Pokój IIII (Cesarz)
AutorWiadomość
Pokój IIII (Cesarz)
Na górze drzwi prowadzących do pomieszczenia wydrapany został niepoprawny rzymski numer IIII, a pośrodku - symbol orła. Numer pokoju zgrywa się z sąsiadującym, lecz z żadnym innym, odpowiada za to czwartej karcie Tarota - Cesarzowi. Koślawe żłobienia w drewnie wypełnione zostały krwią niedźwiedzia, a na wbitym w zewnętrznym górnym rogu gwoździu zawieszono suszony bukiet złożony z krwawnika, piołunu, jałowca i suszonych owoców czarnego bzu związany ciemnozieloną wstążką. Oprócz wygodnego łóżka zakrytego niedźwiedzim futrem w pomieszczeniu mieści się większa szafa, regał, komódka oraz wygodny sekretarzyk, na krześle którego wisi przerzucona damska podomka, a który, sądząc po rozrzuconych na nim bibelotach, pełni również funkcję kobiecej toaletki. Jest częścią sypialni małżeńskiej - ze znacznie mniejszą, Cassandry, łączą je drzwi oznakowane w ten sam sposób, co wejściowe, kartą Kochanków, a także - od tej strony drzwi - ususzonym korzeniem żeń-szenia oplecionym purpurową wstążką.
Czarne loki opadały na jego twarz, przymknięte oczy nie szukały jego spojrzenia, z odsuniętych od jego ust wydało się ciche westchnienie. Dłoń prześlizgnęła się po jego policzku, wsparła o rozgrzane ciało. Musnęła pocałunkiem jego pierś, osuwając się obok, by wesprzeć głowę na łokciu, wyciągając nagie ciało, skąpane światłem gwiazd - w tym tej najjaśniejszej - za oknem, w miękkości świeżej pościeli. Było w tej wygodzie coś bardzo odprężającego, po dwóch tygodniach spędzonych w polowych warunkach - choć blisko natury - zatęskniła już za domem. Choć zdawała sobie sprawę z ceny za bogactwo Ramseya, śledzące ich oczy zdążyły ją znużyć. Prywatność powitała z ulgą, z jaką wita się ciepło czterech ścian po dalekiej podróży. Jego koncept na spędzenie tego wieczoru w istocie okazał się znacznie bardziej komfortowy od kolejnych żałobnych procesji - święto miłości należało celebrować w inny sposób. Skupiony na przyjemności i bijących sercach, na wrzącej krwi i ciepłych oddechach. Lament wdów nie był tym, czego pragnęła słuchać w przeddzień ponownego podjęcia walk.
- Trudno uwierzyć, że ten czas już minął - przyznała niechętnie. - Zapach lasu o poranku był mi bardzo miły. Zdążyłam odzwyczaić się od Niedźwiedziej Jamy - mieszkali tu ledwie miesiąc, ostatnie dwa tygodnie spędzili w Waltham. Jej głos był cichy, zmęczony, a może rozmarzony. - A jednak powrót tutaj sprawił mi przyjemność. Chyba polubiłam Warwick. - I uczyniła to zaskakująco łatwo, za dawnym lokum nie tęskniąc wcale. Od porzucenia go nie odwiedziła go ni razu, nie przejmując się nawet tym, że marniało. Nie zastanawiała się też nad tym, co z nim zrobić - nie próbowała go sprzedać. Kupiec na tę ruderę - na dodatek na Nokturnie - i tak nie znalazłby się szybko. Jej rodzina, jej dzieci, potrzebowały przestrzeni i bezpieczeństwa, które dostały dopiero dzięki niemu. Obróciła się na drugi bok, zsuwając się z łózka, niedbałym gestem chwytając szarofioletową jedwabną podomkę, którą zarzuciła na wątłe ramiona. Otuliwszy się nią, odeszła kilka kroków, by uzupełnić dwa kielichy czerwonym winem. Naczynia z alkoholem ujęła w dłonie, jedno z nich zamierzając podać Ramseyowi.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nic nie zapowiadało nadciągającego kataklizmu. Niebo eksplodowało feerią barw w chwili, kiedy słońce tonęło na linii horyzontu. Czerwienie przerodziły się w fiolety, a fiolety w granaty zalewając świat przyjemnym ciepłem, wieńcząc dzień słodkim wspomnieniem. Przyroda wydawała się szykować do snu w swym nieskończonym rytuale, by zbudzić wszystkich poranną mżawką i lekkim gradem. I tak miał wyglądać każdy następny dzień, gdyby nie wisząca od przeszło miesiąca na niebie kometa, w dziwny, niewyjaśniony sposób zastygła na nieboskłonie w jednym miejscu. Zwiastun Śmierci, od zarania dziejów uznawany przez wieszczów i jasnowidzów za przepowiednię nieszczęścia. I ta, wraz z początkiem wieczoru miała się ziścić.
Cassandrę otoczył dziwny niepokój. Kiedy przechyliła kielich z winem nie zaznała jego cierpkiego smaku, poczuła krew. Nim jednak zdążyła cokolwiek zrobić, jej oczy przewróciły się na drugą stronę, bielmem wyraźnie połyskując w ciemności. Martwe ptaki, ogień. Wielka rzeka niszcząca most i zalewająca okoliczne pola. Ogień pochłaniający całe domy, budynki, które sypały się jak domki z kart. Dzieci biegające miedzy dymiącymi dołami, zwierzęta nawołujące ze śmiertelnych pułapek, ciemnych dołów, z których nie mogły się wydostać. Płacz, krzyk, lament. Śmierć. Zbiorowe mogiły. Zgliszcza. Ogień, wielka fala. Noc spadających gwiazd. Świat wokół Cassandry zmieniał się przy każdym mrugnięciu powiekami. Nie mogła skupić uwagi na niczym, urywki zdarzeń, które miały mieć miejsce tak intensywnie i tak licznie wdarły się do jej głowy, jakby przeżyła dramat tysięcy osób w jednej chwili. I trwało to zaledwie chwilę, bo zaraz potem powróciła do sypialni, trzymając w dłoni kielich z winem. Intensywne, mocne światło wdarło się do komnat, zmuszając Cassandrę i Ramseya by zasłonili na chwilę oczy. Pojawiło się znikąd, niespodziewanie i nagle. A kiedy już wszystko zgasło, musieli przywyknąć do matowej ciemności. W szybę uderzył ptak. Kruk. Martwy padł na parapet zewnętrzny za zaraz potem spadł z niego w ciemność nadchodzącej nocy. Podłoga pod stopami drżała, trzeszczały meble, skrzypiały stare drzwi. W oknach dzwoniły szyby. Nagle Śmierciozerca poczuł dziwny ucisk, nie wewnątrz siebie, lecz na zewnątrz, jakby coś próbowało zgnieść go, wbić w ziemię, zadusić. Przez ułamek sekundy nie był w stanie zaczerpnąć oddechu — zabrakło mu powietrza, a głowa zaczęła boleć intensywnie, mocno. W końcu zaczerpnięcie oddechu przyniosło natychmiastową ulgę — ucisk i ból zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Oczy Śmierciożrcy zaszły jednak krwawymi łzami — nie piekły, nie sprawiały dyskomfortu, ale kiedy się gromadziły przez chwilę utrudniały widzenie — i kiedy zamrugał, spłynęły po dolinie łez wzdłuż nosa, aż do ust. Karminowa posoka spłynęła także z nozdrzy i uszu. Od wewnątrz rozgrzało go olbrzymie ciepło. Kiedy spojrzeli w stronę okna ujrzeli dziesiątki połyskujących gwiazd, ale wśród nich zgubili tę, która jeszcze chwilę wcześniej była wiszącą nad głowami kometą. Przedziwne zjawisko przyciągnęło uwagę na nieco dłużej, bo przecież wiedzieli, że nie tak wyglądało niebo każdej poprzedniej nocy. Dziesiątki, a może setki roziskrzonych gwiazd migały jak płomienie w oddali, ale wciąż patrząc i wsłuchując się nieruchomo w nachodzące przeznaczenie, mogli dostrzec, że niektóre z nich powiększają, a potem powiększają wszystkie ale jedne szybciej od innych. Czy to było złudzenie? Czy jakaś fatamorgana? Czy zwariowali, czy padli ofiarą paskudnej klątwy? Wiele myśli mogło przychodzić do głowy, kiedy błyszczące plamki na niebie stały się kulami, za którymi ciągły się dziesiątki, a potem setki warkoczy podobnych do tego, który wisiał od pamiętnej lipcowej nocy. Ciemne niebo pojaśniało od gwiazd i ciągnących się za nimi świetlistych smug.
I tak rozpoczęła się Noc Tysiąca Gwiazd.
Spadały, jedna po drugiej, pokrywając całe niebo, które mieli w zasięgu swojego wzroku. Piękny i niecodzienny widok potrafił zatrzymać w miejscu i zachwycić, ale musiał także przerazić, uświadamiając, że połyskujące gwiazdy bardzo szybko zwiększały swoje gabaryty. Jedna z nich leciała prosto na Warwick. Zdawała się być kulą ognia, za którą ciągnęły się dymiące smugi przypominające ogniste burze. Jakże potworny był dym, iskry, wyraźne eksplozje wewnątrz kotłujących się czarnych smug? Przez chwilę nie docierało do czarodziejów nic. Tik tak. Tylko tykanie zegara. Tik tak. Jakby ktoś odmierzał im czas. Tik tak. W sekundzie lub dwóch spadający meteor podwajał swoją wielkość, aż runął w ziemię, puste pola przed nimi. Ziemia zatrzęsła się tak mocno, że zachwiali się. Impet uderzenia wybił szyby i cisnął czarodziejów na podłogę. Wszystkie okna rozprysły się w drobny mak. I cisza. Świszcząca, okropna cisza i pisk w uszach. Tyle słyszeli, nie widzieli nic więcej, bo wszystko wokół utonęło w kłębach szarego i czarnego dymu. Dopiero po chwili zaskoczył ich okropny i ogłuszający dźwięk, potworny huk. Świat się trząsł, świat dygotał. Wokół znów wszystko zamarło.
To nie był koniec. Noc dopiero się rozpoczęła.
