Pokój XXI (Świat)
AutorWiadomość
Pokój XXI (Świat)
Nieduży pokój znajduje się na piętrze przy pokojach mieszkalnych, nie jest jednak sypialnią, a małym pokojem dziennym przeznaczonym głównie dla domowników lub bardziej zaufanych gości. Na górze drzwi prowadzących do pomieszczenia wydrapany został rzymski numer XXI, a pośrodku - symbol nagiej kobiety otoczonej wieńcem z liści. Numer pokoju nie pasuje do żadnego sąsiadującego, odpowiada jednak XXI karcie Tarota - Światu. Koślawe żłobienia w drewnie wypełnione zostały krwią niedźwiedzia. Owalny stolik otoczony wysokimi krzesłami stanowi centralną część pomieszczenia, wysokie okna zwyczajowo zasłonięte są ciężkimi ciemnopurpurowymi kotarami. Wnętrze rozświetlają wysokie kute z czarnego żeliwa stojące świeczniki rozstawione w kątach pokoju. Nieduży barek pozwala na poczęstunek - alkoholem, owocami - na jego wierzchu przeważnie leży kilka porzuconych książek. Ścianę zdobi krajobraz mokradeł, na którym z rzadka pojawia się milcząca stara wiedźma, czasem tworzy między palcami plecionki z białej nici, czasem pali nad ogniskiem zioła, innym razem po prostu milczy w bezruchu, a potem znów znika. Wydaje się reagować, tylko wtedy, gdy słyszy rosyjski.
Powiadomiwszy Smętka, do której z komnat ma przyprowadzić Deirdre, kiedy tylko czarownica się pojawi, zajęła się sobą, układając na stole Tarota, nie zaskakiwało ją, że kolejne karty były symbolem żałoby, śmierci i zniszczenia, wszak kataklizm, który przeszedł przez kraj, był - bardzo dosłownym - końcem świata. Ale dlaczego ptaki nadal śpiewały, a słońce nadal świeciło? Czy ostateczny upadek ludzkości miał zostać poprzedzony czymś jeszcze bardziej spektakularnym? Machnęła dłonią, odganiając od oczu gęsty szary dym kadzidła, który wypełniał pomieszczenie, utrudniając oddychanie; miało pomóc jej się skoncentrować, lecz zamiast to ciągle rozpraszało jej uwagę. Być może nieco przesadziła z łodyżkami świeżej szałwii, drażniły nos nieszczególnie przyjemnie. Na nic też zdała się ich dobra aura, gdy Tarot uparcie przepowiadał kolejne nieszczęścia. Finalna karta była kartą gwiazdy, a ona trzymała ją w dłoniach z zadumą, gdy w wejściu objawiła się jej przyjaciółka, zerwała się z krzesła od razu, by powitać ją z odpowiednią czułością. Miała na sobie prostą czarną suknię, niepodobnie do niej nie nosiła też na sobie żadnej ozdoby, a makijaż ograniczył się do przypudrowania zasinień pod oczami. Żałoba nakazywała jej zachować skromność, nie korespondowały z nią wypuszczone z upięć pod wieczór gęste czarne włosy.
- Wybacz pewne... niedogodności - westchnęła. - Dziękuję, że przyszłaś, jak udało ci się tutaj dostać? Zapomniałam cię uprzedzić, coś blokuje teleportację... Nawet nie wiem jak daleko stąd, ruszałam się najdalej do szpitala. - Pokręciła głową, prowadząc Deirdre do stolika. Szok po kataklizmie bynajmniej nie minął. Nie minie jeszcze długo. - Pod naszym dachem coś z kolei blokuje każdą magię, nie zdziw się, jeśli będziesz miała potrzebę wyjąć różdżkę, a ta cię nie usłucha. Nie wyobrażasz sobie nawet, jakie to frustrujące, kiedy chcesz tylko uprzątnąć mleko z balii do kąpieli. Do czarta z tym, powiedz, jak ty przeszłaś to wszystko? Kiedy cię żegnałam, mówiłaś, że wybierasz się na czuwanie, a tam... ile z tych opowieści jest prawdziwych? - spytała ze zmartwieniem. Wrócili do domu z Ramseyem nieco wcześniej. Nie wypadało jej pojawić się na poważnej ceremonii ze zbyt małym dzieckiem, które nie uszanowałoby powagi sytuacji i nietrudno było jej przekonać męża, że on z kolei wolał spędzić ten wieczór z nią, niż na uroczystościach żałobnych wyprawionych ku czci tych, którzy mieli dopiero zginąć. Już przy stoliku zebrała rozłożone karty, choć dało się dostrzec jej nerwowy ruch dłoni, gdy jako pierwszą zakryła z powrotem kartę gwiazdy. Wrzuciła zebraną talię do skórzanego woreczka, odsuwając ją na bok stolika, rzuciła za to na jego blat ostatni numer Czarownicy, który przygotowała specjalnie na tę okazję. Poprosiła Deirdre o wspólną lekturę, bo nie miała odwagi zrobić tego sama. Bała się, co też wymyślił ten, pożal się, Merlinie, dziennikarzyna. - Napijesz się wina? - spytała, lecz pojawiła się w tym pytaniu dziwna słabość, jakby w pół zdania chciała się z niego - nagle - jednak wycofać. - Mam też... pyszny sok z porzeczki - poprawiła się po chwili niewygodnie. - Smętku, wróć się! - zawołała za skrzatem, żal jej było i tej istoty. Smętek służył u nich dobrze i z oddaniem, był posłuszny, wydawał się wierny. Lecz i on wszystkie obowiązki ostatnim czasem wykonać musiał bez pomocy magii.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Dotarcie do Warwickshire nie było aż tak trudne, dopiero tuż na granicy posiadłości musiała z powrotem zmaterializować się z czarnej mgły, ostatnie metry pokonując pieszo. Podróż pozwoliła jej odpocząć, wyczyścić głowę - dosłownie - z zbędnych myśli, zjednoczyć się z czymś niematerialnym, z istnieniem pozbawionym bólu mięśni, ciężaru niewyspanego ciała i obcego zapachu. Nawet pościel w Chateau Rose emanowała obcością; miękka, czysta, ale przesadnie lawendowa. Ślad tej woni ciągle czuła w rozpuszczonych włosach, łagodnie opadających na czarną suknię, jedną z niewielu, które udało się odzyskać na szybko z Białej Willi. Nie musiała się jednak stroić ani martwić brakiem wypielęgnowanej fryzury, odwiedzała przyjaciółkę. Czarownicę, która widziała ją w najgorszym możliwym stanie, pamiętając ją brudną, słabą, przerażoną. Bezbronną. Nie wstydziła się tamtej siebie, przebywanie z Cassandrą niosło ze sobą jednak słodko-gorzki posmak wspomnień, których wolałaby się pozbyć. Czy i Vablatsky musiała się z tym mierzyć? Z echem niewielkiej lecznicy wśród rynsztoków Śmiertelnego Nokturnu? Z samotnością, wyklęciem, mrokiem spowijającym pierwsze lata życia jej córki? Z nieprzyjemnym wrażeniem, że cały ten zbudowany od nowa świat może runąć?
Mogłaby o to zapytać, ale tego nie robiła, pozwalając prowadzić się skrzatowi w głąb imponującego budynku. Pogrążonego w ciszy, przyjemnej odmianie od krzyków rozpaczy, bólu i strachu, ciągle odbijających się w jej głowie po doświadczeniach Elfiego Szlaku. Tu - było spokojnie, okolica uległa zniszczeniu, zdołała to zaobserwować podczas podróży, lecz Niedźwiedzia Jama wyglądała na nienaruszoną. Pani na tych włościach - już tak. Zauważyła to od razu po przekroczeniu progu niewielkiego salonu, biżuteria nie rozświetlała twarzy przyjaciółki, lecz nie spodziewała się radości i nieskrępowania, ostatnie dni na każdym czarodzieju odcisnęły krwawe piętno.
- Cassandro - powitała ją łagodnie, odwzajemniając uścisk. Bliski, trwający może o sekundę za długo, ale potrzebowała tego. Kobiecego wsparcia, świadomości, że w jej świecie jest choć jedna osoba, która nie traktowała jej w kategorii zabawki, zdobyczy czy potencjalnych korzyści. - Rozmycie się w nicości bywa przydatne, także dla przewietrzenia głowy. Tak samo jak krótki spacer - odpowiedziała nie wprost, nie musiała, Vablatsky zapewne wiele razy widziała zdolności swego męża do zniknięcia wprost w chmurze czystej czerni. - Czy poza tym wszystko u was w porządku? Oczywiście względnym, biorąc pod uwagę okoliczności- spytała, zajmując miejsce tuż obok przyjaciółki. Zmarszczyła brwi, słysząc o trudnościach w czarowaniu: czy była to plaga? Kolejne miejsce, unieruchomione przez przedziwną anomalię. - Możecie coś z tym zrobić? - od razu szukała rozwiązania, jakie na pewno nie istniało; od epicentrum koszmaru minęło zaledwie kilkadziesiąt godzin. Mogłaby wspomnieć, że i jej dom został objęty tą klątwą, ale przecież Chateau Rose w ogóle nie zasługiwał na to miano.
- Większość - odpowiedziała na pytanie o pamiętny wieczór sprzed dwóch dni, plecy wygodnie opierając o zdobione krzesło. Przymknęła na moment oczy, wydarzenia z Elfiego Szlaku były wciąż żywe, przemykając pod powiekami niczym ogniste powidoki. - Deszcz meteorytów. Pożar obejmujący swym zasięgiem większość lasu. Trzęsienie ziemi - i powstające pod nogami piekielne czeluście. Między innymi - referowała rzeczowo, bez strachu, za to z ledwie słyszalną w głosie fascynacją. Brzmiącą bardzo nie na miejscu w kontekście zniszczeń i śmierci, zbierających w lasach Waltham potworne żniwo. - Pojawiły się cienie, lecz były nam raczej pomocą - zawiesiła głos, wynaturzona bestia, służąca lojalnie Tristanowi, była utkana z podobnego mroku, lecz nie wiedziała o tym nic więcej, lecz o wypełniającej ją potędze, powiązanej z końcem świata, na razie wolała się nie wypowiadać. - A z mroku rozpadliny coś do mnie wołało - zakończyła ciszej, w zadumie, przenosząc wzrok na malowidło bagniska. Puste, mroczne, zdające się wciągać widza, oplatać go roślinnością i błotem, fascynować. Tak jak ziemia, otwierająca się tuż pod jej stopami. Milczenie trwało nieco za długo, otrząsnęłą się z niego - była widocznie zmęczona, a mrok, który emanował z obrazu kojarzył się jej z siłą, której doznała przedwczoraj. Tęskniła za tym wrażeniem, mimo wszystko. - Nic mi nie jest. Dzieci są bezpieczne. Musiałam się jednak...przeprowadzić. Chyba wyobrażasz sobie, jak cały ten chaos zniosła niewielka wysepka - powróciła do konkretów, wzrok także powędrował znowu ku Cassandrze, której posłała lekki uśmiech. Kątem oka zauważając chowane karty Tarota. Nigdy się na nim nie znała, wróżbiarstwo ją mierziło - bo i niepokoiło - ale w takiej sytuacji nawet ona zwróciłaby się ku kartom, by dowiedzieć się czegokolwiek. - Czeka nas świetlana przyszłość? - zagadnęła nie bez ironii, rozbawiona raczej perspektywami niż próbą odnalezienia sensu w tragedii.- Chociaż może więcej o twojej przyszłości dowiemy się z tego - kontynuowała, sięgając po gazetę. Nie miała szansy jej przeczytać, wydruk ukazał się tuż przed tragedią, zresztą, Czarownica nigdy nie należała do jej ulubionych tytułów. Z westchnieniem rozwinęła pergamin, kiwając głową na propozycję wina. Wina, nie soku, by zmierzyć się z pisemkiem potrzebowały czegoś mocniejszego. Dyskomfort Vablatsky umknął jej uwadze. - Zgodziłaś się na to? - zapytała zawczasu, podejrzewając odpowiedź. Sama wolała unikać rozgłosu, z wiadomych względów. - Przynajmniej wybrali ujmującą fotografię - przesunęła wzrok na zdjęcie otwierające artykuł. Cassandra wyglądała na nim pięknie, ale i dostojnie, wyniośle, poważnie. Żadnych słodkich uśmiechów czy niekorzystnych kadrów. - Chcesz czynić honory? - oddawała decyzję w ręce bohaterki reportażu, gotowa przesunąć pergamin w jej stronę, by to przyjaciółka przeczytała - być może pikantny - tekst o własnej osobie.
Mogłaby o to zapytać, ale tego nie robiła, pozwalając prowadzić się skrzatowi w głąb imponującego budynku. Pogrążonego w ciszy, przyjemnej odmianie od krzyków rozpaczy, bólu i strachu, ciągle odbijających się w jej głowie po doświadczeniach Elfiego Szlaku. Tu - było spokojnie, okolica uległa zniszczeniu, zdołała to zaobserwować podczas podróży, lecz Niedźwiedzia Jama wyglądała na nienaruszoną. Pani na tych włościach - już tak. Zauważyła to od razu po przekroczeniu progu niewielkiego salonu, biżuteria nie rozświetlała twarzy przyjaciółki, lecz nie spodziewała się radości i nieskrępowania, ostatnie dni na każdym czarodzieju odcisnęły krwawe piętno.
- Cassandro - powitała ją łagodnie, odwzajemniając uścisk. Bliski, trwający może o sekundę za długo, ale potrzebowała tego. Kobiecego wsparcia, świadomości, że w jej świecie jest choć jedna osoba, która nie traktowała jej w kategorii zabawki, zdobyczy czy potencjalnych korzyści. - Rozmycie się w nicości bywa przydatne, także dla przewietrzenia głowy. Tak samo jak krótki spacer - odpowiedziała nie wprost, nie musiała, Vablatsky zapewne wiele razy widziała zdolności swego męża do zniknięcia wprost w chmurze czystej czerni. - Czy poza tym wszystko u was w porządku? Oczywiście względnym, biorąc pod uwagę okoliczności- spytała, zajmując miejsce tuż obok przyjaciółki. Zmarszczyła brwi, słysząc o trudnościach w czarowaniu: czy była to plaga? Kolejne miejsce, unieruchomione przez przedziwną anomalię. - Możecie coś z tym zrobić? - od razu szukała rozwiązania, jakie na pewno nie istniało; od epicentrum koszmaru minęło zaledwie kilkadziesiąt godzin. Mogłaby wspomnieć, że i jej dom został objęty tą klątwą, ale przecież Chateau Rose w ogóle nie zasługiwał na to miano.
