Ogród
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Ogród
Wejście na teren Niedźwiedziej Jamy odgrodzony jest wysoką kutą bramą, przeważnie niegościnnie zamkniętą dla obcych - brakuje też jakiegokolwiek dzwonu, który mógłby zawiadomić gospodarzy. O pojawieniu się gości przeważnie świadczy głośna reakcja trolla, która bez trudu zwraca uwagę wyczulonych na jego zachowania domowników. Ogrody wydają się dość duże, są jednak w pełni zagospodarowane: oprócz leczniczych ziół i krzewów oraz kilku mało wymagających warzyw ku niebu piętrzą się stare drzewa, w tym jabłoń, brzoskwinia i grusza oraz wiekowy owocujący wiggen. Między ich gałęziami łatwo zaobserwować przyczajonego kota, często przemyka dróżkami z upolowanymi pisklętami.
->
Po otwarciu oczu wciąż jeszcze odczuwała zawroty; była wprawną czarownicą i nie zdarzało się to często, tym razem jednak roztrzęsienie i rozkojarzenie zmusiło ją do tego, by na krótką chwilę oprzeć się o metalowy płot i złapać oddech, który kilka sekund w niebycie wydusiło jej z piersi. Piekła ją lewa ręka, ale mimo to od razu podjęła bieg w kierunku, w którym - jak pamiętała - ostatnio udawała się Cassandra. Z opowieści mieszkańców wiedziała jak wygląda i gdzie mieści się rezydencja Mulciberów i biorąc pod uwagę jej rozmiar i rozmach nie powinna pomylić jej z niczym innym.
Dopiero po kilkudziesięciu metrach zauważyła krew skapującą wnętrzem dłoni i zbierającą się w niewielkie jeziorko. Mieszała się ona z krwią, którą wcześniej usmarowała sobie palce, więc z początku nie dostrzegła jej źródła. Pieczenie lewego przedramienia zwykle towarzyszyło perspektywie rozmowy z Ramseyem Mulciberem, uznała więc ból za fantomowy.
Gdy wreszcie zauważyła pod rękawem szaty brzydkie rozcięcie i powierzchowny ubytek skóry, zbyła je i biegła dalej. Taka rana w tym momencie nie znaczyła nic, znacznie gorszy był ból głowy i żołądka, gdy tylko myślała o tym co zostawiła za sobą.
Dobiegnięcie pod metalową bramę Niedźwiedziej Jamy zajęło jej zapewne nie więcej niż kilka minut, ale i tak wydawało się całą wiecznością. Natychmiast za nią szarpnęła, wyciągnęła różdżkę, ale zanim nieopatrznie spróbowała rzucić na nią jakieś otwierające zaklęcie, umysł podsunął jej wszystkie możliwe zabezpieczenia, jakie mogły ją zranić, zatrzymała się więc i odczekała aż troll zawiadomi domownika, choć skapująca z palców krew i szum w uszach sprawiały, że z ledwością powstrzymywała się przed krzykiem.
- Namie... - odkaszlnęła, gdy wreszcie zobaczyła ludzką sylwetkę zmierzającą od frontu, jeszcze nierozpoznawalną. - Ramsey! Potrzebuję Ramseya! - Złapała za chłodny metal, zaciskając na nim palce jak na kratach. Jej włosy, wcześniej tak starannie ułożone na spotkanie z Drew, były teraz rozwiane i w nieładzie, śmierdziała krwią, miała spódnicę splamioną szkarłatem z rozerwanego gardła obcej dziewczyny, ale to nie miało dla niej teraz większego znaczenia. Wzięła głębszy oddech, żeby sprawiać wrażenie spokojnej i spojrzała na Ramseya poważnie, ponuro.
Proszenie go o pomoc boleśnie odbiłoby się na jej dumie, gdyby nie fakt, że nie prosiła o pomoc dla siebie.
- Udaj się ze mną do miasteczka Moulton w West Suffolk, na targ. Jak najszybciej. Już. Proszę. Chodzi o Macnaira. Jest opętany, zaczął mamić przypadkowych ludzi. Myślą, że jest ich bogiem, zaczęli zabijać. Ty wiesz o co chodzi. Wszyscy go tam rozpoznali, Ramsey, ale on nie jest sobą, nie wiem co jeszcze zrobi. Spróbuj mu pomóc. Ja nie potrafię.
Przecież on zrozumie, kto inny by mógł? Tristan? Nie teleportowałaby się do Chateau Rose, nie miałaby odwagi. Nie wiedziała gdzie szukać Deirdre. Ani Czarnego Pana, choć jego bałaby się prosić o cokolwiek, nawet gdyby wiedziała.
Odwróciła się, nie czekając na odpowiedź, machnęła włosami i wyciągnęła różdżkę. Była gotowa do kolejnej teleportacji.
Wiedziała, że może znowu nie wyjść z niej cała, ale starała się o tym nie myśleć.
To przecież nie pierwszy raz, gdy robi to zdenerwowana.
Po otwarciu oczu wciąż jeszcze odczuwała zawroty; była wprawną czarownicą i nie zdarzało się to często, tym razem jednak roztrzęsienie i rozkojarzenie zmusiło ją do tego, by na krótką chwilę oprzeć się o metalowy płot i złapać oddech, który kilka sekund w niebycie wydusiło jej z piersi. Piekła ją lewa ręka, ale mimo to od razu podjęła bieg w kierunku, w którym - jak pamiętała - ostatnio udawała się Cassandra. Z opowieści mieszkańców wiedziała jak wygląda i gdzie mieści się rezydencja Mulciberów i biorąc pod uwagę jej rozmiar i rozmach nie powinna pomylić jej z niczym innym.
Dopiero po kilkudziesięciu metrach zauważyła krew skapującą wnętrzem dłoni i zbierającą się w niewielkie jeziorko. Mieszała się ona z krwią, którą wcześniej usmarowała sobie palce, więc z początku nie dostrzegła jej źródła. Pieczenie lewego przedramienia zwykle towarzyszyło perspektywie rozmowy z Ramseyem Mulciberem, uznała więc ból za fantomowy.
Gdy wreszcie zauważyła pod rękawem szaty brzydkie rozcięcie i powierzchowny ubytek skóry, zbyła je i biegła dalej. Taka rana w tym momencie nie znaczyła nic, znacznie gorszy był ból głowy i żołądka, gdy tylko myślała o tym co zostawiła za sobą.
