Biblioteczka
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Biblioteczka
Biblioteczka odchodzi bezpośrednio od holu, z oknami od południa jest najjaśniejszym pomieszczeniem w domu umieszczonym w ten sposób tak, by za dnia możliwie jak najmocniej chronić oczy domowników. Choć nieduża mieści wysokie regały wypełnione tomiszczami w taki sposób, że półki uginają się pod ich ciężarem w co najmniej kilku miejscach, niektóre księgi leżą również na parapetach i na stosach ułożonych na podłodze, pod meblami. Niewiele da się tu znaleźć dzieł typowo fabularnych - poza biografiami wielkich i dziennikami mniejszych - większość traktuje o sztukach magicznych, to bardzo zaawansowane traktaty numerologiczne oraz mało zrozumiałe woluminy opisujące różnego rodzaju teorie magiczne, atlasy anatomiczne i monografie dotyczące trudnych chorób, zaawansowane zielniki, mapy nieba, księgi alchemiczne, wszystkie tomy Demaskowania Przyszłości - podpisane przez autorkę z dedykacją dla Ramseya - również cenne białe kruki skupiających się na tematach wróżbiarskich oraz księgi rodzinne Mulciberów odnalezione przez Ignotusa i Ramseya w Związku Radzieckim. Dużo pozycji poświęconych jest czarnej magii, również w bardzo zaawansowanej odsłonie - te ukryto na najwyższych półkach regałów, gdzie nie sięgnie dziecko. Można znaleźć wśród nich klasyczne Sonety Czarnoksiężnika, Najczarniejsze zakamarki magii czy Diabły XV wieku. W biblioteczce znają się także Baśnie barda Beedle'a i kilkanaście innych dziecięcych książeczek. Niektóre ze zgromadzonych w biblioteczce pozycji zostało spisanych w języku rosyjskim. Stary, ale wciąż wygodny fotel pod oknem służy potencjalnemu czytelnikowi, podobnie jak wiklinowe bujane krzesło znajdujące się tuż obok, przez oparcie którego wisi przewieszony ciemnozielony wełniany koc. W powietrzu unosi się silny zapach szałwii bijący od kadzidła tlącego się na jednej z półek.
Uśmiechnął się lekko i skinął nieznacznie głową w podziękowaniu za uprzejmy komplement. Z pewnością służyła mu obecność Cassandry, jej kuchni, obowiązkowości i umiejętności alchemicznych, które radziły sobie z doskwierającą mu od lat bezsennością. Gdy sypiał, był spokojniejszy, myślał bardziej przyziemnie. Namiestnictwo było obowiązkiem, który nałożono na ich barki — zdołał już przywyknąć do tego stanu, poczucia odpowiedzialności, nowej rzeczywistości. Jego pozycja się gruntowała, stała się bardziej namacalna, oczywista dla wszystkich, a jego postać i nazwisko przestały być anonimowe.
— A ty? Jak ci się wiedzie w Londynie? — spytał. — Znalazłaś się na świeczniku jako pani Mericourt, wdowa. Nie obawiasz się, że zaczną szperać? Szukać o tobie informacji? Nie wrogowie, lecz sprzymierzeńcy. — Jej pozycji nic nie mogło podważyć, a stolicę otrzymała w zasługi jako śmierciożerca, ale sąsiadującym lordom mogła nie podobać się jej obecność, tak jak nie podobała się pozycja Morgany Selwyn, a jednak posiadała zaplecze - majątek, koneksje, rodzinę, popierała Czarnego Pana. Nie sądził, by ktokolwiek okazał się tak głupi i próbował sabotować pozycję Deirdre, bo dziś nad wszystkimi lordami w Anglii stał Lord Voldemort i każdego mógł sobie podporządkować, a ona była jego wiernym sługą. Któż odważyłby działać się przeciw jego śmierciożercom, oficjalnie ogłaszając lojalność względem niego? O reputacji i przeszłości Deirdre wiedziało wielu, wiedziało Wenus, które mieściło się w Londynie, a jednak milczeli. A może nie? Ile głów poleciało już, próbując uprzykrzyć życie namiestnicze Londynu, Deirdre Tsagairt, dawnej Miu? Nie chciał pytać wprost, czy starzy znajomi dają się jej we znaki, ich relacja zmieniała się na przestrzeni lat. Dziś, pomimo wieloletniej relacji między nimi gościł dystans, bezpieczny zarówno dla niej, jak i dla niego.
Gdy wspomniała o Cassandrze, zawiesił na niej spojrzeń, w mig wyłapując z powietrza jej intencję. Jego żona miała ją za bliską przyjaciółkę, uczyniła z niej świadka — wiarygodniejszego, bo przecież sługę Czarnego Pana. — To prawda. W końcu mamy szansę zbudować prawdziwy dom, bez kłamstw i tajemnic. W miejscu, które stanie się domem także dla przyszłych pokoleń, które zapuszczą tu korzenie. Moja rodzina jest wreszcie bezpieczna, to rzeczywiście powód do szczęścia. — Kiedyś nie miał takich planów, takich marzeń. Skupiał się na własnej wielkości, ale nadszedł czas, by zaczął spoglądać za horyzont i myśleć o dniach, których być może nie dożyje. — Oczywiście. Może więc zostaniesz dziś na kolacji? — zaproponował, upijając łyk z filiżanki, którą odstawił na spodeczku, kiedy zdradziła mu w końcu powód swojej wizyty.
— Już? — spytał z zaintrygowaniem, początkowo nawet pobłażliwym uśmiechem na twarzy. Wiedział jednak, że nie żartowała, powoli przeniósł więc wzrok na bawiące się na podłodze dzieci. Prędko pojął, że mogły być zagrożeniem dla jego własnych. — Nie brzmi to jak zwyczajny przejaw dziecięcej magii — wyznał w końcu, zadumawszy się na chwilę. — Manifestują niezadowolenie w ten sposób — dodał po chwili, bardziej do siebie niż do Deirdre. Silne emocje wyzwalały dziecięcą magię, ale nie słyszał by jakiekolwiek dzieci potrafiły przywołać cienie, panować nad nimi. Można by przypuszczać, że dzieci Deirdre i Tristana były wyjątkowe, przynajmniej póki nie było dowodów na to, że przypadłość dręczyła także inne — a dziś, kiedy wokół tyle się działo trudno było jednoznacznie cokolwiek orzec. — Źródła magii, jej rodzaju, jakości, ewentualnych prób przeniesień dokonywano wielokrotnie w Departamencie Tajemnic, ale nie chciałabyś, bym je tam zabrał. — Nie musiał mówić głośno, że najprawdopodobniej będąc obiektami eksperymentów mogłyby nie przetrwać ich końca, będąc przez pewien czas interesującym tematem badań. A jeśli byłyby wypuszczone, nie byłyby już takie same. Czy Deirdre byłaby zadowolona? Wątpił. — Czy są przeklęte? — spytał, spoglądając na czarownice. — W kontekście znanych nam klątw, musiałabyś pytać Drew. W kontekście tego, co spotkało nas samych? Prawdopodobnie — Spojrzał na dzieci. Oboje wiedzieli, że odkąd opuścili podziemia Banku Gringotta posiadali pewne umiejętności, których nie nabyli w sposób normalny. — Potrafisz nad nimi panować? Czy gdyby przejawili te zdolności przy tobie, posłuchałby cię? Czy potrafiłabyś przerwać ich działanie? — Czy miała nad tym jakikolwiek wpływ? — Magia jest dziedziczna, a w nich płynie krew przesiąknięta czarną magią, magią obojga potężnych rodziców, o ponadprzeciętnych, wyjątkowych predyspozycjach. Nie licz na to, że będą jak inne dzieci, nigdy nie będą, to zawsze ma swoją cenę. Wpływa, deformuje. Z jednej strony czyni silniejszym, a z innej osłabia, upośledza. Są za małe, by korzystać ze swoich umiejętności rozsądnie. Ich potencjał przejawia się podświadomie, pod wpływem emocji warunkowanych przez na przykład charakter. Być może u twoich dzieci będzie to złość, niezadowolenie, frustracja. Moc, jaka się przejawia jest bardzo duża, obecność cieni niepokojąca, ale dla nas one same są wciąż wielką niewiadomą. Zakładam, że będą zagrożeniem dla innych bardziej niż siebie, zapewne. — Obrócił się w stronę dwójki małych dzieci, bawiących się na podłodze. Widział niezadowolenie siostry, ale nie podejmował żadnych działań. Może powinien przekazać jej drugą książeczkę, sprawiedliwie, by zajęcie miały oboje. — Czy nadają się do Gwiezdnego Proroka? Nie sądzę. Są za silne, by uwierzyły, że magia w nich jest zła, za silne, by próbowały ją stłumić, by cię zadowolić, by zachować spokój, bezpieczeństwo. Z tego co mówisz magia daje im to, czego pragną, karzą tych, którzy być może wedle dziecięcego rozumowania na karę zasługują. Może istnieją kadzidła, które mogą je otumanić, uspokajać. Może zioła, które wyciszą lub matczyne sposoby na to, by nauczyły się regulować przyczynę, nie efekt. Słyszałem też o talizmanach, które potrafią wysysać negatywne cząstki, które się odkładają podczas korzystania z czarnej magii. Gnijącego Spaczenia. Być może zapewniłyby im większe bezpieczeństwo. Mogę poprosić Cassandrę by pobrała próbki do badań i przyjrzała się temu. — Spojrzał na Deirdre na moment. Niewiele było metod, którymi bezpiecznie mógł sprawdzić. — Sprawdzałaś, czy ich manifestacja rezonuje jakoś inaczej w twojej obecności? Masz odłamek przekazany przez Czarnego Pana, prawda? — spytał. Powinien się martwić tym, że Calchas nie przejawiał jeszcze magicznej mocy? Był wciąż mały, miał półtora roku i jeszcze sporo czasu. Jak się będą zachowywać dzieci Deirdre w obecności Calchasa?
— A ty? Jak ci się wiedzie w Londynie? — spytał. — Znalazłaś się na świeczniku jako pani Mericourt, wdowa. Nie obawiasz się, że zaczną szperać? Szukać o tobie informacji? Nie wrogowie, lecz sprzymierzeńcy. — Jej pozycji nic nie mogło podważyć, a stolicę otrzymała w zasługi jako śmierciożerca, ale sąsiadującym lordom mogła nie podobać się jej obecność, tak jak nie podobała się pozycja Morgany Selwyn, a jednak posiadała zaplecze - majątek, koneksje, rodzinę, popierała Czarnego Pana. Nie sądził, by ktokolwiek okazał się tak głupi i próbował sabotować pozycję Deirdre, bo dziś nad wszystkimi lordami w Anglii stał Lord Voldemort i każdego mógł sobie podporządkować, a ona była jego wiernym sługą. Któż odważyłby działać się przeciw jego śmierciożercom, oficjalnie ogłaszając lojalność względem niego? O reputacji i przeszłości Deirdre wiedziało wielu, wiedziało Wenus, które mieściło się w Londynie, a jednak milczeli. A może nie? Ile głów poleciało już, próbując uprzykrzyć życie namiestnicze Londynu, Deirdre Tsagairt, dawnej Miu? Nie chciał pytać wprost, czy starzy znajomi dają się jej we znaki, ich relacja zmieniała się na przestrzeni lat. Dziś, pomimo wieloletniej relacji między nimi gościł dystans, bezpieczny zarówno dla niej, jak i dla niego.
Gdy wspomniała o Cassandrze, zawiesił na niej spojrzeń, w mig wyłapując z powietrza jej intencję. Jego żona miała ją za bliską przyjaciółkę, uczyniła z niej świadka — wiarygodniejszego, bo przecież sługę Czarnego Pana. — To prawda. W końcu mamy szansę zbudować prawdziwy dom, bez kłamstw i tajemnic. W miejscu, które stanie się domem także dla przyszłych pokoleń, które zapuszczą tu korzenie. Moja rodzina jest wreszcie bezpieczna, to rzeczywiście powód do szczęścia. — Kiedyś nie miał takich planów, takich marzeń. Skupiał się na własnej wielkości, ale nadszedł czas, by zaczął spoglądać za horyzont i myśleć o dniach, których być może nie dożyje. — Oczywiście. Może więc zostaniesz dziś na kolacji? — zaproponował, upijając łyk z filiżanki, którą odstawił na spodeczku, kiedy zdradziła mu w końcu powód swojej wizyty.
