Hol
AutorWiadomość
Hol
Wysokie dwuskrzydłowe drzwi Niedźwiedziej Jamy prowadzą prosto do reprezentatywnego holu posiadłości. Od wewnętrznej strony zawieszono nad nim spreparowaną głowę ogromnego szarego wilka wraz z przybitą pod nią dewizą malowaną złotymi literami: zawsze wstajemy. Od wejścia w oczy rzucają się regały z księgami, a także mały stolik z dostawionymi do niego dwoma krzesełkami. Hol rozwidla się w mniejsze korytarze prowadzące do kolejnych pomieszczeń.
data
Warwick znajdowało się zbyt daleko, by ważyła się na podróż dorożką przez krajobraz zrujnowanego i wciąż niebezpiecznego kraju. Choć myśl o podjechaniu pod bramę Niedźwiedziej Jamy na własnej jabłkowitej siwuszce napełniała ją romantycznym uniesieniem, miała świadomość, że byłby to pomysł nawet jeszcze głupszy niż dorożka. Blaise nigdy by się na to nie zgodził gdyby miała powód go pytać, a chociaż czyniła to rzadko, to była jego żoną wystarczająco długo, by potrafić wyobrażać sobie jego odpowiedzi jeszcze zanim je otrzymała. Stosowała się do nich. Łatwo było stosować się do przykazań, których przynajmniej nie musiała rzeczywiście słuchać.
Dbała też skrzętnie o swoje zdrowie i bezpieczeństwo; tęsknota do konnych przejażdżek pozostawała tęsknotą, nie zapuszczała się nigdy poza granice Essex. Nie powróciła do pełni sił po ostatnim ataku choroby, a trzynasta noc sierpnia przytłoczyłaby ją może nawet jeszcze bardziej gdyby nie była tak zdeterminowana być oparciem dla ludzi, którzy pokładali w niej zaufanie.
Pojawiła się więc w Warwick o umówionej z Panią Mulciber godzinie w sposób zupełnie klasyczny i nudny - z pomocą swojej skrzatki Iskry. Istotka miała towarzyszyć jej wiernie do samego końca wizyty w obcym mieście, ale poinstruowała ją, aby pozostawała niezauważona bez wezwania i nie przeszkadzała im w rozmowie. Nie wiedziałaby gdzie dokładnie znajduje się Niedźwiedzia Jama gdyby nie poleciła Iskrze dowiedzieć się tego wcześniej, ale całą resztę informacji na temat gospodyni Warwickshire i jej osławionego męża odnalazła sama, korzystając głównie z prasy, bo w klasycznych źródłach trudno było jej znaleźć obszerniejsze dane na temat ich, cóż, rodzin. Gazety nie były dobrym źródłem, z pewnością nie wystarczały, by wyrobić sobie opinię; była jednak podekscytowana, ciekawa i ostrożna, jak Krukonka i jak lady, aby poznać kobietę, której pozycja właśnie przybierała na znaczeniu. Fakt nadania ziem czarodziejom spoza świętej listy wciąż budził w towarzystwie mieszane uczucia, ale przecież historia pisała się na bieżąco i wielkim zaszczytem dla każdego było ją obserwować. Cassandra może za własnego życia nie otrzyma tytulatury, ale jej dzieci, wnuki, dalsi potomkowie? Tego nie dało się przewidzieć, a wiedząc już - podejrzewając w każdym razie - że jest to kobieta aktywnie kreująca własny los Magdalene nie mogłaby odmówić sobie przyjemności bycia damą, która wyciągnie do niej rękę. Skoro nie mogła - nie mogli - liczyć obecnie na oparcie najpotężniejszych z rodów po całej serii ośmieszenia wykorzystywała każdy zasób, który trafiał jej w ręce.
I tylko przymykając oczy i biorąc głęboki oddech zachodniego powietrza mogła jeden raz obejrzeć się w kierunku, w którym wiedziała, że - nie tak znów daleko - znajduje się Derby, żeby potem wygładzić rękawy sukienki i z ciężkim uśmiechem otrząsnąć się z sideł melancholii.
Puściła swoją skrzatkę przodem, by zaanonsowała jej przybycie, a potem przystanęła przy bramie, podziwiając niemałą rezydencję, ale nie przekraczając jeszcze kutych ogrodzeń - wiedziała, że każdy porządny czarodziejski dom jest zabezpieczony, a kto wie czy więzy magii były tu splecione tak zręcznie jak w starych, wiekowych pałacach? Dopiero na widok kobiety, którą znała ze zdjęć pozwoliła sobie na więcej swobody, uśmiechając się w ciepły, życzliwy sposób, który nieświadomie nabyła od własnej mamy, starszej lady Greengrass.
- Witam, pani Mulciber. Lady Magdalene Selwyn. Serdecznie dziękuję za ciepłe przyjęcie mojej propozycji spotkania - skinęła głową, patrząc jej w oczy przez stosowną chwilę zanim krótko oceniła jej sylwetkę i raz jeszcze przesunęła spojrzeniem po dworku i ogrodzie. Z łagodnym gestem dłoni pozwoliła sobie powiedzieć. - Wspaniały ogród, imponująca różnorodność. Czy dobrze rozpoznaję Wiggen? - Jej wiedza o zielarstwie była podstawowa, ale chwaliła sobie własne spostrzegawcze oko.
Odchyliła nieco kapelusik, którym chroniła bladą skórę przed słońcem i uśmiechnęła się do Cassandry raz jeszcze.
Nie wyglądała dziś całkiem jak ognista Lady Selwyn, w każdym razie nie jak Wendelina czy Morgana; jej ciaśniejsza w pasie sukienka miała skromny krój i proste rękawy, zdecydowała się na zgaszony granat, nieprzypominający czerni, ale noszący znamiona żałobnej prostoty. Poruszyła ją wiadomość o tym, że w Niedźwiedziej Jamie doszło do strat w ludziach ale nie czuła jeszcze, by moment był odpowiedni aby dopytywać. Z podobnych względów nie nosiła biżuterii innej niż małe kolczyki, a gęste włosy upięła ciasno. Nie była tu by onieśmielać ani zachwycać. Liczyła na to, że Cassandra obdarzy ją choćby odłamkiem swojego zaufania.
I know you have a little life in you yet
I know you have a lot of strength left
I know you have a lot of strength left
Warwick znajdowało się zbyt daleko, by ważyła się na podróż dorożką przez krajobraz zrujnowanego i wciąż niebezpiecznego kraju. Choć myśl o podjechaniu pod bramę Niedźwiedziej Jamy na własnej jabłkowitej siwuszce napełniała ją romantycznym uniesieniem, miała świadomość, że byłby to pomysł nawet jeszcze głupszy niż dorożka. Blaise nigdy by się na to nie zgodził gdyby miała powód go pytać, a chociaż czyniła to rzadko, to była jego żoną wystarczająco długo, by potrafić wyobrażać sobie jego odpowiedzi jeszcze zanim je otrzymała. Stosowała się do nich. Łatwo było stosować się do przykazań, których przynajmniej nie musiała rzeczywiście słuchać.
Dbała też skrzętnie o swoje zdrowie i bezpieczeństwo; tęsknota do konnych przejażdżek pozostawała tęsknotą, nie zapuszczała się nigdy poza granice Essex. Nie powróciła do pełni sił po ostatnim ataku choroby, a trzynasta noc sierpnia przytłoczyłaby ją może nawet jeszcze bardziej gdyby nie była tak zdeterminowana być oparciem dla ludzi, którzy pokładali w niej zaufanie.
Pojawiła się więc w Warwick o umówionej z Panią Mulciber godzinie w sposób zupełnie klasyczny i nudny - z pomocą swojej skrzatki Iskry. Istotka miała towarzyszyć jej wiernie do samego końca wizyty w obcym mieście, ale poinstruowała ją, aby pozostawała niezauważona bez wezwania i nie przeszkadzała im w rozmowie. Nie wiedziałaby gdzie dokładnie znajduje się Niedźwiedzia Jama gdyby nie poleciła Iskrze dowiedzieć się tego wcześniej, ale całą resztę informacji na temat gospodyni Warwickshire i jej osławionego męża odnalazła sama, korzystając głównie z prasy, bo w klasycznych źródłach trudno było jej znaleźć obszerniejsze dane na temat ich, cóż, rodzin. Gazety nie były dobrym źródłem, z pewnością nie wystarczały, by wyrobić sobie opinię; była jednak podekscytowana, ciekawa i ostrożna, jak Krukonka i jak lady, aby poznać kobietę, której pozycja właśnie przybierała na znaczeniu. Fakt nadania ziem czarodziejom spoza świętej listy wciąż budził w towarzystwie mieszane uczucia, ale przecież historia pisała się na bieżąco i wielkim zaszczytem dla każdego było ją obserwować. Cassandra może za własnego życia nie otrzyma tytulatury, ale jej dzieci, wnuki, dalsi potomkowie? Tego nie dało się przewidzieć, a wiedząc już - podejrzewając w każdym razie - że jest to kobieta aktywnie kreująca własny los Magdalene nie mogłaby odmówić sobie przyjemności bycia damą, która wyciągnie do niej rękę. Skoro nie mogła - nie mogli - liczyć obecnie na oparcie najpotężniejszych z rodów po całej serii ośmieszenia wykorzystywała każdy zasób, który trafiał jej w ręce.
I tylko przymykając oczy i biorąc głęboki oddech zachodniego powietrza mogła jeden raz obejrzeć się w kierunku, w którym wiedziała, że - nie tak znów daleko - znajduje się Derby, żeby potem wygładzić rękawy sukienki i z ciężkim uśmiechem otrząsnąć się z sideł melancholii.
Puściła swoją skrzatkę przodem, by zaanonsowała jej przybycie, a potem przystanęła przy bramie, podziwiając niemałą rezydencję, ale nie przekraczając jeszcze kutych ogrodzeń - wiedziała, że każdy porządny czarodziejski dom jest zabezpieczony, a kto wie czy więzy magii były tu splecione tak zręcznie jak w starych, wiekowych pałacach? Dopiero na widok kobiety, którą znała ze zdjęć pozwoliła sobie na więcej swobody, uśmiechając się w ciepły, życzliwy sposób, który nieświadomie nabyła od własnej mamy, starszej lady Greengrass.