- Większość - odpowiedziała na pytanie o pamiętny wieczór sprzed dwóch dni, plecy wygodnie opierając o zdobione krzesło. Przymknęła na moment oczy, wydarzenia z Elfiego Szlaku były wciąż żywe, przemykając pod powiekami niczym ogniste powidoki. - Deszcz meteorytów. Pożar obejmujący swym zasięgiem większość lasu. Trzęsienie ziemi - i powstające pod nogami piekielne czeluście. Między innymi - referowała rzeczowo, bez strachu, za to z ledwie słyszalną w głosie fascynacją. Brzmiącą bardzo nie na miejscu w kontekście zniszczeń i śmierci, zbierających w lasach Waltham potworne żniwo. - Pojawiły się cienie, lecz były nam raczej pomocą - zawiesiła głos, wynaturzona bestia, służąca lojalnie Tristanowi, była utkana z podobnego mroku, lecz nie wiedziała o tym nic więcej, lecz o wypełniającej ją potędze, powiązanej z końcem świata, na razie wolała się nie wypowiadać. - A z mroku rozpadliny coś do mnie wołało - zakończyła ciszej, w zadumie, przenosząc wzrok na malowidło bagniska. Puste, mroczne, zdające się wciągać widza, oplatać go roślinnością i błotem, fascynować. Tak jak ziemia, otwierająca się tuż pod jej stopami. Milczenie trwało nieco za długo, otrząsnęłą się z niego - była widocznie zmęczona, a mrok, który emanował z obrazu kojarzył się jej z siłą, której doznała przedwczoraj. Tęskniła za tym wrażeniem, mimo wszystko. - Nic mi nie jest. Dzieci są bezpieczne. Musiałam się jednak...przeprowadzić. Chyba wyobrażasz sobie, jak cały ten chaos zniosła niewielka wysepka - powróciła do konkretów, wzrok także powędrował znowu ku Cassandrze, której posłała lekki uśmiech. Kątem oka zauważając chowane karty Tarota. Nigdy się na nim nie znała, wróżbiarstwo ją mierziło - bo i niepokoiło - ale w takiej sytuacji nawet ona zwróciłaby się ku kartom, by dowiedzieć się czegokolwiek. - Czeka nas świetlana przyszłość? - zagadnęła nie bez ironii, rozbawiona raczej perspektywami niż próbą odnalezienia sensu w tragedii.- Chociaż może więcej o twojej przyszłości dowiemy się z tego - kontynuowała, sięgając po gazetę. Nie miała szansy jej przeczytać, wydruk ukazał się tuż przed tragedią, zresztą, Czarownica nigdy nie należała do jej ulubionych tytułów. Z westchnieniem rozwinęła pergamin, kiwając głową na propozycję wina. Wina, nie soku, by zmierzyć się z pisemkiem potrzebowały czegoś mocniejszego. Dyskomfort Vablatsky umknął jej uwadze. - Zgodziłaś się na to? - zapytała zawczasu, podejrzewając odpowiedź. Sama wolała unikać rozgłosu, z wiadomych względów. - Przynajmniej wybrali ujmującą fotografię - przesunęła wzrok na zdjęcie otwierające artykuł. Cassandra wyglądała na nim pięknie, ale i dostojnie, wyniośle, poważnie. Żadnych słodkich uśmiechów czy niekorzystnych kadrów. - Chcesz czynić honory? - oddawała decyzję w ręce bohaterki reportażu, gotowa przesunąć pergamin w jej stronę, by to przyjaciółka przeczytała - być może pikantny - tekst o własnej osobie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Uśmiechnęła się, ciepło, jak uśmiechała się rzadko, kiedy zapewniła ją, że przedostanie się do Niedżwiedziej Jamy nie było problemem, wiedziała, że to nie do końca prawda, niezależnie od tego, jak bardzo Deirdre lubiła spacery. Jej szczególne zdolności, dar od Czarnego Pana, stawiały ją na innej pozycji, lecz mimo to nie chciała zmuszać jej do niewygody. Kiwnęła głową.
- Myślałam, że to będzie łatwiejsze - westchnęła, mówiła o śmierci swojej matki. Wspominała jej o jej odejściu, ale przecież nigdy nie była z nią mocno związana. - Przecież nic się nie zmieniło, i tak rzadko miałyśmy ze sobą kontakt. A jednak świadomość, że to się już nigdy nie zmieni... - Niechętnie przyznawała się do błędów, więc teraz też o tym nie myślała. Śmierć była ostatecznością. Wydawało jej się, że już dawno się z nią oswoiła, a jednak czuła budzącą się nostalgię. Sentyment, nie smutek, może żal, wracały do niej wszystkie te złe chwile, które spędziły razem i każde odrzucenie, którym się od niej oddalała. - Nie chcę o tym rozmawiać - zmarszczyła brew, urywając w pół zdania. - Zrobić? Co na przykład? Cofnąć czas i wysłać tę kometę z powrotem tam, gdzie jej miejsce? Znam się na gwiazdach, które znają nasze przeznaczenie, nie na tych, które straciły własne. - Nie wyobrażała sobie w pojedynkę walczyć ze skutkami kataklizmu tak dramatycznej skali. Była uzdrowicielką, mogła pomóc rannym. Stabilizacja kosmicznego promieniowania i jej wpływ na ziemską magię mógł być materiałem na setki lat badań, nie na wieczorną nudę. Podobnie jak Deirdre lubiła nakierować się od razu na rozwiązania, ale nie koncentrowała się nigdy na nierealnych mrzonkach. Westchnęła, kręcąc głową. - Nie sądzę, żeby ktokolwiek wiedział, co robić. Sądząc po ciszy, która zapadła, nie ja jedna. - Uniosła ku niej spojrzenie, nietrudno było powiązać kometę z ciągiem ostatnich zdarzeń. Czy Śmierciożerczyni miała plan na to, jak pokierować ich dalej? Artykuły w Horyzontach Zaklęć były mętne, stawiały kolejne pytania, nie dawały żadnych odpowiedzi. - Jeśli przeżyliśmy koniec świata, gorzej już nie będzie, prawda? - spytała, kwitując jej słowa. Nie to chciała usłyszeć, gdzieś rozpaczliwie trzymała się myśli, ze może przynajmniej część z tych plotek była przesadzona. - Szczęście w nieszczęściu - Że cienie były im pomocą. Stały po ich stronie. Primrose chciała z nimi walczyć, ale to nie leżało w ich interesie. Musieli nad nimi zapanować. Czy dokonało się? - Wołało? - spytała troskliwie, utkwiwszy spojrzenie na jej twarzy. - Opowiesz mi o tym? - Martwiła się o nią. O to, jak to wszystko jest ze sobą powiązane. O to, co wedle słów Primrose tkwiło w duszy Deirdre. Kiwnęła głową ze smutkiem, słysząc o jej wyprowadzce.
Wyprostowała się nagle, gdy spytała o karty, złożyła je, lecz ostatnia z wysuniętych znajdowała się na wierzchu talii. Przez chwilę się wahała, nim nie ujęła jej w dłonie i nie wyciągnęła przed siebie, odsłoniętej. Bez tła pozostałych i tak nie miała mocy. W świetle błyszczącej na niebie gwiazdy naga kobieta wylewała z dwóch dzbanów wodę, z jednego do jeziora, z drugiego na suchą glebę.
- To moja przyszłość, nie nasza - sprostowała jej słowa, postanawiając podzielić się tym z przyjaciółką. Może zrozumie. Może będzie wiedziała więcej. - Może symbolizować wiele, lecz w otoczeniu królowej pucharów wskazującej na kwitnące bzy, wyraźnego księżyca jako ostrzeżenia i... pojawił się też cesarz i świat - mówiła spokojnie, w skupieniu, jakby sama dopiero teraz składała myśli. Odbijała się w niej niepewność, odbijał się strach. I dopiero po chwili... - Cesarz i świat, Deirdre - również fascynacja, uniosła ku niej spojrzenie, te karty interesowały ją mocniej, niż kataklizm za oknem.
- Myślisz, że źle zrobiłam? - spytała, gdy Deirdre spytała o jej zgodę. Pytanie było retoryczne, skoro udzieliła wywiadu, musiała się przecież zgodzić. - Ramsey pojawił się na tamtej imprezie w towarzystwie pięknej i młodej dziewczyny. Nie mogę sobie pozwolić na wątpliwości - wyjaśniła spokojnie. - Poza tym... zastanawiałam się... czy mam szansę do kogoś dotrzeć. Po tym, jak mój mąż popełnił swoje świadectwo męskiej głupoty w Horyzontach Zaklęć. Redaktor pytał mnie, czy mąż pozwala mi służyć talentem. Czy się na to zgadza, słyszysz, jak to brzmi? Czego się spodziewał, toczenia małżeńskiej sprzeczki na łamach gazet? Myślałam, że... - Pokręciła głową. - Byłam naiwna. - Wierzyła, że może powiedzieć coś więcej. Coś, co będzie miało szansę coś zmienić. - Wolę, żebyś ty to zrobiła - odpowiedziała, spoglądając na nią niepewnie. Nie była pewna, co zastanie w artykule, w jego treści, bała się przesłania. Bała się, że odniesie skutek odwrotny do zamierzonego.
- Myślałam, że to będzie łatwiejsze - westchnęła, mówiła o śmierci swojej matki. Wspominała jej o jej odejściu, ale przecież nigdy nie była z nią mocno związana. - Przecież nic się nie zmieniło, i tak rzadko miałyśmy ze sobą kontakt. A jednak świadomość, że to się już nigdy nie zmieni... - Niechętnie przyznawała się do błędów, więc teraz też o tym nie myślała. Śmierć była ostatecznością. Wydawało jej się, że już dawno się z nią oswoiła, a jednak czuła budzącą się nostalgię. Sentyment, nie smutek, może żal, wracały do niej wszystkie te złe chwile, które spędziły razem i każde odrzucenie, którym się od niej oddalała. - Nie chcę o tym rozmawiać - zmarszczyła brew, urywając w pół zdania. - Zrobić? Co na przykład? Cofnąć czas i wysłać tę kometę z powrotem tam, gdzie jej miejsce? Znam się na gwiazdach, które znają nasze przeznaczenie, nie na tych, które straciły własne. - Nie wyobrażała sobie w pojedynkę walczyć ze skutkami kataklizmu tak dramatycznej skali. Była uzdrowicielką, mogła pomóc rannym. Stabilizacja kosmicznego promieniowania i jej wpływ na ziemską magię mógł być materiałem na setki lat badań, nie na wieczorną nudę. Podobnie jak Deirdre lubiła nakierować się od razu na rozwiązania, ale nie koncentrowała się nigdy na nierealnych mrzonkach. Westchnęła, kręcąc głową. - Nie sądzę, żeby ktokolwiek wiedział, co robić. Sądząc po ciszy, która zapadła, nie ja jedna. - Uniosła ku niej spojrzenie, nietrudno było powiązać kometę z ciągiem ostatnich zdarzeń. Czy Śmierciożerczyni miała plan na to, jak pokierować ich dalej? Artykuły w Horyzontach Zaklęć były mętne, stawiały kolejne pytania, nie dawały żadnych odpowiedzi. - Jeśli przeżyliśmy koniec świata, gorzej już nie będzie, prawda? - spytała, kwitując jej słowa. Nie to chciała usłyszeć, gdzieś rozpaczliwie trzymała się myśli, ze może przynajmniej część z tych plotek była przesadzona. - Szczęście w nieszczęściu - Że cienie były im pomocą. Stały po ich stronie. Primrose chciała z nimi walczyć, ale to nie leżało w ich interesie. Musieli nad nimi zapanować. Czy dokonało się? - Wołało? - spytała troskliwie, utkwiwszy spojrzenie na jej twarzy. - Opowiesz mi o tym? - Martwiła się o nią. O to, jak to wszystko jest ze sobą powiązane. O to, co wedle słów Primrose tkwiło w duszy Deirdre. Kiwnęła głową ze smutkiem, słysząc o jej wyprowadzce.
Wyprostowała się nagle, gdy spytała o karty, złożyła je, lecz ostatnia z wysuniętych znajdowała się na wierzchu talii. Przez chwilę się wahała, nim nie ujęła jej w dłonie i nie wyciągnęła przed siebie, odsłoniętej. Bez tła pozostałych i tak nie miała mocy. W świetle błyszczącej na niebie gwiazdy naga kobieta wylewała z dwóch dzbanów wodę, z jednego do jeziora, z drugiego na suchą glebę.
- To moja przyszłość, nie nasza - sprostowała jej słowa, postanawiając podzielić się tym z przyjaciółką. Może zrozumie. Może będzie wiedziała więcej. - Może symbolizować wiele, lecz w otoczeniu królowej pucharów wskazującej na kwitnące bzy, wyraźnego księżyca jako ostrzeżenia i... pojawił się też cesarz i świat - mówiła spokojnie, w skupieniu, jakby sama dopiero teraz składała myśli. Odbijała się w niej niepewność, odbijał się strach. I dopiero po chwili... - Cesarz i świat, Deirdre - również fascynacja, uniosła ku niej spojrzenie, te karty interesowały ją mocniej, niż kataklizm za oknem.
- Myślisz, że źle zrobiłam? - spytała, gdy Deirdre spytała o jej zgodę. Pytanie było retoryczne, skoro udzieliła wywiadu, musiała się przecież zgodzić. - Ramsey pojawił się na tamtej imprezie w towarzystwie pięknej i młodej dziewczyny. Nie mogę sobie pozwolić na wątpliwości - wyjaśniła spokojnie. - Poza tym... zastanawiałam się... czy mam szansę do kogoś dotrzeć. Po tym, jak mój mąż popełnił swoje świadectwo męskiej głupoty w Horyzontach Zaklęć. Redaktor pytał mnie, czy mąż pozwala mi służyć talentem. Czy się na to zgadza, słyszysz, jak to brzmi? Czego się spodziewał, toczenia małżeńskiej sprzeczki na łamach gazet? Myślałam, że... - Pokręciła głową. - Byłam naiwna. - Wierzyła, że może powiedzieć coś więcej. Coś, co będzie miało szansę coś zmienić. - Wolę, żebyś ty to zrobiła - odpowiedziała, spoglądając na nią niepewnie. Nie była pewna, co zastanie w artykule, w jego treści, bała się przesłania. Bała się, że odniesie skutek odwrotny do zamierzonego.
bo ty jesteś
prządką
prządką
- Pozwól sobie na żałobę. Przebolej tęsknotę za nią - lub żal za tym, czego ci nie ofiarowała. To ważne, ale wierzę, że z każdym dniem będzie ci lżej - macierzyństwo nie było łatwe, ale odkąd przywołała na świat dwa drżące życia, inaczej pojmowała jego naturę. Żal, wyrzuty sumienia, gniew, czułość, tęsknota; wszystkie te uczucia wzmagały się w kontekście ostateczności śmierci. Wiedziała jednak, że Vablatsky poradzi sobie z tą stratą, niewielką w kontekście zaszczytów i nobilitacji, które otrzymała, stając się żoną Ramseya. Cieszył ją społeczny awans, wyciągający Cassandrę z brudnej ciemności lecznicy na Śmiertelnym Nokturnie w przyjemny półmrok Niedźwiedziej Jamy; miejsca wygodnego, luksusowego, bezpiecznego pomimo zawieruchy, niszczącej świat, jaki zdołały poznać. Uśmiechnęła się na jej kolejne słowa trochę krzywo; szukała rozwiązania gdziekolwiek było to możliwe, czasu nie można było cofnąć. Przynajmniej - na razie. - Gdyby tylko zdobyć moc władania umykającymi godzinami...Cóż to byłaby za władza. I rozkosz - odparła cicho, w zamyśleniu, w palącym rozmarzeniu. Chciałaby przesunąć się do nieodległej przeszłości, w której jedynym problemem wydawała się obecność szalonych terrorystów; teraz Zakon Feniksa rozmył się na drugim planie. Londyn został mocno poturbowany, reszta Królestwa również; buntownicy stracili na sile i znaczeniu. - Ale masz rację, to trudny temat do rozmowy. Bezproduktywny - wyprostowała się, nie chcąc dać porwać się smętnemu nastrojowi. Znalazła się w sytuacji bez wyjścia, czcze żalenie się na swój los nie przyniosłoby więc nic dobrego. Ani rzeczowego - a przecież ku temu zawsze uciekała w objęciach Cassandry; ku dającym nadzieję rozwiązaniom, nie w głębię depresji. Gdyby było inaczej, nigdy nie podniosłaby się po okrucieństwach, które leczyły delikatne dłonie uzdrowicielki.