— Już? — spytał z zaintrygowaniem, początkowo nawet pobłażliwym uśmiechem na twarzy. Wiedział jednak, że nie żartowała, powoli przeniósł więc wzrok na bawiące się na podłodze dzieci. Prędko pojął, że mogły być zagrożeniem dla jego własnych. — Nie brzmi to jak zwyczajny przejaw dziecięcej magii — wyznał w końcu, zadumawszy się na chwilę. — Manifestują niezadowolenie w ten sposób — dodał po chwili, bardziej do siebie niż do Deirdre. Silne emocje wyzwalały dziecięcą magię, ale nie słyszał by jakiekolwiek dzieci potrafiły przywołać cienie, panować nad nimi. Można by przypuszczać, że dzieci Deirdre i Tristana były wyjątkowe, przynajmniej póki nie było dowodów na to, że przypadłość dręczyła także inne — a dziś, kiedy wokół tyle się działo trudno było jednoznacznie cokolwiek orzec. — Źródła magii, jej rodzaju, jakości, ewentualnych prób przeniesień dokonywano wielokrotnie w Departamencie Tajemnic, ale nie chciałabyś, bym je tam zabrał. — Nie musiał mówić głośno, że najprawdopodobniej będąc obiektami eksperymentów mogłyby nie przetrwać ich końca, będąc przez pewien czas interesującym tematem badań. A jeśli byłyby wypuszczone, nie byłyby już takie same. Czy Deirdre byłaby zadowolona? Wątpił. — Czy są przeklęte? — spytał, spoglądając na czarownice. — W kontekście znanych nam klątw, musiałabyś pytać Drew. W kontekście tego, co spotkało nas samych? Prawdopodobnie — Spojrzał na dzieci. Oboje wiedzieli, że odkąd opuścili podziemia Banku Gringotta posiadali pewne umiejętności, których nie nabyli w sposób normalny. — Potrafisz nad nimi panować? Czy gdyby przejawili te zdolności przy tobie, posłuchałby cię? Czy potrafiłabyś przerwać ich działanie? — Czy miała nad tym jakikolwiek wpływ? — Magia jest dziedziczna, a w nich płynie krew przesiąknięta czarną magią, magią obojga potężnych rodziców, o ponadprzeciętnych, wyjątkowych predyspozycjach. Nie licz na to, że będą jak inne dzieci, nigdy nie będą, to zawsze ma swoją cenę. Wpływa, deformuje. Z jednej strony czyni silniejszym, a z innej osłabia, upośledza. Są za małe, by korzystać ze swoich umiejętności rozsądnie. Ich potencjał przejawia się podświadomie, pod wpływem emocji warunkowanych przez na przykład charakter. Być może u twoich dzieci będzie to złość, niezadowolenie, frustracja. Moc, jaka się przejawia jest bardzo duża, obecność cieni niepokojąca, ale dla nas one same są wciąż wielką niewiadomą. Zakładam, że będą zagrożeniem dla innych bardziej niż siebie, zapewne. — Obrócił się w stronę dwójki małych dzieci, bawiących się na podłodze. Widział niezadowolenie siostry, ale nie podejmował żadnych działań. Może powinien przekazać jej drugą książeczkę, sprawiedliwie, by zajęcie miały oboje. — Czy nadają się do Gwiezdnego Proroka? Nie sądzę. Są za silne, by uwierzyły, że magia w nich jest zła, za silne, by próbowały ją stłumić, by cię zadowolić, by zachować spokój, bezpieczeństwo. Z tego co mówisz magia daje im to, czego pragną, karzą tych, którzy być może wedle dziecięcego rozumowania na karę zasługują. Może istnieją kadzidła, które mogą je otumanić, uspokajać. Może zioła, które wyciszą lub matczyne sposoby na to, by nauczyły się regulować przyczynę, nie efekt. Słyszałem też o talizmanach, które potrafią wysysać negatywne cząstki, które się odkładają podczas korzystania z czarnej magii. Gnijącego Spaczenia. Być może zapewniłyby im większe bezpieczeństwo. Mogę poprosić Cassandrę by pobrała próbki do badań i przyjrzała się temu. — Spojrzał na Deirdre na moment. Niewiele było metod, którymi bezpiecznie mógł sprawdzić. — Sprawdzałaś, czy ich manifestacja rezonuje jakoś inaczej w twojej obecności? Masz odłamek przekazany przez Czarnego Pana, prawda? — spytał. Powinien się martwić tym, że Calchas nie przejawiał jeszcze magicznej mocy? Był wciąż mały, miał półtora roku i jeszcze sporo czasu. Jak się będą zachowywać dzieci Deirdre w obecności Calchasa?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Uśmiech nie zniknął z jej twarzy, gdy wspomniał o jej przeszłości, jedynie stężał - odrobinę. Tamto życie - brudne, plugawe, godne pogardy - wiodła Miu, zabiedzona dziewczyna znikąd, azjatycka imigrantka, kuląca się przed wyżej uniesioną dłonią, gotowa zrobić naprawdę wiele dla garści galeonów. Nie miała nic wspólnego z madame Mericourt, poważaną popleczniczką Czarnego Pana, noszącą na przedramieniu Mroczny Znak; nie istniały żadne oczywiste powiązania, mogące zrównać je ze sobą...a przynajmniej tak sądziła, tak sobie wmawiała, mając na razie zbyt wiele obowiązków, by dokładniej przyjrzeć się śladom pozostawionym w nieodległej historii. Ufała Tristanowi i jego działaniom, dzięki którym uzyskała nowe personalia. Mulciber miał jednak rację, logiczny jak zawsze, uderzający w sedno problemu, który wygodniej było jej pomijać. - Namiestniczka Londynu miałaby być kurwą? Daj spokój, jeśli ktoś chciałby podważyć moją pozycję powinien wysilić się na rozsianie bardziej prawdopodobnej plotki. Najłatwiej i najleniwiej oskarżyć czarownicę o niemoralne prowadzenie się - westchnęła teatralnie, z lekkim rozbawieniem, lecz Ramsey znał ją na tyle dobrze - niestety - by usłyszeć, że za pozorną beztroską kryje się drżący niepokój. To, czym się zajmowała, mogło urosnąć w półmroku do naprawdę sporego problemu. - Uwierzyłbyś w to? - spytała po chwili, już całkiem poważnie, przenosząc spojrzenie z bawiących się dzieci na twarz przyjaciela. Kiedyś chętnie wydrapałby mu oczy a później zanurzyła palce w miękkiej tkance mózgu, lecz apetyt na zemstę wygasł naturalnie w chwili, w której stanęli po jednej stronie, blisko najpotężniejszego czarnoksiężnika ich czasów. - Rozpoznałbyś mnie, teraz? - wyzekująco spoglądała mu prosto w oczy, tylko odrobinę wyzywająco. Potrzebowała szczerego, beznamiętnego osądu. Czy w twarzy namiestniczki i Śmierciożerczyni dostrzegał rysy tamtej młodej dziewczyny o bardziej zapadniętych policzkach, w przerysowanie mocnym makijażu, o oczach jaśniejszych, czasem wilgotnych od łez, częściej od doskonale odegranego pożądania? Czy w jej oszczędnych gestach, zabudowanych sukniach i chłodnym głosie zauważał odbicie tamtej wyuzdanej kurewki? Czy mógł z całą pewnością dojrzeć w niej kogoś takiego? Czy raczej ulec wątpliwościom, podobno wszyscy Shacklelebolci wyglądali tak samo - z orientalnymi czarownicami mogło być podobnie. Madame Mericourt była przecież przeciwieństwem dziewczynki z Wenus, miała władzę - i miała rodzinę. Tak jak i Ramsey, wypowiadający się o ich nowej rzeczywistości.
- Szczerzy, rodzinni, szczęśliwi w swoich pięknych domach. Cóż za życie zdobyliśmy - kącik ust zadrżał, ni to w zapowiedzi śmiechu ni w grymasie dezaprobaty. Przed kilkoma laty w najśmielszych snach nie przewidywałaby, że znajdzie się w takim miejscu, oddałaby wiele za posiadaną teraz władzę i poczucie bezpieczeństwa. Wokół szalała wojna, własne dzieci okazywały się diabelskimi pomiotami, połamane serce kaleczyło ją ostrymi odłamkami coraz bardziej, ale mimo wszystko - osiągnęła naprawdę wiele. Podejrzewała, że dla Mulcibera również życie na świeczniku i w dostatku było czymś nowym, nawet jeśli nigdy nie spadł na samo dno. - Z przyjemnością - propozycję wspólnej kolacji przyjęła od razu, dawno nie rozmawiała z Cassandrą, chciała zobaczyć jak odnajduje się w tym idealnym obrazku, będąc panią domu, na który zasługiwała jak żadna inna czarownica. Miała nadzieję, że dzieci zachowają się odpowiednio, nie przywykły do towarzystwa, nie zamierzała jednak rezygnować z wieczoru spędzonego w towarzystwie przyjaciół i ich krewnych tylko z powodu ryzyka potencjalnego morderstwa.
Była w stanie mu przecież zapobiec, wierzyła w to - ale na razie słuchała odpowiedzi Ramseya z uwagą, całkowicie skupiona na jego twarzy, nie chcąc uronić nawet słowa. Nie oczekiwała od niego konkretów czy jednoznacznej diagnozy, nie badał dzieci, nie był uzdrowicielem, ale jego wiedza z zakresu magii, numerologii i mrocznych sił mogła rzucić choć wątły promień światła na naturę bliźniąt. - Potrafię. Są mi posłuszne. Zazwyczaj - uściśliła, wiedząc, że nie zabrzmiało to przekonująco. Zawsze mógł być ten pierwszy raz, gdy Myssleine i Marcus postanowiliby sprzeciwić się poleceniom matki. Do tej pory dwukrotnie powstrzymała rozciągające się pod wolą bliźniąt cienie, gasząc wybuch złości w zarodku. - Nigdy też mnie nie zaatakowały. Nawet, gdy były na mnie wściekłe lub wystraszone - coś ją chroniło, pozwalając kontrolować działania potomstwa. Być może lepiej od specjalistów w Departamencie Tajemnic, uśmiechnęła sie krzywo na rozsądne przewidywania Mulcibera: gdyby zapytał ją o to pół roku temu, pewnie nie miałaby obiekcji, by oddać córkę i syna na stoły sekcyjne szalonych naukowców. - A więc odwiedzimy wujka Drew - skwitowała cicho, lekko wzdychając - naprawdę wolałaby odwiedzać innych Śmierciożerców w bardziej towarzyskich okolicznościach, nie ciągnąc za sobą magicznej kołyski. Pełnej potencjału, słuchała rzeczowej wypowiedzi przyjaciela w milczeniu, nie okazując, jak wiele znaczyły słowa, którymi ją obdarowywał. Bo uznanie jej za kogoś utalentowanego, silnego, pełnego magii: było prezentem. Nieoczekiwanym, pozbawionym przesadnej słodyczy czy przymilności. Mulciber nigdy nie bawił się w dyplomatyczne manipulacje, jeśli wspominał o potężnych predyspozycjach, nie czynił tego po to, by ją sobie zjednac.
- Dziękuję - powiedziała, gdy skończył, zdawkowo, ale nawet w tych kilku głoskach przekazała ciche poruszenie. Naprawdę jej pomógł, nakierował ją na kilka ścieżek, jakimi mogła podążyć, uspokoił na tyle, na ile mógł, nie okłamywał, nie mydlił oczu zapewnieniami. Kadzidła, zioła, talizmany. Ramsey zaoferował jej więcej niż sądziła. - Byłabym wdzięczna - wsparcie Cassandry byłoby nieocenione, przy kolacji zdoła z nią jeszcze o tym porozmawiać. - Znasz zaufanych ludzi zajmujących się kadzidłami czy ziołami? Może twoi krewni...? - zawiesiła głos, nie miała pojęcia, czy ktoś taki znajduje się w Niedźwiedziej Jamie, ale krewnym Mulcibera i Vablatsky ufała równie mocno, co samemu Śmierciożercy, wiedząc, że znajdą się pod jego pieczą. - Wydają się spokojniejsze - odpowiedziała po chwili namysłu, powracając do sylwetek dzieci. Przypominała sobie okoliczności złowrogich wybuchów magii. Oprócz pierwszego dnia, hojnie skąpanego we krwi dwóch czarownic, Deirdre zawsze pojawiała się już w trakcie podobnego spektaklu. Udało się jej uratować życie dwóch kotów, przybłęd, które już zwijały się w mackach mroku zaciekawionych bliźniąt - nie brzmiało to niezwykle poważnie i potężnie, ale była w stanie ich wtedy powstrzymać. - Mam - skinęła głową, marszcząc lekko brwi. Aongus nie wydawał się zainteresowany jej potomstwem, żerował na uczuciach, skoncentrowany na pożywianiu się nią samą. - Są też posłuszniejsze. Może po prostu jestem doskonałą matką - wzruszyła lekko ramionami, sama nie wiedziała, co wpływa na mniej mordercze zachowania bliźniąt, dalej zajętych książeczką. Po pierwszej nerwowości i zazdrości rodzeństwo najwyżej skupiło się na obrazkach, zaskakująco pokojowo koegzystując przy lekturze. - A ty jak odnajdujesz się w roli ojca i pana domu? - spytała, dopijając do końca herbatę i odłożyła filiżankę na elegancki stolik. Nie pytała z czystej, znudzonej uprzejmości - naprawdę była zaintrygowana jak Mulciber, czarodziej chłodny, przyzwyczajony do życia badacza i samotnika, odnajduje się w zupełnie innej rzeczywistości.
- Szczerzy, rodzinni, szczęśliwi w swoich pięknych domach. Cóż za życie zdobyliśmy - kącik ust zadrżał, ni to w zapowiedzi śmiechu ni w grymasie dezaprobaty. Przed kilkoma laty w najśmielszych snach nie przewidywałaby, że znajdzie się w takim miejscu, oddałaby wiele za posiadaną teraz władzę i poczucie bezpieczeństwa. Wokół szalała wojna, własne dzieci okazywały się diabelskimi pomiotami, połamane serce kaleczyło ją ostrymi odłamkami coraz bardziej, ale mimo wszystko - osiągnęła naprawdę wiele. Podejrzewała, że dla Mulcibera również życie na świeczniku i w dostatku było czymś nowym, nawet jeśli nigdy nie spadł na samo dno. - Z przyjemnością - propozycję wspólnej kolacji przyjęła od razu, dawno nie rozmawiała z Cassandrą, chciała zobaczyć jak odnajduje się w tym idealnym obrazku, będąc panią domu, na który zasługiwała jak żadna inna czarownica. Miała nadzieję, że dzieci zachowają się odpowiednio, nie przywykły do towarzystwa, nie zamierzała jednak rezygnować z wieczoru spędzonego w towarzystwie przyjaciół i ich krewnych tylko z powodu ryzyka potencjalnego morderstwa.
Była w stanie mu przecież zapobiec, wierzyła w to - ale na razie słuchała odpowiedzi Ramseya z uwagą, całkowicie skupiona na jego twarzy, nie chcąc uronić nawet słowa. Nie oczekiwała od niego konkretów czy jednoznacznej diagnozy, nie badał dzieci, nie był uzdrowicielem, ale jego wiedza z zakresu magii, numerologii i mrocznych sił mogła rzucić choć wątły promień światła na naturę bliźniąt. - Potrafię. Są mi posłuszne. Zazwyczaj - uściśliła, wiedząc, że nie zabrzmiało to przekonująco. Zawsze mógł być ten pierwszy raz, gdy Myssleine i Marcus postanowiliby sprzeciwić się poleceniom matki. Do tej pory dwukrotnie powstrzymała rozciągające się pod wolą bliźniąt cienie, gasząc wybuch złości w zarodku. - Nigdy też mnie nie zaatakowały. Nawet, gdy były na mnie wściekłe lub wystraszone - coś ją chroniło, pozwalając kontrolować działania potomstwa. Być może lepiej od specjalistów w Departamencie Tajemnic, uśmiechnęła sie krzywo na rozsądne przewidywania Mulcibera: gdyby zapytał ją o to pół roku temu, pewnie nie miałaby obiekcji, by oddać córkę i syna na stoły sekcyjne szalonych naukowców. - A więc odwiedzimy wujka Drew - skwitowała cicho, lekko wzdychając - naprawdę wolałaby odwiedzać innych Śmierciożerców w bardziej towarzyskich okolicznościach, nie ciągnąc za sobą magicznej kołyski. Pełnej potencjału, słuchała rzeczowej wypowiedzi przyjaciela w milczeniu, nie okazując, jak wiele znaczyły słowa, którymi ją obdarowywał. Bo uznanie jej za kogoś utalentowanego, silnego, pełnego magii: było prezentem. Nieoczekiwanym, pozbawionym przesadnej słodyczy czy przymilności. Mulciber nigdy nie bawił się w dyplomatyczne manipulacje, jeśli wspominał o potężnych predyspozycjach, nie czynił tego po to, by ją sobie zjednac.
- Dziękuję - powiedziała, gdy skończył, zdawkowo, ale nawet w tych kilku głoskach przekazała ciche poruszenie. Naprawdę jej pomógł, nakierował ją na kilka ścieżek, jakimi mogła podążyć, uspokoił na tyle, na ile mógł, nie okłamywał, nie mydlił oczu zapewnieniami. Kadzidła, zioła, talizmany. Ramsey zaoferował jej więcej niż sądziła. - Byłabym wdzięczna - wsparcie Cassandry byłoby nieocenione, przy kolacji zdoła z nią jeszcze o tym porozmawiać. - Znasz zaufanych ludzi zajmujących się kadzidłami czy ziołami? Może twoi krewni...? - zawiesiła głos, nie miała pojęcia, czy ktoś taki znajduje się w Niedźwiedziej Jamie, ale krewnym Mulcibera i Vablatsky ufała równie mocno, co samemu Śmierciożercy, wiedząc, że znajdą się pod jego pieczą. - Wydają się spokojniejsze - odpowiedziała po chwili namysłu, powracając do sylwetek dzieci. Przypominała sobie okoliczności złowrogich wybuchów magii. Oprócz pierwszego dnia, hojnie skąpanego we krwi dwóch czarownic, Deirdre zawsze pojawiała się już w trakcie podobnego spektaklu. Udało się jej uratować życie dwóch kotów, przybłęd, które już zwijały się w mackach mroku zaciekawionych bliźniąt - nie brzmiało to niezwykle poważnie i potężnie, ale była w stanie ich wtedy powstrzymać. - Mam - skinęła głową, marszcząc lekko brwi. Aongus nie wydawał się zainteresowany jej potomstwem, żerował na uczuciach, skoncentrowany na pożywianiu się nią samą. - Są też posłuszniejsze. Może po prostu jestem doskonałą matką - wzruszyła lekko ramionami, sama nie wiedziała, co wpływa na mniej mordercze zachowania bliźniąt, dalej zajętych książeczką. Po pierwszej nerwowości i zazdrości rodzeństwo najwyżej skupiło się na obrazkach, zaskakująco pokojowo koegzystując przy lekturze. - A ty jak odnajdujesz się w roli ojca i pana domu? - spytała, dopijając do końca herbatę i odłożyła filiżankę na elegancki stolik. Nie pytała z czystej, znudzonej uprzejmości - naprawdę była zaintrygowana jak Mulciber, czarodziej chłodny, przyzwyczajony do życia badacza i samotnika, odnajduje się w zupełnie innej rzeczywistości.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że łatwo było ludziom zaszkodzić. W pewnym sensie Deirdre miała słuszność — nikt nie podważy jej wersji, nikt nic z tym nie zrobi — miała silnych i potężnych sojuszników, nikt nie odważy się stanąć przeciwko niej, bo to tak, jakby działał przeciwko Czarnemu Panu, a jednak nie do końca o to mu chodziło.