Kiedy podnieśli się z podłogi by wyjrzeć przez rozbite okno, z żalem doświadczyli potwornego deja vu. Setki, dziesiątki a może tysiące identycznych gwiazd spadały na ziemię. Gdzieś w okolicy uderzyło coś mniejszego, nie wiedzieli jeszcze gdzie, ale jedno było pewne — nigdzie nie było bezpiecznie, a niebo dosłownie waliło się im na głowę.
Mistrz Gry wita w nowym okresie deszczem meteorytów. Nie kontynuuje rozgrywki.
Przed podjęciem się jakiejkolwiek aktywności fabularnej w tym okresie należy dopełnić swojego obowiązku w tym temacie (każdą postacią osobno).
Cassandra - obrażenia tłuczone -5; obrażenia cięte-5, obrażenia psychiczne -10
Ramsey - obrażenia tłuczone -5; obrażenia cięte-10, obrażenia psychiczne -5
Cassandrę otoczył dziwny niepokój. Kiedy przechyliła kielich z winem nie zaznała jego cierpkiego smaku, poczuła krew. Nim jednak zdążyła cokolwiek zrobić, jej oczy przewróciły się na drugą stronę, bielmem wyraźnie połyskując w ciemności. Martwe ptaki, ogień. Wielka rzeka niszcząca most i zalewająca okoliczne pola. Ogień pochłaniający całe domy, budynki, które sypały się jak domki z kart. Dzieci biegające miedzy dymiącymi dołami, zwierzęta nawołujące ze śmiertelnych pułapek, ciemnych dołów, z których nie mogły się wydostać. Płacz, krzyk, lament. Śmierć. Zbiorowe mogiły. Zgliszcza. Ogień, wielka fala. Noc spadających gwiazd. Świat wokół Cassandry zmieniał się przy każdym mrugnięciu powiekami. Nie mogła skupić uwagi na niczym, urywki zdarzeń, które miały mieć miejsce tak intensywnie i tak licznie wdarły się do jej głowy, jakby przeżyła dramat tysięcy osób w jednej chwili. I trwało to zaledwie chwilę, bo zaraz potem powróciła do sypialni, trzymając w dłoni kielich z winem. Intensywne, mocne światło wdarło się do komnat, zmuszając Cassandrę i Ramseya by zasłonili na chwilę oczy. Pojawiło się znikąd, niespodziewanie i nagle. A kiedy już wszystko zgasło, musieli przywyknąć do matowej ciemności. W szybę uderzył ptak. Kruk. Martwy padł na parapet zewnętrzny za zaraz potem spadł z niego w ciemność nadchodzącej nocy. Podłoga pod stopami drżała, trzeszczały meble, skrzypiały stare drzwi. W oknach dzwoniły szyby. Nagle Śmierciozerca poczuł dziwny ucisk, nie wewnątrz siebie, lecz na zewnątrz, jakby coś próbowało zgnieść go, wbić w ziemię, zadusić. Przez ułamek sekundy nie był w stanie zaczerpnąć oddechu — zabrakło mu powietrza, a głowa zaczęła boleć intensywnie, mocno. W końcu zaczerpnięcie oddechu przyniosło natychmiastową ulgę — ucisk i ból zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Oczy Śmierciożrcy zaszły jednak krwawymi łzami — nie piekły, nie sprawiały dyskomfortu, ale kiedy się gromadziły przez chwilę utrudniały widzenie — i kiedy zamrugał, spłynęły po dolinie łez wzdłuż nosa, aż do ust. Karminowa posoka spłynęła także z nozdrzy i uszu. Od wewnątrz rozgrzało go olbrzymie ciepło. Kiedy spojrzeli w stronę okna ujrzeli dziesiątki połyskujących gwiazd, ale wśród nich zgubili tę, która jeszcze chwilę wcześniej była wiszącą nad głowami kometą. Przedziwne zjawisko przyciągnęło uwagę na nieco dłużej, bo przecież wiedzieli, że nie tak wyglądało niebo każdej poprzedniej nocy. Dziesiątki, a może setki roziskrzonych gwiazd migały jak płomienie w oddali, ale wciąż patrząc i wsłuchując się nieruchomo w nachodzące przeznaczenie, mogli dostrzec, że niektóre z nich powiększają, a potem powiększają wszystkie ale jedne szybciej od innych. Czy to było złudzenie? Czy jakaś fatamorgana? Czy zwariowali, czy padli ofiarą paskudnej klątwy? Wiele myśli mogło przychodzić do głowy, kiedy błyszczące plamki na niebie stały się kulami, za którymi ciągły się dziesiątki, a potem setki warkoczy podobnych do tego, który wisiał od pamiętnej lipcowej nocy. Ciemne niebo pojaśniało od gwiazd i ciągnących się za nimi świetlistych smug.
I tak rozpoczęła się Noc Tysiąca Gwiazd.
Spadały, jedna po drugiej, pokrywając całe niebo, które mieli w zasięgu swojego wzroku. Piękny i niecodzienny widok potrafił zatrzymać w miejscu i zachwycić, ale musiał także przerazić, uświadamiając, że połyskujące gwiazdy bardzo szybko zwiększały swoje gabaryty. Jedna z nich leciała prosto na Warwick. Zdawała się być kulą ognia, za którą ciągnęły się dymiące smugi przypominające ogniste burze. Jakże potworny był dym, iskry, wyraźne eksplozje wewnątrz kotłujących się czarnych smug? Przez chwilę nie docierało do czarodziejów nic. Tik tak. Tylko tykanie zegara. Tik tak. Jakby ktoś odmierzał im czas. Tik tak. W sekundzie lub dwóch spadający meteor podwajał swoją wielkość, aż runął w ziemię, puste pola przed nimi. Ziemia zatrzęsła się tak mocno, że zachwiali się. Impet uderzenia wybił szyby i cisnął czarodziejów na podłogę. Wszystkie okna rozprysły się w drobny mak. I cisza. Świszcząca, okropna cisza i pisk w uszach. Tyle słyszeli, nie widzieli nic więcej, bo wszystko wokół utonęło w kłębach szarego i czarnego dymu. Dopiero po chwili zaskoczył ich okropny i ogłuszający dźwięk, potworny huk. Świat się trząsł, świat dygotał. Wokół znów wszystko zamarło.
To nie był koniec. Noc dopiero się rozpoczęła.
Kiedy podnieśli się z podłogi by wyjrzeć przez rozbite okno, z żalem doświadczyli potwornego deja vu. Setki, dziesiątki a może tysiące identycznych gwiazd spadały na ziemię. Gdzieś w okolicy uderzyło coś mniejszego, nie wiedzieli jeszcze gdzie, ale jedno było pewne — nigdzie nie było bezpiecznie, a niebo dosłownie waliło się im na głowę.
Przed podjęciem się jakiejkolwiek aktywności fabularnej w tym okresie należy dopełnić swojego obowiązku w tym temacie (każdą postacią osobno).
Cassandra - obrażenia tłuczone -5; obrażenia cięte-5, obrażenia psychiczne -10
Ramsey - obrażenia tłuczone -5; obrażenia cięte-10, obrażenia psychiczne -5
Ramsey Mulciber
Nie nudziło mu się patrzenie na nią, nie męczyło śledzenie mikrodrgań mięśni na jej twarzy, nie przerażało oddanie kontroli nad sobą, bo mniej lub bardziej świadomie oddawał jej własne życie w dłonie odkąd tylko poprosił ją o rękę. Palce zahaczały o jej wystające żebra i ślizgały się po wyraźnie zaznaczonej talii, kiedy już po omacku, z przymkniętymi oczami i łaskoczącymi powieki włosami wydychał mocno powietrze z płuc i nabierał je po krótkiej chwili od nowa, wypełniając je ciepłym, letnim powietrzem. Błogość otulała go przyjemnie, namawiając do przymknięcia powiek i oddania się w ramiona Morfeusza, kiedy jeszcze było to możliwe; nim rozpocznie codzienną walkę o sen. Ale nie chciał spać, choć teraz mógł z łatwością zasnąć. Sięgnął wyprostowaną dłonią na bok, biorąc w dłonie papierośnic, z której wyciągnął magicznego papierosa, którego wsunął w usta i odpalił pstryknięciem palców. Zaciągnął się mocno, nim dobiegnie go jeszcze jej surowa prośba o zgaszenie i podsunął drugą, ugiętą rękę pod głowę.
— Mieszkamy tu już przeszło miesiąc — odpowiedział jej, zaciągając się zaraz znów. Czas biegł szybko. Zawieszenie broni jutro się skończy, znów staną do walki, powracając do intensywnej codzienności. Obrócił głowę w jej kierunku i sunął spod głowy rękę, by sięgnąć nią w jej kierunku, złapać za unoszące się z poduszki długie, ciemne kręcone włosy. Złapał je między palce w ostatnim momencie, na ułamek chwili rozprężyły się, a potem znów wróciły do swojego naturalnego kształtu. — Skoro tak, zasadzimy wokół domu las, by ten zapach mógł budzić cię każdego dnia — zapowiedział z łatwością. Drzwi nie rosły tak szybko, nie dożyją czasów, kiery osiągną rozmiary drzwi Waltham, ale zdążą wznieść się na tyle, by otoczyć Niedźwiedzią Jamę zapachem przyjemnych, odprężających terpenów. — To dobrze — bo to będzie ich dom, dom ich dzieci, wnuków. Zagrzeją tu miejsca na dłużej, nie zamierzając oddać tych ziem łatwo. Włożył znów papierosa między wargi i zaciągnął się powoli, spoglądając w stronę okien, za którymi ciemniało niebo. Uniósł się do siadu, sięgając po kielich z wyciągniętej dłoni, upił łyk, gasząc przyjemnym, wytrawnym smakiem pragnienie, kiedy ujrzał jak zielonkawe źrenice uciekają. Nie zdążył spytać, ledwie przesunąć się na skraj łóżka, bliżej niej, kiedy intensywny blask wdarł się do pomieszczenia rażąc go okrutnie. Wyciągnął przed sobie dłoń z papierosem, przysłonił oczy, rozchylając powieki, ale światło było mocne i nie zdrożało swojego pochodzenia. Spojrzał w stronę Cassandry na ułamek sekundy i prędko podniósł się, podchodząc do okna. Kielich odstawił na parapet i drgnął, kiedy w szybę uderzył ptak, opadając na parapet z drugiej strony. Zgasił papierosa, czując jak zaczyna brakować mu powietrza. Co widziałaś, Cass, co ci przepowiedziało trzecie oko? Chciał spytać, chciał się dowiedzieć, co miało się zdarzyć, ale słabł, kiedy wszystko wokół zaczęło drżeć. Kręgi w kielichu były coraz większe, coraz bardziej widoczne. Zadzwoniły szyby, ale nie cofnął się, wypatrując na zewnątrz przyczyny tych dziwnych zdarzeń — bo dom trząsł się tak, jakby tuż obok miało przegalopować kilka tuzinów konnych powozów, mugolskich pojazdów. Czy to było to? W nastającej ciemności szukał zagrożeń, ale one nie nadeszły z ziemi. Gorąc rozpalał go od środka, w końcu nabrał powietrza w płuca, a lzy spłynęły mu z oczu, spłynęły z uszu, krew sączyła się z nosa. Sięgnął palcami do kącików odnajdując karmazynowe krople na opuszkach.
