumaczyć. Echo dawnych dni, choćby tak wyraźne, jak dobry kumpel wiszący w łańcuchach, powinno pozostać tam, gdzie jego miejsce. W przeszłości. Odda mu różdżkę, zdradzi jedną czy dwie informacje, które mu się przydadzą i ich drogi się rozejdą.
Rozpiął go z łańcuchów ― względnie szybko, bez zbędnego cackania się ― i z niepokojącą obojętnością obserwował, jak padł na kolana. Ciałem wstrząsnęło jeszcze parę fal dreszczy ― musiał być zajebiście zmęczony i obolały ― ale nic poza tym. Wilcza jaźń trzymała mordę w kubeł, nie wychyliła się nawet w tym momencie, utwierdzając Victora w przekonaniu, że Michael w istocie odzyskał nad sobą panowanie. Do tej pory nie był tego pewien w stu procentach.
Odruch nacechowany wstydliwością też dopisał mu na plus.
Wyciągnął różdżkę w jego stronę bez słowa, poczekał aż Michael ją złapie ― nie upierdolił mu głowy żadnym Lamino, to też zdecydowany plus ― potem podał mu też zawiniątko z ubraniami. Nie zamierzał mu pomóc we wciągnięciu spodni na dupę, z tym powinien poradzić sobie sam.
― Sporo ― skomentował sucho; odwrócił taktycznie wzrok, dając Michaelowi ochłap prywatności. ― To była pierwsza pełnia bez tojadu, czy już wcześniej szalałeś? ― pytał dalej, porządkując w głowie kolejne fakty. Niektórym bez tojadu było ciężko. Czasem nawet zbyt ciężko.
― A czy ja powiedziałem, że nim jesteś? ― odparł kąśliwie, zerkając na niego spod oka; kontrolnie, z lekkim błyskiem irytacji. Wciągnął już te spodnie na dupę, czy nie? ― Stało się, to się nie odstanie, okoliczności nie mają znaczenia. Miałeś po prostu zajebistego pecha. ― Wzruszył ramionami. Przecież likantropi nie mieli na czole specjalnej pieczątki informującej o ich przypadłości, skąd mógł wiedzieć. Co prawda wyprawa w pełnię do lasu to nieco ryzykowna sprawa, ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który nigdy w życiu nie zrobił nic ryzykownego albo graniczącego ze skrajną głupotą.
― List gończy, rejestr ― mruknął po chwili ciszy ― Ministerstwo nie da ci żyć, wytropią cię prędzej czy później, zwłaszcza, że znają jedną z twoich słabości. ― Strzelał, nie wiedział, czy to jedyny kruchy punkt w aurorskiej obronie, czy jest ich więcej. ― Trzymaj się z daleka od jebanego Shropshire. Krążą plotki o tym, że w tamtejszych lasach jest względnie bezpiecznie, że tak daleko żaden brygadzista nie wlezie, ale to pułapka. Wabik.
Zamyślił się na moment i w końcu, dostrzegając cień wdzięczności wymalowany w oczach Michaela, zarzucił kuszę z powrotem na ramię i wsunął ręce do kieszeni.
― Z twoim pochodzeniem próbowałbym w Devon. ― Hrabstwo było promugolskie, nikomu nie powinno odpierdolić, nawet jeśli ktoś go gdzieś zobaczy i skojarzy. ― Słyszałeś o lesie pośrodku niczego? ― Po jego wyrazie twarzy wywnioskował, że nie. ― Dobre miejsce, lokalsi wierzą, że w puszczy żyją jakieś pojebane duchy i trzymają się z daleka. ― Westchnął. Tak, ich drogi miały się rozejść, taki był plan, który właśnie sam koncertowo spierdolił. Przymknął oczy. ― Mogę ci je pokazać za parę dni. Tak samo jak lepszy sposób na wiązanie łańcuchów.
To pytanie brzmiało tak, jakby różnica pomiędzy Victorem-brygadzistą, a rynsztokiem społecznym była jakaś istotna i wyraźnie oddzielała to kim był, kogo znał Michael, od tego, kim się stał. Victor zważył kuszę w dłoni, wytrzymał spojrzenie aurora, choć to pozbawione było swojej mocy; Tonks nadal był rozkojarzony i oszołomiony, myślał szybko, czuł na karku oddech śmierci.