Dobiegnięcie pod metalową bramę Niedźwiedziej Jamy zajęło jej zapewne nie więcej niż kilka minut, ale i tak wydawało się całą wiecznością. Natychmiast za nią szarpnęła, wyciągnęła różdżkę, ale zanim nieopatrznie spróbowała rzucić na nią jakieś otwierające zaklęcie, umysł podsunął jej wszystkie możliwe zabezpieczenia, jakie mogły ją zranić, zatrzymała się więc i odczekała aż troll zawiadomi domownika, choć skapująca z palców krew i szum w uszach sprawiały, że z ledwością powstrzymywała się przed krzykiem.
- Namie... - odkaszlnęła, gdy wreszcie zobaczyła ludzką sylwetkę zmierzającą od frontu, jeszcze nierozpoznawalną. - Ramsey! Potrzebuję Ramseya! - Złapała za chłodny metal, zaciskając na nim palce jak na kratach. Jej włosy, wcześniej tak starannie ułożone na spotkanie z Drew, były teraz rozwiane i w nieładzie, śmierdziała krwią, miała spódnicę splamioną szkarłatem z rozerwanego gardła obcej dziewczyny, ale to nie miało dla niej teraz większego znaczenia. Wzięła głębszy oddech, żeby sprawiać wrażenie spokojnej i spojrzała na Ramseya poważnie, ponuro.
Proszenie go o pomoc boleśnie odbiłoby się na jej dumie, gdyby nie fakt, że nie prosiła o pomoc dla siebie.
- Udaj się ze mną do miasteczka Moulton w West Suffolk, na targ. Jak najszybciej. Już. Proszę. Chodzi o Macnaira. Jest opętany, zaczął mamić przypadkowych ludzi. Myślą, że jest ich bogiem, zaczęli zabijać. Ty wiesz o co chodzi. Wszyscy go tam rozpoznali, Ramsey, ale on nie jest sobą, nie wiem co jeszcze zrobi. Spróbuj mu pomóc. Ja nie potrafię.
Przecież on zrozumie, kto inny by mógł? Tristan? Nie teleportowałaby się do Chateau Rose, nie miałaby odwagi. Nie wiedziała gdzie szukać Deirdre. Ani Czarnego Pana, choć jego bałaby się prosić o cokolwiek, nawet gdyby wiedziała.
Odwróciła się, nie czekając na odpowiedź, machnęła włosami i wyciągnęła różdżkę. Była gotowa do kolejnej teleportacji.
Wiedziała, że może znowu nie wyjść z niej cała, ale starała się o tym nie myśleć.
To przecież nie pierwszy raz, gdy robi to zdenerwowana.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Ignotus z radością odkrywał drobne przyjemności, z którymi wiązało się mieszkanie z daleka od miasta, w domu z wielkim ogrodem. Przypominał sobie czasy młodości, kiedy ukryty pośród drzew zrywał jabłka z najwyższych gałęzi. To na najcieńszej, najdalszej od ziemi, do której nie sposób było się dostać, zawsze rosło najsmaczniejsze. Teraz był zdecydowanie za stary na podobne eskapady pośród coraz cieńszych konarów, ale wciąż odnajdował dawną, dziecięcą radość z samodzielnego zbierania owoców. Zatopiony pośród liści, o przybyciu gościa dowiedział się dopiero słysząc poruszenie Umhry. Troll reagował na gości w sposób, który nikogo chyba specjalnie nie dziwił, a z czasem nawet spowszedniał wszystkim domownikom. Momentalnie czujne oczy Ignotusa podążyły w kierunku bramy, przy której stała wysoka, młoda kobieta o jasnych włosach. Mulciber ruszył wzdłuż płotu, wciąż częściowo ukryty za krzakami, choć gdyby przybyszka tylko rozejrzała się zamiast uparcie wpatrywać w wejście do rezydencji, szybko by go dostrzegła. W swoim spacerze, tradycyjnie już ostatnimi czasy, wspierał się na drewnianym kiju podróżnym, który stał się jego nieodłącznym towarzyszem w drodze do odzyskania dawnej sprawności. Zaledwie kilka tygodni temu wycieczka po nieutwardzonym terenie ogrodu wciąż męczyła go bardziej niż zwykły spacer powinien, ale powoli wracał do siebie. A możliwość choć częściowego podparcia się znacząco cały proces ułatwiała. Nie czuł się komfortowo z laską, ale solidny kij podróżny sprawdzał się idealnie. I to właśnie na nim opierał się przemierzając ogród w kierunku bramy wejściowej. Był już na tyle blisko, by dokładnie słyszeć słowa nieznajomej. Nie zdziwiło go, że przyszła do Ramseya, zdecydowana większość ich nielicznych gości nawiedzała ich w interesach do namiestnika. Nieliczne grono fatygowało się do Niedźwiedziej Jamy w celach czysto towarzyskich.
- Czy mogę jakoś pomóc -Zapytał sucho, stając przy płocie. Lewą ręką wspierał się o dębowy kij, prawą pozostawiając wolną na różdżkę, gdyby musiał ją szybko złapać. - Ramseya obecnie nie ma - otaksował stojącą przed nim nieznajomą wzrokiem, spoglądając na nią z góry. Była cała we krwi, choć nie wydawało mu się, że rany należały do niej. A przynajmniej nie w całości. Gdyby chodziło o leczenie, wołałaby o pomoc do Cassandry, nie Ramseya, dlatego też i Ignotus nie reagował na widok plam szkarłatu i mdłego zapachu, który się od niej unosił. Jakkolwiek powołanie się na Macnaira brzmiało wiarygodnie, a jej słowa sugerowały niebezpieczeństwo, Ignotus nie był typem człowieka, który rzucał się w ogień na ślepo. A przynajmniej nie na prośbę obcych kobiet, które swoich słów nie kierowały nawet do niego. Dlatego czekał, z uniesioną brwią wpatrując się w nowego gościa rezydencji, w dłoń przybyszki chwytającą różdżkę (sam instynktownie złapał za własną, ukrytą pod luźną koszulą), w krwawiące rozcięcie nadgarstka, i na falujące na wietrze włosy, którymi machnęła zamaszyście. A jeżeli sprawa rzeczywiście była tak pilna i Drew został czyimś bogiem, to tylko dobrze dla niego, każdy zasłużył na odrobinę oddania czci od czasu do czasu.
- Kto i kogo morduje? I którym z tych dwóch jest Macnair? - Wciąż przyglądał się kobiecie uważnie, starając się ocenić, na ile jej zdenerwowanie wynika z ran, a na ile z tego, co przed chwilą zobaczyła. Zakładał, że z jakiegoś powodu Drew nie uczynił jej swoją wyznawczynią, więc nie była przypadkowym człowiekiem. Cokolwiek miało to oznaczać.