— Kometa — zniknęła. Nie było jej. Gdzie się podziała? Spadła? W końcu? — Co ujrzałaś? — spytał, wpatrując się w niebo, korę nagle roziskrzyło się od połyskujących gwiazd. To niemożliwe, pomyślał z niepokojem spoglądając w niego. Pochylił się bliżej okna, ale tyle ile tylko był w stanie ujrzeć udowadniało, ż prawdopodobnie całe pokryło się spadającymi gwiazdami. — Weź dzieci i ukryjcie się w piwnicy — podjął cicho, wycofując się od okna. Spojrzał na Cassandrę, a potem jeszcze raz za okno. Sięgnął po bieliznę i spodnie, które zapiął w pośpiechu, koszulę narzucił na ramiona, a w dłoń chwycił różdżkę. Cass musiała się ukryć, musiała ukryć siebie i Calchasa. Lysandrę. Varya i Yelena powinny udać się z nią, a jeśli Arsentiy był już w domu, powinien być w gotowości. Cassandry nie musiał pospieszać, ale nie ruszył nim nie była gotowa. Nie widział pierwszej gwiazdy, która runęła na ziemię; nie zdążyli opuścić sypialni, choć oboje bli już przy drzwiach. Kiedy wszystko zadygotało obrócił się przez ramię w stronę oka chwycił Cassandrę za ramiona przyciągając ją bliżej siebie; zamykając w objęciu, osłaniając od trzaskających okien.
Szkło skrzypiało pod dłońmi, kiedy podnosił się z ziemi, a odłamki wbijały w skórę. W dłoń zacisnął różdżkę, którą upuścił przy upadku, drugą chwycił Cassandrę za przedramię.
— Cassy? — pierwszy raz używając krótkiej, pieszczotliwej wręcz formy jej imienia zwrócił się do niej, próbując spojrzeć jej w twarz; bo to o nią w pierwszej kolejności się zmartwił, nie resztą i nie dziećmi. Czy była cała, czy świadoma? Nagle poczuł, jakby coś znajomego zajęło jego myśli; jakieś utracone wspomnienie, którego nie umiał sobie przypomnieć. Pełne smutku i pożegnania, utraty związanej z żałobą po stracie kogoś, kto nie umarł. Zupełnie tak, jakby już to kiedyś czuł; tam, w podziemiach Banku Gringotta. — Casssandro?— spytał raz jeszcze, odgarniając jej czarne włosy z twarzy.
— Mieszkamy tu już przeszło miesiąc — odpowiedział jej, zaciągając się zaraz znów. Czas biegł szybko. Zawieszenie broni jutro się skończy, znów staną do walki, powracając do intensywnej codzienności. Obrócił głowę w jej kierunku i sunął spod głowy rękę, by sięgnąć nią w jej kierunku, złapać za unoszące się z poduszki długie, ciemne kręcone włosy. Złapał je między palce w ostatnim momencie, na ułamek chwili rozprężyły się, a potem znów wróciły do swojego naturalnego kształtu. — Skoro tak, zasadzimy wokół domu las, by ten zapach mógł budzić cię każdego dnia — zapowiedział z łatwością. Drzwi nie rosły tak szybko, nie dożyją czasów, kiery osiągną rozmiary drzwi Waltham, ale zdążą wznieść się na tyle, by otoczyć Niedźwiedzią Jamę zapachem przyjemnych, odprężających terpenów. — To dobrze — bo to będzie ich dom, dom ich dzieci, wnuków. Zagrzeją tu miejsca na dłużej, nie zamierzając oddać tych ziem łatwo. Włożył znów papierosa między wargi i zaciągnął się powoli, spoglądając w stronę okien, za którymi ciemniało niebo. Uniósł się do siadu, sięgając po kielich z wyciągniętej dłoni, upił łyk, gasząc przyjemnym, wytrawnym smakiem pragnienie, kiedy ujrzał jak zielonkawe źrenice uciekają. Nie zdążył spytać, ledwie przesunąć się na skraj łóżka, bliżej niej, kiedy intensywny blask wdarł się do pomieszczenia rażąc go okrutnie. Wyciągnął przed sobie dłoń z papierosem, przysłonił oczy, rozchylając powieki, ale światło było mocne i nie zdrożało swojego pochodzenia. Spojrzał w stronę Cassandry na ułamek sekundy i prędko podniósł się, podchodząc do okna. Kielich odstawił na parapet i drgnął, kiedy w szybę uderzył ptak, opadając na parapet z drugiej strony. Zgasił papierosa, czując jak zaczyna brakować mu powietrza. Co widziałaś, Cass, co ci przepowiedziało trzecie oko? Chciał spytać, chciał się dowiedzieć, co miało się zdarzyć, ale słabł, kiedy wszystko wokół zaczęło drżeć. Kręgi w kielichu były coraz większe, coraz bardziej widoczne. Zadzwoniły szyby, ale nie cofnął się, wypatrując na zewnątrz przyczyny tych dziwnych zdarzeń — bo dom trząsł się tak, jakby tuż obok miało przegalopować kilka tuzinów konnych powozów, mugolskich pojazdów. Czy to było to? W nastającej ciemności szukał zagrożeń, ale one nie nadeszły z ziemi. Gorąc rozpalał go od środka, w końcu nabrał powietrza w płuca, a lzy spłynęły mu z oczu, spłynęły z uszu, krew sączyła się z nosa. Sięgnął palcami do kącików odnajdując karmazynowe krople na opuszkach.
— Kometa — zniknęła. Nie było jej. Gdzie się podziała? Spadła? W końcu? — Co ujrzałaś? — spytał, wpatrując się w niebo, korę nagle roziskrzyło się od połyskujących gwiazd. To niemożliwe, pomyślał z niepokojem spoglądając w niego. Pochylił się bliżej okna, ale tyle ile tylko był w stanie ujrzeć udowadniało, ż prawdopodobnie całe pokryło się spadającymi gwiazdami. — Weź dzieci i ukryjcie się w piwnicy — podjął cicho, wycofując się od okna. Spojrzał na Cassandrę, a potem jeszcze raz za okno. Sięgnął po bieliznę i spodnie, które zapiął w pośpiechu, koszulę narzucił na ramiona, a w dłoń chwycił różdżkę. Cass musiała się ukryć, musiała ukryć siebie i Calchasa. Lysandrę. Varya i Yelena powinny udać się z nią, a jeśli Arsentiy był już w domu, powinien być w gotowości. Cassandry nie musiał pospieszać, ale nie ruszył nim nie była gotowa. Nie widział pierwszej gwiazdy, która runęła na ziemię; nie zdążyli opuścić sypialni, choć oboje bli już przy drzwiach. Kiedy wszystko zadygotało obrócił się przez ramię w stronę oka chwycił Cassandrę za ramiona przyciągając ją bliżej siebie; zamykając w objęciu, osłaniając od trzaskających okien.
Szkło skrzypiało pod dłońmi, kiedy podnosił się z ziemi, a odłamki wbijały w skórę. W dłoń zacisnął różdżkę, którą upuścił przy upadku, drugą chwycił Cassandrę za przedramię.
— Cassy? — pierwszy raz używając krótkiej, pieszczotliwej wręcz formy jej imienia zwrócił się do niej, próbując spojrzeć jej w twarz; bo to o nią w pierwszej kolejności się zmartwił, nie resztą i nie dziećmi. Czy była cała, czy świadoma? Nagle poczuł, jakby coś znajomego zajęło jego myśli; jakieś utracone wspomnienie, którego nie umiał sobie przypomnieć. Pełne smutku i pożegnania, utraty związanej z żałobą po stracie kogoś, kto nie umarł. Zupełnie tak, jakby już to kiedyś czuł; tam, w podziemiach Banku Gringotta. — Casssandro?— spytał raz jeszcze, odgarniając jej czarne włosy z twarzy.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Poczuła smak, lecz nie wina, a krwi, metaliczny, wyraźny, pachnący tym samym, czym pachnęły świeże rany, brudne opatrunki i stare szmaty, którymi zmywała podłogi pod pryczami, znała zapach, znała smak krwi, nie potrafiła, nie byłaby w stanie pomylić go z żadnym innym; kielich wypadł z jej dłoni z głośnym brzdękiem, uderzył o posadzkę, wino - krew? - zachlapało jej bose stopy, cofnęła się pół kroku, czując, jak serce trzepocze jej w piersi jak opętane. Myśli stanęły w miejscu, gwałtowny szok całkowicie przysłonił zdrowy rozsądek, coś więcej niż szok, rzeczywistość traciła barwy, zachwiała się na nogach, co było dalej, nie pamiętała. Pamiętała spadające z nieba martwe ptaki, jeden po drugim, wzdłuż uliczek miasteczka Warwick, pamiętała buchający ogień, którego niszcząca fala rozlewała się przez pola, lasy, całe miasta. Pamiętała wodę, której żywioł sunął i niszczył, rujnował mosty. Dzieci, zwierzęta, dorosłych. Krzyk, wrzask, zawodzenie. Smutek, żal, rozpacz. Strach. Wszechobecny, straszliwy i przerażający strach. Palce dłoni zacisnęły się bezwiednie w pięści, ciężar ciała przesunął się z jednej stopy na drugą, w końcu wsparła się łokciami o pobliski stół, by zachować równowagę, wyczuwając go na oślep, gdy jej umysł błądził gdzieś po rozdartym bólu ludzkości. Czuła ich, czuła te emocje, czuła je jak własne, przytłoczona ogromem cierpienia, dłonie wplotły się we włosy okrywające skronie.