- Witam, pani Mulciber. Lady Magdalene Selwyn. Serdecznie dziękuję za ciepłe przyjęcie mojej propozycji spotkania - skinęła głową, patrząc jej w oczy przez stosowną chwilę zanim krótko oceniła jej sylwetkę i raz jeszcze przesunęła spojrzeniem po dworku i ogrodzie. Z łagodnym gestem dłoni pozwoliła sobie powiedzieć. - Wspaniały ogród, imponująca różnorodność. Czy dobrze rozpoznaję Wiggen? - Jej wiedza o zielarstwie była podstawowa, ale chwaliła sobie własne spostrzegawcze oko.
Odchyliła nieco kapelusik, którym chroniła bladą skórę przed słońcem i uśmiechnęła się do Cassandry raz jeszcze.
Nie wyglądała dziś całkiem jak ognista Lady Selwyn, w każdym razie nie jak Wendelina czy Morgana; jej ciaśniejsza w pasie sukienka miała skromny krój i proste rękawy, zdecydowała się na zgaszony granat, nieprzypominający czerni, ale noszący znamiona żałobnej prostoty. Poruszyła ją wiadomość o tym, że w Niedźwiedziej Jamie doszło do strat w ludziach ale nie czuła jeszcze, by moment był odpowiedni aby dopytywać. Z podobnych względów nie nosiła biżuterii innej niż małe kolczyki, a gęste włosy upięła ciasno. Nie była tu by onieśmielać ani zachwycać. Liczyła na to, że Cassandra obdarzy ją choćby odłamkiem swojego zaufania.
woman
Nie widziałam cię już od miesiąca
I nic, jestem może bledsza
Trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca
Lecz widać można żyć bez powietrza
Właściwie, spodziewała się kogoś... innego. Starszego, chyba poważniejszego, kogoś, kto miał głębszy cel w obserwacji jej lecznicy, nie zaś postrzegał podobne przeżycie przez pryzmat zachcianki. Słusznie poczyniła, nie obiecując jej wizyty w szpitalu, nie zamierzała narażać pacjentów na stres, który do niczego nie prowadził - z jakiegoś powodu rozumiała, jak to jest być ciekawym okazem w klatce obserwowanym przez wysoko urodzone czarownice. Była tylko pospolitą wroną, nie zamierzała wygłupiać się i przebierać w kolorowe pióra rajskiego ptaka. Jej list wydał jej się odrobinę niegrzeczny, gdy - zamiast zaprosić Cassandrę - wpraszała się na jej włości, i dłuższą chwilę zastanawiała się, co powinna na tę sugestię odpisać. Nie była jej ona na rękę, w Niedźwiedziej Jamie nie dało się korzystać z magii również przy przyjmowaniu gości - skrzat domowy człapał od komnaty do komnaty, znacznie wolniej przenosząc naczynia, które, brudne, piętrzyły się potem w kuchni, znikając dopiero pod koniec dnia. Przygotowanie jakiejkolwiek przekąski zajmowało więcej czasu niż dotąd, a ona nigdy nie cierpiała na jego nadmiar - nigdy, teraz obowiązków w zakresie prowadzenia domu miała więcej, ale nie musiała już martwić się o pieniądze. O jej decyzji przeważył fakt, że w całym Warwick nie działała magia teleportacyjna. Lady Selwyn musiała przedostać się w pobliże, dopiero potem dotrzeć do posiadłości Mulciberów. Niestety, równie ciężko było się stąd wydostać - nie było jej zatem trudno przerzucić tego ciężaru na damę, a jeśli wcześniej trapiły ją jakiekolwiek wątpliwości, tak teraz widok jej młodziutkiej twarzy skutecznie wyplewił wszystkie. Ubrana w czarną prostą suknię przysłaniającą dekolt po szyję, spiętą skórzanym pasem podkreślającym talię, nie nosiła ozdób innych niż ślubna obrączka, spięte w z tylu głowy włosy w ciasnym koku dopełniały skromnego obrazu, adekwatnego dla stanu żałoby. Stan ten nieco przełamywał widoczny dla kobiecego oka puder dokładnie zakrywające jasne lico, subtelna pomadka na ustach i podkreślone węgielkiem oczy, delikatniej, niż zwykle, a jednak widocznie. Z pewnym współczuciem spostrzegła, gdy towarzysząca jej skrzatka wymachiwała łapkami, chcąc zapewne spełnić życzenie swojej pani - bezskutecznie, skrzacia magia odmawiała posłuszeństwa tak samo. Doceniła stój arystokratki. Gdyby rzeczywiście było jej przykro z powodu śmierci matki, byłby to bardzo miły gest.
- To wielki zaszczyt móc was gościć, lady. - Kiwnęła głową bez zawahania, z dłońmi splecionymi na przedzie szaty. - Nieczęsto przyjmujemy gości, sprawiłyście mi niezwykłą przyjemność swoim listem. - Bo nie zaproszeniem, westchnęła w myślach, prowadząc damę szerokim holem. Z zaintrygowaniem obróciła się ku niej przez ramię, gdy wspomniała o wiggenie. - Wasze zainteresowania wykraczają poza konwencjonalną medycynę, czyż nie? Czy zamiast spocząć przy stole nie życzycie sobie przejść się ogrodem? Sprawne jest wasze oko, słusznie rozpoznałyście wiggen. Ciekawa jestem, czy jesteście w stanie też nazwać hodowane przeze mnie zioła, a jeśli potraficie docenić piękno wiggenu, z pewnością docenicie też unoszący się pośród klombów zapach. O tej porze roku większość ziół jest w pełni rozkwitu. Zamierzałam ściąć je dzisiejszego wieczoru, gdy słońce zacznie chylić się ku zachodowi. - Przyjrzała się jej z zaciekawieniem, zastanawiając się, czy aby nie oceniła jej pośpiesznie po czystej fizjonomii. Mówiła nieśpiesznie, bez większych emocji. - Drzewo, które zwróciło waszą uwagę, jest moim ulubionym. To ono sprawiło, że zwróciliśmy uwagę na ten dom, kiedy szukaliśmy - wraz z rodziną - miejsca do zamieszkania. Myśl, że było tu długo przed nami, a zarazem pozostanie tu znacznie dłużej niż my, wywołuje u mnie pewien sentyment. To niesamowite, że przetrwało miniony kataklizm nienaruszone - zdradziła, przywołując na usta łagodny uśmiech. Nie uśmiechała się często. Ale bardzo próbowała się tego nauczyć - w nierównej walce o pozycję swoich dzieci. Ostatecznie od odrobiny uprzejmości nikt jeszcze nie umarł, a przynajmniej nie bezpośrednio od niej.
- To wielki zaszczyt móc was gościć, lady. - Kiwnęła głową bez zawahania, z dłońmi splecionymi na przedzie szaty. - Nieczęsto przyjmujemy gości, sprawiłyście mi niezwykłą przyjemność swoim listem. - Bo nie zaproszeniem, westchnęła w myślach, prowadząc damę szerokim holem. Z zaintrygowaniem obróciła się ku niej przez ramię, gdy wspomniała o wiggenie. - Wasze zainteresowania wykraczają poza konwencjonalną medycynę, czyż nie? Czy zamiast spocząć przy stole nie życzycie sobie przejść się ogrodem? Sprawne jest wasze oko, słusznie rozpoznałyście wiggen. Ciekawa jestem, czy jesteście w stanie też nazwać hodowane przeze mnie zioła, a jeśli potraficie docenić piękno wiggenu, z pewnością docenicie też unoszący się pośród klombów zapach. O tej porze roku większość ziół jest w pełni rozkwitu. Zamierzałam ściąć je dzisiejszego wieczoru, gdy słońce zacznie chylić się ku zachodowi. - Przyjrzała się jej z zaciekawieniem, zastanawiając się, czy aby nie oceniła jej pośpiesznie po czystej fizjonomii. Mówiła nieśpiesznie, bez większych emocji. - Drzewo, które zwróciło waszą uwagę, jest moim ulubionym. To ono sprawiło, że zwróciliśmy uwagę na ten dom, kiedy szukaliśmy - wraz z rodziną - miejsca do zamieszkania. Myśl, że było tu długo przed nami, a zarazem pozostanie tu znacznie dłużej niż my, wywołuje u mnie pewien sentyment. To niesamowite, że przetrwało miniony kataklizm nienaruszone - zdradziła, przywołując na usta łagodny uśmiech. Nie uśmiechała się często. Ale bardzo próbowała się tego nauczyć - w nierównej walce o pozycję swoich dzieci. Ostatecznie od odrobiny uprzejmości nikt jeszcze nie umarł, a przynajmniej nie bezpośrednio od niej.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Młodość pozostawała wciąż właściwością raczej utrudniającą niż ułatwiającą życie, nie pozwalała sobie jednak na lenistwo i spoczywanie na szezlongu tylko i wyłącznie dlatego, że miałaby ku temu odpowiednie wymówki. Polityką równie dobrze mógł zajmować się jej mąż, odpowiedzialność za całą resztę spoczywała na lady doyenne, jej synach, siostrzeńcach, bratanicach; nie tak dawno temu była jeszcze lady Greengrass, lecz w chwili obecnej jako żona czuła silne poczucie obowiązku, pojawiała się toteż wszędzie tam, gdzie podejrzewała, że może coś osiągnąć. Nie była taka jak Wendelina, zapatrzona głównie w siebie i własne zachcianki. Istotnie współczuła szwagierce panieństwa w tak późnym wieku, ale to nie znaczyło, że jako panienka dalej miała prawa do tego, żeby mieć pstro w głowie. Może oceniała ją zbyt surowo, a może po prostu słabo jej się robiło na wspomnienie wszystkich wieczorów, podczas których Wendy ciągnęła ją do interesujących ją akurat rozrywek. Wendelina bywała miła. Miała charakter. Niebywale przytłaczający, to fakt. Magdalene była od niej tak różna jak woda była różna od ognia. Należała raczej do cichych obserwatorek i jeśli już marnowała czas to czytając i pisząc w dzienniczku. Jeżeli czytanie można było w ogóle nazwać marnowaniem czasu.