Mrok rozpościerający się w jej sercu nie mógł już ulec jej słowom i gestom; wiedziała, że spogląda w głębię mrocznej magii; pustkę, która pochłania nią samą, żywiąc się jej krwią, duszą i umysłem. Uśmiech zadrżał w kącikach ust; była poruszona troską, okazywaną jej przez Cassandrę, lecz nie mogła zrobić nic więcej. Nie teraz. - Mam taką nadzieję - że nie będzie gorzej, że trzęsienia ziemi, deszcz meteorytów i potworne zniszczenia nie powtórza się za kilka dni. Londyn by tego nie przeżył, ona - także. Była przecież odpowiedzialna za to miasto i za czarodziejów w nim żyjących. - Nie ma o czym. Często słyszę głosy. Czasem przychodzą z zewnątrz, czasem - stąd - uniosła dłoń do skroni, obnażając się po raz pierwszy od dawna ze swoją słabością. Z zależnością od Aongusa. Od kogoś, kto bawił się jej ciałem niczym marionetką. Tym razem jednak zamiast bezradności poczuła siłę. - Przywykłam do mężczyzn - czy sił - mną władających. Wiesz o tym najlepiej - kąciki ust wykrzywiły się w górę; nikt inny nie widział namiestniczki Londynu takiej: pokonanej, pobitej, bezbronnej. Obolałej i zagubionej. Nie o tym jednak chciała rozmawiać, wolała skupić się na historii opowiadanej przez karty.
Rozsiadła się wygodniej, słuchając odpowiedzi przyjaciółki. Nigdy nie była fanką wróżbiarstwa, gardziła tarotem; typowe, prymitywne uczucia wobec mocy, której nie zdołała pojąć ani zrozumieć. Instynktownie wiedziała jednak, że w przepowiedniach i wyrokach tkwiła magiczna siła. - To dobrze czy źle? - spytała wprost, nie próbując zgrywać znawczyni. Podstawowe znaczenia świata i bzu znała, lecz poza tym - była ignorantką. - Co z tego wynika - dla ciebie? - była szczerze ciekawa; kibicowała Cassandrze, widząc w niej wzór. Czarownicę doświadczoną, ale pewną siebie; spełniającą społeczne oczekiwania, ale na własnych warunkach. Zamilkła na dłuższą chwilę, sięgając do kieszeni szaty; wyciągnęła z niej srebrną szkatułkę i wyciągnęła z niej jednego papierosa, częstując również gospodynię. - Nie - nie zrobiła źle udzielając wywiadu; prędzej czy później musiałaby to zrobić, a tym sposobem uczyniła to na własnych warunkach, w czasie i miejscu, który uważała za odpowiedni. Wyprzedziła cios, a to było słuszną decyzją.
- Jesteś zazdrosna? - spytała wprost, bez ogródek; pamiętała tamtą piękność, Salome, Solene, Sally; nieistotne, była dodatkiem, środkiem do celu. Przykrym, ale zrozumiałym.
- Jego artykuł był jak policzek. Gdyby nie szacunek i pozycja, jakim się cieszy... - zawiesiła głos, marszcząc brwi. Co by zrobiła? Nic, zapewne nic; westchnęła trochę smutno, trochę z rezyngacją; mimo wszystko była mu lojalna. Gotowa bronić szowinistycznego punktu widzenia publicznie, gdyby ktokolwiek ją o to zapytał.
A potem - sięgnęła po gazetę. Lekturę znacznie przyjemniejszą od dywagacji Ramseya na temat przydatności kobiecego rodzaju - i przeznaczenia, jakie winny spełnić czarownice. - Pani w Warwick. Prywatne życie Cassandry Mulciber - ekskluzywny reportaż tylko u nas... - zaczyła czytać powoli, melodyjnie; robiła to dobrze, w Wenus czytywała poezję, księgi i reportaże, tym razem jednak skupiała się nie na tym, jak wyglądała w czasie wygłaszania słów, a na samym tekście. Uniosła znad niego wzrok, chcąc skontrolować reakcję przyjaciółki. Kontynuowała czytanie artykułu, zatrzymując się po pierwszych akapitach. - Oczywiście zaczęli od komentowania twego ubioru. Opończa z akromantuli...Dziwne, że nie podali rozmiaru - westchnęła, czytając dalej. Cassandra Mulciber jest uzdrowicielką, wprawioną w szpitalach polowych przy froncie (!) podczas wojny z Grindelwaldem. Chce wykorzystać własne doświadczenie, by wlać otuchę i pokrzepienie serc w rannych czarodziejów. Tragicznie utraciwszy w młodości przyjaciół, sama odnalazła spokój i szczęście w ramionach Ramseya Mulciber. Przerwała, odgarniając z czoła kosmyk czarnych włosów, pozwalając sobie na głębsze spojrzenie w oczy przyjaciółki. - Jak ci jest - z Ramseyem? Tak naprawdę? - zagadnęła po chwili, licząc na szczerość. Nie oczekiwała skarg ani materiału do plotek; była szczerze ciekawa, a jej pytanie: kierowane troską. Czy była szczęśliwa? Spełniona? Czy Mulciber dał jej to, czego potrzebowała? Czy czuła się przy nim bezpiecznie?
Mrok rozpościerający się w jej sercu nie mógł już ulec jej słowom i gestom; wiedziała, że spogląda w głębię mrocznej magii; pustkę, która pochłania nią samą, żywiąc się jej krwią, duszą i umysłem. Uśmiech zadrżał w kącikach ust; była poruszona troską, okazywaną jej przez Cassandrę, lecz nie mogła zrobić nic więcej. Nie teraz. - Mam taką nadzieję - że nie będzie gorzej, że trzęsienia ziemi, deszcz meteorytów i potworne zniszczenia nie powtórza się za kilka dni. Londyn by tego nie przeżył, ona - także. Była przecież odpowiedzialna za to miasto i za czarodziejów w nim żyjących. - Nie ma o czym. Często słyszę głosy. Czasem przychodzą z zewnątrz, czasem - stąd - uniosła dłoń do skroni, obnażając się po raz pierwszy od dawna ze swoją słabością. Z zależnością od Aongusa. Od kogoś, kto bawił się jej ciałem niczym marionetką. Tym razem jednak zamiast bezradności poczuła siłę. - Przywykłam do mężczyzn - czy sił - mną władających. Wiesz o tym najlepiej - kąciki ust wykrzywiły się w górę; nikt inny nie widział namiestniczki Londynu takiej: pokonanej, pobitej, bezbronnej. Obolałej i zagubionej. Nie o tym jednak chciała rozmawiać, wolała skupić się na historii opowiadanej przez karty.
Rozsiadła się wygodniej, słuchając odpowiedzi przyjaciółki. Nigdy nie była fanką wróżbiarstwa, gardziła tarotem; typowe, prymitywne uczucia wobec mocy, której nie zdołała pojąć ani zrozumieć. Instynktownie wiedziała jednak, że w przepowiedniach i wyrokach tkwiła magiczna siła. - To dobrze czy źle? - spytała wprost, nie próbując zgrywać znawczyni. Podstawowe znaczenia świata i bzu znała, lecz poza tym - była ignorantką. - Co z tego wynika - dla ciebie? - była szczerze ciekawa; kibicowała Cassandrze, widząc w niej wzór. Czarownicę doświadczoną, ale pewną siebie; spełniającą społeczne oczekiwania, ale na własnych warunkach. Zamilkła na dłuższą chwilę, sięgając do kieszeni szaty; wyciągnęła z niej srebrną szkatułkę i wyciągnęła z niej jednego papierosa, częstując również gospodynię. - Nie - nie zrobiła źle udzielając wywiadu; prędzej czy później musiałaby to zrobić, a tym sposobem uczyniła to na własnych warunkach, w czasie i miejscu, który uważała za odpowiedni. Wyprzedziła cios, a to było słuszną decyzją.
- Jesteś zazdrosna? - spytała wprost, bez ogródek; pamiętała tamtą piękność, Salome, Solene, Sally; nieistotne, była dodatkiem, środkiem do celu. Przykrym, ale zrozumiałym.
- Jego artykuł był jak policzek. Gdyby nie szacunek i pozycja, jakim się cieszy... - zawiesiła głos, marszcząc brwi. Co by zrobiła? Nic, zapewne nic; westchnęła trochę smutno, trochę z rezyngacją; mimo wszystko była mu lojalna. Gotowa bronić szowinistycznego punktu widzenia publicznie, gdyby ktokolwiek ją o to zapytał.
A potem - sięgnęła po gazetę. Lekturę znacznie przyjemniejszą od dywagacji Ramseya na temat przydatności kobiecego rodzaju - i przeznaczenia, jakie winny spełnić czarownice. - Pani w Warwick. Prywatne życie Cassandry Mulciber - ekskluzywny reportaż tylko u nas... - zaczyła czytać powoli, melodyjnie; robiła to dobrze, w Wenus czytywała poezję, księgi i reportaże, tym razem jednak skupiała się nie na tym, jak wyglądała w czasie wygłaszania słów, a na samym tekście. Uniosła znad niego wzrok, chcąc skontrolować reakcję przyjaciółki. Kontynuowała czytanie artykułu, zatrzymując się po pierwszych akapitach. - Oczywiście zaczęli od komentowania twego ubioru. Opończa z akromantuli...Dziwne, że nie podali rozmiaru - westchnęła, czytając dalej. Cassandra Mulciber jest uzdrowicielką, wprawioną w szpitalach polowych przy froncie (!) podczas wojny z Grindelwaldem. Chce wykorzystać własne doświadczenie, by wlać otuchę i pokrzepienie serc w rannych czarodziejów. Tragicznie utraciwszy w młodości przyjaciół, sama odnalazła spokój i szczęście w ramionach Ramseya Mulciber. Przerwała, odgarniając z czoła kosmyk czarnych włosów, pozwalając sobie na głębsze spojrzenie w oczy przyjaciółki. - Jak ci jest - z Ramseyem? Tak naprawdę? - zagadnęła po chwili, licząc na szczerość. Nie oczekiwała skarg ani materiału do plotek; była szczerze ciekawa, a jej pytanie: kierowane troską. Czy była szczęśliwa? Spełniona? Czy Mulciber dał jej to, czego potrzebowała? Czy czuła się przy nim bezpiecznie?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zmarszczyła nos, kręcąc przecząco głową, myśl, że odczuwała za matką tęsknotę, wydała jej się zbyt odważna, zbyt daleka. Żal? Czy miała do niej żal? Nie nazywała swoich uczuć, nie miała w nie głębokiego wglądu, nie odpowiedziała, nie chcąc kontynuować tematu. Nie chciała rozmawiać o swojej matce.
- Gdybym zyskała władzę nad czasem, kometa byłaby moim ostatnim zmartwieniem - stwierdziła lekko, nie niosła na barkach odpowiedzialności za losy świata i nie zamierzała jej przejmować, daleka jej była bohaterska natura i wola ocalenia ludzkości przed zagładą, jej życzenia znajdowały się bliżej ziemi. - Widzisz to? - spytała z westchnieniem, wskazując na drobną zmarszczę w kąciku oka. Dostrzegła ją przed paroma dniami i od tamtego czasu nie przestawała o niej myśleć. Kataklizm tamtej nocy był straszny, być może, ale nie dotknął jej dzieci.
- Nie znaczy to, że ja przywyknę do tego kiedykolwiek. Mogę przygotować ci zioła, które pozwolą ci od tego odpocząć - zaoferowała, bo cóż więcej uczynić mogła? Nie chciała naciskać na rozmowę, choć miała w pamięci spotkanie z Primrose - czarownica studiowała prawdę na własną rękę, zaskakując ją wiedzą, której nie zdradziła jej przyjaciółka. W milczeniu składała rozłożone karty Tarota, o których mówiła.
- Dobrze czy źle? - powtórzyła po niej z czymś wybrzmiewającym roztargnieniem. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak niezrozumiale brzmiała. - Bez kwitnie w maju - wyjaśniła spokojnie wróżbę, pochwyciła jej dłoń, którą częstowała nią papierosa i opuściła ją, nie tylko nie częstując się przysmakiem, ale i niemo prosząc ją, by nie paliła i ona. Uśmiechnęła się do Deirdre subtelnie, a na wargach zatliła się niepokojąca czułość. - To wtedy on nadejdzie, mój syn. Nie jestem pewna, kto jest ojcem - dodała, unosząc ku niej spojrzenie. - Skusiłam go tamtej nocy, Deirdre, pod błogosławieństwem krwi złotego reema. Wzięłam z niego tyle, ile mogłam, bo wiesz, jakim szacunkiem darzę nasze święta. Wiedziałam, że jeśli rytuał oczekiwał poświęcenia matki, złożę w ofierze swoje ciało i uproszę łaskę płodności. Ale... ale tamtej nocy był z nami ktoś jeszcze. Ten, którego szepty słyszysz. Widziałam go. Czułam. Bałam się go. A teraz... - Jej dłoń opadła na podbrzusze, Deirdre nie zwróciła wcześniej uwagi na to, że Cassandra odmówiła sobie wina. Nie wiedziała, czyje miała w sobie nasienie. Nie wiedziała, na ile Ramsey był sobą, ani jakie miało to znaczenie, gdy nie był wcale sam. - Karty mówią, że jestem brzemienna. - Jej ciało nie mogło jeszcze o tym mówić, minęły ledwie dwa tygodnie, trochę ponad. Ale wierzyła kartom. Czy to było dobrze, czy źle - nie wiedziała. Czy tego pożałuje, to się dopiero okaże. Uwierzyła duchom tamtej nocy i uwierzyła spojrzeniu starej wiedźmy, co do której wierzyła, że widziała i rozumiała więcej. To jej powierzyła przyszłość swoją i Ramseya, wierzyła, że ostrzegłaby ją przed tym, gdyby popełniała błąd. - To, co widziałam, to, co szepcze przy nim... To nie chciało mnie przy Ramseyu. Zastanawiam się, dlaczego. - Czy miało to cos wspólnego z tym, w co mogła zlać się ich wspólna krew? Zmarszczyła brew, słysząc wprost zadane pytanie o zazdrość. Nigdy nie przyznałaby się do tego ani przed nią, ani nawet przed sobą samą.