- Czy mogę jakoś pomóc -Zapytał sucho, stając przy płocie. Lewą ręką wspierał się o dębowy kij, prawą pozostawiając wolną na różdżkę, gdyby musiał ją szybko złapać. - Ramseya obecnie nie ma - otaksował stojącą przed nim nieznajomą wzrokiem, spoglądając na nią z góry. Była cała we krwi, choć nie wydawało mu się, że rany należały do niej. A przynajmniej nie w całości. Gdyby chodziło o leczenie, wołałaby o pomoc do Cassandry, nie Ramseya, dlatego też i Ignotus nie reagował na widok plam szkarłatu i mdłego zapachu, który się od niej unosił. Jakkolwiek powołanie się na Macnaira brzmiało wiarygodnie, a jej słowa sugerowały niebezpieczeństwo, Ignotus nie był typem człowieka, który rzucał się w ogień na ślepo. A przynajmniej nie na prośbę obcych kobiet, które swoich słów nie kierowały nawet do niego. Dlatego czekał, z uniesioną brwią wpatrując się w nowego gościa rezydencji, w dłoń przybyszki chwytającą różdżkę (sam instynktownie złapał za własną, ukrytą pod luźną koszulą), w krwawiące rozcięcie nadgarstka, i na falujące na wietrze włosy, którymi machnęła zamaszyście. A jeżeli sprawa rzeczywiście była tak pilna i Drew został czyimś bogiem, to tylko dobrze dla niego, każdy zasłużył na odrobinę oddania czci od czasu do czasu.
- Kto i kogo morduje? I którym z tych dwóch jest Macnair? - Wciąż przyglądał się kobiecie uważnie, starając się ocenić, na ile jej zdenerwowanie wynika z ran, a na ile z tego, co przed chwilą zobaczyła. Zakładał, że z jakiegoś powodu Drew nie uczynił jej swoją wyznawczynią, więc nie była przypadkowym człowiekiem. Cokolwiek miało to oznaczać.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dni były ciepłe, duszne, inne niż surowe lata, do których przywykłem. Gorąc męczył, wykradał przestrzeń na oddech, spowalniał myślenie. Nie lubiłem siebie takiego - ospałego, wolniej myślącego, z ciężką głową. Z dyscypliną było mi po drodze od najmłodszych lat, bez większego trudu egzekwowałem wstawanie z pianiem koguta, by początek dnia poświęcić zajęciom dającym zdrowy zastrzyk energii na jego resztę. I tak po zwleczeniu się z łóżka rozciągałem ciało, biorąc miotłę lub zaprzęgając konia, spędzając co najmniej godzinę na aktywności fizycznej. Miała pobudzić krew, rozgrzać umysł - a przede wszystkim szlifować sprawność i hartować organizm, tak jak czyniłem to przez lata. Wczesna pora pomagała uniknąć odwodnienia i sumienniej rozłożyć siły, pozwalając na dłuższą pracę mięśni. Czasami na przejażdżkę wybierałem się sam, a czasami z Varyą. Tego ranka galopowałem jednak w pojedynkę, z ciekawości dosiadając konia siostry, białego jak śnieg. Zwierzęta jeszcze się do nas przyzwyczajały, były jednak dobrane starannie pod kątem umiejętności i temperamentu do naszych potrzeb. Szybkie i zwinne, nieustraszone. Dzięki porannym wędrówkom na grzbiecie szybko poznawałem okoliczne lasy, łąki i wsie, doceniając ciszę oraz pustkę sprzyjające porze poranka. Krajobraz Anglii był dla mnie nowy. Obca była szata roślinna, obce dziko żyjące zwierzęta, obce ziemie - bez trwogi stawiałem im czoła, z ciekawością poznawałem, co miały do zaoferowania. Im dłużej tu przebywałem, tym silniej umacniało się we mnie wierzenie, że nieprędko miałem zobaczyć Rosję.
Kopyta równomiernie dudniły o ziemię, kiedy wracałem już do Niedźwiedziej Jamy. Wierzchowiec galopował chętnie, ale zarówno ja oraz zwierzę byliśmy już zmęczeni wysiłkiem. W oddali majaczyła żelazna brama posiadłości, a przed nią rysowała się ludzka sylwetka - po długich, jasnych włosach wnioskowałem, że należała raczej do kobiety. Nie zwolniłem, instynktownie sięgając różdżki wsuniętej do skórzanej pochewki przytroczonej do paska. Ktokolwiek kręcił się pod wejściem, był obcy. Dopiero będąc tuż pod bramą spiąłem mięśnie, skłaniając wierzchowca do zatrzymania. Po drugiej stronie ogrodzenia dostrzegłem wuja, a przed nim, poza granicami posiadłości, faktycznie stała kobieta. Umazana we krwi, zaczęła bełkotać gorączkowo, zwracając się do mnie po angielsku - szybko, niezrozumiale. Koń odstąpił nerwowo, gdy ruszyła w naszym kierunku. Z wiązanki słów zrozumiałem jedynie tyle, że musiała uznać mnie za Ramseya - i że miałem o czymś wiedzieć. Byłem pewien, że ułyszałem słowo miasteczko i szybko. Mówiła też o jakimś bogu, którego wszyscy znali. Szukała pomocy - ale tego domyśliłbym się nawet, gdyby milczała. Zmarszczyłem czoło, czujnym okiem badając jej twarz. Choć pokryta była szkarłatną posoką, rozpoznałem w niej Elvirę Multon, uzdrowicielkę. Zapadła mi w pamięć, bo mało kto odstawiał się na przyjęcie księgowego jak na bal bożonarodzeniowy. Pamiętałem również, że była kobietą nieobliczalną, a dziwaczne spotkanie o poranku potwierdzało przestrogę Ramseya. Nic nie wskazywało jednak na to, by ślady krwi należały do niej. Na jej ciele nie dostrzegałem ran. Ściskając różdżkę w jednej dłoni, a w drugiej wodze, przeniosłem spojrzenie na wuja, to u niego szukając odpowiedzi. - Co się dzieje. Nic nie rozumiem. Wzięła mnie za Ramseya. - Zwróciłem się do Ignotusa w rodzimym języku, meandrując spojrzeniem między wujem a kobietą. Koń niecierpliwie zaszurał kopytem o suchą ziemię.