— Nie pytam o obawę ze względu na plotki — sprostował, choć dobrze wiedział, że ona też doskonale rozumiała sens pytania. Temat był dla niej niewygodny, niezręczny. Ne lubiła do tego wracać, bo przypominał jej, że była czyjąś rzeczą. Bo przypominał jej, że wciąż jest czyjąś własnością, zmieniła się tylko liczba. — Zastanawiam się, kiedy i czy zamierzają cię tym dręczyć . — Spojrzeniami, w których będzie mieszać się podziw dla jej osiągnięć i obrzydzenie dla drogi, którą przebyła. Nie była tak zimna, by pozostawić to wszystko za sobą. Nie była tak pusta i pozbawiona emocji, by wznieść się ponad to — bo gdyby tak było, czy wciąż byłaby oblubienicą jego brata? Wszystko miało swoją cenę. Osiągnęła wielkość, otrzymała władzę, miała pieniądze. Oddała w zamian swoją wolność. Ale jednocześnie wszyscy to uczynili, łącząc się po wieki przysięgą z Czarnym Panem.
— Nie uwierzyłbym — odpowiedział zgodnie z prawdą, choć lekki uśmiech, który odmalował się na jego twarzy sugerował, że zaprzeczenie było wystarczająco lotne, by przyjąć je ze zamrożeniem oka. Wierzył, nie wierzył, ale nie przywiązywał się do tych słów zbyt mocno. Był niewymownym, był teoretykiem, naukowcem, eksperymentatorem. Nie mógłby się trzymać twardo podobnych terminów wiedząc, że jego życiową rolą było próbować je obalić. — Nie uwierzyłbym, że z takiego dna można wspiąć się na sam szczyt. Nie uwierzyłbym, że nic za tym nie stoi. Nie uwierzyłbym, że powierzono by kurwie taką rolę, funkcję i stanowisko — ciągnął, patrząc na nią. Ale ona nie była kurwą od zawsze, nie była bezpłciowa, nie była tania i głupia. I w tym różniła się od większości kurtyzan jakie się w życiu spotka. — Ale ty nie jesteś wydmuszką. — Przechylił głowę nieco w bok. — Nie tylko gładko wchodzisz w rolę. Potrafisz nią być w pełni — bo miała w sobie cechy i zdolności, które nie były tylko grą pozorów. Potrafiła budzić strach. Potrafiła budzić pożądanie. Potrafiła owiać aurą tajemniczości i zaspokoić największych sceptyków, nawet jeśli nie argumentami i mową, to dziesiątkami niezauważalnych sztuczek. Powoli uśmiechnął się, a wyraz jego twarzy przypominał najedzonego, zadowolonego z siebie kota. — Rozpoznałbym cię wszędzie — odparł niskim głosem, podobnie jak i ona, nie spuszczając z niej wzroku. Szare oczy wpatrywały się w jej czarne jak noc, jak dwa obsydiany, nie poddając się w grze spojrzeń. Rozpoznałby, bo ją znał wystarczająco dobrze, ale prawda jest taka, że gdyby nie spotkali się w Wenus, dziś jeśli w ogóle by ją kojarzył, może przypomniałby sobie o dziewczynce z ministerstwa. Najpewniej jednak nie. Oni wszyscy, wszyscy Azjaci wyglądali dla niego tak samo, większość kobiet przypominała Deirdre, choć były brzydsze, ładniejsze, szczuplejsze lub korpulentne — jak kopie. Bezimienne, jednakowe i niewyróżniające się z tłumu. Gdyby jej nie znał tak dobrze, każda jedna Azjatka na ulicy byłaby dla niego dawną Miu. Deirdre dziś prezentowała się elegancko, skromnie, ale szykownie. Nie było w niej ani krzty wulgarności — a więc niczego, co pospolity klient Wenus mógłby sobie przypomnieć. — Ale nie sądzę, by jednorazowi... znajomi... — zrobił krótką pauzę, a ostatnie ze słów rozbrzmiało melodyjniej niż pozostałe. — potrafili to uczynić. Pani Mericourt jest jedyna w swoim rodzaju. Miu była jedną z wielu — zakończył, pochylając lekko głowę w jej kierunku, by powrócić uwagą do jej dzieci. Trudno było mu współodczuwaj jej troskę i niepokój o nie.
— Zazwyczaj — powtórzył po niej powoli, enigmatycznie. Brew nieco mu drgnęła. Przyglądał się synowi Deirdre przez chwilę, śledząc jego ruchy, emocje i zachowania. Dzieci bywały do siebie podobne, ale jego własny syn znacząco różnił się od Marcusa. Był cichy, był zdystansowany. Przenikliwymi oczami własnej matki oceniał otoczenie. Wydawał się pusty, pozbawiony dziecięcej lekkości i beztroski. Dzieci Deirdre miały w sobie obie ojca i matki.— Dzieci trudno wytresować jak psy — dodał, co miało być czymś w rodzaju zrozumienia. Nie winił jej, że nie miała nad nimi kontroli — ją można było w przypadku takich pociech zapewne zyskać tylko strachem, a przynajmniej to podpowiadało mu doświadczenie z Gwiezdnego Proroka. Odwiedzał dzieci regularnie, karmił je, zapalał ogień, by całkiem nie odwykły od światła. Utrzymywał przy życiu. Już były złamane. Wykończone. Zdziczałe. Posłuszne. — Nie sądzę, byś miała się czym martwić. Mają wielki dar, noszą w sobie olbrzymią moc. Myślę, że musisz je tylko... próbować ułożyć. Wychować. — Ich zdolności były z pewnością ponadprzeciętne, ale to rolą Deirdre było nauczyć je panować nad nimi. I nie mogło stać się to od razu, miną długie lata nim zapanują nad mocą, miną dekady nim zapanują nad samymi sobą. — Dlaczego właściwie szukasz źródła tego wszystkiego? — spytał z ciekawości, odchylając się w fotelu. Szare, przenikliwe spojrzenie znów spłynęło na piękną postać niejakiej Tsagairt, dziś pani Mericourt. Bardziej od niezwykłości dziecięcych umiejętności ciekawiły go intencje Deirdre, jej obawy, a może przede wszystkim — plany na przyszłość. Chciała wyciszyć te incydenty? — Cassandra mogłaby dla ciebie przygotwać zioła i kadzidła, wystarczy, że powiesz jej jakiego efektu się spodziewasz. — Na jaki liczyła, co chciała osiągnąć. Uniósł brew, licząc, że mu odpowie, szczerze obedrze się z obaw.
W jednej chwili skrzat pojawił się obok, a on wdzięcznie obrócił ku nimi głowę, ciesząc się, że zjawił się, gdy właśnie o nim pomyślał. Wciąż nie przywykł do tego luksusu. Smętek wyjawił mu, że dzieci wraz z Cassandrą są poza domem, przekazał mu cicho, że zmienił zdanie i wolałby, by na razie tam pozostali.
— Niestety moje pociechy zdobywają swój pierwszy świat poza granicami naszego ogrodu i panie szybko do nas nie dołączą. — I wolałby by tak na razie pozostało; myśl, że dzieci Deirdre z taką łatwością potrafiły zabić zniechęcała go do zacieśniania więzi, a jednocześnie niezwykle fascynowała. Kiedy zapytała go o nowe role, w jakich się znalazł, uśmiechnął się powoli, ale zadumał, zwlekając z odpowiedzią. Powietrze wokół przez chwilę wypełniała mieszanina oddechów, a on pozwolił sobie na ciche westchnięcie, gdy spojrzał znów na jej dzieci. — Lubię się uczyć — przyznał w końcu, po chwili zastanowienia. — I staram się nie odrzucać szans, które los mi podsuwa. Tu, w Warwickshire wszystko jest nowe. — Zawsze mieszkał sam, a do swojego mieszkania nie zwykł sprowadzać kobiet na jedną noc, nie organizował schadzek ani przyjacielskich spotkań. Mieszkanie długo było jego norą, kryjówką, przynajmniej póki nie odwiedzili go aurorzy. Teraz mógł liczyć na wyborne posiłki przygotowywane przez skrzata lub żonę, na spełnienie najdziwniejszych zachcianek przez Smętka; otaczała go przestrzeń, której nie posiadał w Londynie i ludzi, z którymi był połączony krwią — i choć kiedyś nie liczył się z tym, dziś widział w tym cel. W przyszłości, w sile kolejnych pokoleń. — I jest to dla mnie niezwykła lekcja. Dom, jak mała ojczyzna. To, czego mnie uczy przekłada się na to, co mogę i potrafię jako namiestnik. To coś zupełnie nowego, ale niezwykle intrygującego — odpowiedział ze szczerym uśmiechem. — I to całkiem przyjemne uczucie. Nie sądzisz?
— Nie pytam o obawę ze względu na plotki — sprostował, choć dobrze wiedział, że ona też doskonale rozumiała sens pytania. Temat był dla niej niewygodny, niezręczny. Ne lubiła do tego wracać, bo przypominał jej, że była czyjąś rzeczą. Bo przypominał jej, że wciąż jest czyjąś własnością, zmieniła się tylko liczba. — Zastanawiam się, kiedy i czy zamierzają cię tym dręczyć . — Spojrzeniami, w których będzie mieszać się podziw dla jej osiągnięć i obrzydzenie dla drogi, którą przebyła. Nie była tak zimna, by pozostawić to wszystko za sobą. Nie była tak pusta i pozbawiona emocji, by wznieść się ponad to — bo gdyby tak było, czy wciąż byłaby oblubienicą jego brata? Wszystko miało swoją cenę. Osiągnęła wielkość, otrzymała władzę, miała pieniądze. Oddała w zamian swoją wolność. Ale jednocześnie wszyscy to uczynili, łącząc się po wieki przysięgą z Czarnym Panem.
— Nie uwierzyłbym — odpowiedział zgodnie z prawdą, choć lekki uśmiech, który odmalował się na jego twarzy sugerował, że zaprzeczenie było wystarczająco lotne, by przyjąć je ze zamrożeniem oka. Wierzył, nie wierzył, ale nie przywiązywał się do tych słów zbyt mocno. Był niewymownym, był teoretykiem, naukowcem, eksperymentatorem. Nie mógłby się trzymać twardo podobnych terminów wiedząc, że jego życiową rolą było próbować je obalić. — Nie uwierzyłbym, że z takiego dna można wspiąć się na sam szczyt. Nie uwierzyłbym, że nic za tym nie stoi. Nie uwierzyłbym, że powierzono by kurwie taką rolę, funkcję i stanowisko — ciągnął, patrząc na nią. Ale ona nie była kurwą od zawsze, nie była bezpłciowa, nie była tania i głupia. I w tym różniła się od większości kurtyzan jakie się w życiu spotka. — Ale ty nie jesteś wydmuszką. — Przechylił głowę nieco w bok. — Nie tylko gładko wchodzisz w rolę. Potrafisz nią być w pełni — bo miała w sobie cechy i zdolności, które nie były tylko grą pozorów. Potrafiła budzić strach. Potrafiła budzić pożądanie. Potrafiła owiać aurą tajemniczości i zaspokoić największych sceptyków, nawet jeśli nie argumentami i mową, to dziesiątkami niezauważalnych sztuczek. Powoli uśmiechnął się, a wyraz jego twarzy przypominał najedzonego, zadowolonego z siebie kota. — Rozpoznałbym cię wszędzie — odparł niskim głosem, podobnie jak i ona, nie spuszczając z niej wzroku. Szare oczy wpatrywały się w jej czarne jak noc, jak dwa obsydiany, nie poddając się w grze spojrzeń. Rozpoznałby, bo ją znał wystarczająco dobrze, ale prawda jest taka, że gdyby nie spotkali się w Wenus, dziś jeśli w ogóle by ją kojarzył, może przypomniałby sobie o dziewczynce z ministerstwa. Najpewniej jednak nie. Oni wszyscy, wszyscy Azjaci wyglądali dla niego tak samo, większość kobiet przypominała Deirdre, choć były brzydsze, ładniejsze, szczuplejsze lub korpulentne — jak kopie. Bezimienne, jednakowe i niewyróżniające się z tłumu. Gdyby jej nie znał tak dobrze, każda jedna Azjatka na ulicy byłaby dla niego dawną Miu. Deirdre dziś prezentowała się elegancko, skromnie, ale szykownie. Nie było w niej ani krzty wulgarności — a więc niczego, co pospolity klient Wenus mógłby sobie przypomnieć. — Ale nie sądzę, by jednorazowi... znajomi... — zrobił krótką pauzę, a ostatnie ze słów rozbrzmiało melodyjniej niż pozostałe. — potrafili to uczynić. Pani Mericourt jest jedyna w swoim rodzaju. Miu była jedną z wielu — zakończył, pochylając lekko głowę w jej kierunku, by powrócić uwagą do jej dzieci. Trudno było mu współodczuwaj jej troskę i niepokój o nie.
— Zazwyczaj — powtórzył po niej powoli, enigmatycznie. Brew nieco mu drgnęła. Przyglądał się synowi Deirdre przez chwilę, śledząc jego ruchy, emocje i zachowania. Dzieci bywały do siebie podobne, ale jego własny syn znacząco różnił się od Marcusa. Był cichy, był zdystansowany. Przenikliwymi oczami własnej matki oceniał otoczenie. Wydawał się pusty, pozbawiony dziecięcej lekkości i beztroski. Dzieci Deirdre miały w sobie obie ojca i matki.— Dzieci trudno wytresować jak psy — dodał, co miało być czymś w rodzaju zrozumienia. Nie winił jej, że nie miała nad nimi kontroli — ją można było w przypadku takich pociech zapewne zyskać tylko strachem, a przynajmniej to podpowiadało mu doświadczenie z Gwiezdnego Proroka. Odwiedzał dzieci regularnie, karmił je, zapalał ogień, by całkiem nie odwykły od światła. Utrzymywał przy życiu. Już były złamane. Wykończone. Zdziczałe. Posłuszne. — Nie sądzę, byś miała się czym martwić. Mają wielki dar, noszą w sobie olbrzymią moc. Myślę, że musisz je tylko... próbować ułożyć. Wychować. — Ich zdolności były z pewnością ponadprzeciętne, ale to rolą Deirdre było nauczyć je panować nad nimi. I nie mogło stać się to od razu, miną długie lata nim zapanują nad mocą, miną dekady nim zapanują nad samymi sobą. — Dlaczego właściwie szukasz źródła tego wszystkiego? — spytał z ciekawości, odchylając się w fotelu. Szare, przenikliwe spojrzenie znów spłynęło na piękną postać niejakiej Tsagairt, dziś pani Mericourt. Bardziej od niezwykłości dziecięcych umiejętności ciekawiły go intencje Deirdre, jej obawy, a może przede wszystkim — plany na przyszłość. Chciała wyciszyć te incydenty? — Cassandra mogłaby dla ciebie przygotwać zioła i kadzidła, wystarczy, że powiesz jej jakiego efektu się spodziewasz. — Na jaki liczyła, co chciała osiągnąć. Uniósł brew, licząc, że mu odpowie, szczerze obedrze się z obaw.
W jednej chwili skrzat pojawił się obok, a on wdzięcznie obrócił ku nimi głowę, ciesząc się, że zjawił się, gdy właśnie o nim pomyślał. Wciąż nie przywykł do tego luksusu. Smętek wyjawił mu, że dzieci wraz z Cassandrą są poza domem, przekazał mu cicho, że zmienił zdanie i wolałby, by na razie tam pozostali.