Nie, nie, nie, mruczała pod nosem, nie, nie, nie, to nie mogło dziać się naprawdę, ta siła, te zniszczenia, te emocje, to nie było prawdziwe.
A światło? Światło przedarło się przez te wizje, ale nie wiedziała już, co było prawdą, co ledwie marą, śniła na jawie, a śniła sen straszliwy. Światło zgasło, nadeszła ciemność, a z tej ciemności mogło wyłonić się wszystko; jej ciało drżało, przerażony umysł szukał ucieczki, zagubiony między światami, zagubiony w czasoprzestrzeni. Kometa, usłyszała w końcu jego głos, jego? Poznałaby go wszędzie, wyróżniał się pośród tych krzyków, był inny, był bliższy, był bardziej znajomy, rozburzał strzępy panicznej nadziei, bo to zawsze w jego siłę wierzyła. Pytał, co ujrzała, ale nie potrafiła odpowiedzieć, przerażone, szkliste spojrzenie utknęło na jego twarzy, dostrzegając krwawe smugi. Zaczynało brakować jej tchu - to kolejna wizja, czy już jej sypialnia? Co się z nim działo? Nie potrafiła się poruszyć, zamiast tego drgnęła niespokojnie, gdy o szybę obił się ptak - zupełnie jak w wizji, czy wizja wciąż trwała? Jego słowa dobiegały do niej jak z oddali, póki nie pochwycił jej w ramiona, póki nie poczuła jego ciepła, bliskości, zapachu, drżąca dłoń uniosła się z tym samym przerażeniem ku jego twarzy, rozmazując opuszkami palców krwistą smugę z jego policzka, spod zaczerwienionego oka. Przejęte strachem spojrzenie odnalazło jego wzrok, wciąż nie będąc w stanie wypowiedzieć ni słowa. Gwałtownie odwróciła głowę w kierunku szyby, w szeroko otwartych oczach odbijał się blask gwiazd spadających z nieba. Na miasteczko. Na piękne lasy. Na łąki. Na wszystko to, co zdążyła tu pokochać. Czy to działo się naprawdę? Czy rycerska pycha została wreszcie pokarana, czy duchy przodków zepchnęły im na głowy samo niebo? Czuła słabość, instynkt, który zawsze kazał chronić jej dzieci, pozostał wyciszony, pozostał, bo sama nie rozumiała, który obraz dostrzegało jej trzecie oko, a które z nich działy się naprawdę, tu i teraz - jego słowa wydawały się stanowcze, rzeczywiste, prawdziwe. Oddychała przez rozchylone wargi, bladość odznaczyła się na jej twarzy wyraźniej niż zwykle, serce nie przestało łopotać rozpaczliwie w piersi.
- Piwnica - powtórzyła po nim, mało przytomnie. - W piwnicy nie jest bezpiecznie - mamrotała, do niego, niewyraźnie, w pół zmożona słabością, w pół niepewna, czy naprawdę stał przed nią. - To mogło zniszczyć moje zaklęcia ochronne. Mogło go wypuścić. Może już być w domu. - Była pewna swoich zaklęć, tylko dlatego zdecydowała się przechować cienistą istotę tak blisko rodziny, mówiła mu o niej. Ale to, co się stało, to, co widziała, krwiste łzy na jego twarzy, to mogło oswobodzić tę istotę. Nie mogła zabrać dzieci w paszczę lwa, nie zdoła ich przed tym ochronić. Cóż więc zostało? Czy tylko śmierć? Skuliła się pod nim, gdy uchronił ją własnym ciałem przed szkłem lecącym z okien, szkłem prawdziwym, ostrym, szkłem realnie zagrażającym, to nie był tylko sen. - Lysa - zawołała rozpaczliwie, upadając na kolana; palce dłoni wbiła w posadzkę z bezradnością, oglądając się do niego dopiero, gdy wypowiedział jej imię, zdrobniale, jej czoło przecięła lwia zmarszczka. Drżąca dłoń znów przetarła jego twarz z krwi, czym była ta krew? A on, co z nim, był prawdziwy, czy pochodził z przeszłości? Lekki jedwab podomki ślizgał się z jej nagich ramion, lecz zdawała się tego nie dostrzegać, wyrwana z tego świata, nie poprawiła jej rozchylonych połów teraz, gdy ramiona bez słowa oplotły się wokół jego szyi z niemym błaganiem, zabierz mnie stąd; skryła oczy za opuszczonymi powiekami, w kącikach oczu zalśniły łzy, wsparła czoło o jego szyję, bo gdy na niego nie patrzyła, wydawał się prawdziwszy.
- Gdzie one są? - Jej głos drżał rozpaczą, dzieci, były tu, prawda? Nie zabrał ich pożar, nie zabrała powódź, gwiazdy nie spadły jeszcze na nich, nie spadły, prawda?
Nie, nie, nie, mruczała pod nosem, nie, nie, nie, to nie mogło dziać się naprawdę, ta siła, te zniszczenia, te emocje, to nie było prawdziwe.
A światło? Światło przedarło się przez te wizje, ale nie wiedziała już, co było prawdą, co ledwie marą, śniła na jawie, a śniła sen straszliwy. Światło zgasło, nadeszła ciemność, a z tej ciemności mogło wyłonić się wszystko; jej ciało drżało, przerażony umysł szukał ucieczki, zagubiony między światami, zagubiony w czasoprzestrzeni. Kometa, usłyszała w końcu jego głos, jego? Poznałaby go wszędzie, wyróżniał się pośród tych krzyków, był inny, był bliższy, był bardziej znajomy, rozburzał strzępy panicznej nadziei, bo to zawsze w jego siłę wierzyła. Pytał, co ujrzała, ale nie potrafiła odpowiedzieć, przerażone, szkliste spojrzenie utknęło na jego twarzy, dostrzegając krwawe smugi. Zaczynało brakować jej tchu - to kolejna wizja, czy już jej sypialnia? Co się z nim działo? Nie potrafiła się poruszyć, zamiast tego drgnęła niespokojnie, gdy o szybę obił się ptak - zupełnie jak w wizji, czy wizja wciąż trwała? Jego słowa dobiegały do niej jak z oddali, póki nie pochwycił jej w ramiona, póki nie poczuła jego ciepła, bliskości, zapachu, drżąca dłoń uniosła się z tym samym przerażeniem ku jego twarzy, rozmazując opuszkami palców krwistą smugę z jego policzka, spod zaczerwienionego oka. Przejęte strachem spojrzenie odnalazło jego wzrok, wciąż nie będąc w stanie wypowiedzieć ni słowa. Gwałtownie odwróciła głowę w kierunku szyby, w szeroko otwartych oczach odbijał się blask gwiazd spadających z nieba. Na miasteczko. Na piękne lasy. Na łąki. Na wszystko to, co zdążyła tu pokochać. Czy to działo się naprawdę? Czy rycerska pycha została wreszcie pokarana, czy duchy przodków zepchnęły im na głowy samo niebo? Czuła słabość, instynkt, który zawsze kazał chronić jej dzieci, pozostał wyciszony, pozostał, bo sama nie rozumiała, który obraz dostrzegało jej trzecie oko, a które z nich działy się naprawdę, tu i teraz - jego słowa wydawały się stanowcze, rzeczywiste, prawdziwe. Oddychała przez rozchylone wargi, bladość odznaczyła się na jej twarzy wyraźniej niż zwykle, serce nie przestało łopotać rozpaczliwie w piersi.
- Piwnica - powtórzyła po nim, mało przytomnie. - W piwnicy nie jest bezpiecznie - mamrotała, do niego, niewyraźnie, w pół zmożona słabością, w pół niepewna, czy naprawdę stał przed nią. - To mogło zniszczyć moje zaklęcia ochronne. Mogło go wypuścić. Może już być w domu. - Była pewna swoich zaklęć, tylko dlatego zdecydowała się przechować cienistą istotę tak blisko rodziny, mówiła mu o niej. Ale to, co się stało, to, co widziała, krwiste łzy na jego twarzy, to mogło oswobodzić tę istotę. Nie mogła zabrać dzieci w paszczę lwa, nie zdoła ich przed tym ochronić. Cóż więc zostało? Czy tylko śmierć? Skuliła się pod nim, gdy uchronił ją własnym ciałem przed szkłem lecącym z okien, szkłem prawdziwym, ostrym, szkłem realnie zagrażającym, to nie był tylko sen. - Lysa - zawołała rozpaczliwie, upadając na kolana; palce dłoni wbiła w posadzkę z bezradnością, oglądając się do niego dopiero, gdy wypowiedział jej imię, zdrobniale, jej czoło przecięła lwia zmarszczka. Drżąca dłoń znów przetarła jego twarz z krwi, czym była ta krew? A on, co z nim, był prawdziwy, czy pochodził z przeszłości? Lekki jedwab podomki ślizgał się z jej nagich ramion, lecz zdawała się tego nie dostrzegać, wyrwana z tego świata, nie poprawiła jej rozchylonych połów teraz, gdy ramiona bez słowa oplotły się wokół jego szyi z niemym błaganiem, zabierz mnie stąd; skryła oczy za opuszczonymi powiekami, w kącikach oczu zalśniły łzy, wsparła czoło o jego szyję, bo gdy na niego nie patrzyła, wydawał się prawdziwszy.
- Gdzie one są? - Jej głos drżał rozpaczą, dzieci, były tu, prawda? Nie zabrał ich pożar, nie zabrała powódź, gwiazdy nie spadły jeszcze na nich, nie spadły, prawda?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Wokół świat płonął, szumiał z oddali ogień trawiący okoliczne lasy i pola. Nie miał wizji, dla niego wszystko było rzeczywiste, było światem, w którym żyli, tu i teraz, światem, który płonął razem z nimi. Wszystko wokół drżało, szyby, które nie pękły stukały niebezpiecznie, a z dołu dochodził brzdęk szkła i zastawy. Drewno trzeszczało. Skrzypiała podłoga, skrzypiały stare drzwi i schody, skrzypiał drewniany strop nad nimi; musiał trzeszczeć nawet dach. Patrzył na nią, łapiąc oddech. Nie myślał o niczym innym, jak o tym, by prędko znaleźć dla niej, dla jej dzieci bezpieczne miejsce, by potem on sam mógł rozeznać się w sytuacji, sprawdzić wszystko. Po krótkiej chwili dezorientacji, zaskoczenia, odzyskiwał rezon. Pomimo spływających krwistych smug po twarzy, pomimo posoki sączącej się z uszu i nosa czuł, że to nie koniec.