Kopyta równomiernie dudniły o ziemię, kiedy wracałem już do Niedźwiedziej Jamy. Wierzchowiec galopował chętnie, ale zarówno ja oraz zwierzę byliśmy już zmęczeni wysiłkiem. W oddali majaczyła żelazna brama posiadłości, a przed nią rysowała się ludzka sylwetka - po długich, jasnych włosach wnioskowałem, że należała raczej do kobiety. Nie zwolniłem, instynktownie sięgając różdżki wsuniętej do skórzanej pochewki przytroczonej do paska. Ktokolwiek kręcił się pod wejściem, był obcy. Dopiero będąc tuż pod bramą spiąłem mięśnie, skłaniając wierzchowca do zatrzymania. Po drugiej stronie ogrodzenia dostrzegłem wuja, a przed nim, poza granicami posiadłości, faktycznie stała kobieta. Umazana we krwi, zaczęła bełkotać gorączkowo, zwracając się do mnie po angielsku - szybko, niezrozumiale. Koń odstąpił nerwowo, gdy ruszyła w naszym kierunku. Z wiązanki słów zrozumiałem jedynie tyle, że musiała uznać mnie za Ramseya - i że miałem o czymś wiedzieć. Byłem pewien, że ułyszałem słowo miasteczko i szybko. Mówiła też o jakimś bogu, którego wszyscy znali. Szukała pomocy - ale tego domyśliłbym się nawet, gdyby milczała. Zmarszczyłem czoło, czujnym okiem badając jej twarz. Choć pokryta była szkarłatną posoką, rozpoznałem w niej Elvirę Multon, uzdrowicielkę. Zapadła mi w pamięć, bo mało kto odstawiał się na przyjęcie księgowego jak na bal bożonarodzeniowy. Pamiętałem również, że była kobietą nieobliczalną, a dziwaczne spotkanie o poranku potwierdzało przestrogę Ramseya. Nic nie wskazywało jednak na to, by ślady krwi należały do niej. Na jej ciele nie dostrzegałem ran. Ściskając różdżkę w jednej dłoni, a w drugiej wodze, przeniosłem spojrzenie na wuja, to u niego szukając odpowiedzi. - Co się dzieje. Nic nie rozumiem. Wzięła mnie za Ramseya. - Zwróciłem się do Ignotusa w rodzimym języku, meandrując spojrzeniem między wujem a kobietą. Koń niecierpliwie zaszurał kopytem o suchą ziemię.
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jabłka czerwieniły się pysznie w koszyku, którego rączkę miała przewieszoną przez zgięcie w łokciu. Lniana sukienka, zdobiona w błękitne kwiaty zapewniała ochronę przed palącym słońcem, a we włosy miała wpięte chabry.
Dziadek wrzucał do przepastnego wnętrza pełne owoce, a ona z radością zatopiła zęby w jednym z nich, cieszą się tym samym soczystym ich smakiem.
Umhra czujnie siedział pod drzewem, w wielkiej łapie trzymając kamienie, te które nazbierała mu Lysa, te, którym nadała imiona, te z którymi pijała codziennie popołudniową herbatę.
Teraz zaś przyniosła jabłka, bez słowa kładąc je obok trolla, wiernego przyjaciela, towarzysza dziecięcych zabaw, powiernika wszystkich tajemnic.
-Upieczemy ciasto, dziadku? - Zagadnęła łagodnym głosem mężczyznę, który podpierał się na kosturze i wydawał się dziewczynce potężnym mędrcem, który zna odpowiedź na każde pytanie. To było proste, zwyczajne, a jednak wypowiedziane z iskrzącą się nadzieją w głosie dziecka. Czasami patrzyła na niego długo, analizowała zachowanie, obserwowała każdy gest. Czy był wilkiem z jej snów? Tym, który szedł na końcu, zacierał własnym ogonem ślady na śniegu chcąc chronić nietypową rodzinę jaką tworzyły stworzenia z jej mar.
Dostrzegła nagle kobiecą sylwetkę majaczącą w oddali. Jasne włosy, choć w nieładzie, rozpoznałaby wszędzie. Złapała gwałtownie powietrze, gdy zmierzał do niej wujek, jego siwek był niespokojny. To zapewne metaliczny zapach krwi wzbudzał jego panikę.
-Ciocia E! - Zawołała zduszonym głosem i podbiegła do bramy. Zatrzymała się gdy ta zaczęła mówić. Potem zaś postąpiła parę kroków w jej stronę, wpatrywała się w szaleństwo szmaragdem spojrzenia. -Ciociu… - Powiedziała łagodnie, spokojnie, niczym własna matka, która zwracała się do pacjentów w lecznicy. Gdy jeszcze mieszkały nad nią. Umhra ostrzegł ich, ale znał Elvirę. Troll wiedział kim jest, nie widział raczej w niej wroga. A ciocia wyglądała strasznie, skąpana we krwi, jakby wpadła do wypełnionej nią kadzi. Nie zważając na posokę, na jej zapach, na to, że ubrudzi własną dłoń, zbliżyła się do czarownicy.
-Ciociu… ktoś ci zrobił krzywdę?
Dziadek wrzucał do przepastnego wnętrza pełne owoce, a ona z radością zatopiła zęby w jednym z nich, cieszą się tym samym soczystym ich smakiem.
Umhra czujnie siedział pod drzewem, w wielkiej łapie trzymając kamienie, te które nazbierała mu Lysa, te, którym nadała imiona, te z którymi pijała codziennie popołudniową herbatę.
Teraz zaś przyniosła jabłka, bez słowa kładąc je obok trolla, wiernego przyjaciela, towarzysza dziecięcych zabaw, powiernika wszystkich tajemnic.
-Upieczemy ciasto, dziadku? - Zagadnęła łagodnym głosem mężczyznę, który podpierał się na kosturze i wydawał się dziewczynce potężnym mędrcem, który zna odpowiedź na każde pytanie. To było proste, zwyczajne, a jednak wypowiedziane z iskrzącą się nadzieją w głosie dziecka. Czasami patrzyła na niego długo, analizowała zachowanie, obserwowała każdy gest. Czy był wilkiem z jej snów? Tym, który szedł na końcu, zacierał własnym ogonem ślady na śniegu chcąc chronić nietypową rodzinę jaką tworzyły stworzenia z jej mar.
Dostrzegła nagle kobiecą sylwetkę majaczącą w oddali. Jasne włosy, choć w nieładzie, rozpoznałaby wszędzie. Złapała gwałtownie powietrze, gdy zmierzał do niej wujek, jego siwek był niespokojny. To zapewne metaliczny zapach krwi wzbudzał jego panikę.