- Nie dorasta mi do pięt - oznajmiła z przekonaniem bijącym w głosie, choć nie w sercu. Była od niej młodsza i piękniejsza, a większość mężczyzn nie pragnęło niczego więcej. Kim był Ramsey po tym, jak utracił pamięć, nie wiedziała. Kochał ją dawniej, a teraz odnalazł do niej drogę pomimo tego, że tkwiący w nim byt bardzo usiłował mu to utrudnić. Spędzi z nim tej nocy więcej czasu. Nie powinien o tym zapominać. Westchnęła ze zrezygnowaniem, gdy napomknęła o policzku dla czarownic za tamten marny artykuł. - Wolałabym tego nie zmieniać - odparła krótko, ani jego pozycji ani szacunku, jakim się cieszył. To one ją dzisiaj chroniły.
- Nie podałam im swoich wymiarów - obruszyła się, gdy skomentowała kwestię stroju. Opończę utkała dla niej Yelena. I - w istocie - przyciągała spojrzenia, wybrała ją tamtego dnia nieprzypadkowo. - Myślisz, że to coś da? - spytała, gdy odczytała jej przedstawienie. - Czy młode dziewczęta... dostrzegą kontrast między wynurzeniami Ramseya a tym tekstem? Jeśli mam mieć coś do powiedzenia, chcę do nich dotrzeć. Chcę, by wiedziały, że w ich rękach leży moc działania. I los tych wszystkich dumnych mężczyzn tłukących się na froncie o skrawek ziemi - westchnęła. Wybacz, proszę, to wielkie bohaterstwo - dodała, gdy tylko zreflektowała się, do kogo mówiła. Uniosła ku niej zaskoczone spojrzenie, gdy spytała o Mulcibera.
- Daje nam wszystko, czego nam trzeba - odpowiedziała w pierwszej chwili, choć wiedziała, że nie o tym chciała słyszeć Deirdre. - Nie wiem - przyznała. - Wierzę, że gwiazdy naprawdę wytyczyły nam wspólną drogę. Byłam na niego wściekła, kiedy się nie pokazał, ale... ale mimo to próbował się do mnie zbliżyć. Nie pamięta, kim jestem, ale to nie osłabiło tego, co czuje. Nie żałuję niczego, na co się zgodziłam. Chcę być przy nim, Dei, chcę być mu wsparciem. Ma w sobie olbrzymią siłę, czasem przyjemnie jest... móc nią pokierować - napomknęła mimochodem, wiedząc, że w sercu przyjaciółki te słowa były całkowicie bezpieczne.
- Gdybym zyskała władzę nad czasem, kometa byłaby moim ostatnim zmartwieniem - stwierdziła lekko, nie niosła na barkach odpowiedzialności za losy świata i nie zamierzała jej przejmować, daleka jej była bohaterska natura i wola ocalenia ludzkości przed zagładą, jej życzenia znajdowały się bliżej ziemi. - Widzisz to? - spytała z westchnieniem, wskazując na drobną zmarszczę w kąciku oka. Dostrzegła ją przed paroma dniami i od tamtego czasu nie przestawała o niej myśleć. Kataklizm tamtej nocy był straszny, być może, ale nie dotknął jej dzieci.
- Nie znaczy to, że ja przywyknę do tego kiedykolwiek. Mogę przygotować ci zioła, które pozwolą ci od tego odpocząć - zaoferowała, bo cóż więcej uczynić mogła? Nie chciała naciskać na rozmowę, choć miała w pamięci spotkanie z Primrose - czarownica studiowała prawdę na własną rękę, zaskakując ją wiedzą, której nie zdradziła jej przyjaciółka. W milczeniu składała rozłożone karty Tarota, o których mówiła.
- Dobrze czy źle? - powtórzyła po niej z czymś wybrzmiewającym roztargnieniem. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak niezrozumiale brzmiała. - Bez kwitnie w maju - wyjaśniła spokojnie wróżbę, pochwyciła jej dłoń, którą częstowała nią papierosa i opuściła ją, nie tylko nie częstując się przysmakiem, ale i niemo prosząc ją, by nie paliła i ona. Uśmiechnęła się do Deirdre subtelnie, a na wargach zatliła się niepokojąca czułość. - To wtedy on nadejdzie, mój syn. Nie jestem pewna, kto jest ojcem - dodała, unosząc ku niej spojrzenie. - Skusiłam go tamtej nocy, Deirdre, pod błogosławieństwem krwi złotego reema. Wzięłam z niego tyle, ile mogłam, bo wiesz, jakim szacunkiem darzę nasze święta. Wiedziałam, że jeśli rytuał oczekiwał poświęcenia matki, złożę w ofierze swoje ciało i uproszę łaskę płodności. Ale... ale tamtej nocy był z nami ktoś jeszcze. Ten, którego szepty słyszysz. Widziałam go. Czułam. Bałam się go. A teraz... - Jej dłoń opadła na podbrzusze, Deirdre nie zwróciła wcześniej uwagi na to, że Cassandra odmówiła sobie wina. Nie wiedziała, czyje miała w sobie nasienie. Nie wiedziała, na ile Ramsey był sobą, ani jakie miało to znaczenie, gdy nie był wcale sam. - Karty mówią, że jestem brzemienna. - Jej ciało nie mogło jeszcze o tym mówić, minęły ledwie dwa tygodnie, trochę ponad. Ale wierzyła kartom. Czy to było dobrze, czy źle - nie wiedziała. Czy tego pożałuje, to się dopiero okaże. Uwierzyła duchom tamtej nocy i uwierzyła spojrzeniu starej wiedźmy, co do której wierzyła, że widziała i rozumiała więcej. To jej powierzyła przyszłość swoją i Ramseya, wierzyła, że ostrzegłaby ją przed tym, gdyby popełniała błąd. - To, co widziałam, to, co szepcze przy nim... To nie chciało mnie przy Ramseyu. Zastanawiam się, dlaczego. - Czy miało to cos wspólnego z tym, w co mogła zlać się ich wspólna krew? Zmarszczyła brew, słysząc wprost zadane pytanie o zazdrość. Nigdy nie przyznałaby się do tego ani przed nią, ani nawet przed sobą samą.
- Nie dorasta mi do pięt - oznajmiła z przekonaniem bijącym w głosie, choć nie w sercu. Była od niej młodsza i piękniejsza, a większość mężczyzn nie pragnęło niczego więcej. Kim był Ramsey po tym, jak utracił pamięć, nie wiedziała. Kochał ją dawniej, a teraz odnalazł do niej drogę pomimo tego, że tkwiący w nim byt bardzo usiłował mu to utrudnić. Spędzi z nim tej nocy więcej czasu. Nie powinien o tym zapominać. Westchnęła ze zrezygnowaniem, gdy napomknęła o policzku dla czarownic za tamten marny artykuł. - Wolałabym tego nie zmieniać - odparła krótko, ani jego pozycji ani szacunku, jakim się cieszył. To one ją dzisiaj chroniły.
- Nie podałam im swoich wymiarów - obruszyła się, gdy skomentowała kwestię stroju. Opończę utkała dla niej Yelena. I - w istocie - przyciągała spojrzenia, wybrała ją tamtego dnia nieprzypadkowo. - Myślisz, że to coś da? - spytała, gdy odczytała jej przedstawienie. - Czy młode dziewczęta... dostrzegą kontrast między wynurzeniami Ramseya a tym tekstem? Jeśli mam mieć coś do powiedzenia, chcę do nich dotrzeć. Chcę, by wiedziały, że w ich rękach leży moc działania. I los tych wszystkich dumnych mężczyzn tłukących się na froncie o skrawek ziemi - westchnęła. Wybacz, proszę, to wielkie bohaterstwo - dodała, gdy tylko zreflektowała się, do kogo mówiła. Uniosła ku niej zaskoczone spojrzenie, gdy spytała o Mulcibera.
- Daje nam wszystko, czego nam trzeba - odpowiedziała w pierwszej chwili, choć wiedziała, że nie o tym chciała słyszeć Deirdre. - Nie wiem - przyznała. - Wierzę, że gwiazdy naprawdę wytyczyły nam wspólną drogę. Byłam na niego wściekła, kiedy się nie pokazał, ale... ale mimo to próbował się do mnie zbliżyć. Nie pamięta, kim jestem, ale to nie osłabiło tego, co czuje. Nie żałuję niczego, na co się zgodziłam. Chcę być przy nim, Dei, chcę być mu wsparciem. Ma w sobie olbrzymią siłę, czasem przyjemnie jest... móc nią pokierować - napomknęła mimochodem, wiedząc, że w sercu przyjaciółki te słowa były całkowicie bezpieczne.
bo ty jesteś
prządką
prządką
- I co zrobiłabyś z tą władzą - nad czasem? - spytała od razu, nie dociekliwie, a z zainteresowaniem okazywanym intrygującym pomysłom. Była ciekawa nie tylko odpowiedzi Cassandry, ale przede wszystkim stopnia szczerości, jaki mogła jej okazać. Jak daleko cofnęłaby kalendarz? Czy usunęłaby z niego cienie mężczyzn, ściągających na nią tyle nieszczęścia? Czy rzuciłaby na stół ofiarny Lysandrę, gdyby mogła otrzymać zamiast niej bezpieczeństwo i sprawczość? Czy zabawiłaby się z teraźniejszością dla własnej korzyści, nie bacząc na konsekwencję? Sama idea igrania z czasem wydawała się Dei głęboka, niepokojąca, wykraczająca poza strefę komfortu. Szybko przywróconą jednym, krótkim komentarzem przyjaciółki.
Zaśmiała się cicho, lekko, kręcąc szybko głową, gdy opuszka palca przyjaciółki wskazała potencjalną skazę w kąciku oka. Nie spodziewała się po Cassandrze takiej próżności, zapewne mając w głowie jej wyidelizowany obraz. Wyglądała lepiej niż zwykle, młodziej; owszem, zmartwienia i troski poszarzyły jej lico, lecz któż w tych okolicznościach nie został spowity półmrokiem katastrofy? - Nie - coś się stało z twoim trzecim okiem? - udała przejęcie niemal żartobliwie, uznając, że nie musi prawić czczych komplementów. Gdyby Vablatsky naprawdę wyglądała niedobrze, powiedziałaby jej to od razu.
- Właściwie potrzebowałabym twojej pomocy z dziećmi, z kadzidłami lub ziołami dla nich. Mi się nie da pomóc - odpowiedziała szybko, rzeczowo, nawet nieświadoma, jak gorzko lub niepokojąco mogą brzmieć jej słowa. Czuła, że walka z Aongusem nie ma sensu, poddawała mu się, czerpiąc siłę ze splamienia i z tego, kim się stała, także dzięki niemu. Ignorując przy tym równie ogromne konsekwencje. Potęga zawsze wymagała ofiar. - To jednak rozmowa na inny czas - później mogła poprosić ją o zielarskie specyfiki, uspokajające rozbuchane nastroje bliźniąt. Teraz chciała skupić się na przyjaciółce, na ich rozmowach, w których były kimś więcej niż matkami.
Temat ten jednak powrócił szybciej niż się spodziewała. Zmarszczyła brwi, próbując wyciągnąć konkrety z sennej, niejednoznacznej opowieści Cassandry. Twardo - prostacko? - stąpała po ziemi, stroniła od nawarstwiających się interpretacji, milczała więc dłuższą chwilę, zamyślona, posłusznie opuszczając dłoń z papierosem - choć pytająco uniosła brwi. W czym mógł zaszkodzić ten słodki dym? Nie odłożyła papierosa, obróciła go między palcami, powoli. - Gratuluję - powiedziała w końcu, szczerze, choć bez przesadnego ciepła. Sądziła, że Cassandra uzyska teraz nową wolność; Calchas był niemal rówieśnikiem bliźniąt, Lysandra dorastała - ich matka mogła w końcu stać się sobą, nie z dzieckiem przy piersi, skupiona na korzystaniu z luksusów i możliwości życia namiestniczki. Ponowne macierzyństwo wydawało się Deirdre marnotrawstwem potencjału, uwięzieniem znów w jednej roli - miłej jednak Vablatsky, widziała jej rozpromienioną twarz, dumną i silną. - Nie wiedziałam, że jesteś aż tak wyuzdana, Cassie - dodała ciszej, ochryple, prowokująco; interpretacja jej słów nasuwała się sama, pozwalając nieco rozluźnić własny lęk o przyjaciółkę, znów zakutą w kajdany brzemiennego stanu. Sama wspominała go jako torturę, nie wspominając nawet o porodzie; westchnęła lekko, wciskając niezapalonego papierosa w blat stołu, rozbijając tytoń i filtr na drobinki. - Widzę, że się cieszysz - więc ja także. To wspaniała nowina - odparła poważniej, nie chcąc, by przyjaciółka uznała jej komentarz za złośliwość. Tak nie było, potrzebowali kolejnego pokolenia silnych czarodziejów z nienagannym rodowodem, a sprowadzenie na ten świat zdrowego potomstwa o wielkiej sile magicznej było przecież jednym z obowiązków czarownic. - Co to znaczy, że nie wiesz, kto jest ojcem? - spytała wprost, spokojnie; rozumiała metafory, wiedziała o potędze Ogmiosa, władającego zachowaniem Mulcibera, ciągle jednak był on tylko - aż - duchem. Pozbawionym ciała, pozbawionym nasienia, sporadycznie kradnącym władzę nad jaźnią Śmierciożercy. - Krew reema uczyni to dziecko silnym i wyjątkowym - dodała w zamyśleniu, przestając pastwić się nad papierosem, zgniecionym teraz na niezbyt estetyczną miazgę. Najchętniej zrzuciłaby strzępki tytoniu i bibułki na ziemię, ale nie zrobiła tego; nie były w byle karczmie. - Wiele dzieci narodzi się z błogosławieństwem Festiwalu Lata - dorzuciła w zastanowieniu, córka Rosierów, mająca przyjść na świat w ciągu kilku miesięcy, również pojawiła się w snach Evandry. Czy w kartach, tego nie wiedziała. - Chcesz tego? - spytała jeszcze krótko, ciszej, czule. Widziała, że tak, musiała się jednak upewnić. Chciała dla Cassandry jak najlepiej, lecz w jej mniemaniu dziecko nie było odpowiedzią na to pragnienie.
Skinęła krótko głową, słysząc pogardliwe określenie przepięknej Sally; nie kłóciła się z nim, to dziewczę było tylko krotochwilą, rozrywką na kilka momentów. Nieważną w kontraście z panią Mulciber, władczynią w posiadłości w Warwickshire, opisywaną w niezwykle poczytnym artykule, który właśnie z uwagą czytała.
Uśmiechnęła się krótko na komentarz o wymiarach, te nie pojawiły się w druku; zapewne i tak nie podano ich po to, by nie wprowadzać w kompleksy przeciętnej czytelniczki periodyku. Czytała powoli, przerywając, by dać wybrzmieć komentarzowi Vablatsky.