— Wszystko będzie w porządku — powiedział miękko, melodyjnie prosto i tylko do niej, bo słyszał to, sekundy wcześniej słyszał to we własnej głowie. Pewien, że nic złego się nie wydarzy, pewien, że to przetrwają. Na krótko rozbiegane jasne spojrzenie znów spowolniło, wyostrzyło się, tęczówki zmniejszyły do rozmiaru główki od szpilki. Zogniskował je na szmaragdowych oczach Cassandry. — W piwnicy nie jest bezpiecznie. Zamknęłaś w niej cień — powiedział powoli, przypominając sobie na głos; to nie było najlepsze miejsce na to, by się ukryć, miała rację. Najbezpieczniejsza była więc przy nim. Dzieci będą najbezpieczniejsze z nim. — Zostaniemy razem — odparł rzeczowo, spokojnie, ale jednocześnie stanowczo. Wierzchem dłoni przetarł mokry od krwi policzek, tuż po tym jak ona dotknęła jego skóry. Zerknął na rękę, ale nie przeraził się, widząc burgundową ciecz. Nie czuł się słabiej. Zdawało mu się, że jego zaklęcie ochronne wytrzymałoby wszystko, ale jeśli je rzuci, utkną tu, a on nie mógł pozwolić, by jego syn zginął pod kołyszącą się drewnianą szafą, gdy runie. Kiedy wsparła się czołem o jego szyję, nabrał powietrza w płuca i objął ją dłońmi, ale jednocześnie nad jej ramieniem i potarganymi ciemnymi włosami spojrzał w głąb korytarza, w stronę pokojów.
— Są w swoim pokoju, całe i zdrowe. Zabiorę cię do nich. Weźmiesz mojego syna, ja zabiorę Lysandrę, a potem sprawdzę co z naszym gościem w piwnicy — powiedział, powoli odsuwając ją od siebie, by spojrzeć jej w twarz. Lysandra, to było pierwsze, co powiedziała. Nie Calchas, nie wymówiła imienia swojego dziecka, które najbardziej potrzebowało teraz jej opieki i obecności, bezradne i niemalże bezrozumne; potrzebowało matki. Lysandra była dużą dziewczynką, zaradną, rezolutną, a jednak to właśnie jej imię obezwładniło ją w tej chwili. Cień spowił jego twarz na moment, ale zaraz po tym zmrużył oczy.— Słyszysz? Weźmiesz Calchasa i zadbasz o niego, ja wezmę Lysę. Jestem tu.— Dotknął mokrymi od krwi palcami jej twarzy, alabastrowego policzka i zbrudził go własną krwią, choć wcale nie czuł jej upływu. Przygarnął ją do siebie raz jeszcze, objął w pośpiechu, ale nie niedbale, wsuwając dłoń pod jej bok i napierając rozwartą dłonią na żebra. Drugą zaś wsunął pod nogi, prześlizgując się pod jedwabną podomką i złapał ją pod kolana. Przygarnąwszy do siebie, ugiął jedno kolano i podparł na nim ciężar całego ciała, a nawet dwóch ciał i wstał. Nie było to proste — nigdy nie był zbyt silny, nie polegał na własnych mięśniach, a nawet ciele, które uznawał za ułomne, zbyt niedoskonałe, by poświęcać mu czas. Z determinacją przytulił ją do siebie i ruszył wzdłuż korytarzem, chcąc dotrzeć pod pokój jej córki. Kiedy ją zobaczy, wiedział, poczuje się lepiej, ale musieli szybko znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Kilkadziesiąt kroków, kilkanaście metrów pokonali szybciej niż mógłby się tego spodziewać, bokiem naparł na drzwi, biodrem napierając na klamę, wiedząc, że albo ustąpi pod naporem jego ciała lub Cassandry, albo po prostu je wyważy. Zamek był stary, Lysandra nie mogła się zamknąć w środku. Ustąpią. I tak też się stało, choć nie wiedział ostatecznie z jakiego powodu.
— Lysa! — przywołał dziewczynkę do siebie, stawiając Cassandrę bez wcześniejszego uprzedzenia. Wyciągnął rękę w jej stronę, ale nim zjawiła się przy nich, ruszył w kierunku okna. Okna, które tak jak i w ich sypialni, było rozbite. Wyjrzał przez nie na zewnątrz. Niebo płonęło od iskrzących kawałków, od połyskujących meteorytów. Nabrał powietrza w płuca, a ręce na krótko zacisnął na parapecie. Jeśli ktokolwiek mógł przerwać koniec świata, to właśnie oni. Śmierć nie przyjdzie tutaj. Nie dzisiaj. — Idziemy! Na dół — zadecydował, obracając się, by skupić spojrzenie na bliskich. Na żonie, na jej córce, na własnym synu.
— Wszystko będzie w porządku — powiedział miękko, melodyjnie prosto i tylko do niej, bo słyszał to, sekundy wcześniej słyszał to we własnej głowie. Pewien, że nic złego się nie wydarzy, pewien, że to przetrwają. Na krótko rozbiegane jasne spojrzenie znów spowolniło, wyostrzyło się, tęczówki zmniejszyły do rozmiaru główki od szpilki. Zogniskował je na szmaragdowych oczach Cassandry. — W piwnicy nie jest bezpiecznie. Zamknęłaś w niej cień — powiedział powoli, przypominając sobie na głos; to nie było najlepsze miejsce na to, by się ukryć, miała rację. Najbezpieczniejsza była więc przy nim. Dzieci będą najbezpieczniejsze z nim. — Zostaniemy razem — odparł rzeczowo, spokojnie, ale jednocześnie stanowczo. Wierzchem dłoni przetarł mokry od krwi policzek, tuż po tym jak ona dotknęła jego skóry. Zerknął na rękę, ale nie przeraził się, widząc burgundową ciecz. Nie czuł się słabiej. Zdawało mu się, że jego zaklęcie ochronne wytrzymałoby wszystko, ale jeśli je rzuci, utkną tu, a on nie mógł pozwolić, by jego syn zginął pod kołyszącą się drewnianą szafą, gdy runie. Kiedy wsparła się czołem o jego szyję, nabrał powietrza w płuca i objął ją dłońmi, ale jednocześnie nad jej ramieniem i potarganymi ciemnymi włosami spojrzał w głąb korytarza, w stronę pokojów.
— Są w swoim pokoju, całe i zdrowe. Zabiorę cię do nich. Weźmiesz mojego syna, ja zabiorę Lysandrę, a potem sprawdzę co z naszym gościem w piwnicy — powiedział, powoli odsuwając ją od siebie, by spojrzeć jej w twarz. Lysandra, to było pierwsze, co powiedziała. Nie Calchas, nie wymówiła imienia swojego dziecka, które najbardziej potrzebowało teraz jej opieki i obecności, bezradne i niemalże bezrozumne; potrzebowało matki. Lysandra była dużą dziewczynką, zaradną, rezolutną, a jednak to właśnie jej imię obezwładniło ją w tej chwili. Cień spowił jego twarz na moment, ale zaraz po tym zmrużył oczy.— Słyszysz? Weźmiesz Calchasa i zadbasz o niego, ja wezmę Lysę. Jestem tu.— Dotknął mokrymi od krwi palcami jej twarzy, alabastrowego policzka i zbrudził go własną krwią, choć wcale nie czuł jej upływu. Przygarnął ją do siebie raz jeszcze, objął w pośpiechu, ale nie niedbale, wsuwając dłoń pod jej bok i napierając rozwartą dłonią na żebra. Drugą zaś wsunął pod nogi, prześlizgując się pod jedwabną podomką i złapał ją pod kolana. Przygarnąwszy do siebie, ugiął jedno kolano i podparł na nim ciężar całego ciała, a nawet dwóch ciał i wstał. Nie było to proste — nigdy nie był zbyt silny, nie polegał na własnych mięśniach, a nawet ciele, które uznawał za ułomne, zbyt niedoskonałe, by poświęcać mu czas. Z determinacją przytulił ją do siebie i ruszył wzdłuż korytarzem, chcąc dotrzeć pod pokój jej córki. Kiedy ją zobaczy, wiedział, poczuje się lepiej, ale musieli szybko znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Kilkadziesiąt kroków, kilkanaście metrów pokonali szybciej niż mógłby się tego spodziewać, bokiem naparł na drzwi, biodrem napierając na klamę, wiedząc, że albo ustąpi pod naporem jego ciała lub Cassandry, albo po prostu je wyważy. Zamek był stary, Lysandra nie mogła się zamknąć w środku. Ustąpią. I tak też się stało, choć nie wiedział ostatecznie z jakiego powodu.
— Lysa! — przywołał dziewczynkę do siebie, stawiając Cassandrę bez wcześniejszego uprzedzenia. Wyciągnął rękę w jej stronę, ale nim zjawiła się przy nich, ruszył w kierunku okna. Okna, które tak jak i w ich sypialni, było rozbite. Wyjrzał przez nie na zewnątrz. Niebo płonęło od iskrzących kawałków, od połyskujących meteorytów. Nabrał powietrza w płuca, a ręce na krótko zacisnął na parapecie. Jeśli ktokolwiek mógł przerwać koniec świata, to właśnie oni. Śmierć nie przyjdzie tutaj. Nie dzisiaj. — Idziemy! Na dół — zadecydował, obracając się, by skupić spojrzenie na bliskich. Na żonie, na jej córce, na własnym synu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie rozumiała. Nie rozumiała, co było snem, co rzeczywistością, lecz im dłużej trwała w tym zamarciu, im dłużej wpatrywała się w okno, za którym błyskały spadające gwiazdy, im więcej słyszała hałasu, im większy chaos rozpoczynał się rozprzestrzeniać wokół nich, tym mocniej, tym lepiej zaczynała rozumieć - że nie kroczyła już snem. Że otaczała ją straszliwa jawa, wydarta z najczarniejszych otchłani tych okrutnych koszmarów. Jakby te dwa światy spotkały się wreszcie w jednej płaszczyźnie, jakby iluzja przyszłości stała się nagle teraźniejszością, trzecie oko zespoliło się ze zwykłymi zmysłami. Wpatrywała się w niego, usta rozchyliły się bezwiednie, krew sączyła mu się z oczu, z uszu, z nosa, ale nie wyglądał wcale, jakby odczuwał ból - to, co się z nim stało, nie mogło mieć zwyczajnej przyczyny. To, co działo się na zewnątrz, miało związek z nim samym. Czym była ta krew? Siłą czy upadkiem? Nie wydawał się słaby. Więc płynęła nią moc, czy ta sama, co we krwi ofiarnego reema? Znaki mieszały się ze sobą, przeskakiwały jak w kalejdoskopie, fusy, gwiazdy, jutro, wczoraj, kometa, śmierć, ogień, krew. Jej palce były brudne jego krwią, patrzyła na nią z mieszaniną strachu, szoku i niedowierzania. Mówił, że wszystko będzie w porządku - czy rozumiał, o czym mówił? Kiwnęła głową, nie patrząc na niego. Musieli zostać razem. Musiał zostać z nimi. Bestia mogła wydostać się z piwnicy, mogło pojawić się ich więcej. Gwiazda mogła uderzyć w każdej chwili. Musieli ochronić dzieci.