— Niestety moje pociechy zdobywają swój pierwszy świat poza granicami naszego ogrodu i panie szybko do nas nie dołączą. — I wolałby by tak na razie pozostało; myśl, że dzieci Deirdre z taką łatwością potrafiły zabić zniechęcała go do zacieśniania więzi, a jednocześnie niezwykle fascynowała. Kiedy zapytała go o nowe role, w jakich się znalazł, uśmiechnął się powoli, ale zadumał, zwlekając z odpowiedzią. Powietrze wokół przez chwilę wypełniała mieszanina oddechów, a on pozwolił sobie na ciche westchnięcie, gdy spojrzał znów na jej dzieci. — Lubię się uczyć — przyznał w końcu, po chwili zastanowienia. — I staram się nie odrzucać szans, które los mi podsuwa. Tu, w Warwickshire wszystko jest nowe. — Zawsze mieszkał sam, a do swojego mieszkania nie zwykł sprowadzać kobiet na jedną noc, nie organizował schadzek ani przyjacielskich spotkań. Mieszkanie długo było jego norą, kryjówką, przynajmniej póki nie odwiedzili go aurorzy. Teraz mógł liczyć na wyborne posiłki przygotowywane przez skrzata lub żonę, na spełnienie najdziwniejszych zachcianek przez Smętka; otaczała go przestrzeń, której nie posiadał w Londynie i ludzi, z którymi był połączony krwią — i choć kiedyś nie liczył się z tym, dziś widział w tym cel. W przyszłości, w sile kolejnych pokoleń. — I jest to dla mnie niezwykła lekcja. Dom, jak mała ojczyzna. To, czego mnie uczy przekłada się na to, co mogę i potrafię jako namiestnik. To coś zupełnie nowego, ale niezwykle intrygującego — odpowiedział ze szczerym uśmiechem. — I to całkiem przyjemne uczucie. Nie sądzisz?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Czy prawda o przeszłości madame Mericourt miała kiedykolwiek wyjść na jaw? Obawiała się, że tak, że nawet najściślej upleciona sieć kłamstw posiada słabe punkty, mogące pęknąć, pociągając jedną rozprutą nitkę za kolejną, aż choć część grubej zasłony ulegnie dezintegracji. Obnażając nagość królowej, Śmierciożerczyni, Namiestniczki; czarownicy i tak postawionej na postumencie, bynajmniej po to, by ją czcić. Spoglądano na nią z podejrzliwością, czekając tylko na potknięcie, a takie, które zwaliłoby ją z marmurowego cokołu wprost na kolana, przywitano by gorącym aplauzem. Była tego świadoma, dlatego też pytała - chcąc nie tyle uprzedzić cios, co zorientować się, czy na jego nadejście powinna przygotować się już teraz, czy może dalej spychać dręczący ją mroczny cień na dalszy plan, ignorując jego niepokojącą obecność. Dopóki nie wypaczała jej zmysłów i nie przesłaniała widzenia przyszłości, nie zamierzała zajmować się Miu. Mieli teraz zbyt wiele aktualnych problemów, by mogła marnować zasoby na ten wulgarny, brudny i upokarzający tylko dla niej. Istniało większe dobro, o jakie musieli zadbać. Jako Śmierciożercy i jako nowi, świecący przykładem, Namiestnicy.
Pozbawieni jakichkolwiek skaz przeszłości. Zapewnienie o braku wiary w krzywdzące plotki, padające z ust Ramseya, uspokoiło ją. Wiedziała, że mówił nieco przekornie, był człowiekiem nauki, podążał za głosem rozsądku i pozbawioną emocji logiką - w odróżnieniu od większości społeczeństwa, które rozpaczliwie chwytało się każdej pikantnej pogłoski, im mniej prawdopodobnej, tym lepiej. Mimo tego wywód Mulcibera sprawił, że wyraźnie się odprężyła, choć przecież jego słowa - nawet popierające wysnutą tezę - niosły ze sobą bolesny ładunek. Przypomnienie, skąd tak naprawdę się wzięła. Z jakiego bagna została wyciągnięta. Ile brudu musiała zmywać z pokiereszowanego ciała, by przywdziać teraz szaty cesarzowej dzierżącej prawdziwą władzę, nie dziwkarską wariację na jej temat. - Oby większość ludzi cechowała się podobną racjonalnością - skomentowała z cichym westchnieniem, spoglądając na Ramseya z ukosa. Bez mrugnięcia; naprawdę doceniała to, co do niej mówił, odbierając większość słów jako komplement - a tych nie potrafiła przyjmować. Szczęśliwie, szybko spojrzenie Mulcibera stężało, stało się cięższe, leniwe, przenoszące więcej znaczenia od padających chwilę potem słów. Nie podobała się jej świadomość, że Mulciber pamięta ją taką. Wyuzdaną, bezbronną, wściekłą. Zależną od jego woli. Nie mogącą wyrazić sprzeciwu. Domagającą się, bezowocnie, szacunku. Pamiętała tamten wieczór, swój palący gniew, płomienie wściekłości i furii łaskoczące jej ciało; chęć uduszenia kogoś, kogo wtedy uznawała za największego wroga. Przegrana próba sił, wymuszona uległość, szorstkie, gorące i lodowate zarazem ciało na sobie - wszystko to wypaliło się w jej pamięci nieprzyjemną, ognistą literą, daleką od stereotypowego szkarłatu. - Wolałabym, żebyś tego nie pamiętał - wyznała cicho, zaskakująco szczerze. Fakt, że dwoje Śmierciożerców widziało ją nagą, bezradną, podatną, irytował ją i utrudniał śmiałą wiarę we własne siły. Ciągle czuła się mała, nieznacząca; zależna od nich, nie tylko wyższych rangą i doświadczeniem, ale i władzą, jaką niegdyś - i teraz? - posiadali nad jej ciałem. Śmiało rozporządając czymś, co do nich nie należało. Przynajmniej w przypadku Ramseya, dawnego wroga, pieczętującego dzielącą ich nienawiść na grząskim gurncie wenusjańskiej namiętności. Będącej raczej nieudaną - z jej strony - walką od dominację. - Cassandra wie? - spytała szybko, krótko; nie musiała uściślać, wiedział, o czym mówiła. I wolała upewnic się u źródła; mimo przyjaźni, jaka łączyła ją z Vablatsky, większa lojalność wiązała ją z Śmierciożercą. To jemu była winna solidarność i wierność; o jego interesy dbała bardziej niż o najdroższą przyjaciółkę, wiele razy ratującą ją od okrutnych obrażeń i blizn. Czuła dysproporcję i niewygodę tej sytuacji, ale nie sprzeciwiała się temu; gdyby mogła oddać własne życie, rzuciłaby ja na ofiarny ołtarz w intencji Mulcibera, nie Cassandry. To Czarnemu Panu winna była całkowitą wierność; to jemu, a więc i pozostałym Śmierciożercom, podarowała swe życie. Zmrużyła brwi, z trudem przystępując do walki spojrzeń. Nieoficjalnej, niejednoznacznej; nigdzie nie ustalili, że umknięcie wzrokiem będzie porażką, ale nie zamierzała się poddawać. Już raz to zrobiła. - Żałujesz? - podjęła, znów niekonkretnie, bazując na niedomówieniach. Żałował narastającej niechęci, która narastała między nimi wśród ministerialnych kontaktów? Żałował, że odwiedził wtedy Miu, kierowany potrzebą zabawy, rozrywki lub dokonania wiwisekcji upadłej dyplomatki? Żałował, że starł się z nią wtedy, wygrywając - kosztem jej późniejszego upokorzenia? Ona - żałowała; jednak czy mógł to dostrzec w jej czarnym spojrzeniu? Raczej nie, nie uciekała wzrokiem, nie kuliła się pod jego intensywnym spojrzeniem, śmiało wytrzymując jego siłę. Z trudem, najchętniej umknęłaby w bok; ceniła Mulcibera, ba, podziwiała go, ale tamto wydarzenie stało między nimi niewypowiedzianą barierą. - Odbiorę to jako komplement - odpowiedziała w końcu gładko; tak naprawdę chciała to zinterpretować. Jako potwierdzenie własnych przepuszczeń, zapewnienie, że nikt nie będzie w stanie odnaleźć wyuzdanej Miu w ujmującym uśmiechu Deirdre; że te dwie sylwetki, choć podobne, nie zdołają stać się całkowitą jednością w nawet najśmielszych myślach wpływowego czarodzieja.
Stała się przecież kimś innym. Śmierciożerczynią, Namiestniczką, matką. Zatroskaną o los swych dzieci, beztrosko skupionych na podarowanej przez gospodarza książeczce. Przeniosła spojrzenie na dzieci, nie przegrywając batalii, a na chwilę ją przerywając. Mulciber przemawiał rozsądnie, mądrze, w punkt. - Jeśli już, to bardzo krwiożercze psy - szepnęła jakby do siebie; nie potrafiła ich wychować tak, jak powinna. Czuła na sobie odpowiedzialność za ich los, Rosier ciągle krytykował ją za dzikość, na jaką zezwoliła bliźniętom. Nie potrafiła jednak zachować się inaczej; pozwalała im na zbyt wiele, czytała czarnomagiczne grymuary, zachwycała ją ich mroczna siła - nie potrafiła być wobec nich szczerze surowa. - Chcę by były bezpieczne. I zarazem, by...były przydatne. To, co w nich drzemie...Może być bronią. Może być mocą, która stanie po naszej stronie - odparła szczerze; pytanie Ramseya, choć bezpardonowe, uwypuklały stronniczość Deirdre. Mimo miłości, jaką darzyła bliźnięta, widziała w nich także siłę. Coś, co mogłoby, nasycone czarną magią, walczyć dalej. Nieść w przyszłość niezłomne wartości, wieczną lojalność wobec Czarnego Pana. Kochała je, ale wobec rozkazu czy dyspozycji, gotowa była złożyć je na ołtarzu większego dobra. Zamilkła na dłuższą chwilę, w milczeniu obserwując pojawiającego się w progu biblioteczki skrzata. Zdradzającego Ramseyowi jakieś informację; nie podsłuchiwała, przyglądając się zaskakująco przyjaźnie współpracującym nad książeczką bliźniętom. - Oczywiście - skwitowała zdawkowo jego kolejne słowa, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Odezwie się do Cassandry, owszem - czy jednak uznała wytłumaczenie nieobecności dzieci Mulcibera za prawdziwe - czy raczej za wiarygodną wymówkę? Nie sposób było stwierdzić. - Są nieco dzikie - ale czy i ja taka nie byłam? - zwróciła się do Ramseya śmiało, lecz spokojnie. Miała w sobie wiele z własnego potomstwa; niedopasowanie, niesubordynację, pewną nieprzewidywalność, lecz finalnie, stała się kimś przydatnym. Ociosanym ze zbędnych słabości. Wierzyła, że Marcus i Myssleine również zasłużą na to miano. Zerknęła na Smętka, unosząc lekko brwi. - Nie udusiłyby cienistymi mackami twoich dzieci... - powiedziała miękko, jednak bez całkowitej pewności. Nie miała mu za złe takiego rozwiązania, nawet, jeśli naprawdę Calchas i Lysandra znajdowały się w ogrodach, otaczających Niedźwiedzią Jamę. - To, że mam cię po swojej stronie, jest jedną z większych radości naszej misji - dodała ciszej, szczerze, prosto; potrafiła prawić sugestywne, niejednoznaczne komplementy, ale w stosunku do Mulcibera, nie musiała skrywać za woalką prawdziwych intencji. Ceniła jego słowa, sugestie, porady; czas, który jej poświęcił. Znów przesunęła spojrzenie na jego twarz, w milczeniu wysłuchując jego kolejnych słów. Mała ojczyzna, nauka panowania nad nową ziemią - poniekąd to rozumiała, po części: nie. Nie miała całkowitej wolności; przynajmniej nie takiej, jaka pozostawała w zasięgu Mulcibera. Uśmiechnęła się znów, słodko-gorzko. - Nie wiem. Ciągle jestem pomiędzy - pozwoliła sobie na bolesną szczerość. Pomiędzy miłością a nienawiścią, pomiędzy uznaniem a sekretem, pomiędzy władzą a zależnością. Ciągle nie posiadała żadnej pełni, zależna od Rosiera. Nie miała własnej posiadłości, ziemi, hrabstwa, którym mogłaby się zająć bez zewnętrznych wpływów; przejęła ziemię innych szlacheckich rodów, a do tego ciągle wisiało nad nią widmo decyzji Tristana. - Może kiedyś przeniosę się do Londynu i wtedy zrozumiem w pełni, o czym mówisz - o tożsamości, o poczuciu przynależności, o swoim miejscu. Zazdrościła mu tego; pewności, swobody, spokoju, z takim mówił o zaletach wyniesienia ponad innych czarodziejów. Kontrolnie zerknęła na zaczytane w książeczce dzieci, po czym powróciła wzrokiem do jasnych oczu Mulcibera. - Masz jakieś rady? Chętnie je przyjmę - znów nie precyzowała, co ma na myśli, zostawiając przyjacielowi interpretację. Pytała o dzieci - czy raczej o Londyn? A może ogólnie, o swoje działania Namiestniczki? Rzadko kiedy pytała o sugestie, wierzyła we własny osąd, ale Ramsey był dla niej wzorem; kimś w rodzaju wypaczonego starszego brata, na którego zerkała, chcąc osiągnąć, to, co on.
Pozbawieni jakichkolwiek skaz przeszłości. Zapewnienie o braku wiary w krzywdzące plotki, padające z ust Ramseya, uspokoiło ją. Wiedziała, że mówił nieco przekornie, był człowiekiem nauki, podążał za głosem rozsądku i pozbawioną emocji logiką - w odróżnieniu od większości społeczeństwa, które rozpaczliwie chwytało się każdej pikantnej pogłoski, im mniej prawdopodobnej, tym lepiej. Mimo tego wywód Mulcibera sprawił, że wyraźnie się odprężyła, choć przecież jego słowa - nawet popierające wysnutą tezę - niosły ze sobą bolesny ładunek. Przypomnienie, skąd tak naprawdę się wzięła. Z jakiego bagna została wyciągnięta. Ile brudu musiała zmywać z pokiereszowanego ciała, by przywdziać teraz szaty cesarzowej dzierżącej prawdziwą władzę, nie dziwkarską wariację na jej temat. - Oby większość ludzi cechowała się podobną racjonalnością - skomentowała z cichym westchnieniem, spoglądając na Ramseya z ukosa. Bez mrugnięcia; naprawdę doceniała to, co do niej mówił, odbierając większość słów jako komplement - a tych nie potrafiła przyjmować. Szczęśliwie, szybko spojrzenie Mulcibera stężało, stało się cięższe, leniwe, przenoszące więcej znaczenia od padających chwilę potem słów. Nie podobała się jej świadomość, że Mulciber pamięta ją taką. Wyuzdaną, bezbronną, wściekłą. Zależną od jego woli. Nie mogącą wyrazić sprzeciwu. Domagającą się, bezowocnie, szacunku. Pamiętała tamten wieczór, swój palący gniew, płomienie wściekłości i furii łaskoczące jej ciało; chęć uduszenia kogoś, kogo wtedy uznawała za największego wroga. Przegrana próba sił, wymuszona uległość, szorstkie, gorące i lodowate zarazem ciało na sobie - wszystko to wypaliło się w jej pamięci nieprzyjemną, ognistą literą, daleką od stereotypowego szkarłatu. - Wolałabym, żebyś tego nie pamiętał - wyznała cicho, zaskakująco szczerze. Fakt, że dwoje Śmierciożerców widziało ją nagą, bezradną, podatną, irytował ją i utrudniał śmiałą wiarę we własne siły. Ciągle czuła się mała, nieznacząca; zależna od nich, nie tylko wyższych rangą i doświadczeniem, ale i władzą, jaką niegdyś - i teraz? - posiadali nad jej ciałem. Śmiało rozporządając czymś, co do nich nie należało. Przynajmniej w przypadku Ramseya, dawnego wroga, pieczętującego dzielącą ich nienawiść na grząskim gurncie wenusjańskiej namiętności. Będącej raczej nieudaną - z jej strony - walką od dominację. - Cassandra wie? - spytała szybko, krótko; nie musiała uściślać, wiedział, o czym mówiła. I wolała upewnic się u źródła; mimo przyjaźni, jaka łączyła ją z Vablatsky, większa lojalność wiązała ją z Śmierciożercą. To jemu była winna solidarność i wierność; o jego interesy dbała bardziej niż o najdroższą przyjaciółkę, wiele razy ratującą ją od okrutnych obrażeń i blizn. Czuła dysproporcję i niewygodę tej sytuacji, ale nie sprzeciwiała się temu; gdyby mogła oddać własne życie, rzuciłaby ja na ofiarny ołtarz w intencji Mulcibera, nie Cassandry. To Czarnemu Panu winna była całkowitą wierność; to jemu, a więc i pozostałym Śmierciożercom, podarowała swe życie. Zmrużyła brwi, z trudem przystępując do walki spojrzeń. Nieoficjalnej, niejednoznacznej; nigdzie nie ustalili, że umknięcie wzrokiem będzie porażką, ale nie zamierzała się poddawać. Już raz to zrobiła. - Żałujesz? - podjęła, znów niekonkretnie, bazując na niedomówieniach. Żałował narastającej niechęci, która narastała między nimi wśród ministerialnych kontaktów? Żałował, że odwiedził wtedy Miu, kierowany potrzebą zabawy, rozrywki lub dokonania wiwisekcji upadłej dyplomatki? Żałował, że starł się z nią wtedy, wygrywając - kosztem jej późniejszego upokorzenia? Ona - żałowała; jednak czy mógł to dostrzec w jej czarnym spojrzeniu? Raczej nie, nie uciekała wzrokiem, nie kuliła się pod jego intensywnym spojrzeniem, śmiało wytrzymując jego siłę. Z trudem, najchętniej umknęłaby w bok; ceniła Mulcibera, ba, podziwiała go, ale tamto wydarzenie stało między nimi niewypowiedzianą barierą. - Odbiorę to jako komplement - odpowiedziała w końcu gładko; tak naprawdę chciała to zinterpretować. Jako potwierdzenie własnych przepuszczeń, zapewnienie, że nikt nie będzie w stanie odnaleźć wyuzdanej Miu w ujmującym uśmiechu Deirdre; że te dwie sylwetki, choć podobne, nie zdołają stać się całkowitą jednością w nawet najśmielszych myślach wpływowego czarodzieja.