- Dla większości - nie - odparła szczerze, może kierowana goryczą; nie miała najlepszej opinii o najmłodszym pokoleniu, zwłaszcza o pannach. - Ale do tych kilku pojętnych dotrą twe słowa. Dadzą zalążek nadziei. Wiary we własne siły i możliwości - może nieco łagodziła swe ostre poglądy, nie chcąc zranić przyjaciółki; a może sama poniekąd w nie wierzyła. Samej stając na froncie. - Uważasz, że tłukę się o kawałek ziemi? - spytała uprzejmie, bez urazy; już dawno wykroczyli poza czcze przepychanki o fragmenty hrabstw czy inne rejony; stawka stała się wyższa, a oni, Śmierciożercy - zbyt ważni, by rozmieniać się na drobne.
I by wątpić w sens trwania u ich boku, zwłaszcza w tak nobilitowanej roli. Podniosła wzrok na Cassandrę, słuchając jej odpowiedzi. Rozumiała jej rozterki, rozdarcie, wściekłość i żal - i cieszyła się, że doszli do porozumienia; że się odnaleźli. I że Ramsey wykazał się uporem, by zdobyć zaufanie i serce Vablatsky. Pozwalając się jej kierować? Ukryła zdziwienie, nie sądziła, by Śmierciożerca dawał sobą manipulować, nawet przez kogoś tak sprytnego; nie oceniała tego. Ufała Cassandrze, uważała ją za niezwykle mądrą i rozważną czarownicę; jeśli tak ustalili zasady swego małżeństwa, nie zamierzała się w to wtrącać. - Jemu też na tobie zależy. Widzę to - i znów, mówiła szczerze. Nie podejrzewała Ramseya o takie przywiązanie i lojalność; lecz znów - nie dziwiła mu się, Cass była czarownicą wyjątkową.
Powróciła do czytania artykułu. Ich spojrzenia pierwszy raz zetknęły się w kawiarni. Stalowoszare oczy Ramseya na moment spotkały się ze szmaragdowymi tęczówkami Cassandry, ale jako skromna panienka prędko spuściła wzrok na swoją filiżankę. Uniosła pytający wzrok na Vablatsky, kontynuując lekturę. Ledwie tłumiła kpiące rozbawienie, śledząc kolejne, fantomowe losy zakochanej pary. - ...Cassandra sprytnie pozostawiła karteczkę ze swoim imieniem w "Smyczkowej Teorii Magii" Jonathana Crisby'ego - zawiesiła głos, odkładając na moment gazetę. - Kto to wszystko wymyślił? - zmarszczyła brwi, ta historia była chwytliwa, czuła i inspirująca, lecz nadwyraz ckliwa. Kończąc cię zaręczynami, a w końcu ślubem. Na którym sama Deirdre była druhną. Urwała czytanie na końcowym fragmencie Jeśli chcecie wyglądać na własnym ślubie jak Cassandra, pamiętajcie: dekolt powinien być w łódeczkę, krój przypominający celtyckie szaty ślubne, bez koronek!. Zamilkła na chwilę, oblizując powoli usta. Czy tym chciały być jako czarownice? Wizualnym dodatkiem? Kimś, kto zmuszony był przekazywać ważne wartości pomiędzy wierszami skupionymi na ich prezencji? - Mam nadzieję, że sprawiłam wam naprawdę hojny prezent - podsumowała lekko, cicho, dając Vablatsky szansę na zareagowanie na każdy akapit artykułu. Dotarły do połowy - była ciekawa, co o nim sądzi.
Zaśmiała się cicho, lekko, kręcąc szybko głową, gdy opuszka palca przyjaciółki wskazała potencjalną skazę w kąciku oka. Nie spodziewała się po Cassandrze takiej próżności, zapewne mając w głowie jej wyidelizowany obraz. Wyglądała lepiej niż zwykle, młodziej; owszem, zmartwienia i troski poszarzyły jej lico, lecz któż w tych okolicznościach nie został spowity półmrokiem katastrofy? - Nie - coś się stało z twoim trzecim okiem? - udała przejęcie niemal żartobliwie, uznając, że nie musi prawić czczych komplementów. Gdyby Vablatsky naprawdę wyglądała niedobrze, powiedziałaby jej to od razu.
- Właściwie potrzebowałabym twojej pomocy z dziećmi, z kadzidłami lub ziołami dla nich. Mi się nie da pomóc - odpowiedziała szybko, rzeczowo, nawet nieświadoma, jak gorzko lub niepokojąco mogą brzmieć jej słowa. Czuła, że walka z Aongusem nie ma sensu, poddawała mu się, czerpiąc siłę ze splamienia i z tego, kim się stała, także dzięki niemu. Ignorując przy tym równie ogromne konsekwencje. Potęga zawsze wymagała ofiar. - To jednak rozmowa na inny czas - później mogła poprosić ją o zielarskie specyfiki, uspokajające rozbuchane nastroje bliźniąt. Teraz chciała skupić się na przyjaciółce, na ich rozmowach, w których były kimś więcej niż matkami.
Temat ten jednak powrócił szybciej niż się spodziewała. Zmarszczyła brwi, próbując wyciągnąć konkrety z sennej, niejednoznacznej opowieści Cassandry. Twardo - prostacko? - stąpała po ziemi, stroniła od nawarstwiających się interpretacji, milczała więc dłuższą chwilę, zamyślona, posłusznie opuszczając dłoń z papierosem - choć pytająco uniosła brwi. W czym mógł zaszkodzić ten słodki dym? Nie odłożyła papierosa, obróciła go między palcami, powoli. - Gratuluję - powiedziała w końcu, szczerze, choć bez przesadnego ciepła. Sądziła, że Cassandra uzyska teraz nową wolność; Calchas był niemal rówieśnikiem bliźniąt, Lysandra dorastała - ich matka mogła w końcu stać się sobą, nie z dzieckiem przy piersi, skupiona na korzystaniu z luksusów i możliwości życia namiestniczki. Ponowne macierzyństwo wydawało się Deirdre marnotrawstwem potencjału, uwięzieniem znów w jednej roli - miłej jednak Vablatsky, widziała jej rozpromienioną twarz, dumną i silną. - Nie wiedziałam, że jesteś aż tak wyuzdana, Cassie - dodała ciszej, ochryple, prowokująco; interpretacja jej słów nasuwała się sama, pozwalając nieco rozluźnić własny lęk o przyjaciółkę, znów zakutą w kajdany brzemiennego stanu. Sama wspominała go jako torturę, nie wspominając nawet o porodzie; westchnęła lekko, wciskając niezapalonego papierosa w blat stołu, rozbijając tytoń i filtr na drobinki. - Widzę, że się cieszysz - więc ja także. To wspaniała nowina - odparła poważniej, nie chcąc, by przyjaciółka uznała jej komentarz za złośliwość. Tak nie było, potrzebowali kolejnego pokolenia silnych czarodziejów z nienagannym rodowodem, a sprowadzenie na ten świat zdrowego potomstwa o wielkiej sile magicznej było przecież jednym z obowiązków czarownic. - Co to znaczy, że nie wiesz, kto jest ojcem? - spytała wprost, spokojnie; rozumiała metafory, wiedziała o potędze Ogmiosa, władającego zachowaniem Mulcibera, ciągle jednak był on tylko - aż - duchem. Pozbawionym ciała, pozbawionym nasienia, sporadycznie kradnącym władzę nad jaźnią Śmierciożercy. - Krew reema uczyni to dziecko silnym i wyjątkowym - dodała w zamyśleniu, przestając pastwić się nad papierosem, zgniecionym teraz na niezbyt estetyczną miazgę. Najchętniej zrzuciłaby strzępki tytoniu i bibułki na ziemię, ale nie zrobiła tego; nie były w byle karczmie. - Wiele dzieci narodzi się z błogosławieństwem Festiwalu Lata - dorzuciła w zastanowieniu, córka Rosierów, mająca przyjść na świat w ciągu kilku miesięcy, również pojawiła się w snach Evandry. Czy w kartach, tego nie wiedziała. - Chcesz tego? - spytała jeszcze krótko, ciszej, czule. Widziała, że tak, musiała się jednak upewnić. Chciała dla Cassandry jak najlepiej, lecz w jej mniemaniu dziecko nie było odpowiedzią na to pragnienie.
Skinęła krótko głową, słysząc pogardliwe określenie przepięknej Sally; nie kłóciła się z nim, to dziewczę było tylko krotochwilą, rozrywką na kilka momentów. Nieważną w kontraście z panią Mulciber, władczynią w posiadłości w Warwickshire, opisywaną w niezwykle poczytnym artykule, który właśnie z uwagą czytała.
Uśmiechnęła się krótko na komentarz o wymiarach, te nie pojawiły się w druku; zapewne i tak nie podano ich po to, by nie wprowadzać w kompleksy przeciętnej czytelniczki periodyku. Czytała powoli, przerywając, by dać wybrzmieć komentarzowi Vablatsky.
- Dla większości - nie - odparła szczerze, może kierowana goryczą; nie miała najlepszej opinii o najmłodszym pokoleniu, zwłaszcza o pannach. - Ale do tych kilku pojętnych dotrą twe słowa. Dadzą zalążek nadziei. Wiary we własne siły i możliwości - może nieco łagodziła swe ostre poglądy, nie chcąc zranić przyjaciółki; a może sama poniekąd w nie wierzyła. Samej stając na froncie. - Uważasz, że tłukę się o kawałek ziemi? - spytała uprzejmie, bez urazy; już dawno wykroczyli poza czcze przepychanki o fragmenty hrabstw czy inne rejony; stawka stała się wyższa, a oni, Śmierciożercy - zbyt ważni, by rozmieniać się na drobne.
I by wątpić w sens trwania u ich boku, zwłaszcza w tak nobilitowanej roli. Podniosła wzrok na Cassandrę, słuchając jej odpowiedzi. Rozumiała jej rozterki, rozdarcie, wściekłość i żal - i cieszyła się, że doszli do porozumienia; że się odnaleźli. I że Ramsey wykazał się uporem, by zdobyć zaufanie i serce Vablatsky. Pozwalając się jej kierować? Ukryła zdziwienie, nie sądziła, by Śmierciożerca dawał sobą manipulować, nawet przez kogoś tak sprytnego; nie oceniała tego. Ufała Cassandrze, uważała ją za niezwykle mądrą i rozważną czarownicę; jeśli tak ustalili zasady swego małżeństwa, nie zamierzała się w to wtrącać. - Jemu też na tobie zależy. Widzę to - i znów, mówiła szczerze. Nie podejrzewała Ramseya o takie przywiązanie i lojalność; lecz znów - nie dziwiła mu się, Cass była czarownicą wyjątkową.
Powróciła do czytania artykułu. Ich spojrzenia pierwszy raz zetknęły się w kawiarni. Stalowoszare oczy Ramseya na moment spotkały się ze szmaragdowymi tęczówkami Cassandry, ale jako skromna panienka prędko spuściła wzrok na swoją filiżankę. Uniosła pytający wzrok na Vablatsky, kontynuując lekturę. Ledwie tłumiła kpiące rozbawienie, śledząc kolejne, fantomowe losy zakochanej pary. - ...Cassandra sprytnie pozostawiła karteczkę ze swoim imieniem w "Smyczkowej Teorii Magii" Jonathana Crisby'ego - zawiesiła głos, odkładając na moment gazetę. - Kto to wszystko wymyślił? - zmarszczyła brwi, ta historia była chwytliwa, czuła i inspirująca, lecz nadwyraz ckliwa. Kończąc cię zaręczynami, a w końcu ślubem. Na którym sama Deirdre była druhną. Urwała czytanie na końcowym fragmencie Jeśli chcecie wyglądać na własnym ślubie jak Cassandra, pamiętajcie: dekolt powinien być w łódeczkę, krój przypominający celtyckie szaty ślubne, bez koronek!. Zamilkła na chwilę, oblizując powoli usta. Czy tym chciały być jako czarownice? Wizualnym dodatkiem? Kimś, kto zmuszony był przekazywać ważne wartości pomiędzy wierszami skupionymi na ich prezencji? - Mam nadzieję, że sprawiłam wam naprawdę hojny prezent - podsumowała lekko, cicho, dając Vablatsky szansę na zareagowanie na każdy akapit artykułu. Dotarły do połowy - była ciekawa, co o nim sądzi.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Westchnęła, gdy Deirdre zbagatelizowała jej pierwsze oznaki starzenia się. Nie lekceważyła ich równie lekko, widziała w nich problem, nad którym powinna się pochylić. Zawsze była próżna, nigdy nie miała w sobie mesjanizmu, który kierowałby jej myśli ku ocaleniu świata. Była całym sercem ze swoimi bliskimi - i tylko z nimi.
- Jeśli chcesz o tym porozmawiać, jestem otwarta - zapewniła ją, gdy wspomniała o dzieciach. - Wszystko z nimi w porządku? - Podejście Deirdre ją zaskoczyło, potrzeby jej potomstwa powinny znaleźć się przecież na pierwszym miejscu - jaka rozmowa mogła być ważniejsza od tego, co dla nich rzekomo potrzebowała?
Nie podobało jej się, że zamierzała kwestionować jej zasady pod jej dachem, zmrużone oko niechętnie zatrzymało się na papierosie, którego nie wypuściła z dłoni, póki nie zdecydowała się go rozgnieść o blat jej stołu. Marszczyła brew, obserwując, jak zamienia papierosa w miazgę, zastanawiając się, czy kiedykolwiek wygrzebie tę miazgę z drzazg stołu. Wyciągnęła różdżkę, nie oczekując, aż skończy i poruszyła nią bez słowa, wypowiadając inkantację: - Chłoszczyść - Która miała posprzątać stół, komentarz wydał się jej zbędny. Bez zrozumienia uniosła spojrzenie ku niej, gdy nazwała ją wyuzdaną. Nie powiedziała jednak nic, ostrożnie kiwając głową na jej przedwczesne gratulacje.
- Którego momentu mojej opowieści nie zrozumiałaś? - spytała nieco chłodniej, zastanawiając się, czy powinna już zacząć żałować, że zdecydowała się przed nią otworzyć. Nie mówiła metaforami, mówiła wprost, mówiąc o rzeczach, które nie do końca rozumiała. Tym był świat, w którym żyły, pełen potężnej magii, mrocznej i strasznej. Sądziła, że była jej znana - jako Śmierciożerczyni - równie dobrze, jak Ramseyowi. Być może się myliła. - Pytasz, czy żałuję? - podjęła, przed momentem przecież opowiedziała jej, że dążyła do tego, by skorzystać z pełni magii odbytego rytuału. Że chciała złożyć swoje ciało w ofierze święta, w ofierze duchom, bo jej przywiązanie do tradycji było silne. Mówiła jej, że prosiła o łaskę płodności. - Dlaczego bym miała? - Nie żałowała. Nie wątpiła w słuszność podjętego działania. Wierzyła w siłę dziecka zrodzonego w ten sposób, wierzyła, że płynąca w nim krew okaże się silna i wyjątkowa. Chciała zostać matką tego życia, czymkolwiek miało ono być - lub czymkolwiek miało stać się w przyszłości. - Moje dziecię, przebudzone w dymie rytualnych kadzideł i we krwi złotego reema, w noc pełną strachów, z nasienia opętańca, jest mi przeznaczone. Czuję, jak oddycha ziemia, czuję, jak porusza się tkanka samej magii, jej najczystszej postaci. Chcą tych narodzin, choć jeszcze nie wiem, dlaczego. Przeraża mnie ta myśl i pobudza jednocześnie. Życie, które chronię, jest wiele warte. Przed swoją powinnością staję z zaszczytem, nie lękam się tej ofiary. - Dłoń znów spoczęła na podbrzuszu, choć było za wcześnie, by mogła je wyczuć. Czuła magię tamtego rytuału, czuła ją całą sobą, a teraz nosiła ją w sobie, razem z błogosławieństwem złotego reema. Jego krew dawała siłę jej dziecku, a Cassandra wierzyła, że urodzi się wyjątkowe, inne i jedyne w swoim rodzaju. Deirdre częściowo to przyznała, a jednak Cassandra miała poczucie, że podchodziła do niej dziś... inaczej. Czy przemawiało przez nią rozdrażnienie papierosem, którego Deirdre nie potrafiła schować?