-Ciocia E! - Zawołała zduszonym głosem i podbiegła do bramy. Zatrzymała się gdy ta zaczęła mówić. Potem zaś postąpiła parę kroków w jej stronę, wpatrywała się w szaleństwo szmaragdem spojrzenia. -Ciociu… - Powiedziała łagodnie, spokojnie, niczym własna matka, która zwracała się do pacjentów w lecznicy. Gdy jeszcze mieszkały nad nią. Umhra ostrzegł ich, ale znał Elvirę. Troll wiedział kim jest, nie widział raczej w niej wroga. A ciocia wyglądała strasznie, skąpana we krwi, jakby wpadła do wypełnionej nią kadzi. Nie zważając na posokę, na jej zapach, na to, że ubrudzi własną dłoń, zbliżyła się do czarownicy.
-Ciociu… ktoś ci zrobił krzywdę?
The girl...
... who lost things
Elvira odnalazła posiadłość Mulciberów i dobiegła do bramy. Zacisnęła palce na prętach i krzyknęła, zwracając na siebie uwagę Ignotusa, Lysandry i Umhry. Do tej pory troll siedział czujnie i spokojnie pod drzewem, pilnując z oddaniem kamieni, które powierzyła mu w opiekę Lysa. Po chwili dziewczynka powierzyła mu coś równie ważnego - kosz wypełniony okrągłymi, czerwonymi kamieniami. Pokiwał z powagą głową, obiecując pilnować jej skarbów. Nie mógł ich jeść, ale były niemalże tak ładne, jak surowe mięso. Zdążył trochę zgłodnieć, ale nie przejmował się tym. Jego Pani dobrze o niego dbała, a odkąd znaleźli się w nowym miejscu wkoło pojawiło się więcej żywych stworzeń. Jego Pani surowo zabroniła mu co prawda zjeść kóz gdy się nad tym głośno zastanawiał, ale na drzewach widywał czasem wiewiórki, a w trawie myszy i nie tracił nadziei, że upoluje je szybciej od kota (jego też nie mógł zjeść... pytał o to Panią tak dawno temu, że zdążył oswoić się z myślą o nietykalności kocura).
Wtem do nozdrzy Umhry dobiegła dziwna woń - alarmująca i apetyczna zarazem. Zerwał się na równe nogi, potrącając koszyk z czerwonymi kamieniami, które wysypały się na trawę. W normalnej sytuacji poczułby smutek (nie dopilnował czegoś, co należało do Lysy!), ale górę wziął instynkt ostrzegawczy.
Umhra ryknął, jak na widok nieproszonych gości, ale o wiele głośniej niż zwykle. Ignotus, Elvira i Arsentiy (do którego również dobiegał przeraźliwy ryk trolla) usłyszeli nieartykułowane ryki, ale nie mogli wyłowić z nich żadnego sensu. Ignotus i Arsentiy mogli jednak zauważyć i usłyszeć, że troll zdaje się bardziej wzburzony niż zazwyczaj.
Do Lysy, znającej podstawy języka trollińskiego, dobiegły za to pojedyncze słowa. Zwykle Umhra mówił trochę wolniej i lepiej go rozumiała, ale przejęcie wzięło nad nim górę.
-Shhhn-geum!!! - niebezpieczeństwo! - mogła zrozumieć Lysa, a gdy podbiegła do bramy - troll ruszył za nią. -Gnn, gnnn, hrrr ghhhh! - nie, nie, ona zła! - zaczął biec w stronę bramy i po drodze nadepnął na jedno z rozsypanych jabłek, miażdżąc je z głośnym mlaśnięciem.
Lysa również usiłowała dostać się bliżej Multon, ale nie zdążyła - Umhra dopadł do ogrodzenia pierwszy, zdeterminowany by odgrodzić Małą Panią od niebezpieczeństwa. Mogła przystanąć za trollem, na tyle blisko, by wyraźnie widzieć krew na ubiorze Elviry. Obok stał Ignotus, który widział nieco gwałtowne gesty trolla - mogło mu przemknąć przez myśl, że powinien przygarnąć dziewczynkę do siebie.
Pręty ogrodzenia uniemożliwiły Umhrze sięgnięcie do Multon, na razie, ale kłapnął ostrzegawczo potężnymi zębami. Uświadomił sobie, że oprócz kojarzenia się z niebezpieczeństwem, pachniała też bardzo apetycznie. Mógłby ją zjeść. Chciał ją zjeść. Gdyby był dzikim trollem, już próbowałby sforsować ogrodzenie, powstrzymała go jedynie chęć ochrony Małej Pani i lata tresury przez Cassandrę.
Ignotus usiłował spokojnie wyjaśnić sytuację, ale tuż obok coraz głośniej warczał troll, utrudniając Mulciberowi i Elvirze koncentrację.
Po drugiej stronie ogrodzenia, Arsentiy słyszał ryk trolla i krzyk Elviry. Przyśpieszył, mógł usłyszeć dalszą część rozmowy. Zbliżywszy się do bramy, spiął mięśnie by zatrzymać konia - i wierzchowiec na krótką chwilę faktycznie zwolnił, umożliwiając młodszemu Mulciberowi zwrócenie się do starszego... Zaraz potem Car zarżał głośno i rzucił się do przodu - tak, jakby chciał stratować blondynkę. Arsentiy, choć nie znał humorków konia siostry, znał się na wierzchowcach na tyle, by wyczuć agresję konia. Miał jedynie moment, by zareagować i spróbować okiełznać wierzchowca, również dla własnego bezpieczeństwa - Car ostrzegawczo unosił kopyta, jakby chciał stanąć dęba.
Rżenie mogło zaalarmować Elvirę, która - jeśli nie chciała zdać się na doświadczenie jeźdźca - miała jedynie ułamki sekund by ochronić się przed atakiem konia. Różdżkę miała w dłoni, co umożliwiło jej reakcję.
Nowych zgromadzonych i Elvirę wita MG Michael i zaprasza do kontaktu prywatnego w razie pytań.
Elvira, znajdujesz się w sytuacji zagrożenia - próba teleportacji może się skończyć rozszczepieniem, jak w mechanice pojedynków.
Czas na odpis: 17.03, godzina 22:00, ale w razie potrzeby przedłużenia - dajcie znać!
Wtem do nozdrzy Umhry dobiegła dziwna woń - alarmująca i apetyczna zarazem. Zerwał się na równe nogi, potrącając koszyk z czerwonymi kamieniami, które wysypały się na trawę. W normalnej sytuacji poczułby smutek (nie dopilnował czegoś, co należało do Lysy!), ale górę wziął instynkt ostrzegawczy.