Kiedy?
― Dawno ― mruknął, niespecjalnie chcąc wchodzić w dyskusje na swój temat. Zresztą, nie był mu nic winien, nie musiał się tłumaczyć. Echo dawnych dni, choćby tak wyraźne, jak dobry kumpel wiszący w łańcuchach, powinno pozostać tam, gdzie jego miejsce. W przeszłości. Odda mu różdżkę, zdradzi jedną czy dwie informacje, które mu się przydadzą i ich drogi się rozejdą.
Rozpiął go z łańcuchów ― względnie szybko, bez zbędnego cackania się ― i z niepokojącą obojętnością obserwował, jak padł na kolana. Ciałem wstrząsnęło jeszcze parę fal dreszczy ― musiał być zajebiście zmęczony i obolały ― ale nic poza tym. Wilcza jaźń trzymała mordę w kubeł, nie wychyliła się nawet w tym momencie, utwierdzając Victora w przekonaniu, że Michael w istocie odzyskał nad sobą panowanie. Do tej pory nie był tego pewien w stu procentach.
Odruch nacechowany wstydliwością też dopisał mu na plus.
Wyciągnął różdżkę w jego stronę bez słowa, poczekał aż Michael ją złapie ― nie upierdolił mu głowy żadnym Lamino, to też zdecydowany plus ― potem podał mu też zawiniątko z ubraniami. Nie zamierzał mu pomóc we wciągnięciu spodni na dupę, z tym powinien poradzić sobie sam.
― Sporo ― skomentował sucho; odwrócił taktycznie wzrok, dając Michaelowi ochłap prywatności. ― To była pierwsza pełnia bez tojadu, czy już wcześniej szalałeś? ― pytał dalej, porządkując w głowie kolejne fakty. Niektórym bez tojadu było ciężko. Czasem nawet zbyt ciężko.
― A czy ja powiedziałem, że nim jesteś? ― odparł kąśliwie, zerkając na niego spod oka; kontrolnie, z lekkim błyskiem irytacji. Wciągnął już te spodnie na dupę, czy nie? ― Stało się, to się nie odstanie, okoliczności nie mają znaczenia. Miałeś po prostu zajebistego pecha. ― Wzruszył ramionami. Przecież likantropi nie mieli na czole specjalnej pieczątki informującej o ich przypadłości, skąd mógł wiedzieć. Co prawda wyprawa w pełnię do lasu to nieco ryzykowna sprawa, ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który nigdy w życiu nie zrobił nic ryzykownego albo graniczącego ze skrajną głupotą.
― List gończy, rejestr ― mruknął po chwili ciszy ― Ministerstwo nie da ci żyć, wytropią cię prędzej czy później, zwłaszcza, że znają jedną z twoich słabości. ― Strzelał, nie wiedział, czy to jedyny kruchy punkt w aurorskiej obronie, czy jest ich więcej. ― Trzymaj się z daleka od jebanego Shropshire. Krążą plotki o tym, że w tamtejszych lasach jest względnie bezpiecznie, że tak daleko żaden brygadzista nie wlezie, ale to pułapka. Wabik.
Zamyślił się na moment i w końcu, dostrzegając cień wdzięczności wymalowany w oczach Michaela, zarzucił kuszę z powrotem na ramię i wsunął ręce do kieszeni.
― Z twoim pochodzeniem próbowałbym w Devon. ― Hrabstwo było promugolskie, nikomu nie powinno odpierdolić, nawet jeśli ktoś go gdzieś zobaczy i skojarzy. ― Słyszałeś o lesie pośrodku niczego? ― Po jego wyrazie twarzy wywnioskował, że nie. ― Dobre miejsce, lokalsi wierzą, że w puszczy żyją jakieś pojebane duchy i trzymają się z daleka. ― Westchnął. Tak, ich drogi miały się rozejść, taki był plan, który właśnie sam koncertowo spierdolił. Przymknął oczy. ― Mogę ci je pokazać za parę dni. Tak samo jak lepszy sposób na wiązanie łańcuchów.