Puściła mimo uszu jej pierwsze słowa, wobec wcześniejszego zachowania czarownicy nie do końca wierzyła w szczerość jej intencji, po chwili dopiero łypnęło ku niej okiem, gdy zechciała sprecyzować swój wywód. Nie odpowiedziała, zamyśliła się. - Nie - odparła machinalnie, prostując się na krześle. Trudno było wyczuć w tym nieszczerość, choć spięcie odznaczyło się naturalnie. Nie chciała wracać do czasów, w których Śmierciożercy wygrażali jej krzywdą. Deirdre nie mogła jej zagrozić, ale mimo to nie chciała wchodzić z nią w konflikt. - Oczywiście, że nie. - Powinna była pilnować się przy niej bardziej. Szczerze wątpiła, by Deirdre nagle zobaczyła w niej krwiożerczego ogara wojny, który gna na jej czele, to oczywiste, że mówiąc o chłopcach na wojnie nie mówiła ani o Deirdre ani o swoim mężu, ich rola była inna, choć i tę nie do końca doceniała. Uważała, że konflikt ciągnął się zbyt długo. Że należało go zakończyć, unikając dalszych śmierci. Była uzdrowicielką, jej rolą było pielęgnować życie, nie śmierć. Uśmiechnęła się na jej dalsze słowa dziwnie sztucznie, sucho. Nie potrzebowała zapewnień Deirdre odnośnie uczuć jej męża. Znała Ramseya lepiej od niej. Znała Ramseya lepiej, niż on sam znał siebie, a przez ostatnie miesiące pokazał jej, że wciąż był dawnym sobą - choć bez lwiej części wspomnień. Wiedziała, że emocji tych nie obnażał przed innymi.
- Głównie ja, ale redaktor dodał od siebie trochę fantazji. Nie wyszło źle - zastanowiła się. - Ramsey i tak nic z tego nie pamięta. Ta historia miała... zabrzmieć poprawnie. Dla Lysandry, Deirdre. - Nie musiała przed nią udawać, Deirdre zdawała sobie sprawę z pochodzenia Lysandry. Dziewczynce takiej jak ona mogło być w życiu bardzo trudno i to z jej powodu Cassandrze zależało na całej tej szopce ze ślubem, który nigdy się nie odbył. - Byłaś młodą dziewczyną - przypomniała jej. - Skąd miałabyś wziąć pieniądze na drogi prezent? - Skrupulatnie kształtowane kłamstwo można było obalić nierozważnym komentarzem. Deirdre musiała o tym pamiętać. - Wystarczała nam twoja obecność. Byłam ci wdzięczna za wsparcie, jakie zawsze mi okazywałaś - Ostatnie słowa podkreśliła zaskakująco mocno, wbijając spojrzenie w czarne źrenice Deirdre. Czy jej przyjaciółka miała jej coś do powiedzenia? Coś, co usprawiedliwiłoby kierunek tej rozmowy? Budzące się w niej rozdrażnienie wydawało się prawie namacalne. - Czytaj dalej, proszę - westchnęła ze zrezygnowaniem.
- Jeśli chcesz o tym porozmawiać, jestem otwarta - zapewniła ją, gdy wspomniała o dzieciach. - Wszystko z nimi w porządku? - Podejście Deirdre ją zaskoczyło, potrzeby jej potomstwa powinny znaleźć się przecież na pierwszym miejscu - jaka rozmowa mogła być ważniejsza od tego, co dla nich rzekomo potrzebowała?
Nie podobało jej się, że zamierzała kwestionować jej zasady pod jej dachem, zmrużone oko niechętnie zatrzymało się na papierosie, którego nie wypuściła z dłoni, póki nie zdecydowała się go rozgnieść o blat jej stołu. Marszczyła brew, obserwując, jak zamienia papierosa w miazgę, zastanawiając się, czy kiedykolwiek wygrzebie tę miazgę z drzazg stołu. Wyciągnęła różdżkę, nie oczekując, aż skończy i poruszyła nią bez słowa, wypowiadając inkantację: - Chłoszczyść - Która miała posprzątać stół, komentarz wydał się jej zbędny. Bez zrozumienia uniosła spojrzenie ku niej, gdy nazwała ją wyuzdaną. Nie powiedziała jednak nic, ostrożnie kiwając głową na jej przedwczesne gratulacje.
- Którego momentu mojej opowieści nie zrozumiałaś? - spytała nieco chłodniej, zastanawiając się, czy powinna już zacząć żałować, że zdecydowała się przed nią otworzyć. Nie mówiła metaforami, mówiła wprost, mówiąc o rzeczach, które nie do końca rozumiała. Tym był świat, w którym żyły, pełen potężnej magii, mrocznej i strasznej. Sądziła, że była jej znana - jako Śmierciożerczyni - równie dobrze, jak Ramseyowi. Być może się myliła. - Pytasz, czy żałuję? - podjęła, przed momentem przecież opowiedziała jej, że dążyła do tego, by skorzystać z pełni magii odbytego rytuału. Że chciała złożyć swoje ciało w ofierze święta, w ofierze duchom, bo jej przywiązanie do tradycji było silne. Mówiła jej, że prosiła o łaskę płodności. - Dlaczego bym miała? - Nie żałowała. Nie wątpiła w słuszność podjętego działania. Wierzyła w siłę dziecka zrodzonego w ten sposób, wierzyła, że płynąca w nim krew okaże się silna i wyjątkowa. Chciała zostać matką tego życia, czymkolwiek miało ono być - lub czymkolwiek miało stać się w przyszłości. - Moje dziecię, przebudzone w dymie rytualnych kadzideł i we krwi złotego reema, w noc pełną strachów, z nasienia opętańca, jest mi przeznaczone. Czuję, jak oddycha ziemia, czuję, jak porusza się tkanka samej magii, jej najczystszej postaci. Chcą tych narodzin, choć jeszcze nie wiem, dlaczego. Przeraża mnie ta myśl i pobudza jednocześnie. Życie, które chronię, jest wiele warte. Przed swoją powinnością staję z zaszczytem, nie lękam się tej ofiary. - Dłoń znów spoczęła na podbrzuszu, choć było za wcześnie, by mogła je wyczuć. Czuła magię tamtego rytuału, czuła ją całą sobą, a teraz nosiła ją w sobie, razem z błogosławieństwem złotego reema. Jego krew dawała siłę jej dziecku, a Cassandra wierzyła, że urodzi się wyjątkowe, inne i jedyne w swoim rodzaju. Deirdre częściowo to przyznała, a jednak Cassandra miała poczucie, że podchodziła do niej dziś... inaczej. Czy przemawiało przez nią rozdrażnienie papierosem, którego Deirdre nie potrafiła schować?
Puściła mimo uszu jej pierwsze słowa, wobec wcześniejszego zachowania czarownicy nie do końca wierzyła w szczerość jej intencji, po chwili dopiero łypnęło ku niej okiem, gdy zechciała sprecyzować swój wywód. Nie odpowiedziała, zamyśliła się. - Nie - odparła machinalnie, prostując się na krześle. Trudno było wyczuć w tym nieszczerość, choć spięcie odznaczyło się naturalnie. Nie chciała wracać do czasów, w których Śmierciożercy wygrażali jej krzywdą. Deirdre nie mogła jej zagrozić, ale mimo to nie chciała wchodzić z nią w konflikt. - Oczywiście, że nie. - Powinna była pilnować się przy niej bardziej. Szczerze wątpiła, by Deirdre nagle zobaczyła w niej krwiożerczego ogara wojny, który gna na jej czele, to oczywiste, że mówiąc o chłopcach na wojnie nie mówiła ani o Deirdre ani o swoim mężu, ich rola była inna, choć i tę nie do końca doceniała. Uważała, że konflikt ciągnął się zbyt długo. Że należało go zakończyć, unikając dalszych śmierci. Była uzdrowicielką, jej rolą było pielęgnować życie, nie śmierć. Uśmiechnęła się na jej dalsze słowa dziwnie sztucznie, sucho. Nie potrzebowała zapewnień Deirdre odnośnie uczuć jej męża. Znała Ramseya lepiej od niej. Znała Ramseya lepiej, niż on sam znał siebie, a przez ostatnie miesiące pokazał jej, że wciąż był dawnym sobą - choć bez lwiej części wspomnień. Wiedziała, że emocji tych nie obnażał przed innymi.
- Głównie ja, ale redaktor dodał od siebie trochę fantazji. Nie wyszło źle - zastanowiła się. - Ramsey i tak nic z tego nie pamięta. Ta historia miała... zabrzmieć poprawnie. Dla Lysandry, Deirdre. - Nie musiała przed nią udawać, Deirdre zdawała sobie sprawę z pochodzenia Lysandry. Dziewczynce takiej jak ona mogło być w życiu bardzo trudno i to z jej powodu Cassandrze zależało na całej tej szopce ze ślubem, który nigdy się nie odbył. - Byłaś młodą dziewczyną - przypomniała jej. - Skąd miałabyś wziąć pieniądze na drogi prezent? - Skrupulatnie kształtowane kłamstwo można było obalić nierozważnym komentarzem. Deirdre musiała o tym pamiętać. - Wystarczała nam twoja obecność. Byłam ci wdzięczna za wsparcie, jakie zawsze mi okazywałaś - Ostatnie słowa podkreśliła zaskakująco mocno, wbijając spojrzenie w czarne źrenice Deirdre. Czy jej przyjaciółka miała jej coś do powiedzenia? Coś, co usprawiedliwiłoby kierunek tej rozmowy? Budzące się w niej rozdrażnienie wydawało się prawie namacalne. - Czytaj dalej, proszę - westchnęła ze zrezygnowaniem.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Wiedziała, że się od siebie różniły, lecz bieg czasu sprawił, że dotąd rzadkie rozstaje dróg coraz częściej powtarzały się podczas ich towarzyskiej podróży. Deirdre nie chciała rozmawiać o dzieciach - kochała je, widziała w nich swą przyszłość, potencjalną potęgę, przekazywaną dalej, możliwą do wykorzystania przez nadchodzące pokolenia, lecz macierzyństwo nigdy nie stanowiło jej głównej motywacji. Nie czyniło ją pełną i silną, wręcz przeciwnie; gdyby mogła czas, pozbyłaby się bliźniąt zawczasu, lżejsza o jedną bliznę i wiele traum. Teraz Myssleine i Marcus ją intrygowały, czasem nawet bawiły - lecz nie na tyle, by stać się głównym motorem jakichkolwiek działań. - Tak, stały się łatwiejsze do opanowania i komunikacji - odparła więc zdawkowo, względnie szczerze; nie wiedziała jeszcze, jak wpłynie na nie zmiana miejsca zamieszkania i przeżyta w gruzach Białej Willi trauma. Każdy miesiąc przynosił jednak nowe zdolności, słowa, uśmiechy - na swój sposób naprawdę ceniła ich obecność w swoim życiu.
Tak jak doceniała ją w przypadku Cassandry. Oschlejszej i bardziej humorzastej niż dotychczas; Deirdre uniosła brwi, obserwując działania przyjaciółki, mające na celu wyczyszczenie kupki tytoniu, niemal niezauważalnej na tle ciemnego blatu. Miała służących, dlaczego przejmowała się takim drobiazgiem? Od kiedy była tak drobiazgowa w nieistotnych aspektach? Na usta cisnęło się zdezorientowane pytanie, lecz zanim je wypowiedziała, to Vablatsky w chłodny sposób zanegowała jej czułość. Troskę. Opiekuńczość. Mericort wyprostowała się na krześle, obrzucając ciemnowłosą czarownicę pytającym spojrzeniem. Nie urażonym, nie była wydelikaconą damulką, obrażającą się przez byle zmianę tonu - nie pojmowała jednak, dlaczego jej pytania, wyjątkowo delikatne i troskliwe jak na odpychającą od siebie ludzi Deirdre, wywołały taką reakcję.
- Zrozumiałam wszystko- odpowiedziała spokojnie, choć zdawkowo. Rozumiała szacunek dla nadnaturalnych sił magii, rozumiała pragnienie macierzyństwa, ale wydawało się jej, że teraz, gdy Cassandra w końcu znalazła godne miejsce - na które zasłużyła swym talentem, oddaniem, siłą, wytrzymałością - nie będzie chciała ponownie zamknąć się tylko w roli matki. Utrudniającej na kilkanaście miesięcy korzystanie z władzy, którą zyskała, jako żona Śmierciożercy, pani na nowych włościach, uzdrowicielka i czarownica ciesząca się sporym zainteresowaniem mediów. Różniły się w podejściu do brzemiennego stanu, lecz Mericourt w żaden sposób nie podważyła jego wagi. Potrzebowali nowej, silnej krwi - a nie wątpiła, że z łona przyjaciółki narodzi się ktoś wielki. Pobłogosławiony nie tylko pradawnymi rytuałami, ale przede wszystkim swym wyjątkowym pochodzeniem. I równie intensywnym wychowaniem; chciała tego dla nich, dla Mulciberów, jako bliskiej jej rodziny, ale przede wszystkim chciała tego dla magicznego świata.
Musiała jednak zapytać. Nie złośliwie, a z szacunkiem, z łagodnością, jaką sama chciałaby otrzymać. Przez moment wpatrywała się w Cassandrę bez słowa, nie zamierzając przerywać jej ognistej przemowy. Mogłaby wyartykułować swoje niezadowolenie z takiego odbioru jej słów, lecz byłoby to bezsensowne - chciała dla niej jak najlepiej. Świadoma, jak wielce ciążowe hormony są w stanie wypaczyć nawet najłagodniejsze stwierdzenia. - Oczywiście. Cieszę się więc wraz z wami - bo o tym też mówiła od początku; chciała dać przyjaciółce możliwość podzielenia się wątpliwościami i lękami, bo te też przecież mogły współistnieć w całej radości i podekscytowaniu tworzeniem się nowego, pobłogosławionego krwią, życia. Najwyraźniej ich relacja uległa zmianie, zabolało ją to, przez twarz Deirdre przemknął cień, bynajmniej pełen złości czy irytacji, raczej - rezygnacji. Nie zamierzała walczyć z nagle postawioną między nimi ścianą, zbudowaną z wypaczonych sugestii.