Konieczność spaceru z placu teleportacyjnego poza miastem ją zaskoczyła, ale nie zniechęciła; nie była zupełnie rozpuszczona. I jeśli nawet przeszło jej przez myśl, że powinna jednak zabrać konia nie pozwoliła sobie na żal ani Iskrze na panikę. Współczuła mieszkańcom Warwick tego trudnego czasu, intrygowało ją to też w ciekawski sposób, do którego pewnie by się nie przyznała. Raz na jakiś czas zdarzało jej się też o tym fakcie zapominać - jaka czarownica ze starożytnego rodu nie brała magii za pewnik? - więc z westchnieniem poprosiła Iskrę o odejście, lecz pozostanie w zasięgu wezwania, gdy dostrzegła, że ta znowu wpada w spiralę niepokoju. Frustrujące. Magdalene nigdy jej nie ukarała; nie musiała tego robić. Nie była w pełni pewna co z rodowymi skrzatami wyczyniał Blaise i mężczyźni w pałacu, bo nie jej rolą było o to pytać.
- Nawykłam dziś do spacerów, jestem przekonana, że jeden więcej mnie nie zmęczy - powiedziała delikatnie, uśmiechając się kątem ust, gdy już wymieniły wszelkie uprzejmości i obrały kierunek do wnętrza urokliwego dworku i dalej. Cassandra miała rację, zakładając, że obejrzenie ogrodu sprawi jej większą przyjemność. Tereny wokół Bealieau znała już do znużenia, z każdym ich perfekcyjnym krzewem i ławeczką, a ta jej część, która nie była jeszcze całkiem zainfekowana Traumą Krwi i bladością tęskniła do dzieciństwa spędzanego na szerokich łąkach Derby i w Peak District. Nigdy nie opuszczała domu sama, ale piastunki i guwernantka zachęcały dzieci do oddychania świeżym powietrzem. Bywały chwile, w jej wczesnej młodości, gdy tato pozwalał jej nawet wsiadać na konia z braćmi. Zanim nie stało się to niezręczne; zanim pan Werner nie nauczył jej jeździć jak dama. - Prawdziwy ogród powinien być nie tylko piękny, ale i żywy. Największą wartością roślin jest możliwość ich spożytkowania; niektóre cieszą serce, inne je ratują. Żałuję, że nie miałam nigdy okazji założyć własnego ogrodu - dodała cicho i nieco melancholijnie. W Derby miała zaledwie parę doniczek, była też zbyt zapatrzona w swoje książki, by interesować się tym czym służba zajmowała się na co dzień. W Bealieau wszystko było gotowe, wypielęgnowane i podsunięte pod nos. Planowała czasem, w lepszych czasach, gatunki rabatek, które chciała zobaczyć pod własnym balkonem, polecała też zasadzenie konkretnych ziół, kiedy były jej akurat potrzebne. Słowem; nadzorowała. Nigdy jednak nie włożyła sama palców w ziemię, może tylko w Hogwarcie, z rzadka. Chybaby nie potrafiła, a jeśli nawet, kiedy znalazłaby na to czas? - Zdaję się, że wyczuwam miętę pieprzową i dziką różę. Są bardzo charakterystyczne.
Kiedy wyszły na słońce poprawiła kapelusz, przymknęła też jednak powieki z przyjemnością, jaką dawało ciepło i światło późnego lata. Nie tak dawno temu je też brali za pewnik i co im z tego przyszło?
- Widzę piołun, warzuchę... och i co za wstyd, niewiele więcej. Te liście jednak roztaczają wspaniały zapach, który jednoznacznie przywodzi mi na myśl wczesne dzieciństwo. Ciekawe dlaczego? - zatrzymała się w cieniu niedaleko wiekowego, rozłożystego drzewa, niewzruszonego i majestatycznego dokładnie tak jak malowała to słowem pani Cassandra. Zdaje się, że była elokwentną i wrażliwą kobietą, Magdalene spojrzała na nią jednak uważniej, z cieniem smutku. Przed dalszymi słowami splotła palce na wysokości talii. - Wyobrażam sobie, że praca z rannymi w rejonie uszkodzonego pola magicznego jest po dwakroć trudniejsza. Nie mogłabym nie zadać pytania; czy odkryto już przyczynę i czy istnieje szansa na jej rychłe odwrócenie? - Zaplanowanie współpracy byłoby w przeciwnej sytuacji znacznie utrudnione.
Konieczność spaceru z placu teleportacyjnego poza miastem ją zaskoczyła, ale nie zniechęciła; nie była zupełnie rozpuszczona. I jeśli nawet przeszło jej przez myśl, że powinna jednak zabrać konia nie pozwoliła sobie na żal ani Iskrze na panikę. Współczuła mieszkańcom Warwick tego trudnego czasu, intrygowało ją to też w ciekawski sposób, do którego pewnie by się nie przyznała. Raz na jakiś czas zdarzało jej się też o tym fakcie zapominać - jaka czarownica ze starożytnego rodu nie brała magii za pewnik? - więc z westchnieniem poprosiła Iskrę o odejście, lecz pozostanie w zasięgu wezwania, gdy dostrzegła, że ta znowu wpada w spiralę niepokoju. Frustrujące. Magdalene nigdy jej nie ukarała; nie musiała tego robić. Nie była w pełni pewna co z rodowymi skrzatami wyczyniał Blaise i mężczyźni w pałacu, bo nie jej rolą było o to pytać.
- Nawykłam dziś do spacerów, jestem przekonana, że jeden więcej mnie nie zmęczy - powiedziała delikatnie, uśmiechając się kątem ust, gdy już wymieniły wszelkie uprzejmości i obrały kierunek do wnętrza urokliwego dworku i dalej. Cassandra miała rację, zakładając, że obejrzenie ogrodu sprawi jej większą przyjemność. Tereny wokół Bealieau znała już do znużenia, z każdym ich perfekcyjnym krzewem i ławeczką, a ta jej część, która nie była jeszcze całkiem zainfekowana Traumą Krwi i bladością tęskniła do dzieciństwa spędzanego na szerokich łąkach Derby i w Peak District. Nigdy nie opuszczała domu sama, ale piastunki i guwernantka zachęcały dzieci do oddychania świeżym powietrzem. Bywały chwile, w jej wczesnej młodości, gdy tato pozwalał jej nawet wsiadać na konia z braćmi. Zanim nie stało się to niezręczne; zanim pan Werner nie nauczył jej jeździć jak dama. - Prawdziwy ogród powinien być nie tylko piękny, ale i żywy. Największą wartością roślin jest możliwość ich spożytkowania; niektóre cieszą serce, inne je ratują. Żałuję, że nie miałam nigdy okazji założyć własnego ogrodu - dodała cicho i nieco melancholijnie. W Derby miała zaledwie parę doniczek, była też zbyt zapatrzona w swoje książki, by interesować się tym czym służba zajmowała się na co dzień. W Bealieau wszystko było gotowe, wypielęgnowane i podsunięte pod nos. Planowała czasem, w lepszych czasach, gatunki rabatek, które chciała zobaczyć pod własnym balkonem, polecała też zasadzenie konkretnych ziół, kiedy były jej akurat potrzebne. Słowem; nadzorowała. Nigdy jednak nie włożyła sama palców w ziemię, może tylko w Hogwarcie, z rzadka. Chybaby nie potrafiła, a jeśli nawet, kiedy znalazłaby na to czas? - Zdaję się, że wyczuwam miętę pieprzową i dziką różę. Są bardzo charakterystyczne.
Kiedy wyszły na słońce poprawiła kapelusz, przymknęła też jednak powieki z przyjemnością, jaką dawało ciepło i światło późnego lata. Nie tak dawno temu je też brali za pewnik i co im z tego przyszło?
- Widzę piołun, warzuchę... och i co za wstyd, niewiele więcej. Te liście jednak roztaczają wspaniały zapach, który jednoznacznie przywodzi mi na myśl wczesne dzieciństwo. Ciekawe dlaczego? - zatrzymała się w cieniu niedaleko wiekowego, rozłożystego drzewa, niewzruszonego i majestatycznego dokładnie tak jak malowała to słowem pani Cassandra. Zdaje się, że była elokwentną i wrażliwą kobietą, Magdalene spojrzała na nią jednak uważniej, z cieniem smutku. Przed dalszymi słowami splotła palce na wysokości talii. - Wyobrażam sobie, że praca z rannymi w rejonie uszkodzonego pola magicznego jest po dwakroć trudniejsza. Nie mogłabym nie zadać pytania; czy odkryto już przyczynę i czy istnieje szansa na jej rychłe odwrócenie? - Zaplanowanie współpracy byłoby w przeciwnej sytuacji znacznie utrudnione.
woman
Nie widziałam cię już od miesiąca
I nic, jestem może bledsza
Trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca
Lecz widać można żyć bez powietrza
Ogrody przy Niedźwiedziej Jamie musiały różnić się od tych, które pielęgnowali Selwynowie, nie były tak barwne, nie były tak bujne, ale były intensywnie pachnącbył e. Cassandra nie hodowała roślin pięknych, w jej domu wszystko, co żyło, miało swoje obowiązki i swoje przeznaczenie. Pielęgnowane zioła mogły przypominać chwasty, niektóre z nich rzeczywiście nimi były, lecz każdy jeden gatunek tutaj - poza drzewami owocowymi - był bardziej lub mniej cennym komponentem magicznych specyfików uzdrowicielskich. W większości były to rośliny mało wymagające, naturalne dla klimatu. Nie miała czasu zajmować się ogrodem całymi dniami. Poprowadziła ją jedną ze ścieżek, teren nie był na tyle duży, żeby dało się w nim zgubić.
- Co stoi na przeszkodzie? - spytała, gdy Magdalene wspomniała o ogrodzie, nie było to przecież zajęcie trudne, a posiadłość Selwynów musiała mieć swoje ogrody. Czy nie użyczono jej ziemi? - Wierzę, że wszystko ma swoje miejsce we wszechświecie, lady Selwyn. Pielęgnuję to życie, żeby rośliny mogły oddać je innym. Ostatecznie i my staniemy się tylko popiołem, na którym wyrosną - pociągnęła temat, obrzucając spojrzeniem drzewko wiggenowe. - Zasługi tej rośliny nie są dziś mniejsze, niż moje - przyznała, wiggen pomagał ozdrowieć, zmywał rany, zamykał rozcięcia, czuwał nad pacjentami. - Razem walczymy właśnie o to, o przetrwanie. O życie - przytaknęła na koniec jej słowom, w widocznym zamyśleniu.