Stała się przecież kimś innym. Śmierciożerczynią, Namiestniczką, matką. Zatroskaną o los swych dzieci, beztrosko skupionych na podarowanej przez gospodarza książeczce. Przeniosła spojrzenie na dzieci, nie przegrywając batalii, a na chwilę ją przerywając. Mulciber przemawiał rozsądnie, mądrze, w punkt. - Jeśli już, to bardzo krwiożercze psy - szepnęła jakby do siebie; nie potrafiła ich wychować tak, jak powinna. Czuła na sobie odpowiedzialność za ich los, Rosier ciągle krytykował ją za dzikość, na jaką zezwoliła bliźniętom. Nie potrafiła jednak zachować się inaczej; pozwalała im na zbyt wiele, czytała czarnomagiczne grymuary, zachwycała ją ich mroczna siła - nie potrafiła być wobec nich szczerze surowa. - Chcę by były bezpieczne. I zarazem, by...były przydatne. To, co w nich drzemie...Może być bronią. Może być mocą, która stanie po naszej stronie - odparła szczerze; pytanie Ramseya, choć bezpardonowe, uwypuklały stronniczość Deirdre. Mimo miłości, jaką darzyła bliźnięta, widziała w nich także siłę. Coś, co mogłoby, nasycone czarną magią, walczyć dalej. Nieść w przyszłość niezłomne wartości, wieczną lojalność wobec Czarnego Pana. Kochała je, ale wobec rozkazu czy dyspozycji, gotowa była złożyć je na ołtarzu większego dobra. Zamilkła na dłuższą chwilę, w milczeniu obserwując pojawiającego się w progu biblioteczki skrzata. Zdradzającego Ramseyowi jakieś informację; nie podsłuchiwała, przyglądając się zaskakująco przyjaźnie współpracującym nad książeczką bliźniętom. - Oczywiście - skwitowała zdawkowo jego kolejne słowa, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Odezwie się do Cassandry, owszem - czy jednak uznała wytłumaczenie nieobecności dzieci Mulcibera za prawdziwe - czy raczej za wiarygodną wymówkę? Nie sposób było stwierdzić. - Są nieco dzikie - ale czy i ja taka nie byłam? - zwróciła się do Ramseya śmiało, lecz spokojnie. Miała w sobie wiele z własnego potomstwa; niedopasowanie, niesubordynację, pewną nieprzewidywalność, lecz finalnie, stała się kimś przydatnym. Ociosanym ze zbędnych słabości. Wierzyła, że Marcus i Myssleine również zasłużą na to miano. Zerknęła na Smętka, unosząc lekko brwi. - Nie udusiłyby cienistymi mackami twoich dzieci... - powiedziała miękko, jednak bez całkowitej pewności. Nie miała mu za złe takiego rozwiązania, nawet, jeśli naprawdę Calchas i Lysandra znajdowały się w ogrodach, otaczających Niedźwiedzią Jamę. - To, że mam cię po swojej stronie, jest jedną z większych radości naszej misji - dodała ciszej, szczerze, prosto; potrafiła prawić sugestywne, niejednoznaczne komplementy, ale w stosunku do Mulcibera, nie musiała skrywać za woalką prawdziwych intencji. Ceniła jego słowa, sugestie, porady; czas, który jej poświęcił. Znów przesunęła spojrzenie na jego twarz, w milczeniu wysłuchując jego kolejnych słów. Mała ojczyzna, nauka panowania nad nową ziemią - poniekąd to rozumiała, po części: nie. Nie miała całkowitej wolności; przynajmniej nie takiej, jaka pozostawała w zasięgu Mulcibera. Uśmiechnęła się znów, słodko-gorzko. - Nie wiem. Ciągle jestem pomiędzy - pozwoliła sobie na bolesną szczerość. Pomiędzy miłością a nienawiścią, pomiędzy uznaniem a sekretem, pomiędzy władzą a zależnością. Ciągle nie posiadała żadnej pełni, zależna od Rosiera. Nie miała własnej posiadłości, ziemi, hrabstwa, którym mogłaby się zająć bez zewnętrznych wpływów; przejęła ziemię innych szlacheckich rodów, a do tego ciągle wisiało nad nią widmo decyzji Tristana. - Może kiedyś przeniosę się do Londynu i wtedy zrozumiem w pełni, o czym mówisz - o tożsamości, o poczuciu przynależności, o swoim miejscu. Zazdrościła mu tego; pewności, swobody, spokoju, z takim mówił o zaletach wyniesienia ponad innych czarodziejów. Kontrolnie zerknęła na zaczytane w książeczce dzieci, po czym powróciła wzrokiem do jasnych oczu Mulcibera. - Masz jakieś rady? Chętnie je przyjmę - znów nie precyzowała, co ma na myśli, zostawiając przyjacielowi interpretację. Pytała o dzieci - czy raczej o Londyn? A może ogólnie, o swoje działania Namiestniczki? Rzadko kiedy pytała o sugestie, wierzyła we własny osąd, ale Ramsey był dla niej wzorem; kimś w rodzaju wypaczonego starszego brata, na którego zerkała, chcąc osiągnąć, to, co on.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
— Ludzie rzadko kierują się logiką— ocenił od razu w krótkiej zadumie. Mdły uśmiech wpełzł mu na usta, a spojrzenie powoli przemknęło po grzbietach woluminów, choć żadnej z nazw nie przeczytał nawet w myślach. — Robią to zwykle po to, by wykreować się na mądrzejszych niż są w rzeczywistości. Podejmują rozsądne rozważania na pokaz, choć w głębi duszy pragną kierować się sercem. Co chyba jest naturalne dla ludzi. — Powrócił do niej powoli szarym spojrzeniem, a spore źrenice w słabo oświetlonym pomieszczeniu nie zostawiały zbyt wiele szarości dookoła. — Czy nie jest tak z plotkami? Ile dam podejmuje z tobą plotkarskie rozmówki, a ile udaje z fałszywą wyższością, że są ponad to? A potem przemycają swoje ploteczki niczym fakty, obojętne, prawie rzeczowe. Informacja ta sama, tylko sposób jej przekazania jest zgoła inny. — Nie wiedział, jak wyglądały środowiska kobiet, kiedy nie było wokół nich mężczyzn. O czym rozmawiały i jak prowadziły dyskusje. Czy miały przyjacielską swobodę w wymianie informacji, czy próbowały dyskutować o rzeczach ważnych, sprawach męskich, prześcigając się wzajemnie w mylnym wrażeniu o swojej wyjątkowości? Oni rozmawiali. Oni, mężczyźni. Dzielili się informacjami, plotkami także choć nie nazywali tego w ten sposób. Wbrew pozorom informacje krążące w społeczeństwie były bardzo ważne, pozwalały wyczuć nastroje, przygotować się odpowiednio do ewentualnych starć. — Mógłbym o tym zapomnieć — powiedział po chwili zamyślenia. Źrenice zwęszyły się znacząco, choć poziom światła w pomieszczeniu wcale się nie zmienił. Utkwił w niej wzrok przez chwilę przeciągając moment wyjawienia oczywistej prawdy. Nie robił niczego bezinteresownie. — Pomówmy o Tatianie. To moja krewna, choć zapewne o tym wiesz. Kilka dni temu zginął jej ojciec. Jest bardzo młoda, bardzo... chłonna... I bardzo podatna na wpływy. Potrzebuje kogoś, kto wskaże jej odpowiedni kierunek działania. Wykazuje się tendencją do... pewnej otwartości i brutalności, co nieco mnie martwi. Nie z powodu jej reputacji w środowisku i nie z powodu jej przyszłości osobistej, bo nie sprawuję nad nią żadnej opieki, a jej związek z moim nazwiskiem jest mało znaczący. Jest oklumentką. Jest też delikatną, dostojną kobietą, która potrafi wykorzystać swoje atuty. Mogłaby nam się przydać, zbierać informacje dla nas. Sęk w tym, że zabójczyni będzie z niej zawsze marna, pomimo gotowości do działania i demonów, które w sobie nosi. Nigdy nie będzie też tobą. Zaś dziś szpieg byłby z niej marny, jest charakterystyczna, wyróżnia się na tle motłochu, do tego mało elastyczna w działaniu. I to wszystko razem czyni ją bezużyteczną. Ty mogłabyś pomóc jej to zmienić. Pokazać jej jak mądrze wykorzystać atuty. Oklumencja i zaklęcia z obrony mogłyby zapewnić jej bezpieczeństwo. Dziś jako dama nie zapewni nam niczego, ani wpływów ani informacji ani możliwości, mamy wystarczająco dużo sprytnych i pięknych żon, by posługiwać się tak młodą i niedoświadczoną panną. Ale gdyby nad sobą popracowała, mogłaby zmienić obszar działania i nieść informacje z frontu, a nie naszego zaplecza. — Tatiana w ich szeregach była aktualnie nieprzydatna. Nie miała posłuchu, była młoda, nie potrafiła zbyt wiele. Nie nadawała się na to, by pójść w ślady Sigrun, była jednocześnie zbyt delikatna i przywiązana do wygody. Miała dryg do rozmów, szczególnie z mężczyznami. Była piękna i dzięki temu mogła wiele osiągnąć, ale potrzebowali zmiany jej profilu działania, zakresu. Przeniesienia się z salonów w lasy, wsie i miasta. Dziś ich rola i pozycja była na tyle istotna, oficjalna i niepodważalna, że każdy kto sprzeciwi się śmierciożercom lub Rycerzom Walpurgii mógłby zostać uznanym za zdrajcę. Nie miała więc zbyt wiele do roboty. Sięgnął po papierosy. Skręcony i umagiczniony przez siebie tytoń odpalił pstryknięciem palca, powoli zaciągając się dymem. — Nie mówiłem jej o tym — odpowiedział zgodnie z prawdą, lub raczej zgodnie z tym, czego się po samym sobie spodziewał. Nie zwykł się dzielić życiem prywatnym z nikim, nie sądził więc — bo nie pamiętał — by miał poinformować Cassandrę o jego relacji z Deirdre. Miał ją jednak za mądrą kobietę i wątpił, by naprawdę chciała wiedzieć o jego intymnej przeszłości. Festiwal Lata, na którym wkrótce pojawią się po raz pierwszy publicznie i po raz pierwszy oficjalnie jako rodzina będzie pierwszym sprawdzianem. — Niczego w życiu nie żałuję — zaprzeczył od razu z uśmiechem, strzepując popiół do kamiennej misy. — To wszystko to tylko lekcje, które nas uczą czegoś nowego i zmuszają do wyciągnięcia wniosków. Gdyby się nie wydarzyły, może bylibyśmy bardziej nieskazitelni. Dziewiczy w doświadczeniach. Ale także głupsi. Nie ma czego więc żałować. Nigdy — dodał z uśmiechem, przechylając lekko głowę. Nie musiała odpowiadać mu na to pytanie. Fakt, że je zadała już sugerował pewne odpowiedzi. — To jak, chciałabyś byśmy o tym zapomnieli? Raz na zawsze? Oboje? — spytał nieco słodszym tonem. Ta sprawa była silnym argumentem przeciwko niej, podobnie jak prawda, którą znał, ale dziś mogła służyć jedynie podważaniu jej zdania i kompetencji wśród najwyższych i najważniejszych. Nie miał ochoty na podobną zabawę, ale wspomnienie było niczym król ukryty w rękawie, gotowy na wyciągnięcie w trakcie każdej rozgrywki. Niemalże honorowo mógł o tym zapomnieć, dla jej komfortu ducha, że naprawdę o tym nie myślał, nie wracał myślami, a spotykając się z nią nie snuł fantazji o jej pięknym ciele i kocich ruchach. To nie była transakcja. To nie były nawet wzajemne przysługi. Zarówno jego niepamięć jak i patronat nad Tatianą były dobre dla nich obojga jednocześnie. Dobre dla nich wszystkich. To tylko forma przedstawienia pomysłu jawiła się niczym negocjacje.