- Byłam na waszym ślubie z Corneliusem? - spytała tylko, nie pamiętając dokładnej daty wyimaginowanego ślubu. Potrzebowała detali, by uwiarygodnić tę słodką historię, choć wątpiła, by ktokolwiek dopytywał o takie szczegóły. A jeśli już - potrafiłaby je łagodnie pominąć, lecz dobrze było poprzeć konstrukcję przeszłości kilkoma niezbywalnymi faktami. Później - czytała dalej, przenosząc poważne spojrzenie z ciemnowłosej czarownicy na rozpostartą przed sobą gazetę. - Ich historia do dziś może służyć za przykład dla młodych par. Cassandra, której życie ułożyło się tak baśniowo, ma dla czytelniczek kilka rad aby dokonały podobnie mądrego wyboru... - kontynuowała, nie rozumiejąc urażenia i zdenerwowania Vablatsky. Była zła na ten artykuł? Na kłamstwa, które w nim odmalowywano? Przesłodzone akapity szybko jednak zostały zastąpione śmiałymi wezwaniami do działania. Doceniała, jak gładko opisy dekoltów i celtyckich strojów, najmodniejszych w tym sezonie, przeszły w porady dotyczące wymknięcia się ze złotej klatki i skorzystania z kobiecego przywileju. - Szpital Asfodela w Warwick oraz Szpital Świętego Munga z otwartymi ramionami przyjmą sanitariuszki i ochotniczki, które nie boją się krwi—a kobiety lękają się jej mniej niż mężczyźni, przygotowane do leczniczego posłannictwa przez Matkę Naturę! - czytała dalej, spokojnie, melodyjnie; dobry, propagandowy tekst, podkreślający siłę rodziny i pracowitość każdego jej członka. Nieco zdziwiła ją przynoszona przez Ramseya dziczyzna - raczej nie widziała tego badacza uganiającego się w okolicznych lasach za zwierzyną - Choć nie każdej czarownicy jest pisana tak niesamowita kariera zawodowa i nie każda potrafi zbalansować ją z rodziną—to małżeństwo Mulciberów stanowi inspirujący przykład, a młodym czarownicom i czarodziejom życzymy energii i patriotyzmu tej pary! - wybrzmiało w końcu. Nie czytała artykułu z kpiną w głosie, wręcz przeciwnie, starała się nadać mu rzeczowego, a nie naiwnie-plotkarskiego charakteru. Podejrzewała, że Cassandra nie zabiegała o bycie bohaterką tego typu - a może się myliła? doprawdy, nie potrafiła teraz przewidzieć zachowania czarownicy - ale wykorzystała otrzymaną okazję w odpowiedni sposób. - Myślę, że dotrze do odpowiedniego grona. Może stać się początkiem czegoś dobrego - oddolnego ruchu zdolnych wiedźm, w końcu biorących los we własne ręce. Potrzebowali uzdrowicielek i pielęgniarek, zielarek i znawczyń naturalnej magii; miała nadzieję, że choć kilka dziewcząt wyciągnie z tego artykułu coś więcej niż nierealne wymagania wobec idealnego mężczyzny i pragnienie transmutacji dekoltu swej sukni w łódeczkę, bez koronek.
Tak jak doceniała ją w przypadku Cassandry. Oschlejszej i bardziej humorzastej niż dotychczas; Deirdre uniosła brwi, obserwując działania przyjaciółki, mające na celu wyczyszczenie kupki tytoniu, niemal niezauważalnej na tle ciemnego blatu. Miała służących, dlaczego przejmowała się takim drobiazgiem? Od kiedy była tak drobiazgowa w nieistotnych aspektach? Na usta cisnęło się zdezorientowane pytanie, lecz zanim je wypowiedziała, to Vablatsky w chłodny sposób zanegowała jej czułość. Troskę. Opiekuńczość. Mericort wyprostowała się na krześle, obrzucając ciemnowłosą czarownicę pytającym spojrzeniem. Nie urażonym, nie była wydelikaconą damulką, obrażającą się przez byle zmianę tonu - nie pojmowała jednak, dlaczego jej pytania, wyjątkowo delikatne i troskliwe jak na odpychającą od siebie ludzi Deirdre, wywołały taką reakcję.
- Zrozumiałam wszystko- odpowiedziała spokojnie, choć zdawkowo. Rozumiała szacunek dla nadnaturalnych sił magii, rozumiała pragnienie macierzyństwa, ale wydawało się jej, że teraz, gdy Cassandra w końcu znalazła godne miejsce - na które zasłużyła swym talentem, oddaniem, siłą, wytrzymałością - nie będzie chciała ponownie zamknąć się tylko w roli matki. Utrudniającej na kilkanaście miesięcy korzystanie z władzy, którą zyskała, jako żona Śmierciożercy, pani na nowych włościach, uzdrowicielka i czarownica ciesząca się sporym zainteresowaniem mediów. Różniły się w podejściu do brzemiennego stanu, lecz Mericourt w żaden sposób nie podważyła jego wagi. Potrzebowali nowej, silnej krwi - a nie wątpiła, że z łona przyjaciółki narodzi się ktoś wielki. Pobłogosławiony nie tylko pradawnymi rytuałami, ale przede wszystkim swym wyjątkowym pochodzeniem. I równie intensywnym wychowaniem; chciała tego dla nich, dla Mulciberów, jako bliskiej jej rodziny, ale przede wszystkim chciała tego dla magicznego świata.
Musiała jednak zapytać. Nie złośliwie, a z szacunkiem, z łagodnością, jaką sama chciałaby otrzymać. Przez moment wpatrywała się w Cassandrę bez słowa, nie zamierzając przerywać jej ognistej przemowy. Mogłaby wyartykułować swoje niezadowolenie z takiego odbioru jej słów, lecz byłoby to bezsensowne - chciała dla niej jak najlepiej. Świadoma, jak wielce ciążowe hormony są w stanie wypaczyć nawet najłagodniejsze stwierdzenia. - Oczywiście. Cieszę się więc wraz z wami - bo o tym też mówiła od początku; chciała dać przyjaciółce możliwość podzielenia się wątpliwościami i lękami, bo te też przecież mogły współistnieć w całej radości i podekscytowaniu tworzeniem się nowego, pobłogosławionego krwią, życia. Najwyraźniej ich relacja uległa zmianie, zabolało ją to, przez twarz Deirdre przemknął cień, bynajmniej pełen złości czy irytacji, raczej - rezygnacji. Nie zamierzała walczyć z nagle postawioną między nimi ścianą, zbudowaną z wypaczonych sugestii.
- Byłam na waszym ślubie z Corneliusem? - spytała tylko, nie pamiętając dokładnej daty wyimaginowanego ślubu. Potrzebowała detali, by uwiarygodnić tę słodką historię, choć wątpiła, by ktokolwiek dopytywał o takie szczegóły. A jeśli już - potrafiłaby je łagodnie pominąć, lecz dobrze było poprzeć konstrukcję przeszłości kilkoma niezbywalnymi faktami. Później - czytała dalej, przenosząc poważne spojrzenie z ciemnowłosej czarownicy na rozpostartą przed sobą gazetę. - Ich historia do dziś może służyć za przykład dla młodych par. Cassandra, której życie ułożyło się tak baśniowo, ma dla czytelniczek kilka rad aby dokonały podobnie mądrego wyboru... - kontynuowała, nie rozumiejąc urażenia i zdenerwowania Vablatsky. Była zła na ten artykuł? Na kłamstwa, które w nim odmalowywano? Przesłodzone akapity szybko jednak zostały zastąpione śmiałymi wezwaniami do działania. Doceniała, jak gładko opisy dekoltów i celtyckich strojów, najmodniejszych w tym sezonie, przeszły w porady dotyczące wymknięcia się ze złotej klatki i skorzystania z kobiecego przywileju. - Szpital Asfodela w Warwick oraz Szpital Świętego Munga z otwartymi ramionami przyjmą sanitariuszki i ochotniczki, które nie boją się krwi—a kobiety lękają się jej mniej niż mężczyźni, przygotowane do leczniczego posłannictwa przez Matkę Naturę! - czytała dalej, spokojnie, melodyjnie; dobry, propagandowy tekst, podkreślający siłę rodziny i pracowitość każdego jej członka. Nieco zdziwiła ją przynoszona przez Ramseya dziczyzna - raczej nie widziała tego badacza uganiającego się w okolicznych lasach za zwierzyną - Choć nie każdej czarownicy jest pisana tak niesamowita kariera zawodowa i nie każda potrafi zbalansować ją z rodziną—to małżeństwo Mulciberów stanowi inspirujący przykład, a młodym czarownicom i czarodziejom życzymy energii i patriotyzmu tej pary! - wybrzmiało w końcu. Nie czytała artykułu z kpiną w głosie, wręcz przeciwnie, starała się nadać mu rzeczowego, a nie naiwnie-plotkarskiego charakteru. Podejrzewała, że Cassandra nie zabiegała o bycie bohaterką tego typu - a może się myliła? doprawdy, nie potrafiła teraz przewidzieć zachowania czarownicy - ale wykorzystała otrzymaną okazję w odpowiedni sposób. - Myślę, że dotrze do odpowiedniego grona. Może stać się początkiem czegoś dobrego - oddolnego ruchu zdolnych wiedźm, w końcu biorących los we własne ręce. Potrzebowali uzdrowicielek i pielęgniarek, zielarek i znawczyń naturalnej magii; miała nadzieję, że choć kilka dziewcząt wyciągnie z tego artykułu coś więcej niż nierealne wymagania wobec idealnego mężczyzny i pragnienie transmutacji dekoltu swej sukni w łódeczkę, bez koronek.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Przyglądała jej się z uwagą. Sama wspomniała, że potrzebowała dla dzieci ziół, chciała jej pomóc, zapewnić, że przygotuje jej tego, czego będzie chciała. Ale Deirdre odmówiła, nie potrafiła jej zrozumieć, ale nie zamierzała też nalegać. Widocznie się rozmyśliła, wyraźnie chciała odbiec tematem, więc i Cassandra nie zamierzała go kontynuować. Czystości jednak porzucić nie zamierzała. Nie mieszkała ze służbą jak Deirdre, skrzat domowy, który pomagał im od niedawna, nie był dla niej naturalny i nie przyzwyczaiła się jeszcze do jego obecności. Przez trzy dekady życia porządek zawdzięczała wyłącznie pracy własnych rąk i nie lubiła, gdy ktoś nie szanował go pod jej własnym dachem. Drobiazgowa - zwłaszcza wobec zachowania porządku - była od zawsze. Od zawsze też różniły się w tym z Deirdre, ale dotąd jej przyjaciółka szanowała przyjęte pod dachem Cassandry zasady.
- Nieistotne - wtrąciła. - Niepotrzebnie o tym wspominam, to nic pewnego. - Nie była w stanie wyrazić przy Deirdre tego, co czuła. Obaw i fascynacji wobec mocy, które zatliły w jej łonie życie, mistyczny rytuał w połączeniu z pasożytem zamieszkującym duszę Ramseya tworzyły coś niezwykłego i wyjątkowego. Rozumiała jednak, że dla Deirdre mogły być to kwestie zbyt trudne. Nie interesowały ją zdawkowe odpowiedzi ani grzecznościowe zainteresowanie jej stanem, spodziewała się odbicia swoich emocji w jej oczach. Zamiast tego otrzymała pobłażliwą troskę, jakby jej brzemienny stan nie nosił w sobie nic niezwykłego - ależ nosił.
Była z tym oswojona. Od dziecka nikt nie rozumiał mocy jej trzeciego oka, niewielu dziś zrozumie istotę krwi, która w niej płynęła. Ale pewnego dnia świat otworzy oczy. Otworzy, gdy to dziecię zyska pełnię swoich sił. Instynktownie przesunęła dłoń na podbrzusze, karty zdradzały przyszłość, ale ciało jeszcze nie dawało oznak. Było wcześniej, mogła łatwo utracić płód. O samą siebie zatroszczyć musiała się w pierwszej kolejności i musiała zrobić to sama.
- Nie - odpowiedziała z roztargnieniem, gdy spytała o Corneliusa. Poznała go niedawno, ale nie był tak bliski jej rodzinie, by wyznać mu prawdę. Znał tę, którą darzyli wszystkich. - Nie mów mu prawdy, proszę - zwróciła się ku niej, unosząc błyszczące czernią spojrzenie. Rzadko prosiła. Jeszcze rzadziej zwracała się z prośbą do tych, którzy byli jej tak bliscy. Ale dziś nie była pewna, na ile mogła liczyć na Deirdre, nie znalazły porozumienia. O tym, że to kłamstwo miała zachować dla siebie, wiedziała przecież od dawna. Brew Cassandry drgnęła, gdy w tekście wspomniano o jej radach. Udzieliła takich? Nie pamiętała. Ale zaraz uniosła brodę nieco wyżej, w zamyślonej dumie. Wyuczony zawód dawał jej niezależność, gotowa była uczyć go innych dziewcząt. Cieszyła ją podobna deklaracja w ogólnokrajowej gazecie, choć przeszło jej przez myśl, że będzie musiała ostrożnie dobierać uczennice - skupiając się na tych, które rokowały najlepiej. Nie miała aż tyle miejsca.
- Chcę się teraz na tym skupić, Deirdre - wyznała, nie odejmując dłoni od podbrzusza. - Przygotować te czarownice do ich ról. Ról silnych kobiet, które nie potrzebują opieki lichych ramion. Niezależnych, dumnych i mądrych. Wierzę, że jestem w stanie sprawić, by poradziły sobie w dalszym życiu i niosły to przesłanie dalej. W duchu siostrzeństwa. Może to naiwne, lecz jeśli my same nie pomożemy sobie rozłożyć skrzydeł - kto inny to uczyni? - Na krótko przemknęła spojrzeniem po twarzy Deirdre, umknęła nim szybko. Dziś nie czuła od niej tej więzi. - Bałam się, co ten cały... Cattermole z tym zrobi. Z tym artykułem. Moja rozmowa z nim mnie... sfrustrowała. Ale poza romantycznymi bzdurami i dysputach o modzie ten artykuł ma szansę przedostać się tam, gdzie chcę go widzieć. Do młodych umysłów. Nigdy nie spodziewałam się, że przyjdzie mi mierzyć się z pozycją, która pozwoli mi na rozpoczęcie prawdziwych zmian. A oto jestem, pani Warwickshire, żona namiestnika - westchnęła, innego dnia spytałaby Deirdre, jak sobie z tym ciężarem radziła, dziś nie potrafiła. Wydawała jej się daleka. A przecież, gdyby splotły razem swoje przekonania, mogłyby wlać wiele oleju do pustych głów najmłodszych arystokratek. One też niosły w rękach przyszłość.
- Nieistotne - wtrąciła. - Niepotrzebnie o tym wspominam, to nic pewnego. - Nie była w stanie wyrazić przy Deirdre tego, co czuła. Obaw i fascynacji wobec mocy, które zatliły w jej łonie życie, mistyczny rytuał w połączeniu z pasożytem zamieszkującym duszę Ramseya tworzyły coś niezwykłego i wyjątkowego. Rozumiała jednak, że dla Deirdre mogły być to kwestie zbyt trudne. Nie interesowały ją zdawkowe odpowiedzi ani grzecznościowe zainteresowanie jej stanem, spodziewała się odbicia swoich emocji w jej oczach. Zamiast tego otrzymała pobłażliwą troskę, jakby jej brzemienny stan nie nosił w sobie nic niezwykłego - ależ nosił.