Umhra ryknął, jak na widok nieproszonych gości, ale o wiele głośniej niż zwykle. Ignotus, Elvira i Arsentiy (do którego również dobiegał przeraźliwy ryk trolla) usłyszeli nieartykułowane ryki, ale nie mogli wyłowić z nich żadnego sensu. Ignotus i Arsentiy mogli jednak zauważyć i usłyszeć, że troll zdaje się bardziej wzburzony niż zazwyczaj.
Do Lysy, znającej podstawy języka trollińskiego, dobiegły za to pojedyncze słowa. Zwykle Umhra mówił trochę wolniej i lepiej go rozumiała, ale przejęcie wzięło nad nim górę.
-Shhhn-geum!!! - niebezpieczeństwo! - mogła zrozumieć Lysa, a gdy podbiegła do bramy - troll ruszył za nią. -Gnn, gnnn, hrrr ghhhh! - nie, nie, ona zła! - zaczął biec w stronę bramy i po drodze nadepnął na jedno z rozsypanych jabłek, miażdżąc je z głośnym mlaśnięciem.
Lysa również usiłowała dostać się bliżej Multon, ale nie zdążyła - Umhra dopadł do ogrodzenia pierwszy, zdeterminowany by odgrodzić Małą Panią od niebezpieczeństwa. Mogła przystanąć za trollem, na tyle blisko, by wyraźnie widzieć krew na ubiorze Elviry. Obok stał Ignotus, który widział nieco gwałtowne gesty trolla - mogło mu przemknąć przez myśl, że powinien przygarnąć dziewczynkę do siebie.
Pręty ogrodzenia uniemożliwiły Umhrze sięgnięcie do Multon, na razie, ale kłapnął ostrzegawczo potężnymi zębami. Uświadomił sobie, że oprócz kojarzenia się z niebezpieczeństwem, pachniała też bardzo apetycznie. Mógłby ją zjeść. Chciał ją zjeść. Gdyby był dzikim trollem, już próbowałby sforsować ogrodzenie, powstrzymała go jedynie chęć ochrony Małej Pani i lata tresury przez Cassandrę.
Ignotus usiłował spokojnie wyjaśnić sytuację, ale tuż obok coraz głośniej warczał troll, utrudniając Mulciberowi i Elvirze koncentrację.
Po drugiej stronie ogrodzenia, Arsentiy słyszał ryk trolla i krzyk Elviry. Przyśpieszył, mógł usłyszeć dalszą część rozmowy. Zbliżywszy się do bramy, spiął mięśnie by zatrzymać konia - i wierzchowiec na krótką chwilę faktycznie zwolnił, umożliwiając młodszemu Mulciberowi zwrócenie się do starszego... Zaraz potem Car zarżał głośno i rzucił się do przodu - tak, jakby chciał stratować blondynkę. Arsentiy, choć nie znał humorków konia siostry, znał się na wierzchowcach na tyle, by wyczuć agresję konia. Miał jedynie moment, by zareagować i spróbować okiełznać wierzchowca, również dla własnego bezpieczeństwa - Car ostrzegawczo unosił kopyta, jakby chciał stanąć dęba.
Rżenie mogło zaalarmować Elvirę, która - jeśli nie chciała zdać się na doświadczenie jeźdźca - miała jedynie ułamki sekund by ochronić się przed atakiem konia. Różdżkę miała w dłoni, co umożliwiło jej reakcję.
Elvira, znajdujesz się w sytuacji zagrożenia - próba teleportacji może się skończyć rozszczepieniem, jak w mechanice pojedynków.
Czas na odpis: 17.03, godzina 22:00, ale w razie potrzeby przedłużenia - dajcie znać!
Zawiodła się, po raz kolejny. Z zaciśniętymi zębami odstąpiła kilka kroków w tył, gdy zbliżał się do niej mężczyzna na koniu. Dopiero po dłuższej chwili rozpoznała w nim Arsentiy'ego, młodszego Mulcibera, księgowego. Znacznie bardziej niż mężczyzną, była jednak zdenerwowana koniem, który na jej widok nerwowo parskał i szorował kopytami bo bruku. Odwróciła się w kierunku starszego czarodzieja. Była roztrzęsiona, w palcach wciąż ściskała różdżkę, a w ustach czuła smak krwi.
- Powiadom Ramseya... - ...że nigdy go nie ma, gdy jest potrzebny. - Nieistotne. Nieistotne. - Musiała wrócić, nie wiedziała jak wiele minęło czasu i jaką jeszcze krzywdę mógł wyrządzić Macnair innym lub sobie samemu. Odległe ryki trolla, których nie rozumiała i nie chciała rozumieć, rozpraszały jej uwagę. - Żaden z was nie będzie w stanie mu pomóc. Tylko Ramsey. - Było jej zimno na myśl o powrocie, o wysiłku teleportacji i ryzyku, które podjęła. Na marne.
Zacisnęła zęby i ścisnęła mocniej różdżkę, gdy jeden z mężczyzn zaczął mówić po rosyjsku.
To nie miało najmniejszego sensu, nie zrozumieją jej, nie będą wiedzieli czym jest opętanie, nie mieli władzy nad cieniami, nie było ich w Locus Nihil i nie zamierzała im w tej chwili tego wszystkiego wyjaśniać. Nie miała czasu. Nie wtedy gdy nad Drew wciąż panowała demoniczna siła.
Odwróciła się po raz kolejny, zamierzając bez dalszych wyjaśnień teleportować z powrotem do Moulton. Przerwał jej cienki dziecięcy głosik, któremu po raz kolejny towarzyszyły ryki. Na widok trolla pod samą bramą zbladła wyraźnie, akcentując ślad krwi wciąż pozostający w kąciku jej ust. Otarła go nieświadomie, skupiając spojrzenie na Lysandrze. Przez zadrę z Cassandrą nie widziała jej od tak dawna, że to spotkanie; niespodziewane, w domu Mulcibera, sprawiło, że odczuła słabość w kolanach. Nie zastanowiła się jeszcze nad tym, co oznaczała obecność dziewczynki w tym domu.
Ciociu.
Miała czas zaledwie na to, by odpowiedzieć jej w paru słowach;
- Lysa, kochanie... nie martw się, nie... - wtedy przerwało jej kolejne parsknięcie konia, którego dostrzegła z dala i obawiała się już wcześniej, ale rozproszyła się hałasem na dość długo, by w ostatniej chwili zauważyć, że bestia szarżuje wprost na nią, unosząc śmierdzące kopyta. - Uważaj! - syknęła ostro do jeźdźca, ale sama uniosła różdżkę, którą miała w palcach.