— Jeśli są takie jak mówisz i potrafią zamordować przypadkową osobę z dziecięcych fanaberii, raczej nie dadzą sobie zrobić krzywdy. Oczywiście, to nie oznacza, że nie dadzą się zaskoczyć i zgładzić w ułamku chwili, to wciąż tylko dzieci — odparł z ledwie wybrzmiewającą w głosie nutą pogardy; nie dla nich samych, dla stanu w jakim były. Słabego, miałkiego, niedorozwiniętego. — Nie będą przydatne, jeśli ich fochy będą wymykać się spod kontroli. To najważniejsza lekcja, jaką im musisz przedstawić przez te wszystkie lata. By uczyły się nad sobą panować. Obskurusy mają szansę by potężną bronią, ale by ją wyzwolić i kontrolować trzeba całkowicie obezwładnić obskurodzicieli. Nie chcesz, by twoje dzieci były tylko narzędziem w cudzych rękach. By były tak przydatne. Musisz je kontrolować. I nauczyć by kontrolowały się same. — To uziemiało Deirdre; wymagało od niej ciągłej obecności przy maluchach, ciągłego zaangażowania, ciągłej opieki. Jeśli chciała je wyciosać na swoją własną modłę musiała być obecna w ich świecie znacznie bardziej niż matki arystokratycznych dzieci, które wychowywane przez guwernerów i guwernantki wszystkie wychodziły z domów podobne. I taka była rola matki. Prawdziwej matki. Z jednej strony, w oczach pseudopostępowych kobiet buntujących się tradycji słabość i ograniczenie kobiecych możliwości, ale według niego jej wielkość, siła i potęga. Matkom dano naturalną władzę nad przyszłymi pokoleniami, by kształtowały je pod siebie, tak, jak tego pragną, wychowując armię swoich szczeniąt sprytnie, mądrze i z rozmysłem. Nie sądził, by Deirdre czekała przyszłość zniedołężniałej czarownicy, ale gdyby nie osiągnęła takiej mocy i takiej siły, któż byłby jej największym obrońcą u schyłku życia, jak nie własne dzieci? — Byłaś. I co się stało? Któż ujarzmił dziką bestię i uczynił ją udomowionym kociakiem? — odpowiedział jej pytaniem na pytanie. Przedmiotowe podejście do dzieci nie służyło dobrze ich rozwojowi. Tak podchodził do tego w Gwiezdnym Proroku. Deirdre potrzebowała uczynić z nich sojuszników, nie bezwolne zwierzęta na łańcuchu. Kącik ust mu drgnął, kiedy wyraziła się o bezpieczeństwie jego dzieci. Był zwolennikiem wystawiania ich na próbę, wiedział, że kiedy przyjdzie czas na niego stanie się surowym i wymagającym ojcem, ale to nie był ten czas. Nie ta chwila i nie ten moment. Czy powstrzymał go realny strach o ich dobro, czy obawa o to, że okażą się słabsze w trakcie jedynej próby od niemowląt Deirdre? — Chciałabyś, bym ufał ci na słowo? — spytał przekornie, uśmiechając się powoli. Łatwo wyczuła zmianę zdania, bez problemu mogła słyszeć słowa kierowane przecież do skrzata. — Dlaczego to brzmi, jakbyś próbowała uzyskać ode mnie potwierdzenie o lojalności na wypadek konfliktu z Tristanem? — Wsunął papierosa w usta na chwilę i po dwóch zaciągnięciach odłożył go całkiem do papierośnicy, wciąż tlącego się i zdatnego do palenia. — Stoimy po tej samej stronie — odpowiedział, nieco poprawiając jej sformułowanie. Nigdy nie stanąłby po jej stronie przeciwko Tristanowi, ale na dzień dzisiejszy nie było konieczności, a ich relacja nie była jego sprawą. Deirdre nie była samodzielna — jej kolejne słowa dobrze podkreślały jej bolączki i obawy. — Pragniesz czegoś innego? Bycie pomiędzy cię męczy? To brzmi jak wygodne rozwiązanie. Jak posiadanie wszystkiego, a mówią, że nie jest to możliwe. — Oparł się wygodniej w fotelu i spojrzał przelotnie na jej dzieci, a później na nią. — Czego brakuje ci do pełni szczęścia, Deirdre? Tak naprawdę. —Zmarszczył brwi, szczerze i dogłębnie ciekawy tego, co kobieta taka jak ona — przez czarownice pokroju Primrose uznawane za wzór do naśladowania, teoretycznie spełniona, żyjąca w luksusach, posiadająca dzieci, nazwisko, które zaczynało coś znaczyć, martwego małżonka, stolicę kraju pod opieką i potęgę, o której wielu mężczyznom się nawet nie śniło — co mogła czuć, jeśli nie satysfakcję? Nie odpowiedział jej nic w kwestii rad, zamiast tego mocniej zmarszczył brwi i oparł brodę na zgiętej niemalże w całkowitą pięść dłoni.
— Jeśli są takie jak mówisz i potrafią zamordować przypadkową osobę z dziecięcych fanaberii, raczej nie dadzą sobie zrobić krzywdy. Oczywiście, to nie oznacza, że nie dadzą się zaskoczyć i zgładzić w ułamku chwili, to wciąż tylko dzieci — odparł z ledwie wybrzmiewającą w głosie nutą pogardy; nie dla nich samych, dla stanu w jakim były. Słabego, miałkiego, niedorozwiniętego. — Nie będą przydatne, jeśli ich fochy będą wymykać się spod kontroli. To najważniejsza lekcja, jaką im musisz przedstawić przez te wszystkie lata. By uczyły się nad sobą panować. Obskurusy mają szansę by potężną bronią, ale by ją wyzwolić i kontrolować trzeba całkowicie obezwładnić obskurodzicieli. Nie chcesz, by twoje dzieci były tylko narzędziem w cudzych rękach. By były tak przydatne. Musisz je kontrolować. I nauczyć by kontrolowały się same. — To uziemiało Deirdre; wymagało od niej ciągłej obecności przy maluchach, ciągłego zaangażowania, ciągłej opieki. Jeśli chciała je wyciosać na swoją własną modłę musiała być obecna w ich świecie znacznie bardziej niż matki arystokratycznych dzieci, które wychowywane przez guwernerów i guwernantki wszystkie wychodziły z domów podobne. I taka była rola matki. Prawdziwej matki. Z jednej strony, w oczach pseudopostępowych kobiet buntujących się tradycji słabość i ograniczenie kobiecych możliwości, ale według niego jej wielkość, siła i potęga. Matkom dano naturalną władzę nad przyszłymi pokoleniami, by kształtowały je pod siebie, tak, jak tego pragną, wychowując armię swoich szczeniąt sprytnie, mądrze i z rozmysłem. Nie sądził, by Deirdre czekała przyszłość zniedołężniałej czarownicy, ale gdyby nie osiągnęła takiej mocy i takiej siły, któż byłby jej największym obrońcą u schyłku życia, jak nie własne dzieci? — Byłaś. I co się stało? Któż ujarzmił dziką bestię i uczynił ją udomowionym kociakiem? — odpowiedział jej pytaniem na pytanie. Przedmiotowe podejście do dzieci nie służyło dobrze ich rozwojowi. Tak podchodził do tego w Gwiezdnym Proroku. Deirdre potrzebowała uczynić z nich sojuszników, nie bezwolne zwierzęta na łańcuchu. Kącik ust mu drgnął, kiedy wyraziła się o bezpieczeństwie jego dzieci. Był zwolennikiem wystawiania ich na próbę, wiedział, że kiedy przyjdzie czas na niego stanie się surowym i wymagającym ojcem, ale to nie był ten czas. Nie ta chwila i nie ten moment. Czy powstrzymał go realny strach o ich dobro, czy obawa o to, że okażą się słabsze w trakcie jedynej próby od niemowląt Deirdre? — Chciałabyś, bym ufał ci na słowo? — spytał przekornie, uśmiechając się powoli. Łatwo wyczuła zmianę zdania, bez problemu mogła słyszeć słowa kierowane przecież do skrzata. — Dlaczego to brzmi, jakbyś próbowała uzyskać ode mnie potwierdzenie o lojalności na wypadek konfliktu z Tristanem? — Wsunął papierosa w usta na chwilę i po dwóch zaciągnięciach odłożył go całkiem do papierośnicy, wciąż tlącego się i zdatnego do palenia. — Stoimy po tej samej stronie — odpowiedział, nieco poprawiając jej sformułowanie. Nigdy nie stanąłby po jej stronie przeciwko Tristanowi, ale na dzień dzisiejszy nie było konieczności, a ich relacja nie była jego sprawą. Deirdre nie była samodzielna — jej kolejne słowa dobrze podkreślały jej bolączki i obawy. — Pragniesz czegoś innego? Bycie pomiędzy cię męczy? To brzmi jak wygodne rozwiązanie. Jak posiadanie wszystkiego, a mówią, że nie jest to możliwe. — Oparł się wygodniej w fotelu i spojrzał przelotnie na jej dzieci, a później na nią. — Czego brakuje ci do pełni szczęścia, Deirdre? Tak naprawdę. —Zmarszczył brwi, szczerze i dogłębnie ciekawy tego, co kobieta taka jak ona — przez czarownice pokroju Primrose uznawane za wzór do naśladowania, teoretycznie spełniona, żyjąca w luksusach, posiadająca dzieci, nazwisko, które zaczynało coś znaczyć, martwego małżonka, stolicę kraju pod opieką i potęgę, o której wielu mężczyznom się nawet nie śniło — co mogła czuć, jeśli nie satysfakcję? Nie odpowiedział jej nic w kwestii rad, zamiast tego mocniej zmarszczył brwi i oparł brodę na zgiętej niemalże w całkowitą pięść dłoni.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Miał rację, znów - może właśnie dlatego ceniła go tak mocno, niemal namiętnie; potrafił zachować surowy, obiektywny osąd w każdej sytuacji. Krążył nad sprawą - kwestią? ideą? problemem? - niczym orzeł, nie sęp, wyszukując najbardziej sytych kąsków, nie zadowalając się powidokami satysfakcji. Plotki były ważne, pozornie pogardzane, tak naprawdę niosące więcej wiarygodnych wieści niż niektóre dzienniki. Musiała mieć się na baczności, złośliwy szept, niesiony podmuchami pikantnych pogłosek, mógł przynieść jej więcej szkody niż nawet najbardziej dwuznaczny artykuł, wydrukowany przez wiodące czasopismo. Zmarszczyła brwi, nie była to dobra wiadomość, ale zgadzała się z nią - bardziej oczekując jednak odpowiedzi na palące, dotyczące ich obojga, pytania. Zepchnięte na dalszy plan kwestią Tatiany. Nie okazała ani irytacji, ani zdziwienia, słuchając Ramseya z wnikliwą uwagą. Sprawy, które były dla niego ważne, zyskiwały podobny priorytet dla niej samej; posługa Czarnemu Panu łączyła ich ściślej niż mogłoby się wydawać; dla dobra pozostałych Śmierciożerców gotowa była postawić na szali własne życie, wsparcie początkującej Rycerki wydawało się więc sugestią - prośbą - niezwykle rozsądną.
- Jaką więc cieszy się - bądź nie - reputacją? - zagadnęła swobodnie, rzeczowo; nie jej było oceniać prowadzenie się Dołohov, a choć doszły do niej jakieś plotki, to zwykła nie wierzyć takowym pogłoskom. Bardziej zaintrygowała ją kwestia oklumencji, uniosła nieco brwi; ta sztuka wymagała wielu lat nauki i równie znaczących poświęceń, a czarodziej nią pałający bez wątpienia zasługiwał nie tylko na szacunek, ale i na szczególne miejsce w gronie Rycerzy Walpurgii. - Imponujące. Z takim wachlarzem umiejętności na pewno będzie niezwykle przydatna naszej sprawie - skomentowała cicho, raczej do siebie niż do Ramseya; nie wchodziła mu w słowo, wysłuchała cierpliwie całego zarysu sytuacji, przez dłuższą chwilę nie komentując go nawet głoską. Nie widziała Tatiany jako damy, szpiega na salonach, wyfiokowanej damulki - wejście w to środowisko było nie tyle bezowocne, co niemożliwe; szlachetnie urodzone żony służyły już na tej płaszczyźnie, gotowe udzielać swym mężom niezbędnych informacji. Mulciber - znów, to zaczynało być nieco irytujące - miał rację, Dolohov lepiej sprawdziłaby się w innych realiach; w szarościach wojny, blisko frontu, blisko ludu. To tam kryły się najbardziej soczyste informacje, mogące doprowadzić ich do regionalnych przywódców rebelii lub do samych terrorystów. - Jest na tyle urodziwa, by budzić pożądanie i na tyle uniwersalna, by nie budzić podejrzeń - zastanowiła się na głos, wspominając sylwetkę Tatiany. Śliczna, bez wątpienia, lecz nie wyróżniająca się przesadnie ponad inne ciemnowłose czarownice. Mogła zapewnić im naprawdę cenne informację; mogła wślizgnąć się tam, gdzie krył się prawdziwy skarb: konkretne nazwiska, koordynaty, czy nawet daty. Pokiwała powoli głową, nie przejmuąc się zbytnio światłem, w jakim Mulciber stawiał swą krewną. Będącą przedmiotem, środkiem do celu, prześliczną bronią, niosącą ze sobą morderczy ładunek. - Nie będzie miała nic przeciwko? Zyskanie zaufania wśród niższych sfer może być...wymagające - spytała rzeczowo, nie chciała marnować czasu na kłócenie się z czarownicą, która uważała się za niemal damę, uznając konszachty z przemytnikami, szmalcownikami czy lokalnymi biznesmenami za uwłaczające. Sama gotowa była na takie poświęcenia, liczyło się dobro wspólnej sprawy; miała jednak inne obowiązki, inne ciężary do dźwignięcia. - Chcesz, żebym zrobiła z niej zmysłowego szpiega? Działającego wśród naszych wrogów? - spytała miękko, śmiało spoglądając w stalowe oczy Ramseya. Nie krytykowała go, nie oceniała; dostrzegała potencjał Tatiany i korzyści, jakie mogła przynieść im działalność czarownicy tak uzdolnionej. - Mogłaby stać się niebywale cenna. Kurwiąc się lub nie; zadanie, które mogli przed nią postawić, nie było zero-jedynkowe. Liczył się czar, umiejętność dopasowania, wzbudzenia zaufania może z czasem nawet przywiązania. - Mogę z nią porozmawiać. Doradzić. Uczulić na pewne aspekty - odpowiedziała w końcu powoli, w zamyśleniu; podobała się jej wizja wykorzystania Tatiany jako broni, choć miała kilka wątpliwości. - ale nie zamierzam jej przekonywać. Musi być gotowa na poświęcenia. Ciężką, brudną pracę - bo praca wśród ludzi działających w szarościach frontu właśnie taka była. Zagmatwana, dwuznaczna, nieczysta. Ryzykowna, ale pozwalająca zyskać naprawdę wiele. Przekonała się o tym na własnej skórze, teraz wyniesiona ponad podobne rozwiązania. Ciągle - doceniała je, widziała w nich potencjał. Bliskość potrafiła przynieść wiele korzyści, Ramsey również o tym wiedział.
Nawet nie mrugnęła, gdy powrócił do głębiej interesującego ją tematu. Czy chciała, by o tym zapomniał? Na pewno. Czy wierzyła, że to możliwe? Nie; Mulciber oferował jej tylko słowa, zapewnienia; nieprzeliczalne na złoto tokeny szczerości. Lojalności wobec Czarnego Pana i siebie nawzajem; nie zamierzała nigdy wspominać Cassandrze o tym, co ich połączyło - a raczej zetknęło ze sobą - na kilka bolesnych chwil. - Chciałabym - wyznała zdawkowo, nie dzieląc się wątpliwościami ani podejrzliwością; wolałaby, by to, co się między nimi stało, nigdy się nie wydarzyło, ale wiedziała, że ona nie będzie mogła o tym zapomnieć. Doszukując się w każdym słowie krytyki Ramseya drugiego, grząskiego dna. Pogardy, jaką mógł odczuwać względem kurwy, tak intensywnie pracującej na swój społeczny awans, doprowadzający ją w końcu na szczyt. Wątpliwy; to na nim stała się wdową i matką; kimś odpowiedzialnym nie tylko za siebie, ale i za kapryśne potomstwo. - Zrobię wszystko, by stały się przydatne. Chcę kontrolować ich moc. Nakierować ją w odpowiednią stronę. Być przy nich, gdy pojmą, jak wielką niosą w sobie siłę - powiedziała powoli, pewnie; wierzyła w potencjał bliźniąt i w ich siłę; w to, że przy odpowiednim przewodnictwie staną się kimś ważnym. Silnym, nawet wielkim. Przy jej pomocy i wsparciu. Nie mogła jednak poswięcić się im w pełni, ciągle rozdarta między wieloma rolami. Śmierciożerczyni, Namiestniczki, opiekunki artystów. Matki, kochanki, wdowy. Czarownicy oglądanej i ocenianej przez tłum. Wojowniczki i miłośniczki sztuk. I...ujarzmionego drapieżnika? Kąciki ust zadrżały, ni to w zapowiedzi rozbawionego uśmiechu, ni krzywego wyrazu irytacji. Nie lubiła mówić o sobie w ten przedmiotowy sposób, skądinąd - prawdziwy. - Czarny Pan, czyż nie? Poskromił i Ciebie - odpowiedziała pytaniem na pytanie. Szczerze, to służba Lordowi Voldemortowi nadała jej życiu prawdziwego celu, lecz nie stałoby się bez Rosiera, który stał się jej mentorem. Fundamentem prawdziwych zmian - a zarazem kneblem, smyczą, na której raz po raz się zawieszała, powstrzymana w pół biegu ku prawdziwej wolności. - A nie ufasz mi aż tak? Szkoda. Ja tobie powierzyłabym własne życie - odparła miękko, na wpół poważnie; nie chciała wprost przyznawać, jak wiele znaczyło dla niej zaufanie Ramseya, ale i nie zamierzała całkiem ukrywać tego pragnienia. Dość oczywistego; zależało jej na nim. Na wielu różnych płaszczyznach. - Przesadzasz. To po prostu komplement. A żaden prywatny konflikt nie wpłynie ani na naszą przyjaźń ani na wspólną służbę - wyjaśniła gładko, może zbyt gładko, by nie wątpić w idealną wizję współpracy bez osobistych uprzedzeń. Był już czas, w którym każde spotkanie z Rosierem niosło ze sobą ryzyko wybuchu, ale wierzyła, że zostawili za sobą tamte trudności. A aktualne, nowe, zdołają zepchnąć w dyskretne kulisy ich relacji, bez widowiskowej szarpaniny przed czujnym wzrokiem Śmierciożerców czy pozostałych Rycerzy Walpurgii. - Oczywiście. Zresztą wiem, że stanąłbyś po mojej stronie. Uwielbiasz mnie - uśmiechnęła się do niego nagle, czarująco, słodko; lekki żart pozwalający łatwiej zbyć nieprzyjemne wspomnienia i poczucie dyskomfortu. Żałowała, że nie ma z kim podzielić się pełnią ciężaru przebywania w emocjonalnym czyśccu, ale nawet jeśli planowała wyznać swe grzechy i pragnienia przed Mulciberem, jego konkretna, poprawna odpowiedź, powstrzymała masochistyczne pragnienie brutalnej szczerości.