Soul for sale
Kiedy, dwie proste zgłoski, z w y k ł e pytanie, ale dla nich obojga dziwnie ciężkie, dziwnie dwuznaczne, być może (w przypadku Michaela na pewno) bolesne. Obydwaj spytali z mieszanki pragmatyzmu i cienia sympatii. Brygadzista chciał wiedzieć jak bardzo niedoświadczony - a zatem niebezpieczny - był wilkołak, Victor zaoferował pomoc dawnemu koledze (przyjacielowi?). Auror ścigany przez Ministerstwo musiał wiedzieć jak daleko sięga teraz lojalność dawnego kolegi (przyjaciela?), gdzie leżą jego powinności, przykład ślepoty Lyalla Lupina otworzył Tonksowi oczy. Chciał wiedzieć, czy Vale wciąż pracuje dla ludzi, którzy miesiąc temu rozpętali tą wojnę, choć do niedawna sam dla nich pracował. Choć inne alternatywy wcale nie były lepsze ani szlachetniejsze, ale - możliwe - nie zagrażały mu równie bezpośrednio.
Nie pomyślał - nie wiedział - że ciężar kiedy oznacza coś jeszcze, że wyraźną i nieprzekraczalną linią odcina urzędnika i brygadzistę od mordercy wycinającego z wilkołaków i ludzi ingrediencje. Nie pomyślał o tym, bo w głębi serca i chyba w przeciwieństwie do Victora wciąż nie uważał (to dopiero się zmieni) wilkołaków za ludzi, bo jego własne "kiedy" stawiało granicę pomiędzy aurorem i wilkołakiem i w jakiś sposób pozbawiało go człowieczeństwa.
Być może obydwoje lękali się o własne człowieczeństwo, a być może tylko jeden z nich.
Być może zamilkli i nie wracali już do tematu (korciło by spytać jak dawno?, ale jakoś tego nie zrobił) bo rozumieli się na jakimś poziomie. A być może Mike był po prostu zmęczony.
Z różdżką w ręce poczuł się odrobinę mniej bezbronny i mniej żałosny, choć wciąż nie mógł jej użyć - ale mógł się łudzić, że da radę.
Wciągnąwszy spodnie (nie zapiął ich, ręce mu się trzęsły) i zarzuciwszy na kark koszulę poczuł się odrobinę bardziej człowiekiem. Nie wiedział, czy trzęsie się z zimna czy ze zmęczenia, więc postanowił się tym nie przejmować.
Sporo zaowocowało kolejnym wzdrygnięciem, nie lubił o tym myśleć, nie chciał o tym myśleć, te cholerne pytania bolały.
-Druga. - wymamrotał posłusznie, bo gdzieś przez wstyd i ból przebijała się świadomość, że Victor pyta w jakimś celu. Mgliste wspomnienie, że rzadko ciągnął innych za język bez celu - nawet po zerwaniu Tonks przyszedł pić właśnie z nim, bo dobrze było z nim pomilczeć, bez głupich pytań - i że w przeciwieństwie do innych brygadzistów nigdy nie mówił o wilkołakach z pogardą. Zawsze fachowo, ale nie okrutnie. Polubił go za to w Ministerstwie, bo miał dość brygadzistów, którzy próbowali rywalizować z aurorami na męskość i pełne przemocy opowieści (czy naprawdę sądzili, że mogą tą rywalizację wygrać? - myślał dawny, i n n y Michael), a Victor po prostu patrzył na świat trzeźwo. Teraz, z perspektywy wilkołaka - pomyślał głupio, że może likantropi, których pilnował, mieli cholerne szczęście. W końcu przed laty chyba nie wycinał im organów. Chyba. Skala korupcji w Ministerstwie powoli zaczynała do niego docierać.