Uniosła ku niemu spojrzenie, gdy zaczął układać plan, słowa wciąż docierały do niej jak z oddali - ale powtórzył je, powtórzył, a ona kiwnęła głową, przedzierając się przez napływającą z emocji słabość. Nie mogła sobie na to pozwolić - co się z nią działo?
- T-tak - wymamrotała cicho, mogła mu zaufać, mogła mu uwierzyć, że zajmie się Lysandrą. Nie zająłby się Calchasem, nie odpowiednio, wiedziała o tym. We dwoje sobie poradzą, nie mieli innego wyjścia, objęła go ramionami, mocno, gdy powstał, biorąc ją w ramiona. Wzięła głęboki oddech, musiała uspokoić oddech i serce, musiała się uspokoić, żeby móc zająć się swoimi dziećmi. To one były teraz - i zawsze - najważniejsze. - Dziękuję - wymamrotała prosto w jego szyję, przymknęła powieki, majaczyła przed nimi ciemność rozrzedzona dopiero za progiem pokoju, w którym kuliła się przerażona dziewczynka. - Lysa - wywołała jej imię w strachu, zrywając bose stopy na posadzkę, odsuwając się od objęć męża. Podbiegła do dzieci, za Lysandrą kulił się równie przerażony chłopiec. Słyszała krzyk Ramseya, na dół. - Idź z ojcem - nakazała córce bez zawahania, biorąc chłopca w ramiona, ciasno oplatając go opiekuńczymi ramionami. Schowała jego głowę pod brodą, jakby własnym ciałem zdolna była ochronić go przed zapadniętym niebem - wiedziała, że nie była. Wiedziała, że jeśli niebo spadnie im na głowy, nie pozostanie po nich nic. - Patrz przed siebie! - zawołała do Lysandry, nie wiedziała, czy w szoku, który z nią dzieliła umknie jej krew na twarzy Ramseya, ale naprawdę chciała, żeby nie musiała na to patrzeć, na niego, na straszny krajobraz za oknem, na śmierć. Czy i ją nawiedziły tego dnia sny? Zakryła głowę syna dłonią, gdy z nim powstała i pognała za resztą, materiał lekkiej podomki szeleścił w ruchu. Gdy pokonywała schody, niemal ześlizgiwała się ze stopnia na stopień, trzymała Calchasa mocno - nie płakał, niepokoiło ją to - wzrok podążał za biegnącą córką. Przeszło jej przez myśl, że mogłaby zabrać dzieci do stodoły, gdzie musiał być Umhra, przy nim byliby bezpieczni - ale ściany stodoły były bardziej kruche od ścian tego domu. Instynktownie przylgnęła pod jedną z pustych ścian, spoglądając na Ramseya. - To nie ma sensu. Wszystkie te ściany runą, jeśli któreś uderzenie trafi dom. Idź - poprosiła. - Idź do piwnic. Idź i zawołaj nas, jeśli jest tam bezpiecznie. Spętasz cienia, jeśli wymknie się mojej magii. To najbezpieczniejsze miejsce pomimo tej potwory - Przymknęła powieki, zbierając myśli. Mogła pochwycić świstoklik, kazać wziąć go dzieciom, ale jedno spojrzenie na niebo wystarczało jej, by zrozumieć, że bezpieczni nie będą nigdzie. Że przenosząc się w ciemno - mogli trafić na śmierć. Kręciło jej się w głowie. Coraz mocniej. A ramiona coraz rozpaczliwiej oplatały ciało małego dziecka.
Uniosła ku niemu spojrzenie, gdy zaczął układać plan, słowa wciąż docierały do niej jak z oddali - ale powtórzył je, powtórzył, a ona kiwnęła głową, przedzierając się przez napływającą z emocji słabość. Nie mogła sobie na to pozwolić - co się z nią działo?
- T-tak - wymamrotała cicho, mogła mu zaufać, mogła mu uwierzyć, że zajmie się Lysandrą. Nie zająłby się Calchasem, nie odpowiednio, wiedziała o tym. We dwoje sobie poradzą, nie mieli innego wyjścia, objęła go ramionami, mocno, gdy powstał, biorąc ją w ramiona. Wzięła głęboki oddech, musiała uspokoić oddech i serce, musiała się uspokoić, żeby móc zająć się swoimi dziećmi. To one były teraz - i zawsze - najważniejsze. - Dziękuję - wymamrotała prosto w jego szyję, przymknęła powieki, majaczyła przed nimi ciemność rozrzedzona dopiero za progiem pokoju, w którym kuliła się przerażona dziewczynka. - Lysa - wywołała jej imię w strachu, zrywając bose stopy na posadzkę, odsuwając się od objęć męża. Podbiegła do dzieci, za Lysandrą kulił się równie przerażony chłopiec. Słyszała krzyk Ramseya, na dół. - Idź z ojcem - nakazała córce bez zawahania, biorąc chłopca w ramiona, ciasno oplatając go opiekuńczymi ramionami. Schowała jego głowę pod brodą, jakby własnym ciałem zdolna była ochronić go przed zapadniętym niebem - wiedziała, że nie była. Wiedziała, że jeśli niebo spadnie im na głowy, nie pozostanie po nich nic. - Patrz przed siebie! - zawołała do Lysandry, nie wiedziała, czy w szoku, który z nią dzieliła umknie jej krew na twarzy Ramseya, ale naprawdę chciała, żeby nie musiała na to patrzeć, na niego, na straszny krajobraz za oknem, na śmierć. Czy i ją nawiedziły tego dnia sny? Zakryła głowę syna dłonią, gdy z nim powstała i pognała za resztą, materiał lekkiej podomki szeleścił w ruchu. Gdy pokonywała schody, niemal ześlizgiwała się ze stopnia na stopień, trzymała Calchasa mocno - nie płakał, niepokoiło ją to - wzrok podążał za biegnącą córką. Przeszło jej przez myśl, że mogłaby zabrać dzieci do stodoły, gdzie musiał być Umhra, przy nim byliby bezpieczni - ale ściany stodoły były bardziej kruche od ścian tego domu. Instynktownie przylgnęła pod jedną z pustych ścian, spoglądając na Ramseya. - To nie ma sensu. Wszystkie te ściany runą, jeśli któreś uderzenie trafi dom. Idź - poprosiła. - Idź do piwnic. Idź i zawołaj nas, jeśli jest tam bezpiecznie. Spętasz cienia, jeśli wymknie się mojej magii. To najbezpieczniejsze miejsce pomimo tej potwory - Przymknęła powieki, zbierając myśli. Mogła pochwycić świstoklik, kazać wziąć go dzieciom, ale jedno spojrzenie na niebo wystarczało jej, by zrozumieć, że bezpieczni nie będą nigdzie. Że przenosząc się w ciemno - mogli trafić na śmierć. Kręciło jej się w głowie. Coraz mocniej. A ramiona coraz rozpaczliwiej oplatały ciało małego dziecka.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie spałem. Z jednej strony było za wcześnie, nie zwykłem kłaść się do łóżka aż do późnych godzin nocnych. Z drugiej, i tak bym nie zasnął. Nie potrafiłem już spać. Czy to dlatego, że za długo leżałem nieprzytomny, zmagając się z koszmarami własnego umysłu, czy też wreszcie w idiotycznej, poetyckiej sprawiedliwości za wszystko, o w życiu zrobiłem odebrano mi sztukę tak niewinną jak sen, nie wiedziałem. I nieszczególnie mnie to interesowało. Pod zamkniętymi powiekami i tak czekały tylko na mnie koszmary, wobec których pozostawałem bezsilny. Wolałem mierzyć się z nimi na jawie, kiedy mogłem się z nimi mierzyć. Zamiast tego swoje wieczory spędzałem na czytaniu albo oglądaniu przez okno sypialni nocnego nieba. Jego widok wciąż mi się nie znudził. Po latach zamknięcia w ciasnej celi w na dnie Tower, kiedy zdążyłem zapomnieć, czym są gwiazdy, możliwość oglądania ich co noc napawała mnie każdorazowo zachwytem. Drobne światełka w ciemnościach. Za słabe by rozgonić mrok. W sam raz by uświadomić jego nieprzeniknioną siłę. Wyczekiwałem aż się pojawią stojąc przy oknie i wpatrując się w zachodzące słońce, które gdy przygasało, odsłaniało inny obiekt. Zastygłą na niebie kometę, z którą spędziłem wiele letnich wieczorów wymieniając spojrzenia. Miała być zwiastunem nieszczęścia. Tym bardziej stanowiliśmy dobrane towarzystwo.
Coraz więcej gwiazd wyłaniało się na nocnym niebie, a ja stałem w bezruchu oparty o framugę oczami łowiąc ich kolejne blaski. Dlatego doskonale widziałem, kiedy świat zaczął się kończyć, a niebo spadać na nasze głowy. I chociaż widok był przerażający w nadciągającym zniszczeniu, ujął mnie swoim destrukcyjnym pięknem. Nawet wtedy, kiedy kometa zawisła tuż nad Warwick nie mogłem oderwać od niej wzroku i powstrzymać narastającego w piersiach zachwytu. Wyciągnąłem w jej kierunku dłoń, jak w transie. Albo jak w śnie. Po raz pierwszy odkąd obudziłem się ze śpiączki przyszło mi do głowy, że mogłem śnić. I był to piękny sen.