- Właściwie, to mięta polna. Pieprzowa rośnie tuż pod murem, gdzie zbiera się większa wilgoć - Kiwnęła brodą na okoliczny cień. - Mijamy rumianek i szałwię, a tu, tu rosną pokrzywy. Brzydsze i mniej cenione od kwiatów okazują się od nich cenniejszym sprzymierzeńcem, gdy choroba zaczyna rzucać swój cień. Krzew dzikiej róży został rozpoznany bezbłędnie, nie najgorzej jak na pierwszy raz - Kiwnęła z uznaniem głową. - A ten? Zapach powinien być ci znany, lady - Wyciągnęła dłoń, by zerwać liść czarnego bzu i przekazać go arystokratce. - Gdzie dorastałyście? - spytała, gdy ta wspomniała o swoim dzieciństwie. Nie wiedziała, z którego wielkich rodów pochodziła Magdalene, choć przeszło jej przez myśl, że być może wypadało jej to wiedzieć. Nie do końca wyznawała się we wszystkich konwenansach, choć usiłowała za nimi podążać. Ona jako dziecko nie miała ogrodów. Nie poznała bogactw przez całe życie i nie było to coś, do czego powinna się przyznawać, gdy miała stać się jedną z nich.
- Nie jest to aż tak problematyczne. Magia jest blokowana w pobliżu samego domu, lecznica pozwala mi na korzystanie z zaklęć, lecz tutejsze promieniowane w dalszym ciągu blokuje bezpieczną teleportację. Żyjemy w trudnych czasach, ciekawych, ale trudnych. Na szczęście jesteśmy ludźmi, gatunkiem elastycznym i łatwo dostosowującym się do nowych wyzwań. Nie więdniemy jak róże, gdy odmieni się skład gleby, rośniemy silniejsi jak dęby, gdy smagają nas porywiste wiatry - rzuciła z dalszą zadumą, otaczała ją aura spokoju, kontrastująca z katastrofą, o której mówiła. - Naturalnie, wystarczy poskładać fragmenty rozbitej komety i wysłać ją z powrotem w kosmos - oznajmiła, kątem oka spoglądając na towarzyszkę. - Proszę mi wybaczyć - Głupi żart, być może. Dziewczyna całe życie spędziła pod bezpiecznym kloszem rodziny, musiała być przyzwyczajona, że i na największe problemy istniało łatwe lekarstwo. Zawsze robił to ktoś inny. - Niebo dopiero co spadło nam na głowy, nikt nie wie, jak przejść nad tym do porządku dziennego. Lecz czy może wydarzyć się coś gorszego, gdy przetrwaliśmy już koniec świata? Ze śmierci zawsze rodzi się życie. Z martwej magii zrodzi się żywa. Wierzę, że silniejsza, a wiara pozostaje fundamentem rzeczywistości. W co ty wierzysz, lady? - spytała, przyglądając się jej z uwagą. Nie miała na jej temat - jeszcze - wyrobionego zdania, ale była ciekawa, co kryło się za tą delikatną buzią.
- Co stoi na przeszkodzie? - spytała, gdy Magdalene wspomniała o ogrodzie, nie było to przecież zajęcie trudne, a posiadłość Selwynów musiała mieć swoje ogrody. Czy nie użyczono jej ziemi? - Wierzę, że wszystko ma swoje miejsce we wszechświecie, lady Selwyn. Pielęgnuję to życie, żeby rośliny mogły oddać je innym. Ostatecznie i my staniemy się tylko popiołem, na którym wyrosną - pociągnęła temat, obrzucając spojrzeniem drzewko wiggenowe. - Zasługi tej rośliny nie są dziś mniejsze, niż moje - przyznała, wiggen pomagał ozdrowieć, zmywał rany, zamykał rozcięcia, czuwał nad pacjentami. - Razem walczymy właśnie o to, o przetrwanie. O życie - przytaknęła na koniec jej słowom, w widocznym zamyśleniu.
- Właściwie, to mięta polna. Pieprzowa rośnie tuż pod murem, gdzie zbiera się większa wilgoć - Kiwnęła brodą na okoliczny cień. - Mijamy rumianek i szałwię, a tu, tu rosną pokrzywy. Brzydsze i mniej cenione od kwiatów okazują się od nich cenniejszym sprzymierzeńcem, gdy choroba zaczyna rzucać swój cień. Krzew dzikiej róży został rozpoznany bezbłędnie, nie najgorzej jak na pierwszy raz - Kiwnęła z uznaniem głową. - A ten? Zapach powinien być ci znany, lady - Wyciągnęła dłoń, by zerwać liść czarnego bzu i przekazać go arystokratce. - Gdzie dorastałyście? - spytała, gdy ta wspomniała o swoim dzieciństwie. Nie wiedziała, z którego wielkich rodów pochodziła Magdalene, choć przeszło jej przez myśl, że być może wypadało jej to wiedzieć. Nie do końca wyznawała się we wszystkich konwenansach, choć usiłowała za nimi podążać. Ona jako dziecko nie miała ogrodów. Nie poznała bogactw przez całe życie i nie było to coś, do czego powinna się przyznawać, gdy miała stać się jedną z nich.
- Nie jest to aż tak problematyczne. Magia jest blokowana w pobliżu samego domu, lecznica pozwala mi na korzystanie z zaklęć, lecz tutejsze promieniowane w dalszym ciągu blokuje bezpieczną teleportację. Żyjemy w trudnych czasach, ciekawych, ale trudnych. Na szczęście jesteśmy ludźmi, gatunkiem elastycznym i łatwo dostosowującym się do nowych wyzwań. Nie więdniemy jak róże, gdy odmieni się skład gleby, rośniemy silniejsi jak dęby, gdy smagają nas porywiste wiatry - rzuciła z dalszą zadumą, otaczała ją aura spokoju, kontrastująca z katastrofą, o której mówiła. - Naturalnie, wystarczy poskładać fragmenty rozbitej komety i wysłać ją z powrotem w kosmos - oznajmiła, kątem oka spoglądając na towarzyszkę. - Proszę mi wybaczyć - Głupi żart, być może. Dziewczyna całe życie spędziła pod bezpiecznym kloszem rodziny, musiała być przyzwyczajona, że i na największe problemy istniało łatwe lekarstwo. Zawsze robił to ktoś inny. - Niebo dopiero co spadło nam na głowy, nikt nie wie, jak przejść nad tym do porządku dziennego. Lecz czy może wydarzyć się coś gorszego, gdy przetrwaliśmy już koniec świata? Ze śmierci zawsze rodzi się życie. Z martwej magii zrodzi się żywa. Wierzę, że silniejsza, a wiara pozostaje fundamentem rzeczywistości. W co ty wierzysz, lady? - spytała, przyglądając się jej z uwagą. Nie miała na jej temat - jeszcze - wyrobionego zdania, ale była ciekawa, co kryło się za tą delikatną buzią.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Niedźwiedzia Jama wprawiała ją w melancholijny nastrój, który dopiero po dłuższej chwili powiązała z dobrymi wspomnieniami. Nawet nie przez krótszą odległość do Derbyshire; to, w obliczu władzy panującej w tym regionie, powinno ją raczej niepokoić. Nie, to same ogrody i siedziba rodu Mulciber nosiła znamiona podobieństwa do Grove Street. Stary dwór, bliskość natury, pewne znamiona dzikości; nawet zapach. W jej rodzinnym domu zawsze czuć było drewno sosnowe, zioła i smoczą siarkę. Bealieu było wyperfumowanym pałacem pełnym połyskujących kryształów, luster i barwnych dzieł sztuki. Na przestrzeni lat zdążyła przyzwyczaić się do tego innego świata, ale w głębi ducha musiała tęsknić.
- Proszę? - Nie była przygotowana na pytanie Cassandry i ta chwila konsternacji musiała odmalować się wyraźnie na jej twarzy. Lekko zmarszczyła brwi. Co stało na przeszkodzie? Zawsze miała inne obowiązki, inne priorytety. Ogrodami zajmowali się wykształceni ogrodnicy i zielarze, a ona była chora. Damie nie wypadało brudzić rąk. Ależ to wszystko brzmiało jak nieprzemyślane wymówki. A przecież koniec końców nigdy nawet nie spróbowała. - Właściwie gdy o tym myślę... zdaje się, że zupełnie nic. - Uśmiechnęła się nieśmiało, zamyślona. - Być może mi nie wypada, a być może to iluzja. Mogłabym zaprojektować własny ogród. Nawet gdy zdaje mi się, że nie miałabym na to czasu, jak inaczej się przekonać jeżeli nie próbując?
Cassandry słuchało się miło, miała spokojny, choć nieco monotonny głos; Magdalene przyzwyczajona była do frazesów, grzeczności, komplementów i sztucznego zainteresowania, lecz w postawie uzdrowicielki nie dopatrzyła się fałszu. Wydawała się w pełni wierzyć w to co mówi, a cóż było bardziej interesujące w ludziach niż ich ideały i wizja rzeczywistości?
To one zresztą tak ich dzieliły i łączyły.
- Nie mogłabym lepiej tego ująć. Cykl życia i śmierci, symbioza fauny i flory, to częste motywy w literaturze. Nie tak dawno temu czytałam również traktat włoskiego botanika Alessandra Grasso, nie mogę tylko przypomnieć sobie roku wydania. Zdaję się jednak, że żywił podobną pani filozofię. - Walka o przetrwanie i ją wprawiła w zadumę, choć krótszą i mniej naznaczoną żałobą. Zachowała jednak chwilę milczenia, która w tym momencie była zupełnie na miejscu.
Przyglądała się roślinom wskazywanym przez Cassandrę, posyłając co jakiś czas ukradkowe spojrzenia również samej kobiecie, zainteresowana jej gestykulacją, mimiką, sposobem w jaki opowiadała o rzeczach, które były jej bliskie.