-Mhm. - był już ubrany, ale nie patrzył na Victora tylko w bok, zagryzając wargę żeby do tego całego upokorzenia nie dołączyły jeszcze upokarzające łzy. Tak, miał zajebistego pecha. W jakiś sposób go to pokrzepiało, ale zarazem ciągnęło na dno. Miał pecha, bo urodził się w mugolskim (swoim zdaniem gorszym) świecie i tak ciężko pracował żeby to przemóc, miał pecha, bo był złotym chłopcem, zdolnym i pracowitym, i to wszystko rozpłynęło się w jedną chwilę. Zawsze sądził, że przynosi innym szczęście, że jest opiekuńczym bratem i wesołym kumplem i wiernym przyjacielem i dobrym kochankiem (no, w to trochę zwątpił już wcześniej, gdy tłukł kieliszki w zlewie, nudny, nijaki, przewidywalny) i skutecznym aurorem, ale Einarowi i Astrid przyniósł tylko jeszcze większego pecha, przyniósł śmierć.
-List siostry. Za mnie jeszcze nie dali nagrody, może liczą, że brygadziści rozwiążą im problem za darmo. - wytknął zaskakująco trzeźwo, zdobywając się na cień złośliwości względem Ministerstwa i cień bladego uśmiechu, ale jego oczy pozostały czujne. Zastanawiał się nad doborem słów Victora i nad tym, jak ta rozmowa wyglądałaby gdyby za życie Michaela oferowano więcej galeonów. Czy nadal by żył.
Zamrugał. Lepiej o tym nie myśleć. Niezależnie od tego, miał u Vale'a dług, dług własnego życia.
Nie lubił mieć takich długów, ale nie umiał o nich zapomnieć.
Nie spodziewał się, że dług zaraz wzrośnie.
Podniósł niepewnie wzrok, z wdzięcznością kiwając głową za otrzymaną informację. Chyba i tak nie zapuszczałby się do Shropshire, Avery jasno obrali stronę w tej wojnie - ale faktycznie, pamiętał, że nie było tam kryjówek wypisanych w rejestrze i lasy mogłyby korcić. Uwierzył Victorowi, nie miał powodu aby kłamać i kojarzył, że chyba się tam wychował.
Pokręcił głową, nie słyszał o żadnym lesie w Devon.
-Dziękuję. - wydusił. Otrzymał z powrotem własne życie i nie jedną radę, a dwie i...
Zamrugał, spoglądając na dawnego kolegę (chyba jednak przyjaciela) z niedowierzaniem.
Od dwóch lat wierzył, że nie zasługuje na łaskę ani na sympatię.
Od wybuchu wojny zupełnie się ich nie spodziewał, nie od czarodziejów takich jak on.
Odkąd aurorzy znaleźli się na celowniku nie ufał nikomu i wszędzie spodziewał się zasadzki - ale to była zasadzka, Vale miał go bez różdżki i związanego, na tacy. Tylko szaleniec zamieniłby taką okazję na spotkanie z czujnym i uzbrojonym aurorem, który dojdzie już do siebie po pełni - a Victor nie był szaleńcem, jego brat podobno ich nawet leczył (ktoś wcisnął Michaelowi wizytówkę, ktoś życzliwy po ugryzieniu, podarł ją wtedy na strzępy, choć może nie powinien).
Dlaczego? - zatańczyło na końcu języka, ale znał Victora zbyt dobrze by zadawać głupie pytania.
-Dziękuję. - dziękował ochryple, ale z głębi serca. Potrzebował teraz pomocy, desperacko jej potrzebował, ale nigdy by o nią nie poprosił. Nie kogoś z pochodzeniem Victora, a innych (eks)brygadzistów nie znał.
-Za tydzień w Devon? Podaj wioskę, z której możemy dojść do tego lasu, a spotkam cię na obrzeżach. - mówił słabo, nadal zmęczony, ale - intelektualnie - doszedł do siebie szybko, szybciej niż inni. Może to adrenalina, a może - nieświadomie - panował nad tym coraz lepiej, lepiej niż mu się wydawało. -Po wszystkim - przymknął oczy, czując obawę i fałsz, bo to, ta wojna, nie skończy się tak szybko. -...wiszę ci dużo piwa.