Zastanowiła się, słysząc jego ostatnie pytanie. Może rozumiał ją lepiej, niż przypuszczała. Teoretycznie miała wszystko - więc dlaczego czuła ten niemożliwy do poskromienia głód? Pragnienie narastające wraz z otrzymywaną władzą? Tęsknotę za dawną wolnością, upokarzającą, owszem, ale pozwalającą jej zachowywać się dziko, krwawo, morderczo - bez żadnych konsekwencji? - Cieszenia się częściej pełnią czarnej magii. Zatracenia się w niej. Soczystego, satysfakcjonującego, namiętnego mordowania, bez skrupułów i ograniczeń - wyznała po chwili długiego milczenia. Wbrew temu, o co oskarżał ją Tristan, nie pragnęła bogactwa ani miana żony. Nie pragnęła być kimś innym. Łaknęła tylko poczucia wyjątkowości - i władzy się z tym wiążącej; mogła realizować te pragnienia na inne, równie rozkoszne sposoby. Brzmiało to egoistycznie, w wypaczony sposób wręcz dziecinnie, ale i tak wyłącznie taką potrzebę mogła wypowiedzieć bez wstydu tych głębiej zakamuflowanych, podstawowych, bliższych sercu czy wręcz duszy. Znów zamilkła na moment, patrząc na dzieci, nieco już znudzone książeczką, którą teraz zaczęły między sobą przerzucać. Zaraz zaczną domagać się atencji w niezbyt przyjazny dla badaczy pokroju Mulcibera sposób. - Chętnie przespaceruję się z nimi po twoich ogrodach. Będę przy nich, nie musisz się obawiać. Równie chętnie przyjmę też twoje towarzystwo- zaproponowała; naprawdę chciała zobaczyć się z Cassandrą i jej dziećmi, a skoro miała zostać w Niedźwiedziej Jamie na kolację i tak powinna wybiegać bliźnięta, by nie sprawiały większego problemu. - Zaopiekuję się Tatianą. Podążę za twoimi wytycznymi, dodam coś od siebie - a na pewno stanie się wyjątkowo przydatna - zapewniła jeszcze; miała nadzieję, że zdoła porozmawiać z czarownicą także tego wieczoru, nawiązując nić porozumienia jeszcze przed oficjalnymi pogawędkami. Wierzyła, że Mulciber powiadomi Dolohov wcześniej o wadze powierzonych jej zadań i skali nowych wyzwań, którym miała sprostać.
- Jaką więc cieszy się - bądź nie - reputacją? - zagadnęła swobodnie, rzeczowo; nie jej było oceniać prowadzenie się Dołohov, a choć doszły do niej jakieś plotki, to zwykła nie wierzyć takowym pogłoskom. Bardziej zaintrygowała ją kwestia oklumencji, uniosła nieco brwi; ta sztuka wymagała wielu lat nauki i równie znaczących poświęceń, a czarodziej nią pałający bez wątpienia zasługiwał nie tylko na szacunek, ale i na szczególne miejsce w gronie Rycerzy Walpurgii. - Imponujące. Z takim wachlarzem umiejętności na pewno będzie niezwykle przydatna naszej sprawie - skomentowała cicho, raczej do siebie niż do Ramseya; nie wchodziła mu w słowo, wysłuchała cierpliwie całego zarysu sytuacji, przez dłuższą chwilę nie komentując go nawet głoską. Nie widziała Tatiany jako damy, szpiega na salonach, wyfiokowanej damulki - wejście w to środowisko było nie tyle bezowocne, co niemożliwe; szlachetnie urodzone żony służyły już na tej płaszczyźnie, gotowe udzielać swym mężom niezbędnych informacji. Mulciber - znów, to zaczynało być nieco irytujące - miał rację, Dolohov lepiej sprawdziłaby się w innych realiach; w szarościach wojny, blisko frontu, blisko ludu. To tam kryły się najbardziej soczyste informacje, mogące doprowadzić ich do regionalnych przywódców rebelii lub do samych terrorystów. - Jest na tyle urodziwa, by budzić pożądanie i na tyle uniwersalna, by nie budzić podejrzeń - zastanowiła się na głos, wspominając sylwetkę Tatiany. Śliczna, bez wątpienia, lecz nie wyróżniająca się przesadnie ponad inne ciemnowłose czarownice. Mogła zapewnić im naprawdę cenne informację; mogła wślizgnąć się tam, gdzie krył się prawdziwy skarb: konkretne nazwiska, koordynaty, czy nawet daty. Pokiwała powoli głową, nie przejmuąc się zbytnio światłem, w jakim Mulciber stawiał swą krewną. Będącą przedmiotem, środkiem do celu, prześliczną bronią, niosącą ze sobą morderczy ładunek. - Nie będzie miała nic przeciwko? Zyskanie zaufania wśród niższych sfer może być...wymagające - spytała rzeczowo, nie chciała marnować czasu na kłócenie się z czarownicą, która uważała się za niemal damę, uznając konszachty z przemytnikami, szmalcownikami czy lokalnymi biznesmenami za uwłaczające. Sama gotowa była na takie poświęcenia, liczyło się dobro wspólnej sprawy; miała jednak inne obowiązki, inne ciężary do dźwignięcia. - Chcesz, żebym zrobiła z niej zmysłowego szpiega? Działającego wśród naszych wrogów? - spytała miękko, śmiało spoglądając w stalowe oczy Ramseya. Nie krytykowała go, nie oceniała; dostrzegała potencjał Tatiany i korzyści, jakie mogła przynieść im działalność czarownicy tak uzdolnionej. - Mogłaby stać się niebywale cenna. Kurwiąc się lub nie; zadanie, które mogli przed nią postawić, nie było zero-jedynkowe. Liczył się czar, umiejętność dopasowania, wzbudzenia zaufania może z czasem nawet przywiązania. - Mogę z nią porozmawiać. Doradzić. Uczulić na pewne aspekty - odpowiedziała w końcu powoli, w zamyśleniu; podobała się jej wizja wykorzystania Tatiany jako broni, choć miała kilka wątpliwości. - ale nie zamierzam jej przekonywać. Musi być gotowa na poświęcenia. Ciężką, brudną pracę - bo praca wśród ludzi działających w szarościach frontu właśnie taka była. Zagmatwana, dwuznaczna, nieczysta. Ryzykowna, ale pozwalająca zyskać naprawdę wiele. Przekonała się o tym na własnej skórze, teraz wyniesiona ponad podobne rozwiązania. Ciągle - doceniała je, widziała w nich potencjał. Bliskość potrafiła przynieść wiele korzyści, Ramsey również o tym wiedział.
Nawet nie mrugnęła, gdy powrócił do głębiej interesującego ją tematu. Czy chciała, by o tym zapomniał? Na pewno. Czy wierzyła, że to możliwe? Nie; Mulciber oferował jej tylko słowa, zapewnienia; nieprzeliczalne na złoto tokeny szczerości. Lojalności wobec Czarnego Pana i siebie nawzajem; nie zamierzała nigdy wspominać Cassandrze o tym, co ich połączyło - a raczej zetknęło ze sobą - na kilka bolesnych chwil. - Chciałabym - wyznała zdawkowo, nie dzieląc się wątpliwościami ani podejrzliwością; wolałaby, by to, co się między nimi stało, nigdy się nie wydarzyło, ale wiedziała, że ona nie będzie mogła o tym zapomnieć. Doszukując się w każdym słowie krytyki Ramseya drugiego, grząskiego dna. Pogardy, jaką mógł odczuwać względem kurwy, tak intensywnie pracującej na swój społeczny awans, doprowadzający ją w końcu na szczyt. Wątpliwy; to na nim stała się wdową i matką; kimś odpowiedzialnym nie tylko za siebie, ale i za kapryśne potomstwo. - Zrobię wszystko, by stały się przydatne. Chcę kontrolować ich moc. Nakierować ją w odpowiednią stronę. Być przy nich, gdy pojmą, jak wielką niosą w sobie siłę - powiedziała powoli, pewnie; wierzyła w potencjał bliźniąt i w ich siłę; w to, że przy odpowiednim przewodnictwie staną się kimś ważnym. Silnym, nawet wielkim. Przy jej pomocy i wsparciu. Nie mogła jednak poswięcić się im w pełni, ciągle rozdarta między wieloma rolami. Śmierciożerczyni, Namiestniczki, opiekunki artystów. Matki, kochanki, wdowy. Czarownicy oglądanej i ocenianej przez tłum. Wojowniczki i miłośniczki sztuk. I...ujarzmionego drapieżnika? Kąciki ust zadrżały, ni to w zapowiedzi rozbawionego uśmiechu, ni krzywego wyrazu irytacji. Nie lubiła mówić o sobie w ten przedmiotowy sposób, skądinąd - prawdziwy. - Czarny Pan, czyż nie? Poskromił i Ciebie - odpowiedziała pytaniem na pytanie. Szczerze, to służba Lordowi Voldemortowi nadała jej życiu prawdziwego celu, lecz nie stałoby się bez Rosiera, który stał się jej mentorem. Fundamentem prawdziwych zmian - a zarazem kneblem, smyczą, na której raz po raz się zawieszała, powstrzymana w pół biegu ku prawdziwej wolności. - A nie ufasz mi aż tak? Szkoda. Ja tobie powierzyłabym własne życie - odparła miękko, na wpół poważnie; nie chciała wprost przyznawać, jak wiele znaczyło dla niej zaufanie Ramseya, ale i nie zamierzała całkiem ukrywać tego pragnienia. Dość oczywistego; zależało jej na nim. Na wielu różnych płaszczyznach. - Przesadzasz. To po prostu komplement. A żaden prywatny konflikt nie wpłynie ani na naszą przyjaźń ani na wspólną służbę - wyjaśniła gładko, może zbyt gładko, by nie wątpić w idealną wizję współpracy bez osobistych uprzedzeń. Był już czas, w którym każde spotkanie z Rosierem niosło ze sobą ryzyko wybuchu, ale wierzyła, że zostawili za sobą tamte trudności. A aktualne, nowe, zdołają zepchnąć w dyskretne kulisy ich relacji, bez widowiskowej szarpaniny przed czujnym wzrokiem Śmierciożerców czy pozostałych Rycerzy Walpurgii. - Oczywiście. Zresztą wiem, że stanąłbyś po mojej stronie. Uwielbiasz mnie - uśmiechnęła się do niego nagle, czarująco, słodko; lekki żart pozwalający łatwiej zbyć nieprzyjemne wspomnienia i poczucie dyskomfortu. Żałowała, że nie ma z kim podzielić się pełnią ciężaru przebywania w emocjonalnym czyśccu, ale nawet jeśli planowała wyznać swe grzechy i pragnienia przed Mulciberem, jego konkretna, poprawna odpowiedź, powstrzymała masochistyczne pragnienie brutalnej szczerości.
Zastanowiła się, słysząc jego ostatnie pytanie. Może rozumiał ją lepiej, niż przypuszczała. Teoretycznie miała wszystko - więc dlaczego czuła ten niemożliwy do poskromienia głód? Pragnienie narastające wraz z otrzymywaną władzą? Tęsknotę za dawną wolnością, upokarzającą, owszem, ale pozwalającą jej zachowywać się dziko, krwawo, morderczo - bez żadnych konsekwencji? - Cieszenia się częściej pełnią czarnej magii. Zatracenia się w niej. Soczystego, satysfakcjonującego, namiętnego mordowania, bez skrupułów i ograniczeń - wyznała po chwili długiego milczenia. Wbrew temu, o co oskarżał ją Tristan, nie pragnęła bogactwa ani miana żony. Nie pragnęła być kimś innym. Łaknęła tylko poczucia wyjątkowości - i władzy się z tym wiążącej; mogła realizować te pragnienia na inne, równie rozkoszne sposoby. Brzmiało to egoistycznie, w wypaczony sposób wręcz dziecinnie, ale i tak wyłącznie taką potrzebę mogła wypowiedzieć bez wstydu tych głębiej zakamuflowanych, podstawowych, bliższych sercu czy wręcz duszy. Znów zamilkła na moment, patrząc na dzieci, nieco już znudzone książeczką, którą teraz zaczęły między sobą przerzucać. Zaraz zaczną domagać się atencji w niezbyt przyjazny dla badaczy pokroju Mulcibera sposób. - Chętnie przespaceruję się z nimi po twoich ogrodach. Będę przy nich, nie musisz się obawiać. Równie chętnie przyjmę też twoje towarzystwo- zaproponowała; naprawdę chciała zobaczyć się z Cassandrą i jej dziećmi, a skoro miała zostać w Niedźwiedziej Jamie na kolację i tak powinna wybiegać bliźnięta, by nie sprawiały większego problemu. - Zaopiekuję się Tatianą. Podążę za twoimi wytycznymi, dodam coś od siebie - a na pewno stanie się wyjątkowo przydatna - zapewniła jeszcze; miała nadzieję, że zdoła porozmawiać z czarownicą także tego wieczoru, nawiązując nić porozumienia jeszcze przed oficjalnymi pogawędkami. Wierzyła, że Mulciber powiadomi Dolohov wcześniej o wadze powierzonych jej zadań i skali nowych wyzwań, którym miała sprostać.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
— Nie jestem pewien — wyznał z zaskakującą otwartością, ale nie poświęcił czasu na dogłębną analizę sytuacji Tatiany. Jej relacja z Karkaroffem wydawała mu się pozbawiona sensu, nie otrzyma od niego absolutnie niczego, co mogłoby jej w życiu się przydać. Nie rozmawiał o niej z towarzyszami, a plotki nie docierały na jej temat do jego uszu, bo niewiele osób wiedziało, że są spokrewnieni. I jeśli tak miało pozostać nie musiałby nawet kiwnąć palcem, ale skoro już zaczynał budować pozycję swojej rodziny nie chciał, aby ktokolwiek podając się za krewnego, krewną, a co dopiero siostrę burzył misternie układany fortel. Nie trudno było domyślić się, że chciał ją zmienić. Podporządkować pod siebie i swoją wizję rodziny, ale ona nie pragnęła do niej wejść, a jednocześnie krążyła gdzieś w tle. Zawieszona w próżni. — Będzie. Mogłaby być podejmując nauki legilimencji, ale nigdy nie wykorzysta tych umiejętności, jeśli utknie w miejscu, w którym dziś się znajduje. Będzie bezużyteczna. — W tym środowisku nie mogła już niczego osiągnąć, była potrzebna gdzieś indziej, a to wymagało wiedzy i umiejętności. Kto lepiej niż Deirdre pokaże jej jak zmieniać maski, jak kreować emocje, jak budować napięcie i mówić ludziom to, co chcieli usłyszeć. To nie tylko uwodzicielski sposób bycia, który pomagał Tatianie niegdyś zjednać sobie wysoko postawionych mężczyzn. Dziś szpiegów potrzebowali w innym miejscu, to oni stali na szczycie. Tatiana powinna nauczyć się jak zrzucić fałszywe klejnoty i przywdziać chustkę wiejskiej dziewczyny, jak swoją nieporadnością zyskać sympatię wrogów, którzy winni jej pomóc. — Przede wszystkim musi popracować nad akcentem. — To pierwsza z rzeczy, która ją zdradzała, ale mogli o to zadbać wszyscy. Im więcej charakterystycznych elementów tym mniej pomocna się okaże, tym szybciej ją zidentyfikują. Ładna, ale nie za ładna. Ujmująca, ale nie napastliwa. Bystra, ale nie za mądra. — Wtedy będzie uniwersalna. — Uśmiechnął się lekko. Była młoda, chłonna, cwana. Jeśli zrozumie po co to m musi zrobić może okazać się doskonała w tym. Warunkiem było porzucenie wygody, która jej się marzy. Na swój sukces i szacunek musiała zapracować. — Pomówię z nią. Przedstawię jej sytuację i jeśli weźmiesz na siebie ten obowiązek, odeślę ją do ciebie. — To, że potrafiła się bronić i zaatakować przyda jej się, nie mogła być całkiem bezbronna, ale kierunek jej działań należało zmienić. Dużo bardziej przyda się pośród ludzi jako informatorka niż wojownik posłany na pierwszą linię. Jak inaczej mogła wspomóc Rycerzy? Machaniem spódnicą? — Cornelius mógłby zaopiekować się nią pod kątem legilimencji. Spodoba jej się to. Ale potrzebuje intensywnego szkolenia, nie zabawy w zwykłą kusicielkę. Nie potrzebujemy ladacznicy, która będzie uwodzić aurorów, tylko kogoś komu uwierzą. Komuś kto będzie jednocześnie w stanie sobie poradzić w razie trudności. Łatwiej będzie to zrobić pięknej kobiecie z sarnimi oczami niż podejrzanemu młodzieńcowi biegle rzucającemu czarami.