- Woń szałwi zdaje się w ostatnim czasie spowszednieć. To cenna roślina wykorzystywana w wielu rytuałach, o ile się nie mylę w kadzidle uznaje się jej właściwości ochronne? Osobiście preferuję lżejsze zapachy. Bergamotkę, lotos... igły sosnowe - Jej głos cichnął, aż w końcu zanikł z łagodnym powiewem od strony północy. Minęły Wiggen, kolejną ścieżkę; ich spacer wkrótce miał dobiec końca, ogrody nie były wielkie, choć bez wątpienia tętniły życiem. Z życzliwym uśmiechem przyjęła liść i przysunęła go do twarzy, pilnując, by nie zetknął się ze skórą. - Zdaje się, że to bez. Czarny, prawda? - Przyjrzała się krzewowi poprawiając kapelusz. - Kwitł także i u nas. W Derbyshire - odpowiedziała łagodnie, nie próbując przyłapywać Cassandry na nieznajomości wszystkich członków brytyjskiej socjety, choć Wendelina zapewne czułaby się śmiertelnie urażona. Było ich wielu, ludzie rodzili się i umierali. A choć myślałby kto, że jako żona pierwszego syna lorda Selwyna powinna być lepiej znana, prędko przebaczyła. Swoim rodowym nazwiskiem w obecnej sytuacji politycznej i tak nie powinna się szczycić. Liczyć co najwyżej na to, że z czasem coś ulegnie zmianie. Byli wszak najsilniejsi gdy dążyli do pokoju.
Pokoju, współpracy, jednego celu. Co za szkoda, że nie do tego popychały ich ludzkie popędy, zwłaszcza w tak doszczętnie męskim świecie.
- Dobrze to słyszeć. Dziś każda lecznica jest na wagę złota, a samodzielna odbudowa tej w Warwick była z pani strony czynem nie lada imponującym. - Zaburzenia pola magicznego w pobliżu samego dworu pozwoliły Magdalene wysnuć wniosek, że właśnie tu musiało dojść do upadku wyjątkowo kapryśnego meteorytu, odpowiedzialnego również za tragedię, która dotknęła rodzinę; nie zamierzała więc dopytywać. Bezwiednie oparła dłoń w okolicy własnej talii, gdzie pod warstwami szat i halek znajdowały się nadal cienkie blizny po nieoczywistych ranach, których sama doznała w Bealieu. Zsunęła palce dopiero, gdy usłyszała kolejne słowa. Uniosła też brwi i rzuciła Cassandrze dłuższe spojrzenie naznaczone milczeniem i niezrozumieniem. Czy czarownica uznawała ją za naiwną lub głupią? - Wybaczam - powiedziała jednak miękko, choć uśmiech nie od razu wrócił na jej usta. - Mam świadomość tego, że za promieniowanie odpowiada kometa i deszcz meteorów. Essex również tego doświadcza. Niemniej jednak dokładamy starań, by odbudować ruiny i uratować zasoby naturalne jakie nam pozostały. Zdaje się, że wprawieni geomanci, numerolodzy i runiści pracują również nad sposobami na przywrócenie naruszonej równowagi. - Zatrzymała się, gdy dotarły z powrotem do punktu wyjścia, kilkukrotnie poruszała chłodnymi palcami, w których ścierpły jej kostki i zsiniały paznokcie. - A być może jest inaczej. Być może zupełnie opatrznie to rozumiem. Nie jestem ani geomantką ani numerolożką ani runistką. Jestem jednak lady i pragnę wykorzystać wszystkie swoje zasoby na wsparcie czarodziejów i czarownic, którzy są zdolni ten świat odbudować. - Jej kolejny uśmiech nie był już senny i ciepły, ale nie był też cyniczny; nie byłaby do tego zdolna po latach pokornego wychowania. - Wierzę w to, że nie mamy żadnej szansy stawić czoła śmierci i pustce, jeżeli zamierzamy zrobić to sami. Wierzę, że magia jest najsilniejsza wtedy, kiedy jednoczy tych, którzy nią władają. I że potencjał do pielęgnowania życia ma każdy, lecz nie każdy go wykorzystał. - Rozejrzała się subtelnie na boki, poszukując miejsca, w którym mogłyby usiąść; nie zamierzając jednak tego robić, dopóki nie zostanie zaproszona.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Proszę? - Nie była przygotowana na pytanie Cassandry i ta chwila konsternacji musiała odmalować się wyraźnie na jej twarzy. Lekko zmarszczyła brwi. Co stało na przeszkodzie? Zawsze miała inne obowiązki, inne priorytety. Ogrodami zajmowali się wykształceni ogrodnicy i zielarze, a ona była chora. Damie nie wypadało brudzić rąk. Ależ to wszystko brzmiało jak nieprzemyślane wymówki. A przecież koniec końców nigdy nawet nie spróbowała. - Właściwie gdy o tym myślę... zdaje się, że zupełnie nic. - Uśmiechnęła się nieśmiało, zamyślona. - Być może mi nie wypada, a być może to iluzja. Mogłabym zaprojektować własny ogród. Nawet gdy zdaje mi się, że nie miałabym na to czasu, jak inaczej się przekonać jeżeli nie próbując?
Cassandry słuchało się miło, miała spokojny, choć nieco monotonny głos; Magdalene przyzwyczajona była do frazesów, grzeczności, komplementów i sztucznego zainteresowania, lecz w postawie uzdrowicielki nie dopatrzyła się fałszu. Wydawała się w pełni wierzyć w to co mówi, a cóż było bardziej interesujące w ludziach niż ich ideały i wizja rzeczywistości?
To one zresztą tak ich dzieliły i łączyły.
- Nie mogłabym lepiej tego ująć. Cykl życia i śmierci, symbioza fauny i flory, to częste motywy w literaturze. Nie tak dawno temu czytałam również traktat włoskiego botanika Alessandra Grasso, nie mogę tylko przypomnieć sobie roku wydania. Zdaję się jednak, że żywił podobną pani filozofię. - Walka o przetrwanie i ją wprawiła w zadumę, choć krótszą i mniej naznaczoną żałobą. Zachowała jednak chwilę milczenia, która w tym momencie była zupełnie na miejscu.
Przyglądała się roślinom wskazywanym przez Cassandrę, posyłając co jakiś czas ukradkowe spojrzenia również samej kobiecie, zainteresowana jej gestykulacją, mimiką, sposobem w jaki opowiadała o rzeczach, które były jej bliskie.
- Woń szałwi zdaje się w ostatnim czasie spowszednieć. To cenna roślina wykorzystywana w wielu rytuałach, o ile się nie mylę w kadzidle uznaje się jej właściwości ochronne? Osobiście preferuję lżejsze zapachy. Bergamotkę, lotos... igły sosnowe - Jej głos cichnął, aż w końcu zanikł z łagodnym powiewem od strony północy. Minęły Wiggen, kolejną ścieżkę; ich spacer wkrótce miał dobiec końca, ogrody nie były wielkie, choć bez wątpienia tętniły życiem. Z życzliwym uśmiechem przyjęła liść i przysunęła go do twarzy, pilnując, by nie zetknął się ze skórą. - Zdaje się, że to bez. Czarny, prawda? - Przyjrzała się krzewowi poprawiając kapelusz. - Kwitł także i u nas. W Derbyshire - odpowiedziała łagodnie, nie próbując przyłapywać Cassandry na nieznajomości wszystkich członków brytyjskiej socjety, choć Wendelina zapewne czułaby się śmiertelnie urażona. Było ich wielu, ludzie rodzili się i umierali. A choć myślałby kto, że jako żona pierwszego syna lorda Selwyna powinna być lepiej znana, prędko przebaczyła. Swoim rodowym nazwiskiem w obecnej sytuacji politycznej i tak nie powinna się szczycić. Liczyć co najwyżej na to, że z czasem coś ulegnie zmianie. Byli wszak najsilniejsi gdy dążyli do pokoju.
Pokoju, współpracy, jednego celu. Co za szkoda, że nie do tego popychały ich ludzkie popędy, zwłaszcza w tak doszczętnie męskim świecie.
- Dobrze to słyszeć. Dziś każda lecznica jest na wagę złota, a samodzielna odbudowa tej w Warwick była z pani strony czynem nie lada imponującym. - Zaburzenia pola magicznego w pobliżu samego dworu pozwoliły Magdalene wysnuć wniosek, że właśnie tu musiało dojść do upadku wyjątkowo kapryśnego meteorytu, odpowiedzialnego również za tragedię, która dotknęła rodzinę; nie zamierzała więc dopytywać. Bezwiednie oparła dłoń w okolicy własnej talii, gdzie pod warstwami szat i halek znajdowały się nadal cienkie blizny po nieoczywistych ranach, których sama doznała w Bealieu. Zsunęła palce dopiero, gdy usłyszała kolejne słowa. Uniosła też brwi i rzuciła Cassandrze dłuższe spojrzenie naznaczone milczeniem i niezrozumieniem. Czy czarownica uznawała ją za naiwną lub głupią? - Wybaczam - powiedziała jednak miękko, choć uśmiech nie od razu wrócił na jej usta. - Mam świadomość tego, że za promieniowanie odpowiada kometa i deszcz meteorów. Essex również tego doświadcza. Niemniej jednak dokładamy starań, by odbudować ruiny i uratować zasoby naturalne jakie nam pozostały. Zdaje się, że wprawieni geomanci, numerolodzy i runiści pracują również nad sposobami na przywrócenie naruszonej równowagi. - Zatrzymała się, gdy dotarły z powrotem do punktu wyjścia, kilkukrotnie poruszała chłodnymi palcami, w których ścierpły jej kostki i zsiniały paznokcie. - A być może jest inaczej. Być może zupełnie opatrznie to rozumiem. Nie jestem ani geomantką ani numerolożką ani runistką. Jestem jednak lady i pragnę wykorzystać wszystkie swoje zasoby na wsparcie czarodziejów i czarownic, którzy są zdolni ten świat odbudować. - Jej kolejny uśmiech nie był już senny i ciepły, ale nie był też cyniczny; nie byłaby do tego zdolna po latach pokornego wychowania. - Wierzę w to, że nie mamy żadnej szansy stawić czoła śmierci i pustce, jeżeli zamierzamy zrobić to sami. Wierzę, że magia jest najsilniejsza wtedy, kiedy jednoczy tych, którzy nią władają. I że potencjał do pielęgnowania życia ma każdy, lecz nie każdy go wykorzystał. - Rozejrzała się subtelnie na boki, poszukując miejsca, w którym mogłyby usiąść; nie zamierzając jednak tego robić, dopóki nie zostanie zaproszona.