Nie pomyślał - nie wiedział - że ciężar kiedy oznacza coś jeszcze, że wyraźną i nieprzekraczalną linią odcina urzędnika i brygadzistę od mordercy wycinającego z wilkołaków i ludzi ingrediencje. Nie pomyślał o tym, bo w głębi serca i chyba w przeciwieństwie do Victora wciąż nie uważał (to dopiero się zmieni) wilkołaków za ludzi, bo jego własne "kiedy" stawiało granicę pomiędzy aurorem i wilkołakiem i w jakiś sposób pozbawiało go człowieczeństwa.
Być może obydwoje lękali się o własne człowieczeństwo, a być może tylko jeden z nich.
Być może zamilkli i nie wracali już do tematu (korciło by spytać jak dawno?, ale jakoś tego nie zrobił) bo rozumieli się na jakimś poziomie. A być może Mike był po prostu zmęczony.
Z różdżką w ręce poczuł się odrobinę mniej bezbronny i mniej żałosny, choć wciąż nie mógł jej użyć - ale mógł się łudzić, że da radę.
Wciągnąwszy spodnie (nie zapiął ich, ręce mu się trzęsły) i zarzuciwszy na kark koszulę poczuł się odrobinę bardziej człowiekiem. Nie wiedział, czy trzęsie się z zimna czy ze zmęczenia, więc postanowił się tym nie przejmować.
Sporo zaowocowało kolejnym wzdrygnięciem, nie lubił o tym myśleć, nie chciał o tym myśleć, te cholerne pytania bolały.
-Druga. - wymamrotał posłusznie, bo gdzieś przez wstyd i ból przebijała się świadomość, że Victor pyta w jakimś celu. Mgliste wspomnienie, że rzadko ciągnął innych za język bez celu - nawet po zerwaniu Tonks przyszedł pić właśnie z nim, bo dobrze było z nim pomilczeć, bez głupich pytań - i że w przeciwieństwie do innych brygadzistów nigdy nie mówił o wilkołakach z pogardą. Zawsze fachowo, ale nie okrutnie. Polubił go za to w Ministerstwie, bo miał dość brygadzistów, którzy próbowali rywalizować z aurorami na męskość i pełne przemocy opowieści (czy naprawdę sądzili, że mogą tą rywalizację wygrać? - myślał dawny, i n n y Michael), a Victor po prostu patrzył na świat trzeźwo. Teraz, z perspektywy wilkołaka - pomyślał głupio, że może likantropi, których pilnował, mieli cholerne szczęście. W końcu przed laty chyba nie wycinał im organów. Chyba. Skala korupcji w Ministerstwie powoli zaczynała do niego docierać.
-Mhm. - był już ubrany, ale nie patrzył na Victora tylko w bok, zagryzając wargę żeby do tego całego upokorzenia nie dołączyły jeszcze upokarzające łzy. Tak, miał zajebistego pecha. W jakiś sposób go to pokrzepiało, ale zarazem ciągnęło na dno. Miał pecha, bo urodził się w mugolskim (swoim zdaniem gorszym) świecie i tak ciężko pracował żeby to przemóc, miał pecha, bo był złotym chłopcem, zdolnym i pracowitym, i to wszystko rozpłynęło się w jedną chwilę. Zawsze sądził, że przynosi innym szczęście, że jest opiekuńczym bratem i wesołym kumplem i wiernym przyjacielem i dobrym kochankiem (no, w to trochę zwątpił już wcześniej, gdy tłukł kieliszki w zlewie, nudny, nijaki, przewidywalny) i skutecznym aurorem, ale Einarowi i Astrid przyniósł tylko jeszcze większego pecha, przyniósł śmierć.
-List siostry. Za mnie jeszcze nie dali nagrody, może liczą, że brygadziści rozwiążą im problem za darmo. - wytknął zaskakująco trzeźwo, zdobywając się na cień złośliwości względem Ministerstwa i cień bladego uśmiechu, ale jego oczy pozostały czujne. Zastanawiał się nad doborem słów Victora i nad tym, jak ta rozmowa wyglądałaby gdyby za życie Michaela oferowano więcej galeonów. Czy nadal by żył.
Zamrugał. Lepiej o tym nie myśleć. Niezależnie od tego, miał u Vale'a dług, dług własnego życia.