Była z tym oswojona. Od dziecka nikt nie rozumiał mocy jej trzeciego oka, niewielu dziś zrozumie istotę krwi, która w niej płynęła. Ale pewnego dnia świat otworzy oczy. Otworzy, gdy to dziecię zyska pełnię swoich sił. Instynktownie przesunęła dłoń na podbrzusze, karty zdradzały przyszłość, ale ciało jeszcze nie dawało oznak. Było wcześniej, mogła łatwo utracić płód. O samą siebie zatroszczyć musiała się w pierwszej kolejności i musiała zrobić to sama.
- Nie - odpowiedziała z roztargnieniem, gdy spytała o Corneliusa. Poznała go niedawno, ale nie był tak bliski jej rodzinie, by wyznać mu prawdę. Znał tę, którą darzyli wszystkich. - Nie mów mu prawdy, proszę - zwróciła się ku niej, unosząc błyszczące czernią spojrzenie. Rzadko prosiła. Jeszcze rzadziej zwracała się z prośbą do tych, którzy byli jej tak bliscy. Ale dziś nie była pewna, na ile mogła liczyć na Deirdre, nie znalazły porozumienia. O tym, że to kłamstwo miała zachować dla siebie, wiedziała przecież od dawna. Brew Cassandry drgnęła, gdy w tekście wspomniano o jej radach. Udzieliła takich? Nie pamiętała. Ale zaraz uniosła brodę nieco wyżej, w zamyślonej dumie. Wyuczony zawód dawał jej niezależność, gotowa była uczyć go innych dziewcząt. Cieszyła ją podobna deklaracja w ogólnokrajowej gazecie, choć przeszło jej przez myśl, że będzie musiała ostrożnie dobierać uczennice - skupiając się na tych, które rokowały najlepiej. Nie miała aż tyle miejsca.
- Chcę się teraz na tym skupić, Deirdre - wyznała, nie odejmując dłoni od podbrzusza. - Przygotować te czarownice do ich ról. Ról silnych kobiet, które nie potrzebują opieki lichych ramion. Niezależnych, dumnych i mądrych. Wierzę, że jestem w stanie sprawić, by poradziły sobie w dalszym życiu i niosły to przesłanie dalej. W duchu siostrzeństwa. Może to naiwne, lecz jeśli my same nie pomożemy sobie rozłożyć skrzydeł - kto inny to uczyni? - Na krótko przemknęła spojrzeniem po twarzy Deirdre, umknęła nim szybko. Dziś nie czuła od niej tej więzi. - Bałam się, co ten cały... Cattermole z tym zrobi. Z tym artykułem. Moja rozmowa z nim mnie... sfrustrowała. Ale poza romantycznymi bzdurami i dysputach o modzie ten artykuł ma szansę przedostać się tam, gdzie chcę go widzieć. Do młodych umysłów. Nigdy nie spodziewałam się, że przyjdzie mi mierzyć się z pozycją, która pozwoli mi na rozpoczęcie prawdziwych zmian. A oto jestem, pani Warwickshire, żona namiestnika - westchnęła, innego dnia spytałaby Deirdre, jak sobie z tym ciężarem radziła, dziś nie potrafiła. Wydawała jej się daleka. A przecież, gdyby splotły razem swoje przekonania, mogłyby wlać wiele oleju do pustych głów najmłodszych arystokratek. One też niosły w rękach przyszłość.
bo ty jesteś
prządką
prządką
- Oczywiście. Chciałam się tylko upewnić - odpowiedziała od razu, nie zamierzała na siłę umieszczać Corneliusa w tej pięknie opowiedzianej baśni. Mógł ją dodatkowo uwiarygodnić, ale czy tego ślubna historia potrzebowała? Nikt nie powinien podważać słów Cassandry, Śmierciożercy i Namiestnika, a dodatkową kotwicą urzeczywistnienia stała się sama Deirdre. Tsagairt, młoda dziewczyna; zamyśliła się na moment, dziwnie było stawiać siebie z przeszłości tuż obok wyimaginowanego ołtarza. Nie lubiła wracać do tamtych lat, nawet, by je przemienić w coś dobrego i przydatnego; gardziła tamtą naiwną czarownicą w ministerialnym uniformie niemal tak samo, jak odzianą w koronki Miu. Może nawet bardziej; Wenus obdarło ją z głupoty, pokazało, jak wygląda prawdziwy świat i jak bolesne mogą być konsekwencje nawet obiektywnie rozsądnych decyzji. Zderzyła się wtedy z rzeczywistością niemal ostatecznie, udało się jej jednak stanąć na nogi. Także dzięki Cassandrze, jej talentowi, cierpliwości, łagodności. Surowej trosce, nie polegającej na przesłodzonym poklepywaniu po głowie. Wiedziała, że zawsze będzie jej wdzięczna, nawet jeśli teraz nie potrafiły być już ze sobą tak blisko.
Nigdy nie pojmowała cudu macierzyństwa, nawet pojawienie się dzieci zmieniło to jedynie w niewielkim stopniu. Ciąża kojarzyła się jej z zagrożeniem, niebezpieczeństwem, bólem; bezradnością i zależnością od otaczających ją ludzi. Dla niej samej stała się kolejną traumą, podświadomie uznawała więc, że jej widmo wisi nad każdą brzemienną kobietą. Czuły dotyk dłoni, wędrujących po brzuchu Cassandry, nie umknął jej uwadze, nie skomentowała go jednak, uznając, że milczenie jest w tym wypadku najrozsądniejsze. Nie miała siły tłumaczyć swych zachowań, wcześniejsze chłodne słowa uzdrowicielki skutecznie zniechęciły ją do szczerości i otwartości. Może tak musiało być. Może nie dane było jej być blisko z żadną wiedźmą, nie teraz, gdy znalazła się na chwiejnym szczycie, średnio radząc sobie z drzemiącą w niej pradawną istotą, szaloną odpowiedzialnością, tłumionymi krwawymi pragnieniami i prywatnymi powiązaniami. Wszystko to skutecznie przekreślało szansę na prawdziwe porozumienie.
- Mam nadzieję, że to możliwe - westchnęła lekko, bynajmniej z niedowierzaniem; naprawdę chciała w to wierzyć. W to, że kobiety będą w stanie wyrwać się spod męskiego jarzma, że wykażą się siłą i sięgną po samostanowienie. Kiedyś miała poglądy bliskie tych Cassandry, lecz zbyt wiele razy zawiodła się na sojuszniczkach. Ginęły, zdradzały, znikały w chaosie wojny; obecnie obracała się tylko wśród szlachcianek, a tych nawet nie chciałaby widzieć w innych rolach - to od nich zależało wszak przedłużenie prawdziwie magicznych rodów. - Że będziemy świadkami nowego pokolenia. Może wojna przyniesie pewne oswobodzenie dla czarownic - krwawe i okrutne, ale kto wie? Ona przestała już walczyć o siostrzeństwo, zbyt wiele razy się zawiodła. I zbyt często przypominano jej o tym, komu zawdzięczała własny sukces. Nie śmiała przypomnieć Vablatsky, że i ona bez pozycji Ramseya nie znalazłaby się w tym miejscu. W głębi ducha wolała jednak podejście Cass; nadzieja i wiara pomagały przetrwać trudne chwile - może dlatego sama Deirdre radziła sobie z poszarpaną psychiką tak beznadziejnie.
- Nie jest zły, naprawdę - artykuł; mówiła szczerze. Spodziewała się dużo gorszego wydźwięku, prawdziwej farsy, rozpisania się na tysiąc słów o odcieniach sukni, zdobiących kuszącą sylwetkę pani Macnair. - Nawet dobrze, że tak wiele jest tam - zawiesiła głos, marszcząc brwi. Głupot? Tak by je nazwała, ale teraz Cass wydawała się nadwrażliwa nawet na kwestie nie dotyczące jej bezpośrednio - zdań, które zainteresują typową czytelniczkę Czarownicy. Myślę, że weźmie sobie do serca twoje rady i słowa; łatwiej przyjąć nowości, gdy otacza je coś, co nie zmienia gruntownie całego światopoglądu - na przykład informacje o rodzajach dekoltów i celtyckich modach. - Radzisz sobie w tej roli doskonale - powiedziała znów miękko, pozwalając sobie na łagodniejsze spojrzenie; w czarnych oczach na moment zalśnił smutek, może tęsknota - chciała, by mogły rozmawiać szczerze, jak dawniej - ale szybko przykryła go zwyczajną uprzejmością. Nie zwykła się narzucać, już nie. - Pewnie lepiej ode mnie - dodała bez goryczy, wstając z krzesła. Mericourt nie była wzorem dla czarownic, nie miała męża, nosiła Mroczny Znak, walczyła ramię w ramię z mężczyznami, łamiąc wszystkie wytyczne tak hojnie ogłoszone niedawno przez artykuł Ramseya. Była obca i nieprzychylna, wyniosła i drobiazgowo broniąca swej prywatności.
Podeszła do Cassandry, gestem prosząc ją o niepodnoszenie się. - Nie będę zawracać ci głowy. A i mnie wzywają obowiązki - położyła dłoń na ramieniu czarownicy, delikatnie, mając nadzieję, że ta się nie wzdrygnie i nie odsunie. - Dbaj o siebie. O was - pochyliła się, by krótko pocałować ją w policzek. - To, że nie potrafię okazać uczuć w konkretny sposób nie znaczy, że ich nie czuję - dodała jeszcze ciszej, wychwytując spojrzenie ciemnych oczu Cass. Zadowolenia z jej stanu, z miejsca, jakie obecnie zajmowała, z radości, jaką odczuwała w związku z nowym, wyjątkowym życiem, rozwijającym się pod jej sercem. Wyprostowała się szybko - i tak czując, że za bardzo się obnażyła - po czym skinęła Vablatsky głową i opuściła pokój, dając odprowadzić się do wyjścia z Niedźwiedziej Jamy.
| zt x2
Nigdy nie pojmowała cudu macierzyństwa, nawet pojawienie się dzieci zmieniło to jedynie w niewielkim stopniu. Ciąża kojarzyła się jej z zagrożeniem, niebezpieczeństwem, bólem; bezradnością i zależnością od otaczających ją ludzi. Dla niej samej stała się kolejną traumą, podświadomie uznawała więc, że jej widmo wisi nad każdą brzemienną kobietą. Czuły dotyk dłoni, wędrujących po brzuchu Cassandry, nie umknął jej uwadze, nie skomentowała go jednak, uznając, że milczenie jest w tym wypadku najrozsądniejsze. Nie miała siły tłumaczyć swych zachowań, wcześniejsze chłodne słowa uzdrowicielki skutecznie zniechęciły ją do szczerości i otwartości. Może tak musiało być. Może nie dane było jej być blisko z żadną wiedźmą, nie teraz, gdy znalazła się na chwiejnym szczycie, średnio radząc sobie z drzemiącą w niej pradawną istotą, szaloną odpowiedzialnością, tłumionymi krwawymi pragnieniami i prywatnymi powiązaniami. Wszystko to skutecznie przekreślało szansę na prawdziwe porozumienie.
- Mam nadzieję, że to możliwe - westchnęła lekko, bynajmniej z niedowierzaniem; naprawdę chciała w to wierzyć. W to, że kobiety będą w stanie wyrwać się spod męskiego jarzma, że wykażą się siłą i sięgną po samostanowienie. Kiedyś miała poglądy bliskie tych Cassandry, lecz zbyt wiele razy zawiodła się na sojuszniczkach. Ginęły, zdradzały, znikały w chaosie wojny; obecnie obracała się tylko wśród szlachcianek, a tych nawet nie chciałaby widzieć w innych rolach - to od nich zależało wszak przedłużenie prawdziwie magicznych rodów. - Że będziemy świadkami nowego pokolenia. Może wojna przyniesie pewne oswobodzenie dla czarownic - krwawe i okrutne, ale kto wie? Ona przestała już walczyć o siostrzeństwo, zbyt wiele razy się zawiodła. I zbyt często przypominano jej o tym, komu zawdzięczała własny sukces. Nie śmiała przypomnieć Vablatsky, że i ona bez pozycji Ramseya nie znalazłaby się w tym miejscu. W głębi ducha wolała jednak podejście Cass; nadzieja i wiara pomagały przetrwać trudne chwile - może dlatego sama Deirdre radziła sobie z poszarpaną psychiką tak beznadziejnie.
- Nie jest zły, naprawdę - artykuł; mówiła szczerze. Spodziewała się dużo gorszego wydźwięku, prawdziwej farsy, rozpisania się na tysiąc słów o odcieniach sukni, zdobiących kuszącą sylwetkę pani Macnair. - Nawet dobrze, że tak wiele jest tam - zawiesiła głos, marszcząc brwi. Głupot? Tak by je nazwała, ale teraz Cass wydawała się nadwrażliwa nawet na kwestie nie dotyczące jej bezpośrednio - zdań, które zainteresują typową czytelniczkę Czarownicy. Myślę, że weźmie sobie do serca twoje rady i słowa; łatwiej przyjąć nowości, gdy otacza je coś, co nie zmienia gruntownie całego światopoglądu - na przykład informacje o rodzajach dekoltów i celtyckich modach. - Radzisz sobie w tej roli doskonale - powiedziała znów miękko, pozwalając sobie na łagodniejsze spojrzenie; w czarnych oczach na moment zalśnił smutek, może tęsknota - chciała, by mogły rozmawiać szczerze, jak dawniej - ale szybko przykryła go zwyczajną uprzejmością. Nie zwykła się narzucać, już nie. - Pewnie lepiej ode mnie - dodała bez goryczy, wstając z krzesła. Mericourt nie była wzorem dla czarownic, nie miała męża, nosiła Mroczny Znak, walczyła ramię w ramię z mężczyznami, łamiąc wszystkie wytyczne tak hojnie ogłoszone niedawno przez artykuł Ramseya. Była obca i nieprzychylna, wyniosła i drobiazgowo broniąca swej prywatności.
Podeszła do Cassandry, gestem prosząc ją o niepodnoszenie się. - Nie będę zawracać ci głowy. A i mnie wzywają obowiązki - położyła dłoń na ramieniu czarownicy, delikatnie, mając nadzieję, że ta się nie wzdrygnie i nie odsunie. - Dbaj o siebie. O was - pochyliła się, by krótko pocałować ją w policzek. - To, że nie potrafię okazać uczuć w konkretny sposób nie znaczy, że ich nie czuję - dodała jeszcze ciszej, wychwytując spojrzenie ciemnych oczu Cass. Zadowolenia z jej stanu, z miejsca, jakie obecnie zajmowała, z radości, jaką odczuwała w związku z nowym, wyjątkowym życiem, rozwijającym się pod jej sercem. Wyprostowała się szybko - i tak czując, że za bardzo się obnażyła - po czym skinęła Vablatsky głową i opuściła pokój, dając odprowadzić się do wyjścia z Niedźwiedziej Jamy.
| zt x2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Pokój XXI (Świat)
Szybka odpowiedź