Pokiwał głową. Przekonywanie jej nie leżało po stronie Deirdre, to on wziął na siebie ten obowiązek. Tatiana odwiedzi go w domu, po rodzinnym obiedzie w miłym gronie pomówią o ważnych sprawach i jej przyszłości wśród Rycerzy Walpurgii. Tatiana nie była ani na tyle istotna dla niego ani całej organizacji by jej porażka ich ubodła, ale jeśli już zamierzali zainwestować czas i energię w nauczanie jej czegoś i opiekę, której nie miała skąd otrzymać, powinni zrobić to tak, by uzyskać przy tym jak najwięcej korzyści. Pokiwał głową również wtedy, gdy przytaknęła. Uśmiechnął się krótko, w myśl własnych słów nie wracając już do tego, zupełnie tak, jakby ten temat nigdy nie istniał. Słusznie się obawiała prawdy, ta rzutowała na jej sukcesy i to nigdy nie ulegnie zmianie. Mogli udawać, że tak nie jest, kreować świat tak, jakby była wyjątkową, ale karierę zawdzięczała najstarszym praktykom i mechanizmom świata. Miała jednak olbrzymie szczęście, trafiając przy tym na jednego z najpotężniejszych czarnoksiężników, Tristana. I to dzięki niemu nikt nie odważyłby się jej postawić, zarzucić jej kłamstw. Bo prócz Tristana za śqmierciożerczynią stali i stać będą lojalnie śmierciożercy, potwierdzając jej wersje, tak jak każdą wojenną propagandę. Miała ich po swojej stronie, bo byli tak silni, jak silna była wspólna wersja zdarzeń. Spojrzenie mu pociemniało, kiedy zarzuciła mu okiełznanie, ale zamiast zmrużyć oczy, uśmiechnął się wilczo, leniwie. Jej słowa mogłyby go dotknąć. Kiedyś z pewnością poczułby się urodzony, nieprzyjemnie dźgnięty kobiecym paznokciem, ale dziś nie czuł się poskromiony. Podporządkował się Czarnemu Panu świadomie, wiedząc, że nikt nie da mu takiej władzy i siły, jak on. To nie była równa transakcja, oddał mu duszę w zamian za wielkość. To też była cena jaką przypłacił. Niezależność. Bez Voldemorta nie doszedłby tak szybko na sam szczyt, a może nie doszedłby tu wcale.
— Powiedziałbym raczej, że mnie wyzwolił — gardłowy pomruk poniósł się w wibracją. Z niepokornego pasjonata śmierci, czarnej magii stał się bardzo groźnym i bardzo złym człowiekiem, który nie potrzebował mięśni, ani blizn na twarzy, by pokonać, czy wystraszyć innych. Stał się uosobieniem samej śmierci. Bezwzględnej, nie negocjującej warunków, przychodzącej zawsze na czas. I tak jak ona z młodego buntownika żywo pragnącego krzywdy innych przez własne niezrozumienie stał się statuą z lodu. — Żaden prywatny konflikt... Oczywiście, że nie. O tym, co dzieje się w domu nie mówimy nikomu — zażartował, przechylając głowę nieco w bok. Łączenie światów nigdy nie wydawało mu się słuszne i rozważne, ale Tristan doskonale wiedział, jak uporać się z trudnościami. Nigdy w niego nie wątpił i głównie to wiara w niego sprawiała, że nie obawiał się problemów i dylematów, nie wspominając o jakichkolwiek konfliktach. Mimo to przytaknął Deirdre. — Ubóstwiam cię — poprawił ją zaraz, nie zamierzając wyprowadzając jej z błędu. — Zawsze, przecież wiesz — skłamał miękko, jeszcze chwilę patrząc w jej kierunku, aż w końcu opuścił spojrzenie na znudzone dzieci, które lada moment rozerwą grzbiet książeczki, którą im przekazał. Mimo to, nie poruszył się, nie wstał i nie zareagował w żaden sposób. Obserwował ich analizę, próbę rozłożenia jej na części pierwsze. Spojrzał na wiedźmę dopiero, kiedy usłyszał, że pragnie cieszenia się w pełni czarną magią. Westchnął cicho.
— Deirdre, jeśli będziesz chciała pomówić ze mną szczerze i otwarcie o tym, czego ci brakuje to chętnie cię wysłucham, a jeśli będę mógł pomóc, pomogę — odpowiedział, nie uwierzywszy w jej wyznanie ani trochę. Z lekkim zniecierpliwieniem poprawił się w fotelu. — To o czym mówisz, masz. Co miałoby cię powstrzymywać? Zawieszenie broni? — spytał, unosząc brwi wysoko. Zażartowała z niego, ale jej słowa wcale nie brzmiały jak żart. — Naprawdę? Trwa od niedawna, niedługo jeszcze potrwa. Potem wszystko wróci do normy. — Nie próbował jej uspokoić i choć nie wierzył, że to było tym, czego naprawdę jej brakował, odniósł się do tego z lekką pobłażliwością. Każdy z nich był mordercą, każdy z nich zabijał i odczuwał mniejszą lub większą satysfakcję z tego, co robił. Nie lubił tracić czasu na bezsensowną śmierć, ale to, o czym mówiła Deirdre mogło być tylko środkiem do celu, nie prawdziwym pragnieniem. — Brakuje ci adrenaliny? Wszystkie używki przestały cię już bawić? — zgadywał, nie odwracając od niej spojrzenia. Odebranie człowiekowi życia jemu daje poczucie kontroli. Satysfakcję. Można było odnaleźć te emocje w innych miejscach. Z tego powodu mężczyźni chodzili do burdelu, wdawali si w bójki. Oni — oddawali się fantazjom, fetyszom i mordom, ale choć zabijał z zimną krwią, nigdy nie pomyślałby, że właśnie tego potrzebował. Robił to tak często, tak naturalnie już, że przestawał czerpać z tego jakąkolwiek przyjemność, o ile kiedykolwiek ją czuł.
— Oczywiście — odpowiedział, podnosząc się z fotela, kiedy Deirdre wyraziła swoje życzenie spaceru po ogrodach w towarzystwie przyjaciółki. — Pozwolisz, że zostawię was same, obowiązki na mnie czekają. To było bardzo przyjemne spotkanie, mam nadzieję, że wpiszemy je do stałego grafiku. — Lubił te spotkania. Czy miały miejsce w jej, jego domu, spelunach czy restauracjach. Rozmawiając na tematy głębokie i płytkie, ważne i całkiem nieistotne. — Odprowadzę was na dwór — zaoferował, podchodząc do drzwi, ktore otworzył i wskazał kierunek.
| zt?
Pokiwał głową. Przekonywanie jej nie leżało po stronie Deirdre, to on wziął na siebie ten obowiązek. Tatiana odwiedzi go w domu, po rodzinnym obiedzie w miłym gronie pomówią o ważnych sprawach i jej przyszłości wśród Rycerzy Walpurgii. Tatiana nie była ani na tyle istotna dla niego ani całej organizacji by jej porażka ich ubodła, ale jeśli już zamierzali zainwestować czas i energię w nauczanie jej czegoś i opiekę, której nie miała skąd otrzymać, powinni zrobić to tak, by uzyskać przy tym jak najwięcej korzyści. Pokiwał głową również wtedy, gdy przytaknęła. Uśmiechnął się krótko, w myśl własnych słów nie wracając już do tego, zupełnie tak, jakby ten temat nigdy nie istniał. Słusznie się obawiała prawdy, ta rzutowała na jej sukcesy i to nigdy nie ulegnie zmianie. Mogli udawać, że tak nie jest, kreować świat tak, jakby była wyjątkową, ale karierę zawdzięczała najstarszym praktykom i mechanizmom świata. Miała jednak olbrzymie szczęście, trafiając przy tym na jednego z najpotężniejszych czarnoksiężników, Tristana. I to dzięki niemu nikt nie odważyłby się jej postawić, zarzucić jej kłamstw. Bo prócz Tristana za śqmierciożerczynią stali i stać będą lojalnie śmierciożercy, potwierdzając jej wersje, tak jak każdą wojenną propagandę. Miała ich po swojej stronie, bo byli tak silni, jak silna była wspólna wersja zdarzeń. Spojrzenie mu pociemniało, kiedy zarzuciła mu okiełznanie, ale zamiast zmrużyć oczy, uśmiechnął się wilczo, leniwie. Jej słowa mogłyby go dotknąć. Kiedyś z pewnością poczułby się urodzony, nieprzyjemnie dźgnięty kobiecym paznokciem, ale dziś nie czuł się poskromiony. Podporządkował się Czarnemu Panu świadomie, wiedząc, że nikt nie da mu takiej władzy i siły, jak on. To nie była równa transakcja, oddał mu duszę w zamian za wielkość. To też była cena jaką przypłacił. Niezależność. Bez Voldemorta nie doszedłby tak szybko na sam szczyt, a może nie doszedłby tu wcale.
— Powiedziałbym raczej, że mnie wyzwolił — gardłowy pomruk poniósł się w wibracją. Z niepokornego pasjonata śmierci, czarnej magii stał się bardzo groźnym i bardzo złym człowiekiem, który nie potrzebował mięśni, ani blizn na twarzy, by pokonać, czy wystraszyć innych. Stał się uosobieniem samej śmierci. Bezwzględnej, nie negocjującej warunków, przychodzącej zawsze na czas. I tak jak ona z młodego buntownika żywo pragnącego krzywdy innych przez własne niezrozumienie stał się statuą z lodu. — Żaden prywatny konflikt... Oczywiście, że nie. O tym, co dzieje się w domu nie mówimy nikomu — zażartował, przechylając głowę nieco w bok. Łączenie światów nigdy nie wydawało mu się słuszne i rozważne, ale Tristan doskonale wiedział, jak uporać się z trudnościami. Nigdy w niego nie wątpił i głównie to wiara w niego sprawiała, że nie obawiał się problemów i dylematów, nie wspominając o jakichkolwiek konfliktach. Mimo to przytaknął Deirdre. — Ubóstwiam cię — poprawił ją zaraz, nie zamierzając wyprowadzając jej z błędu. — Zawsze, przecież wiesz — skłamał miękko, jeszcze chwilę patrząc w jej kierunku, aż w końcu opuścił spojrzenie na znudzone dzieci, które lada moment rozerwą grzbiet książeczki, którą im przekazał. Mimo to, nie poruszył się, nie wstał i nie zareagował w żaden sposób. Obserwował ich analizę, próbę rozłożenia jej na części pierwsze. Spojrzał na wiedźmę dopiero, kiedy usłyszał, że pragnie cieszenia się w pełni czarną magią. Westchnął cicho.
— Deirdre, jeśli będziesz chciała pomówić ze mną szczerze i otwarcie o tym, czego ci brakuje to chętnie cię wysłucham, a jeśli będę mógł pomóc, pomogę — odpowiedział, nie uwierzywszy w jej wyznanie ani trochę. Z lekkim zniecierpliwieniem poprawił się w fotelu. — To o czym mówisz, masz. Co miałoby cię powstrzymywać? Zawieszenie broni? — spytał, unosząc brwi wysoko. Zażartowała z niego, ale jej słowa wcale nie brzmiały jak żart. — Naprawdę? Trwa od niedawna, niedługo jeszcze potrwa. Potem wszystko wróci do normy. — Nie próbował jej uspokoić i choć nie wierzył, że to było tym, czego naprawdę jej brakował, odniósł się do tego z lekką pobłażliwością. Każdy z nich był mordercą, każdy z nich zabijał i odczuwał mniejszą lub większą satysfakcję z tego, co robił. Nie lubił tracić czasu na bezsensowną śmierć, ale to, o czym mówiła Deirdre mogło być tylko środkiem do celu, nie prawdziwym pragnieniem. — Brakuje ci adrenaliny? Wszystkie używki przestały cię już bawić? — zgadywał, nie odwracając od niej spojrzenia. Odebranie człowiekowi życia jemu daje poczucie kontroli. Satysfakcję. Można było odnaleźć te emocje w innych miejscach. Z tego powodu mężczyźni chodzili do burdelu, wdawali si w bójki. Oni — oddawali się fantazjom, fetyszom i mordom, ale choć zabijał z zimną krwią, nigdy nie pomyślałby, że właśnie tego potrzebował. Robił to tak często, tak naturalnie już, że przestawał czerpać z tego jakąkolwiek przyjemność, o ile kiedykolwiek ją czuł.
— Oczywiście — odpowiedział, podnosząc się z fotela, kiedy Deirdre wyraziła swoje życzenie spaceru po ogrodach w towarzystwie przyjaciółki. — Pozwolisz, że zostawię was same, obowiązki na mnie czekają. To było bardzo przyjemne spotkanie, mam nadzieję, że wpiszemy je do stałego grafiku. — Lubił te spotkania. Czy miały miejsce w jej, jego domu, spelunach czy restauracjach. Rozmawiając na tematy głębokie i płytkie, ważne i całkiem nieistotne. — Odprowadzę was na dwór — zaoferował, podchodząc do drzwi, ktore otworzył i wskazał kierunek.
| zt?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 2 z 2 • 1, 2
Biblioteczka
Szybka odpowiedź