Nie lubił mieć takich długów, ale nie umiał o nich zapomnieć.
Nie spodziewał się, że dług zaraz wzrośnie.
Podniósł niepewnie wzrok, z wdzięcznością kiwając głową za otrzymaną informację. Chyba i tak nie zapuszczałby się do Shropshire, Avery jasno obrali stronę w tej wojnie - ale faktycznie, pamiętał, że nie było tam kryjówek wypisanych w rejestrze i lasy mogłyby korcić. Uwierzył Victorowi, nie miał powodu aby kłamać i kojarzył, że chyba się tam wychował.
Pokręcił głową, nie słyszał o żadnym lesie w Devon.
-Dziękuję. - wydusił. Otrzymał z powrotem własne życie i nie jedną radę, a dwie i...
Zamrugał, spoglądając na dawnego kolegę (chyba jednak przyjaciela) z niedowierzaniem.
Od dwóch lat wierzył, że nie zasługuje na łaskę ani na sympatię.
Od wybuchu wojny zupełnie się ich nie spodziewał, nie od czarodziejów takich jak on.
Odkąd aurorzy znaleźli się na celowniku nie ufał nikomu i wszędzie spodziewał się zasadzki - ale to była zasadzka, Vale miał go bez różdżki i związanego, na tacy. Tylko szaleniec zamieniłby taką okazję na spotkanie z czujnym i uzbrojonym aurorem, który dojdzie już do siebie po pełni - a Victor nie był szaleńcem, jego brat podobno ich nawet leczył (ktoś wcisnął Michaelowi wizytówkę, ktoś życzliwy po ugryzieniu, podarł ją wtedy na strzępy, choć może nie powinien).
Dlaczego? - zatańczyło na końcu języka, ale znał Victora zbyt dobrze by zadawać głupie pytania.
-Dziękuję. - dziękował ochryple, ale z głębi serca. Potrzebował teraz pomocy, desperacko jej potrzebował, ale nigdy by o nią nie poprosił. Nie kogoś z pochodzeniem Victora, a innych (eks)brygadzistów nie znał.
-Za tydzień w Devon? Podaj wioskę, z której możemy dojść do tego lasu, a spotkam cię na obrzeżach. - mówił słabo, nadal zmęczony, ale - intelektualnie - doszedł do siebie szybko, szybciej niż inni. Może to adrenalina, a może - nieświadomie - panował nad tym coraz lepiej, lepiej niż mu się wydawało. -Po wszystkim - przymknął oczy, czując obawę i fałsz, bo to, ta wojna, nie skończy się tak szybko. -...wiszę ci dużo piwa.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Prawda była taka, że nie powinien mu pomagać i gdyby tylko nie te pierdolone sentymenty ― nie pomógłby. Zrobiłby swoje, wzruszyłby ramieniem i przeszedł nad kolejnym wilkołaczym truchłem do porządku dziennego. Kiedyś znał Michaela, ale, w istocie, to było kiedyś. Odległe czasy o których Victor lubił nie pamiętać. Nie myśleć.
Było tyle rzeczy, tyle wydarzeń i osób o których nie chciał myśleć, a których nie potrafił wyrzucić z pamięci. Obrazy przeszłości wciąż więc plątały się w jego głowie; czasem budziło go wspomnienie wyrazu twarzy ojca, gdy spadał ze schodów. Czasem budził go szept Lety; lekki i kuszący, pozostawiający po sobie dziwną pustkę, zadrę gdzieś na dnie serca, gdy orientował się, że wcale nie było jej obok. Czasem, gdy Damocles po raz kolejny był autorem jakiejś pojebanej akcji, nasuwała mu się myśl o bracie i czytanych kiedyś mitach.
Przymknął na moment oczy, słysząc dwukrotne podziękowania Michaela i uznał, że jest mu z nimi dziwnie. Nie przywykł, w zasadzie to nawet odzwyczaił się od podobnych słów, od łagodnego zachowania, od pomocy. Na Nokturnie trzeba było radzić sobie samemu, chyba, że miało się to szczęście w nieszczęściu i należało do większej grupy, niemoralnej szajki żerującej na cudzych zachciankach.