[bylobrzydkobedzieladnie]
woman
Nie widziałam cię już od miesiąca
I nic, jestem może bledsza
Trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca
Lecz widać można żyć bez powietrza
Kiwnęła głową, nie do końca dowierzała, że kobieta taka jak lady Selwyn mogłaby naprawdę nie mieć czasu na zajęcie się ogrodem - doskonale jednak wiedziała, że natłok obowiązków pomagał w organizacji czasu, nie odwrotnie. Spędzała życie w pędzie, źle czując się bezproduktywną, ale arystokratka nigdy nie musiała pracować ani martwić się o swoje utrzymanie. Bardzo wygodne życie, jak dziwnie było znaleźć się pośród kobiet, które były do tego przyzwyczajone - i które żyły w przekonaniu, że na swój luksus ciężko pracowały. Może nie powinna ich oceniać, o tym, czym jest ciężka praca, wiedzieć nie mogły. Kiwnęła głową, gdy wspomniała nazwisko wybitnego magibotnika, znała zarówno jego, jak i jego traktaty.
- Grasso darzył życiem wielkim szacunkiem - zgodziła się z nią z zastanowieniem. - W moim odczuciu nie do końca doceniał jednak świadomej roli roślin. Niektóre z nich odczuwają ból, inne zdolne są do wyrażania emocji takich jak śmiech. Jeszcze inne potrafią śpiewać, a naoczni świadkowie zapewniają, że jest to śpiew zaiste chwytający serce. A jednak odbieramy przyrodzie - nie tylko florze, ale i zjawiskom, takim jak deszcz czy śnieg, słońce i księżyc - ich własnej podmiotowości. Czy tylko dlatego, że nie są bytami podobnymi do naszego, a ich świadomość nie jest tym, co rozumiemy przez własną? - zastanowiła się, spoglądając na nią z zaciekawieniem. Matkę Ziemię darzyła ogromnym szacunkiem, ciekawa była, jak szybko lady Selwyn potrafiła podążyć za słowami myśliciela, którego przywołała.
Uśmiechnęła się łagodnie, gdy sprowadziła woń szałwi do mody, zainteresowania pięknem, nie tym były dla niej zioła.
- Dzień, w którym szałwia spowszednieje, będzie tym, w którym wszyscy będziemy mieć powody do radości. Nie jest to zwyczajna roślina, ma wielką moc. Palona stanowi potężny amulet ochronny, przed złem, przed nieszczęściem, przed śmiercią. Okadzane nią pomieszczenia wolne są od złych duchów, a wdychana pozwoli oczyścić duszę własną. Nie można jej sprowadzić tylko do zapachu, który z pewnością pięknem ustąpi przed kwiatem lotosu, nie modą należy się kierować, kładąc u progu domu wiązanki ochronnych ziół. Piękne są kwiaty, które pachną, lecz one pozostają tylko nimi - dodała, nieprzerwanie przyglądając się samej lady Selwyn - jakby rozważała, którym z kwiatów była ona. Żona lorda nie znaczącego wiele wobec toczonego konfliktu nie zajmowała wysokiej pozycji, Cassandra zdawała sobie sprawę z pozycji, w jakiej znajdowali się Selwynowie. Może to tytuł Magdalene znaczył więcej, niż jej, ale to Ramsey rozkładał karty, nie jej szlachetny mąż. Dlatego i tylko dlatego zdecydowała się za niego wyjść, chciała z tej pozycji czerpać. Nie było jednak jej zamiarem stroszyć piór pośród szlachetnie urodzonych dam - zdawała sobie sprawę z tego, że musiała zawrzeć znajomości, które umocnią jej pozycję na towarzyskim parkiecie. - Zapach bergamotki jest bardzo przyjemny i dla mnie - przytaknęła zatem swobodnie. - Żałuję, że w tym klimacie nie jest w stanie zakwitnąć zadawalająco. Potrzebuje więcej słońca, a nad Anglią niebo nie przestaje płakać. - Nie lubiła południowych klimatów, codzienna szaruga, w której się urodziła, podobnie jak poranne mgły, były częścią jej świata.
- Derbyshire - powtórzyła po niej z zastanowieniem, w ostatnim czasie wojna nie była łaskawa dla tych terenów. Ramsey pozostawił po sobie pogorzelisko. Czy swoją dzisiejszą pozycję Cassandrze zawdzięczała rozlanej krwi jej krewnych? - To musi być trudne - pozwoliła sobie na uwagę, spoglądając na nią z ostrożnością. - Znaleźć się daleko od domu, gdy te dwa miejsca oddzielił nagle wysoki mur - Słowa wypowiadała powoli, nieśpiesznie, cicho, nie chcąc, by jej rozmówczyni dostrzegła w nich nutę czegoś, czym szczerze ich nie doprawiała. Z kpiną spotkała się pewnie nie raz, nie tym chciała ją dzisiaj uraczyć.
- Prowadziłam już wcześniej swoją praktykę, nie było to z mojej strony wielkie wyrzeczenie - Kiwnęła głową, dziękując za uprzejme słowa. - Była to praktyka znacznie mniejsza, wspomagałam swoimi zdolnościami przede wszystkim Rycerzy Walpurgii. Pozwoliło to jednak nabrać doświadczenia, które jestem w stanie wykorzystać teraz - wyznała, pomijając detale, które zburzyłyby ten czysty obraz. To, co działo się na Nokturnie, musiało na nim pozostać.
Nie spojrzała na nią, kiedy wyjaśniała swoje podejście, nie od razu.
- To bardzo chwalebne dbać o to, co przekazano nam do rąk. Jako włodarze ziem wspólnie stanowiących kraj jesteśmy wszak za nie odpowiedzialni - po części zechciała wypowiedzieć kilka pochlebstw, po części wtrącić, że role ich rodzin nie różniły się od siebie wcale. - Być może moje słowa wydały ci się niegrzeczne. Kieruje mną zmartwienie, nie arogancja, a martwię się o to, że skażenie, jakie wywołał meteoryt, nie jest czymś, co zdolni jesteśmy zlikwidować. Woda w jeziorach, w rzekach, lasy, łąki, nikt nie może wiedzieć, ilu potrzeba lat, aby wrócić dawny krajobraz. Może dziesiątki, może setki, może tysiące. Skala zniszczeń, sposób zniszczeń, oddziaływanie gwiazd, to wszystko jest dla nas nowe. Czy wiecie jak istotny wpływ na magię ma promieniowanie kosmiczne docierające do nas od gwiazd? A teraz jedna z tych gwiazd jest przy nas, chodzimy po niej, jemy ją w skażonym jedzeniu, myjemy nią twarz skażoną wodą. Wszystko byłoby o wiele prostsze, gdyby istniała prosta odpowiedź, ale takiej jeszcze nie znamy. - My, czarodzieje. Czy miała ją za naiwną, być może, z całą stanowczością mogła za to stwierdzić, że lady Selwyn nie posiadała jej wiedzy. - Czasem chęci to za mało - dodała przepraszająco - lecz zawsze wystarczająco, by tchnąć nadzieję w serca tych, którzy karmią się każdym gestem dobrej woli - podkreśliła, oddając jej jednak to, co należało. Zależało jej. Może na ludziach, może na swoim domu i swojej ziemi. Wielu to doceni i w tym świecie, zakłamanym i obłudnym, złym do kości, należało to docenić. - Jedność to ważna myśl, podzielam tę koncepcję. Jedność działania i jedność myśli, jedność czystej krwi. To wielka radość poznać damę, która ma w sobie ogień napędzający ją do działania. Ale czego innego mogłabym się spodziewać po lady Selwyn? - Z subtelnym uśmiechem wskazała ścieżkę prowadzącą do posiadłości. Magdalene wydawała się zmęczona spacerem, mogły napić się herbaty.
- Grasso darzył życiem wielkim szacunkiem - zgodziła się z nią z zastanowieniem. - W moim odczuciu nie do końca doceniał jednak świadomej roli roślin. Niektóre z nich odczuwają ból, inne zdolne są do wyrażania emocji takich jak śmiech. Jeszcze inne potrafią śpiewać, a naoczni świadkowie zapewniają, że jest to śpiew zaiste chwytający serce. A jednak odbieramy przyrodzie - nie tylko florze, ale i zjawiskom, takim jak deszcz czy śnieg, słońce i księżyc - ich własnej podmiotowości. Czy tylko dlatego, że nie są bytami podobnymi do naszego, a ich świadomość nie jest tym, co rozumiemy przez własną? - zastanowiła się, spoglądając na nią z zaciekawieniem. Matkę Ziemię darzyła ogromnym szacunkiem, ciekawa była, jak szybko lady Selwyn potrafiła podążyć za słowami myśliciela, którego przywołała.
Uśmiechnęła się łagodnie, gdy sprowadziła woń szałwi do mody, zainteresowania pięknem, nie tym były dla niej zioła.
- Dzień, w którym szałwia spowszednieje, będzie tym, w którym wszyscy będziemy mieć powody do radości. Nie jest to zwyczajna roślina, ma wielką moc. Palona stanowi potężny amulet ochronny, przed złem, przed nieszczęściem, przed śmiercią. Okadzane nią pomieszczenia wolne są od złych duchów, a wdychana pozwoli oczyścić duszę własną. Nie można jej sprowadzić tylko do zapachu, który z pewnością pięknem ustąpi przed kwiatem lotosu, nie modą należy się kierować, kładąc u progu domu wiązanki ochronnych ziół. Piękne są kwiaty, które pachną, lecz one pozostają tylko nimi - dodała, nieprzerwanie przyglądając się samej lady Selwyn - jakby rozważała, którym z kwiatów była ona. Żona lorda nie znaczącego wiele wobec toczonego konfliktu nie zajmowała wysokiej pozycji, Cassandra zdawała sobie sprawę z pozycji, w jakiej znajdowali się Selwynowie. Może to tytuł Magdalene znaczył więcej, niż jej, ale to Ramsey rozkładał karty, nie jej szlachetny mąż. Dlatego i tylko dlatego zdecydowała się za niego wyjść, chciała z tej pozycji czerpać. Nie było jednak jej zamiarem stroszyć piór pośród szlachetnie urodzonych dam - zdawała sobie sprawę z tego, że musiała zawrzeć znajomości, które umocnią jej pozycję na towarzyskim parkiecie. - Zapach bergamotki jest bardzo przyjemny i dla mnie - przytaknęła zatem swobodnie. - Żałuję, że w tym klimacie nie jest w stanie zakwitnąć zadawalająco. Potrzebuje więcej słońca, a nad Anglią niebo nie przestaje płakać. - Nie lubiła południowych klimatów, codzienna szaruga, w której się urodziła, podobnie jak poranne mgły, były częścią jej świata.