Musiała się teleportować, ale nie mogła się skupić, zwizualizować sobie obrazu zatłoczonego, piekielnego targu.
- Impedimenta - rzuciła pierwsze zaklęcie, jakie przyszło jej na myśl, by unieruchomić konia, ale nie wyrządzić mu krzywdy. - Przekażcie namiestnikowi, że tu byłam. Że proszę go o pomoc. Że jego przyjaciel nie radzi sobie z darem, który otrzymali we wrześniu. - Ubrała swoją myśl w słowa, które wydawały jej się wystarczająco enigmatyczne. Nie wiedziała z kim rozmawia, nie wiedziała ile Mulciber opowiada rodzinie, ile powinni wiedzieć; przede wszystkim jednak nie chciała przestraszyć dziecka.
I tak dość już namieszała, próbując znaleźć pomoc Macnairowi.
I po co? Nie zasłużył. Nigdy nie zasłuży.
Znów musiała radzić sobie sama. Zamknęła oczy, próbowała zebrać myśli.
Targ w Moulton, tam musiała się teleportować. Po namyśle dodała jeszcze jednak:
- Uważajcie na Lysę.
Działo się zbyt wiele, w zbyt krótkim czasie.
Jeszcze się nie teleportuję. Zaklęcie jest na konia, nie na Arseniusza.
- Powiadom Ramseya... - ...że nigdy go nie ma, gdy jest potrzebny. - Nieistotne. Nieistotne. - Musiała wrócić, nie wiedziała jak wiele minęło czasu i jaką jeszcze krzywdę mógł wyrządzić Macnair innym lub sobie samemu. Odległe ryki trolla, których nie rozumiała i nie chciała rozumieć, rozpraszały jej uwagę. - Żaden z was nie będzie w stanie mu pomóc. Tylko Ramsey. - Było jej zimno na myśl o powrocie, o wysiłku teleportacji i ryzyku, które podjęła. Na marne.
Zacisnęła zęby i ścisnęła mocniej różdżkę, gdy jeden z mężczyzn zaczął mówić po rosyjsku.
To nie miało najmniejszego sensu, nie zrozumieją jej, nie będą wiedzieli czym jest opętanie, nie mieli władzy nad cieniami, nie było ich w Locus Nihil i nie zamierzała im w tej chwili tego wszystkiego wyjaśniać. Nie miała czasu. Nie wtedy gdy nad Drew wciąż panowała demoniczna siła.
Odwróciła się po raz kolejny, zamierzając bez dalszych wyjaśnień teleportować z powrotem do Moulton. Przerwał jej cienki dziecięcy głosik, któremu po raz kolejny towarzyszyły ryki. Na widok trolla pod samą bramą zbladła wyraźnie, akcentując ślad krwi wciąż pozostający w kąciku jej ust. Otarła go nieświadomie, skupiając spojrzenie na Lysandrze. Przez zadrę z Cassandrą nie widziała jej od tak dawna, że to spotkanie; niespodziewane, w domu Mulcibera, sprawiło, że odczuła słabość w kolanach. Nie zastanowiła się jeszcze nad tym, co oznaczała obecność dziewczynki w tym domu.
Ciociu.
Miała czas zaledwie na to, by odpowiedzieć jej w paru słowach;
- Lysa, kochanie... nie martw się, nie... - wtedy przerwało jej kolejne parsknięcie konia, którego dostrzegła z dala i obawiała się już wcześniej, ale rozproszyła się hałasem na dość długo, by w ostatniej chwili zauważyć, że bestia szarżuje wprost na nią, unosząc śmierdzące kopyta. - Uważaj! - syknęła ostro do jeźdźca, ale sama uniosła różdżkę, którą miała w palcach.
Musiała się teleportować, ale nie mogła się skupić, zwizualizować sobie obrazu zatłoczonego, piekielnego targu.
- Impedimenta - rzuciła pierwsze zaklęcie, jakie przyszło jej na myśl, by unieruchomić konia, ale nie wyrządzić mu krzywdy. - Przekażcie namiestnikowi, że tu byłam. Że proszę go o pomoc. Że jego przyjaciel nie radzi sobie z darem, który otrzymali we wrześniu. - Ubrała swoją myśl w słowa, które wydawały jej się wystarczająco enigmatyczne. Nie wiedziała z kim rozmawia, nie wiedziała ile Mulciber opowiada rodzinie, ile powinni wiedzieć; przede wszystkim jednak nie chciała przestraszyć dziecka.
I tak dość już namieszała, próbując znaleźć pomoc Macnairowi.
I po co? Nie zasłużył. Nigdy nie zasłuży.
Znów musiała radzić sobie sama. Zamknęła oczy, próbowała zebrać myśli.
Targ w Moulton, tam musiała się teleportować. Po namyśle dodała jeszcze jednak:
- Uważajcie na Lysę.
Działo się zbyt wiele, w zbyt krótkim czasie.
Jeszcze się nie teleportuję. Zaklęcie jest na konia, nie na Arseniusza.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 34
'k100' : 34
Jedyną rzeczą lepszą od samotnego zbierania jabłek było zbieranie ich z Lysandrą. Ignotusowi tego leniwego popołudnia udzielała się jej radość z kolekcjonowania owoców w wiklinowym koszyku.
- Zapytamy mamy albo cioci czy nam pomogą - zaproponował. Wśród licznych talentów Mulcibera nie znalazły się umiejętność tworzenia wypieków. Chociaż dla jabłecznika może warto byłoby to zmienić. Jeszcze wokół ciasta krążyły jego myśli, kiedy podchodził do wejścia zaalarmowany krzykiem. Widząc ochoczo podbiegającą do nieznajomej Lysandrę, oczy Ignotusa zwęziły się nieznacznie z podejrzliwością. Fakt, że dziewczynka znała przybyszkę nie był może zaskakujący, ale z pewnością alarmujący. Mulciber nie lubił kiedy wokół jego rodziny kręcili się podejrzani ludzie, a inaczej kobiety skąpanej we krwi nie można było nazwać. Dlatego kiedy tylko zobaczył wnuczkę zbliżającą się do płotu, przyspieszył kroku i stanął tuż obok niej. Nie miał jednak czasu by zadawać jakiekolwiek dalsze pytania, bo Umhra dopadł do bramy niemalże taranując wszystko po drodze. Ignotus instynktownie stanął pomiędzy Lysandrą a trollem, zagubiony w dziejącym się chaosie. Jeżeli czegoś był pewien, to tego, że ogromne stworzenie nigdy nie skrzywdziłoby dziewczynki. Przynajmniej nie celowo. Jednakże rozgorączkowany, najwyraźniej wściekły troll mógł połamać przez przypadek dorosłego człowieka, a co dopiero dziecko. Nie czekając już dłużej na kolejne niespodziewane wypadki, Ignotus wyciągnął różdżkę, chociaż jeszcze nie do końca wiedział co chciał z nią zrobić. Musiał zaufać albo instynktowi trolla, albo Lysandry, a po sekundzie okazało się, że do i tak skomplikowanego już rachunku dołączył koń.