Przerwał go huk. Uderzenie w ziemię, które rozniosło się falą, wysadzając okna z framug. Szkło wystrzeliło w kierunku mojej wyciągniętej dłoni i twarzy wpatrzonej w nocny krajobraz. Zdążyłem jedynie osłonić oczy przed lecącymi w ich kierunku odłamkami. Krople krwi z pociętej w wielu miejscach ręki pociekły na posadzkę jadalni. Wiatr szarpnął moim ubraniem i rozwiał włosy, wysypując z nich drobinki szkła. Stałem tak przez chwilę oniemiały, oglądając najniezwyklejszy deszcz, jaki widziałem w życiu. Gwiazdy, w które wpatrywałem się tak długo, za którymi tęskniłem tyle zimnych i ciemnych lat, wysłuchały wreszcie moich próśb i runęły na Ziemię. Wziąłem głęboki wdech napawając się widokiem destrukcji, rozłożyłem szerzej ręce, jakbym witał koniec, dawno zaginionego przyjaciela.
Ruch wywołał falę bólu w rannej ręce. A ból podziałał otrzeźwiająco. Wyrwałem się z tego przedziwnego stanu, tego snu na jawie, który choć powinien, wcale nie był koszmarem i rozejrzałem się wokół starając się trzeźwo ocenić sytuację. Lecąca kometa z pewnością uszkodziła coś więcej niż tylko wielkie okna jadalni. Łapiąc różdżkę w śliską od krwi dłoń wyszedłem na korytarz.
- Ramsey! - Zawołałem syna zanim jeszcze go zobaczyłem.
Usłyszałem głos Cassandry nawołującej Lysandrę i na pamięć, po ciemku ruszyłem w kierunku schodów wiodących na piętro, tam, gdzie były sypialnie.
- Ramsey. Cassandra - powtórzyłem już ciszej, gdy dostrzegłem ich majaczące w mroku sylwetki, do których podszedłem, nieświadomy, że zostawiam za sobą ślad krwi cieknącej wciąż z pociętej ręki. - Nic się wam nie stało? - Przyjrzałem się im uważnie, szukając śladów głębszych ran, szczególną uwagę poświęcając dzieciom, nienaturalnie cichym jak na szalejący na dworze kataklizm.
A potem odszukałem wzrok syna, w nim próbując znaleźć odpowiedź na pytanie, jak najlepiej mogę się teraz przydać.
Coraz więcej gwiazd wyłaniało się na nocnym niebie, a ja stałem w bezruchu oparty o framugę oczami łowiąc ich kolejne blaski. Dlatego doskonale widziałem, kiedy świat zaczął się kończyć, a niebo spadać na nasze głowy. I chociaż widok był przerażający w nadciągającym zniszczeniu, ujął mnie swoim destrukcyjnym pięknem. Nawet wtedy, kiedy kometa zawisła tuż nad Warwick nie mogłem oderwać od niej wzroku i powstrzymać narastającego w piersiach zachwytu. Wyciągnąłem w jej kierunku dłoń, jak w transie. Albo jak w śnie. Po raz pierwszy odkąd obudziłem się ze śpiączki przyszło mi do głowy, że mogłem śnić. I był to piękny sen.
Przerwał go huk. Uderzenie w ziemię, które rozniosło się falą, wysadzając okna z framug. Szkło wystrzeliło w kierunku mojej wyciągniętej dłoni i twarzy wpatrzonej w nocny krajobraz. Zdążyłem jedynie osłonić oczy przed lecącymi w ich kierunku odłamkami. Krople krwi z pociętej w wielu miejscach ręki pociekły na posadzkę jadalni. Wiatr szarpnął moim ubraniem i rozwiał włosy, wysypując z nich drobinki szkła. Stałem tak przez chwilę oniemiały, oglądając najniezwyklejszy deszcz, jaki widziałem w życiu. Gwiazdy, w które wpatrywałem się tak długo, za którymi tęskniłem tyle zimnych i ciemnych lat, wysłuchały wreszcie moich próśb i runęły na Ziemię. Wziąłem głęboki wdech napawając się widokiem destrukcji, rozłożyłem szerzej ręce, jakbym witał koniec, dawno zaginionego przyjaciela.
Ruch wywołał falę bólu w rannej ręce. A ból podziałał otrzeźwiająco. Wyrwałem się z tego przedziwnego stanu, tego snu na jawie, który choć powinien, wcale nie był koszmarem i rozejrzałem się wokół starając się trzeźwo ocenić sytuację. Lecąca kometa z pewnością uszkodziła coś więcej niż tylko wielkie okna jadalni. Łapiąc różdżkę w śliską od krwi dłoń wyszedłem na korytarz.
- Ramsey! - Zawołałem syna zanim jeszcze go zobaczyłem.
Usłyszałem głos Cassandry nawołującej Lysandrę i na pamięć, po ciemku ruszyłem w kierunku schodów wiodących na piętro, tam, gdzie były sypialnie.
- Ramsey. Cassandra - powtórzyłem już ciszej, gdy dostrzegłem ich majaczące w mroku sylwetki, do których podszedłem, nieświadomy, że zostawiam za sobą ślad krwi cieknącej wciąż z pociętej ręki. - Nic się wam nie stało? - Przyjrzałem się im uważnie, szukając śladów głębszych ran, szczególną uwagę poświęcając dzieciom, nienaturalnie cichym jak na szalejący na dworze kataklizm.
A potem odszukałem wzrok syna, w nim próbując znaleźć odpowiedź na pytanie, jak najlepiej mogę się teraz przydać.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Noc była spokojna.
Pełna gwiazd.
Jeszcze wtedy nie wiedziała, że gwiazdy mają przynieść śmierć i zniszczenie.
Trzymając w dłoni ołówek i szkicownik siedziała na brzegu łóżka tworząc kolejny rozdział z życia wilka, niedźwiedzia i trójokiego lisa. Calchas toczył swoje boje drewnianymi konikami, zdobywając kolejne szczyty gór jakie widział w fotelu.
Przeczucie przyszło po chwili.
Niespodziewanie jak uderzenie z bicza, które odbierało oddech w płucach.
Trzask!
Zerwała się z łóżka, a brat odwrócił gwałtownie głowę zaalarmowany tym co się dzieje. Świat na zewnątrz rozbłysnął złowrogo, przestał być krainą przyjazną.
Jej królestwem.
Podbiegając do okna dostrzegła grozę nieba, a potem przyszło uderzenie, które prawie zwaliło ją z nóg. Drewno trzeszczało, zdawało się, że dom drży w posadach. Calchas zaniósł się płaczem więc nie namyślając się dużo objęła go ramionami i przytuliła mocno do siebie. Przylgnęła do ściany, marząc o tym, aby się w nią wtopić.
Świst ją przerażał.
Chciała krzyczeć, ale z jej ust wydobyło się nieme wołanie o pomoc. Łzy zapiekły pod oczami gdy kolejne drżenie ziemi zapowiadało coś strasznego.
Musiała chronić brata.
Zaczęła szukać wzrokiem poduszek, kocy - wszystko co mogło się teraz przydać, choć jej instynkt wołał - uciekaj! To nie mogła się ruszyć.
W drzwiach na pewno zaraz stanie Matula, mając wiele wyjaśnień co się właśnie stało.
Nie musiała uciekać z własnego domu.
Z nowego domu.
Trzask szyby.
Szkło posypało się na ziemię, rozbiło się w drobny mak, odruchowo zasłoniła Calchasa własnym ciałem.
Musieli uciekać. Byli sami.
Gotowa do porwania brata w ramiona i dziki bieg zatrzymała się, gdy drzwi się otworzyły. Na widok rodziców oczy jej się rozszerzyły, a usta wykrzywiły w podkowę.
Musiała być dzielna.
Nie mogła płakać.
-Mamo! - Zawołała, a zaraz usłyszała ostry głos ojca, któremu nie miała zamiaru się przeciwstawiać. -Tato! - Podbiegła do niego chwytając się męskiej dłoni niczym kotwicy, która miała zapewnić jej bezpieczeństwo. Pomimo krwi, która zdobiła jego twarz i dłonie matki nie wahała się, aby podejść blisko, czując, że to właśnie jest osoba, która nie pozwoli, aby stała się jej krzywda.
Ruszyła schodami przed siebie.
Zdawało się jej, że nie czuje pod stopami podłoża, czy może już drewniane schody się zarwały i właśnie spadali w dół? Calchas przestał płakać.
Nie zorientowała się nawet kiedy. Może zaraz po tym jak przylgnęli do ściany?
-Dziadku! -Zawołała słysząc kolejny znajomy głos, a potem zamajaczyła znajoma sylwetka zostawiająca za sobą ślady krwi.
Tak jak w jej snach.
Krople…
Smugi…
I złowrogie światło…
Zacisnęła mocniej palce na dłoni taty.
Pełna gwiazd.
Jeszcze wtedy nie wiedziała, że gwiazdy mają przynieść śmierć i zniszczenie.
Trzymając w dłoni ołówek i szkicownik siedziała na brzegu łóżka tworząc kolejny rozdział z życia wilka, niedźwiedzia i trójokiego lisa. Calchas toczył swoje boje drewnianymi konikami, zdobywając kolejne szczyty gór jakie widział w fotelu.
Przeczucie przyszło po chwili.
Niespodziewanie jak uderzenie z bicza, które odbierało oddech w płucach.
Trzask!
Zerwała się z łóżka, a brat odwrócił gwałtownie głowę zaalarmowany tym co się dzieje. Świat na zewnątrz rozbłysnął złowrogo, przestał być krainą przyjazną.
Jej królestwem.
Podbiegając do okna dostrzegła grozę nieba, a potem przyszło uderzenie, które prawie zwaliło ją z nóg. Drewno trzeszczało, zdawało się, że dom drży w posadach. Calchas zaniósł się płaczem więc nie namyślając się dużo objęła go ramionami i przytuliła mocno do siebie. Przylgnęła do ściany, marząc o tym, aby się w nią wtopić.
Świst ją przerażał.
Chciała krzyczeć, ale z jej ust wydobyło się nieme wołanie o pomoc. Łzy zapiekły pod oczami gdy kolejne drżenie ziemi zapowiadało coś strasznego.
Musiała chronić brata.
Zaczęła szukać wzrokiem poduszek, kocy - wszystko co mogło się teraz przydać, choć jej instynkt wołał - uciekaj! To nie mogła się ruszyć.