- Derbyshire - powtórzyła po niej z zastanowieniem, w ostatnim czasie wojna nie była łaskawa dla tych terenów. Ramsey pozostawił po sobie pogorzelisko. Czy swoją dzisiejszą pozycję Cassandrze zawdzięczała rozlanej krwi jej krewnych? - To musi być trudne - pozwoliła sobie na uwagę, spoglądając na nią z ostrożnością. - Znaleźć się daleko od domu, gdy te dwa miejsca oddzielił nagle wysoki mur - Słowa wypowiadała powoli, nieśpiesznie, cicho, nie chcąc, by jej rozmówczyni dostrzegła w nich nutę czegoś, czym szczerze ich nie doprawiała. Z kpiną spotkała się pewnie nie raz, nie tym chciała ją dzisiaj uraczyć.
- Prowadziłam już wcześniej swoją praktykę, nie było to z mojej strony wielkie wyrzeczenie - Kiwnęła głową, dziękując za uprzejme słowa. - Była to praktyka znacznie mniejsza, wspomagałam swoimi zdolnościami przede wszystkim Rycerzy Walpurgii. Pozwoliło to jednak nabrać doświadczenia, które jestem w stanie wykorzystać teraz - wyznała, pomijając detale, które zburzyłyby ten czysty obraz. To, co działo się na Nokturnie, musiało na nim pozostać.
Nie spojrzała na nią, kiedy wyjaśniała swoje podejście, nie od razu.
- To bardzo chwalebne dbać o to, co przekazano nam do rąk. Jako włodarze ziem wspólnie stanowiących kraj jesteśmy wszak za nie odpowiedzialni - po części zechciała wypowiedzieć kilka pochlebstw, po części wtrącić, że role ich rodzin nie różniły się od siebie wcale. - Być może moje słowa wydały ci się niegrzeczne. Kieruje mną zmartwienie, nie arogancja, a martwię się o to, że skażenie, jakie wywołał meteoryt, nie jest czymś, co zdolni jesteśmy zlikwidować. Woda w jeziorach, w rzekach, lasy, łąki, nikt nie może wiedzieć, ilu potrzeba lat, aby wrócić dawny krajobraz. Może dziesiątki, może setki, może tysiące. Skala zniszczeń, sposób zniszczeń, oddziaływanie gwiazd, to wszystko jest dla nas nowe. Czy wiecie jak istotny wpływ na magię ma promieniowanie kosmiczne docierające do nas od gwiazd? A teraz jedna z tych gwiazd jest przy nas, chodzimy po niej, jemy ją w skażonym jedzeniu, myjemy nią twarz skażoną wodą. Wszystko byłoby o wiele prostsze, gdyby istniała prosta odpowiedź, ale takiej jeszcze nie znamy. - My, czarodzieje. Czy miała ją za naiwną, być może, z całą stanowczością mogła za to stwierdzić, że lady Selwyn nie posiadała jej wiedzy. - Czasem chęci to za mało - dodała przepraszająco - lecz zawsze wystarczająco, by tchnąć nadzieję w serca tych, którzy karmią się każdym gestem dobrej woli - podkreśliła, oddając jej jednak to, co należało. Zależało jej. Może na ludziach, może na swoim domu i swojej ziemi. Wielu to doceni i w tym świecie, zakłamanym i obłudnym, złym do kości, należało to docenić. - Jedność to ważna myśl, podzielam tę koncepcję. Jedność działania i jedność myśli, jedność czystej krwi. To wielka radość poznać damę, która ma w sobie ogień napędzający ją do działania. Ale czego innego mogłabym się spodziewać po lady Selwyn? - Z subtelnym uśmiechem wskazała ścieżkę prowadzącą do posiadłości. Magdalene wydawała się zmęczona spacerem, mogły napić się herbaty.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zdawała sobie sprawę z tego, że są z Cassandrą różne - żona namiestnika była kobietą niższego urodzenia, parającą się uzdrowicielstwem, zapewne niejedno w swoim życiu widziała, musiała też włożyć całe mnóstwo pracy w to, aby wraz z panem Mulciberem osiągnąć status jaki mieli teraz; bo Magdalene nie wątpiła przecież w rolę żony w głośnych i spektakularnych sukcesach męża. I chociaż Magdalene nie musiała może nigdy o nic walczyć, nie naprawdę (jakkolwiek nie napawało jej to dumą), to zapewne w tym powinna upatrywać szansy na wzajemne zrozumienie. Jak nikt dostrzegała ciche i niewidzialne wysiłki, tę znacznie subtelniejszą moc sprawczą jaką mogły poszczycić się rozsądne żony. Dlatego zależało jej, aby porozmawiać z panią Mulciber nie na bankietach i podczas gal, na których niewątpliwie już będzie się pojawiać, ale w bardziej intymnych okolicznościach umożliwiających jej przejrzenie kobiety w środowisku, które uznawała za własne. W swoim królestwie. Cassandra nie musiała tu rywalizować z żadnymi starszymi lady i uszczypliwymi żonami nestorów. Królestwem jej męża, śmierciożercy, był front wojenny - domyśliła się więc, że Niedźwiedzia Jama należała przede wszystkim do niej.
Takie przynajmniej mogła snuć domniemania, bo w rzeczywistości o samej kobiecie, o jej przeszłości i dotychczasowych losach wiedziała bardzo niewiele; tyle zaledwie, ile zdecydowała się zdradzić w wywiadach dla gazet. A Magda z doświadczenia wiedziała, że w zetknięciu z reporterami należało pohamować wylewność. Sama musiała o tym pamiętać wyjątkowo; Selwynowie byli na ciętych językach już aż nazbyt długo.
Cassandra, jak się zresztą okazało, miała do powiedzenia znacznie ciekawsze rzeczy niż te banały, którymi dzieliła się z Czarownicą.
- Istotnie, trudno spotkać się z takim podejściem do natury w utworach innych niż proza literacka - zamyśliła się, odchyliła nieco głowę, aby mimo ochronnego ronda kapelusza dojrzeć blady blask słońca przezierającego spomiędzy wątłych chmur. - Na antropomorfizację zjawisk pogodowych czy astronomicznych natykałam się właściwie wyłącznie w poezji i powieściach romantycznych. Zaś gdy mowa o roślinach... większość czarodziejów, z którymi miałam okazję o tym rozmawiać, traktowało mandragorę tak jakby mogła czuć to samo co człowiek... zapewne wyłącznie dlatego, że ludzkie dziecko przypomina. To sprytna mimikra, oddziałowująca na nasze emocje. Ale pani słowa, pani Mulciber, prowokują do refleksji. Magia jest tak złożona, tak ściśle splątana z naturą, z Ziemią... a nie da się jednoznacznie zdefiniować świadomości! - Oczy zamgliły jej się z jakąś Krukońską zaciętością. Pomyślała o tych wszystkich nieprzeczytanych wciąż książkach w bibliotece rodowej Selwynów. Zwłaszcza o tych tchnących starocią i kurzem, w najodleglejszych jej kątach. Ile jeszcze wiedzy i natchnień czekało na odkrycie?
W swoim zamyśleniu dopiero po chwili spostrzegła sposób, w jaki Cassandra jej się przygląda. Nawet gdy mówiła, gdy opowiadała o rzeczach, które - bez wątpienia - były jej bliskie i znajome, ciągle obserwowała każdy jej gest, ruch czy zmianę mimiki. Nie jak jastrząb oczekujący na właściwy moment do ataku, ale jak... jak kocica zastanawiająca się, czy polowanie jest w ogóle warte świeczki. Uśmiechnęła się kątem ust na to porównanie, choć wyglądało to tak, jakby jedynie czerpała przyjemność z ich rozmowy. Była obeznana z tymi spojrzeniami, z tą gierką. Ale z Cassandrą grało się wyjątkowo miło.
- Ma pani olbrzymią wiedzę o ziołach, to dla mnie jasne - przyznała z prawdziwym, życzliwym podziwem. - Czy istnieją tego typu amulety ochronne dla ciężarnych? Jakimi zapachami powinny otaczać się ciężarne, aby utrzymać ciążę w zdrowiu do rozwiązania? Z jakich ziół korzystać? - zdecydowała się dopytać. Ani powieki ani usta jej nie zadrżały, nie próbowała wzbudzić litości ze względu na swoją przeszłość, nauczyła się też nie okazywać bólu w towarzystwie. - Nie jestem obecnie w ciąży, niestety, nie wątpię jednak, że ta wiedza wkrótce mi się przyda - dodała pozornie lekko, choć w trzewiach ścisnęło ją nieprzyjemnie na myśl o tym, że uciekał jej czas. Nie była to jej wina, nie w pełni; ale to jej odpowiedzialnością było teraz utrzymać Blaise'a w domu, w małżeńskim łożu, aby nikt nie uznał, że to z nią było coś nie tak.
Temat domowego ogniska wcale nie rozluźnił tego węzła, który powstał pod jej żebrami, ale zachowując nieśpieszny krok i cichy, łagodny ton głosu przekonywała własne ciało, że ich rozmowa nie ma dla niej wyższego i traumatyzującego kontekstu. To było auto-oszustwo, ale opanowała je do perfekcji. W tym temacie nie miała innego wyjścia. Wiedziała, że nie może zaufać Cassandrze; choćby uzdrowicielka miała własne zdanie i opinie, w rozmowie z nowo poznaną kobietą nie mogła w żaden sposób stawać w opozycji do męża. To byłoby niepoprawne.
- Owszem, jest to trudne. Żałuję, że gdy nadszedł czas próby nasze rodziny nie stanęły wspólnie na jednym froncie. Wolałabym, aby panowała między nimi zgoda, ale mój wpływ na decyzje polityczne nestorów jest znikomy. Gdy przychodzi do czynów, pozostaję wierna rodzinie, do której należę; rodzinie męża. Wiem, że mój ojciec tego właśnie by chciał - Zachowywanie neutralności szło jej gładko, dopiero wypowiadając ostatnie zdanie umknęła wzrokiem w kierunku ptaszka - może wróbla? - podrywającego się do lotu z gałęzi najbliższego drzewa.
Wcale nie była pewna, czy tato właśnie tego by chciał. Nigdy nie miała okazji, aby go o to spytać, a w Warwick bardziej niż zwykle nęciła ją głucha tęsknota za domem.
Mimo to zachowała pogodę ducha, bo płacz zobaczyć mogła wyłącznie jej atłasowa poduszka; uśmiechała się do Cassandry tak promiennie jak wcześniej, nawet gdy odczuła chwilową urazę bez większej złośliwości pozwoliła kobiecie się usprawiedliwić.