Jego myśli przeciął cierpki, ostry śmiech Mary; natychmiast zaciął wargi, spiął barki, sentymenty i uczucia odrzucił na bok.
― Mhm ― mruknął w odpowiedzi na podwójne podziękowania i odruchowo rozejrzał się wokół, ale nic nie dostrzegł. Las był pusty, a wszystkie zwierzęta posiadające choćby ćwierć mózgu spierdoliły jak najdalej od leża wilkołaka; nie było treli porannych ptaków, nie było kończących żeru saren. W sumie szkoda ― skoro już zarwał noc i siedział w sercu głuszy, to mógłby zapolować.
― Za tydzień w Devon ― potwierdził rzeczowym tonem ― z Woodpine jest najbliżej.
Spojrzał na Michaela dziwnie, trochę jakby nie zrozumiał, trochę jakby był mu wdzięczny za to, że nie drążył. Że nie spytał, czy go nie pojebało z tą pomocą, czy ma wszystkie klepki na miejscu.
Uśmiechnął się półgębkiem.
― Nawet z aurorską pensją nie byłoby cię stać na tyle piwa, Tonks ― wytknął mu żartobliwie ― więc dobrze ci radzę, naucz się pędzić bimber. ― Wysunął dłoń z kieszeni i machnął mu niedbale na pożegnanie.
Spotkania, którego żaden z nich nie zaplanował, lepiej było nie przeciągać.
|zt x2
Było tyle rzeczy, tyle wydarzeń i osób o których nie chciał myśleć, a których nie potrafił wyrzucić z pamięci. Obrazy przeszłości wciąż więc plątały się w jego głowie; czasem budziło go wspomnienie wyrazu twarzy ojca, gdy spadał ze schodów. Czasem budził go szept Lety; lekki i kuszący, pozostawiający po sobie dziwną pustkę, zadrę gdzieś na dnie serca, gdy orientował się, że wcale nie było jej obok. Czasem, gdy Damocles po raz kolejny był autorem jakiejś pojebanej akcji, nasuwała mu się myśl o bracie i czytanych kiedyś mitach.
Przymknął na moment oczy, słysząc dwukrotne podziękowania Michaela i uznał, że jest mu z nimi dziwnie. Nie przywykł, w zasadzie to nawet odzwyczaił się od podobnych słów, od łagodnego zachowania, od pomocy. Na Nokturnie trzeba było radzić sobie samemu, chyba, że miało się to szczęście w nieszczęściu i należało do większej grupy, niemoralnej szajki żerującej na cudzych zachciankach.
Jego myśli przeciął cierpki, ostry śmiech Mary; natychmiast zaciął wargi, spiął barki, sentymenty i uczucia odrzucił na bok.
― Mhm ― mruknął w odpowiedzi na podwójne podziękowania i odruchowo rozejrzał się wokół, ale nic nie dostrzegł. Las był pusty, a wszystkie zwierzęta posiadające choćby ćwierć mózgu spierdoliły jak najdalej od leża wilkołaka; nie było treli porannych ptaków, nie było kończących żeru saren. W sumie szkoda ― skoro już zarwał noc i siedział w sercu głuszy, to mógłby zapolować.
― Za tydzień w Devon ― potwierdził rzeczowym tonem ― z Woodpine jest najbliżej.
Spojrzał na Michaela dziwnie, trochę jakby nie zrozumiał, trochę jakby był mu wdzięczny za to, że nie drążył. Że nie spytał, czy go nie pojebało z tą pomocą, czy ma wszystkie klepki na miejscu.
Uśmiechnął się półgębkiem.
― Nawet z aurorską pensją nie byłoby cię stać na tyle piwa, Tonks ― wytknął mu żartobliwie ― więc dobrze ci radzę, naucz się pędzić bimber. ― Wysunął dłoń z kieszeni i machnął mu niedbale na pożegnanie.
Spotkania, którego żaden z nich nie zaplanował, lepiej było nie przeciągać.
|zt x2
Soul for sale
Maj 1957 - Night of the hunter
Szybka odpowiedź