W drzwiach na pewno zaraz stanie Matula, mając wiele wyjaśnień co się właśnie stało.
Nie musiała uciekać z własnego domu.
Z nowego domu.
Trzask szyby.
Szkło posypało się na ziemię, rozbiło się w drobny mak, odruchowo zasłoniła Calchasa własnym ciałem.
Musieli uciekać. Byli sami.
Gotowa do porwania brata w ramiona i dziki bieg zatrzymała się, gdy drzwi się otworzyły. Na widok rodziców oczy jej się rozszerzyły, a usta wykrzywiły w podkowę.
Musiała być dzielna.
Nie mogła płakać.
-Mamo! - Zawołała, a zaraz usłyszała ostry głos ojca, któremu nie miała zamiaru się przeciwstawiać. -Tato! - Podbiegła do niego chwytając się męskiej dłoni niczym kotwicy, która miała zapewnić jej bezpieczeństwo. Pomimo krwi, która zdobiła jego twarz i dłonie matki nie wahała się, aby podejść blisko, czując, że to właśnie jest osoba, która nie pozwoli, aby stała się jej krzywda.
Ruszyła schodami przed siebie.
Zdawało się jej, że nie czuje pod stopami podłoża, czy może już drewniane schody się zarwały i właśnie spadali w dół? Calchas przestał płakać.
Nie zorientowała się nawet kiedy. Może zaraz po tym jak przylgnęli do ściany?
-Dziadku! -Zawołała słysząc kolejny znajomy głos, a potem zamajaczyła znajoma sylwetka zostawiająca za sobą ślady krwi.
Tak jak w jej snach.
Krople…
Smugi…
I złowrogie światło…
Zacisnęła mocniej palce na dłoni taty.
The girl...
... who lost things
Zaskoczenie, które w pierwszej chwili go obezwładniło — nie był na to przygotowany, choć zawsze sądził, że nic nie mogło go już zaskoczyć — ustępowało, opadając w nim równo ze spływającą z oczu, nosa i uszu krwią, schodził pierwszy szok i niezrozumienie, ulegając rozsądkowi i bardziej typowemu dla niego opanowaniu. Nie poddawał się panice, pomimo sytuacji, która wytrąciła go z pantałyku, dlatego wiedział, że piwnica była najlepszym miejscem na to, by się ukryć. Zaklęciami mogli podtrzymać strop, on mógłby, byliby tam bezpieczni, ale w piwnicy zamknięta była potwora utkana z cienia, którą zniewoliła wieszczka. Było zbyt wcześnie by szukać przyczyn tego co się zdarzyło, zbyt wcześnie by się zastanawiać, co w ogóle miało miejsce, ale nie sposób było udawać, że taka katastrofa, musiała mieć związek z magią, a jej zburzenia wpłyną na wszystko wokół — na ten dom, na nich, na ich magię, na więzienie, w którym zamknięty był potwór. W jednej dłoni ściskał małą rączkę dziewczynki, drugą przetarł oczy, które zaszły krwią utrudniając mu widzenie. Przetarł je palcami; nie czując bólu ani słabości, wyciskając więcej krwawej posagi, której pochodzenia nie znał i nie rozumiał. W tej dramatycznej i trudnej sytuacji był jednak nienaturalnie pewien, że wszystko przebiegnie zgodnie z jego własnym planem. Podniósł wzrok na Cassandrę trzymającą na rękach syna. Tylko z nim będzie bezpieczna. Zamierzał pokręcić głową; nie zgodzić się. Z cieniem upora się, czy będą z nim, czy nie, a pozostanie tutaj zwiększało ryzyko, że strop tego domu, starego, wysłużonego, po prostu runie im na głowy. Ale nim zdołał odpowiedzieć usłyszał nawoływanie swojego ojca, podążył wzrokiem za źródłem dźwięku, próbując wypatrzeć go spośród gęstniejącej ciemności. Przestąpił dwa kroki ku niemu, za sobą ciągnąć małą Lysandrę. Trzymał jej dłoń mocno, aż do chwili, w której nie przekazał jej Ignotusowi. Nie patrzył na dziewczynkę, wiedział, że będzie posłuszna i bez pytania zostanie z matką i dziadkiem. Wiedział, że stary Mulciber uczyni wszystko, by ją ocalić, choćby miał poświęcić na to własne życie. Wierzył w to. Podskórnie też tego oczekiwał.
— Nie — nic się nie stało; choć irracjonalnie brzmiały te słowa, gdy oboje z Cassandrą wydawali się cali we krwi. Jego krwi, choć nie czuł, by był ranny, zadrapań z pękniętej szyby nie zauważył. — Zejdziemy do piwnicy, ale odczekacie trochę. Pójdę pierwszy — Cass miała prawo się obawiać, będzie więc jak chciała. Z Ignotusem będą bezpieczniejsi. Jeśli po swojej niedyspozycji i trudach miał przejść próbę, rozpoczynała się właśnie teraz. Przystanął przy Cassandrze, ale tylko na chwilę, rękami łapiąc ją za ramiona; wstrzymaj. Minął ją szybko, by korytarzem wyjść na tyły domu. Zatrzymał się przed drewnianą klapą tylko na chwilę, by oddać się widokowi rozciągającym na nieboskłonie — niebo jaśniało od płonących kul, meteorytów, których było dziesiątki, a może setki, a moi nawet tysiące — ginęły na horyzoncie, nad drzewami, wzgórzami, nad zamczyskiem górującym w Warwick. Pomarańczowa łuna ognia sprawiała, że noc była jasna jak nigdy; wokół niósł się swąd spaleniznym, drewna, palonego siana. Znad pobliskiego zagajnika unosił się gęsty szary dym. Co się stało? Jak to możliwe, że jedna kometa w jednej chwili przeistoczyła się w tyle mniejszych, wersji. Zatrzymana miesiąc w bezruchu ruszyła nagle ze wzmożoną siłą i prędkością. Groziła im zagłada. Mimo to nie czuł strachu, nie krępowała go też gorycz. I gdy płomienne kule odbijały się w jego szarych oczach miał wrażenie, że całe to zniszczenie, cała ta śmierć wokół była zapowiedzią — jego chwili. Coś miało nadejść. On miał w tym brać udział. Czuł to w kościach.
Sięgnął rękami do metalowych obręczy i pociągnął, otwierając drzwi do piwnicy. A potem wyciągnął różdżkę, lecz gdy jej koniec rozważył się światłem zaklęcia Lumos, zamigotał, a potem zgasł, zmarszczył brwi. Wszedł do piwnicy próbując po raz kolejny, na schodach korzystając z pomarańczowego blasku wlewającego się z zewnątrz. Magia odmawiała posłuszeństwa - zaklęcie działało, a potem ustawało samo z siebie. Nie rozumiał, ale dziś nie rozumiał jeszcze wielu rzeczy. Z kąta zaś dotarł do niego ponury, ostrzegawczy warkot.
— Nie — przestrzegł go krótko, próbując wypatrzyć w ciemniejszych zakamarkach cienistego potwora. Cassandra miała rację; spadające gwiazdy uwolniły z więzienia cień. Ale ten cień musiał mu być posłuszny. Będzie mu posłuszny. — Jesteś mój. I będziesz spokojny .
| Rzucam na kontrolę nad cieniem - 8; 3k3 + 5; tu
— Nie — nic się nie stało; choć irracjonalnie brzmiały te słowa, gdy oboje z Cassandrą wydawali się cali we krwi. Jego krwi, choć nie czuł, by był ranny, zadrapań z pękniętej szyby nie zauważył. — Zejdziemy do piwnicy, ale odczekacie trochę. Pójdę pierwszy — Cass miała prawo się obawiać, będzie więc jak chciała. Z Ignotusem będą bezpieczniejsi. Jeśli po swojej niedyspozycji i trudach miał przejść próbę, rozpoczynała się właśnie teraz. Przystanął przy Cassandrze, ale tylko na chwilę, rękami łapiąc ją za ramiona; wstrzymaj. Minął ją szybko, by korytarzem wyjść na tyły domu. Zatrzymał się przed drewnianą klapą tylko na chwilę, by oddać się widokowi rozciągającym na nieboskłonie — niebo jaśniało od płonących kul, meteorytów, których było dziesiątki, a może setki, a moi nawet tysiące — ginęły na horyzoncie, nad drzewami, wzgórzami, nad zamczyskiem górującym w Warwick. Pomarańczowa łuna ognia sprawiała, że noc była jasna jak nigdy; wokół niósł się swąd spaleniznym, drewna, palonego siana. Znad pobliskiego zagajnika unosił się gęsty szary dym. Co się stało? Jak to możliwe, że jedna kometa w jednej chwili przeistoczyła się w tyle mniejszych, wersji. Zatrzymana miesiąc w bezruchu ruszyła nagle ze wzmożoną siłą i prędkością. Groziła im zagłada. Mimo to nie czuł strachu, nie krępowała go też gorycz. I gdy płomienne kule odbijały się w jego szarych oczach miał wrażenie, że całe to zniszczenie, cała ta śmierć wokół była zapowiedzią — jego chwili. Coś miało nadejść. On miał w tym brać udział. Czuł to w kościach.
Sięgnął rękami do metalowych obręczy i pociągnął, otwierając drzwi do piwnicy. A potem wyciągnął różdżkę, lecz gdy jej koniec rozważył się światłem zaklęcia Lumos, zamigotał, a potem zgasł, zmarszczył brwi. Wszedł do piwnicy próbując po raz kolejny, na schodach korzystając z pomarańczowego blasku wlewającego się z zewnątrz. Magia odmawiała posłuszeństwa - zaklęcie działało, a potem ustawało samo z siebie. Nie rozumiał, ale dziś nie rozumiał jeszcze wielu rzeczy. Z kąta zaś dotarł do niego ponury, ostrzegawczy warkot.
— Nie — przestrzegł go krótko, próbując wypatrzyć w ciemniejszych zakamarkach cienistego potwora. Cassandra miała rację; spadające gwiazdy uwolniły z więzienia cień. Ale ten cień musiał mu być posłuszny. Będzie mu posłuszny. — Jesteś mój. I będziesz spokojny .
| Rzucam na kontrolę nad cieniem - 8; 3k3 + 5; tu
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3, 3, 2
'k3' : 3, 3, 2
Pokój IIII (Cesarz)
Szybka odpowiedź