Trwoga wkradała się jednak na nowo do jej serca z każdym ognikiem w ciemnych oczach kobiety, każdym słowem, które - mimo niezmiennego tonu - zdawało się coraz to bardziej oschłe. Przez moment miała nawet wrażenie, że zabraknie jej powietrza w piersiach - ale odwrócenie twarzy w kierunku zachodniego powiewu pomogło zaczerpnąć tlenu.
Zaraz też skrzywiła się mimowolnie, bardziej lękliwie niż ze złością. Czy i to powietrze mogło teraz wtłaczać w jej żyły międzygalaktyczną truciznę?
- Tak, często słyszę, że podnoszenie morali i dbanie o pokój ducha wśród mieszkańców moich ziem to jedno z moich najważniejszych zadań - szepnęła w końcu. Nie miała możliwości spierać się z tym wszystkim co Cassandra mówiła o wpływie komety na naturę i magię; nie czuła się wystarczająco kompetentna. - Rzecz w tym, że nie taką lady pragnę być. Och, wiem jak bardzo to ważne, ale chciałabym móc zaoferować im coś - cokolwiek - co naprawdę wpłynęłoby na ich dobrobyt. Co zapewniłoby im lepszą przyszłość. Bo inaczej jak mnie zapamiętają? Jako tamtą żonę lorda, która potrafiła się tylko pięknie uśmiechać, gdy świat wokół rozpadał się na kawałki? - spytała z lekką ironią, z goryczą, skierowaną nie do Cassandry, ale do samej siebie.
Coś w jej dużych, niebieskich oczach przygasło, wyraz pogody znikł zupełnie, zastąpiony przez zmartwienia, do których z rzadka kogokolwiek dopuszczała; być może to właśnie ta koszmarna wizja malowana przez panią Mulciber sprawiła, że po raz pierwszy dziś pozwoliła jej dostrzec coś tak szczerego. Tak nieobleczoną w połysk i przepych wersję samej siebie.
Mimo to skinęła skromnie głową i szepnęła podziękowanie, gdy została skomplementowana; z ulgą ruszyła za gospodynią do wnętrza jej włości. Będzie miała szansę rozejrzeć się po miejscu, w którym rezydowali Mulciberowie. I - przede wszystkim - usiądzie wreszcie i odpocznie od parnego powietrza, które tak ją wyczerpywało.
Takie przynajmniej mogła snuć domniemania, bo w rzeczywistości o samej kobiecie, o jej przeszłości i dotychczasowych losach wiedziała bardzo niewiele; tyle zaledwie, ile zdecydowała się zdradzić w wywiadach dla gazet. A Magda z doświadczenia wiedziała, że w zetknięciu z reporterami należało pohamować wylewność. Sama musiała o tym pamiętać wyjątkowo; Selwynowie byli na ciętych językach już aż nazbyt długo.
Cassandra, jak się zresztą okazało, miała do powiedzenia znacznie ciekawsze rzeczy niż te banały, którymi dzieliła się z Czarownicą.
- Istotnie, trudno spotkać się z takim podejściem do natury w utworach innych niż proza literacka - zamyśliła się, odchyliła nieco głowę, aby mimo ochronnego ronda kapelusza dojrzeć blady blask słońca przezierającego spomiędzy wątłych chmur. - Na antropomorfizację zjawisk pogodowych czy astronomicznych natykałam się właściwie wyłącznie w poezji i powieściach romantycznych. Zaś gdy mowa o roślinach... większość czarodziejów, z którymi miałam okazję o tym rozmawiać, traktowało mandragorę tak jakby mogła czuć to samo co człowiek... zapewne wyłącznie dlatego, że ludzkie dziecko przypomina. To sprytna mimikra, oddziałowująca na nasze emocje. Ale pani słowa, pani Mulciber, prowokują do refleksji. Magia jest tak złożona, tak ściśle splątana z naturą, z Ziemią... a nie da się jednoznacznie zdefiniować świadomości! - Oczy zamgliły jej się z jakąś Krukońską zaciętością. Pomyślała o tych wszystkich nieprzeczytanych wciąż książkach w bibliotece rodowej Selwynów. Zwłaszcza o tych tchnących starocią i kurzem, w najodleglejszych jej kątach. Ile jeszcze wiedzy i natchnień czekało na odkrycie?
W swoim zamyśleniu dopiero po chwili spostrzegła sposób, w jaki Cassandra jej się przygląda. Nawet gdy mówiła, gdy opowiadała o rzeczach, które - bez wątpienia - były jej bliskie i znajome, ciągle obserwowała każdy jej gest, ruch czy zmianę mimiki. Nie jak jastrząb oczekujący na właściwy moment do ataku, ale jak... jak kocica zastanawiająca się, czy polowanie jest w ogóle warte świeczki. Uśmiechnęła się kątem ust na to porównanie, choć wyglądało to tak, jakby jedynie czerpała przyjemność z ich rozmowy. Była obeznana z tymi spojrzeniami, z tą gierką. Ale z Cassandrą grało się wyjątkowo miło.
- Ma pani olbrzymią wiedzę o ziołach, to dla mnie jasne - przyznała z prawdziwym, życzliwym podziwem. - Czy istnieją tego typu amulety ochronne dla ciężarnych? Jakimi zapachami powinny otaczać się ciężarne, aby utrzymać ciążę w zdrowiu do rozwiązania? Z jakich ziół korzystać? - zdecydowała się dopytać. Ani powieki ani usta jej nie zadrżały, nie próbowała wzbudzić litości ze względu na swoją przeszłość, nauczyła się też nie okazywać bólu w towarzystwie. - Nie jestem obecnie w ciąży, niestety, nie wątpię jednak, że ta wiedza wkrótce mi się przyda - dodała pozornie lekko, choć w trzewiach ścisnęło ją nieprzyjemnie na myśl o tym, że uciekał jej czas. Nie była to jej wina, nie w pełni; ale to jej odpowiedzialnością było teraz utrzymać Blaise'a w domu, w małżeńskim łożu, aby nikt nie uznał, że to z nią było coś nie tak.
Temat domowego ogniska wcale nie rozluźnił tego węzła, który powstał pod jej żebrami, ale zachowując nieśpieszny krok i cichy, łagodny ton głosu przekonywała własne ciało, że ich rozmowa nie ma dla niej wyższego i traumatyzującego kontekstu. To było auto-oszustwo, ale opanowała je do perfekcji. W tym temacie nie miała innego wyjścia. Wiedziała, że nie może zaufać Cassandrze; choćby uzdrowicielka miała własne zdanie i opinie, w rozmowie z nowo poznaną kobietą nie mogła w żaden sposób stawać w opozycji do męża. To byłoby niepoprawne.
- Owszem, jest to trudne. Żałuję, że gdy nadszedł czas próby nasze rodziny nie stanęły wspólnie na jednym froncie. Wolałabym, aby panowała między nimi zgoda, ale mój wpływ na decyzje polityczne nestorów jest znikomy. Gdy przychodzi do czynów, pozostaję wierna rodzinie, do której należę; rodzinie męża. Wiem, że mój ojciec tego właśnie by chciał - Zachowywanie neutralności szło jej gładko, dopiero wypowiadając ostatnie zdanie umknęła wzrokiem w kierunku ptaszka - może wróbla? - podrywającego się do lotu z gałęzi najbliższego drzewa.
Wcale nie była pewna, czy tato właśnie tego by chciał. Nigdy nie miała okazji, aby go o to spytać, a w Warwick bardziej niż zwykle nęciła ją głucha tęsknota za domem.
Mimo to zachowała pogodę ducha, bo płacz zobaczyć mogła wyłącznie jej atłasowa poduszka; uśmiechała się do Cassandry tak promiennie jak wcześniej, nawet gdy odczuła chwilową urazę bez większej złośliwości pozwoliła kobiecie się usprawiedliwić.
Trwoga wkradała się jednak na nowo do jej serca z każdym ognikiem w ciemnych oczach kobiety, każdym słowem, które - mimo niezmiennego tonu - zdawało się coraz to bardziej oschłe. Przez moment miała nawet wrażenie, że zabraknie jej powietrza w piersiach - ale odwrócenie twarzy w kierunku zachodniego powiewu pomogło zaczerpnąć tlenu.
Zaraz też skrzywiła się mimowolnie, bardziej lękliwie niż ze złością. Czy i to powietrze mogło teraz wtłaczać w jej żyły międzygalaktyczną truciznę?
- Tak, często słyszę, że podnoszenie morali i dbanie o pokój ducha wśród mieszkańców moich ziem to jedno z moich najważniejszych zadań - szepnęła w końcu. Nie miała możliwości spierać się z tym wszystkim co Cassandra mówiła o wpływie komety na naturę i magię; nie czuła się wystarczająco kompetentna. - Rzecz w tym, że nie taką lady pragnę być. Och, wiem jak bardzo to ważne, ale chciałabym móc zaoferować im coś - cokolwiek - co naprawdę wpłynęłoby na ich dobrobyt. Co zapewniłoby im lepszą przyszłość. Bo inaczej jak mnie zapamiętają? Jako tamtą żonę lorda, która potrafiła się tylko pięknie uśmiechać, gdy świat wokół rozpadał się na kawałki? - spytała z lekką ironią, z goryczą, skierowaną nie do Cassandry, ale do samej siebie.
Coś w jej dużych, niebieskich oczach przygasło, wyraz pogody znikł zupełnie, zastąpiony przez zmartwienia, do których z rzadka kogokolwiek dopuszczała; być może to właśnie ta koszmarna wizja malowana przez panią Mulciber sprawiła, że po raz pierwszy dziś pozwoliła jej dostrzec coś tak szczerego. Tak nieobleczoną w połysk i przepych wersję samej siebie.
Mimo to skinęła skromnie głową i szepnęła podziękowanie, gdy została skomplementowana; z ulgą ruszyła za gospodynią do wnętrza jej włości. Będzie miała szansę rozejrzeć się po miejscu, w którym rezydowali Mulciberowie. I - przede wszystkim - usiądzie wreszcie i odpocznie od parnego powietrza, które tak ją wyczerpywało.
woman
Nie widziałam cię już od miesiąca
I nic, jestem może bledsza
Trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca
Lecz widać można żyć bez powietrza
Hol
Szybka odpowiedź