- Lysandro, odsuń się - Ignotus musiał choć jedno zmartwienie mieć z głowy. Nie chciał sobie wyobrażać, co zrobiłaby z nim Cassandra gdyby dziewczynce coś się stało. - Umhra, spokój! - Z braku lepszych pomysłów spróbował dotrzeć do trolla słowami. Nie kazał mu jeszcze stąd iść. Przede wszystkim nie miał pewności czy stworzenie w ogóle go posłucha, szczególnie w tym stanie, ale przede wszystkim działo się coś bardzo dziwnego i jeśli nie musiał, Mulciber wolał nie pozbawiać się dodatkowego sojusznika. - Co on mówi? - Krzyknął jeszcze do Lysandry, która, miał nadzieję, oddalała się od zamieszania. Nie wiedział, co ma myśleć. Kobieta brzmiała jakby znała Ramseya, wyglądało na to, że wiedziała też kim był Macnair. I przyszła po pomoc. Jej wyjaśnienia brzmiały jak szyfr, który zapewne więcej powiedziałby Ramseyowi. Wydawało się to ważne, ale z drugiej strony wciąż mogło być pułapką.
- Nie wiem - odparł Arsentiyemu po rosyjsku zanim odwrócił się znowu do kobiety - Czekaj - warknął widząc jak unosi różdżkę w kierunku młodszego z Mulciberów. - Co z Macnairem? Czyja to krew? Kim jesteś?
Wszystko działo się naraz, w coraz większym chaosie, pomiędzy kolejnymi rykami trolla, krzykami w dwóch, różnych językach, w towarzystwie końskiego rżenia, a za chwilę miały jeszcze latać pomiędzy tym wszystkim zaklęcia. Ignotus wziął głęboki wdech próbując odpowiedzieć sobie na jedno wyjątkowo ważne pytanie - co robić teraz?
- Zapytamy mamy albo cioci czy nam pomogą - zaproponował. Wśród licznych talentów Mulcibera nie znalazły się umiejętność tworzenia wypieków. Chociaż dla jabłecznika może warto byłoby to zmienić. Jeszcze wokół ciasta krążyły jego myśli, kiedy podchodził do wejścia zaalarmowany krzykiem. Widząc ochoczo podbiegającą do nieznajomej Lysandrę, oczy Ignotusa zwęziły się nieznacznie z podejrzliwością. Fakt, że dziewczynka znała przybyszkę nie był może zaskakujący, ale z pewnością alarmujący. Mulciber nie lubił kiedy wokół jego rodziny kręcili się podejrzani ludzie, a inaczej kobiety skąpanej we krwi nie można było nazwać. Dlatego kiedy tylko zobaczył wnuczkę zbliżającą się do płotu, przyspieszył kroku i stanął tuż obok niej. Nie miał jednak czasu by zadawać jakiekolwiek dalsze pytania, bo Umhra dopadł do bramy niemalże taranując wszystko po drodze. Ignotus instynktownie stanął pomiędzy Lysandrą a trollem, zagubiony w dziejącym się chaosie. Jeżeli czegoś był pewien, to tego, że ogromne stworzenie nigdy nie skrzywdziłoby dziewczynki. Przynajmniej nie celowo. Jednakże rozgorączkowany, najwyraźniej wściekły troll mógł połamać przez przypadek dorosłego człowieka, a co dopiero dziecko. Nie czekając już dłużej na kolejne niespodziewane wypadki, Ignotus wyciągnął różdżkę, chociaż jeszcze nie do końca wiedział co chciał z nią zrobić. Musiał zaufać albo instynktowi trolla, albo Lysandry, a po sekundzie okazało się, że do i tak skomplikowanego już rachunku dołączył koń.
- Lysandro, odsuń się - Ignotus musiał choć jedno zmartwienie mieć z głowy. Nie chciał sobie wyobrażać, co zrobiłaby z nim Cassandra gdyby dziewczynce coś się stało. - Umhra, spokój! - Z braku lepszych pomysłów spróbował dotrzeć do trolla słowami. Nie kazał mu jeszcze stąd iść. Przede wszystkim nie miał pewności czy stworzenie w ogóle go posłucha, szczególnie w tym stanie, ale przede wszystkim działo się coś bardzo dziwnego i jeśli nie musiał, Mulciber wolał nie pozbawiać się dodatkowego sojusznika. - Co on mówi? - Krzyknął jeszcze do Lysandry, która, miał nadzieję, oddalała się od zamieszania. Nie wiedział, co ma myśleć. Kobieta brzmiała jakby znała Ramseya, wyglądało na to, że wiedziała też kim był Macnair. I przyszła po pomoc. Jej wyjaśnienia brzmiały jak szyfr, który zapewne więcej powiedziałby Ramseyowi. Wydawało się to ważne, ale z drugiej strony wciąż mogło być pułapką.
- Nie wiem - odparł Arsentiyemu po rosyjsku zanim odwrócił się znowu do kobiety - Czekaj - warknął widząc jak unosi różdżkę w kierunku młodszego z Mulciberów. - Co z Macnairem? Czyja to krew? Kim jesteś?
Wszystko działo się naraz, w coraz większym chaosie, pomiędzy kolejnymi rykami trolla, krzykami w dwóch, różnych językach, w towarzystwie końskiego rżenia, a za chwilę miały jeszcze latać pomiędzy tym wszystkim zaklęcia. Ignotus wziął głęboki wdech próbując odpowiedzieć sobie na jedno wyjątkowo ważne pytanie - co robić teraz?
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W jednej chwili wydarzyło się wszystko - Elvira, która mówiła szybko i niezrozumiale, wuj osłaniający za bramą Lysandrę, oraz wzburzony Umhra, bełkoczący równie mętnie jak Multon. Nie widziałem go jeszcze równie agresywnego - dopadł do ogrodzenia z impetem, co musiało spłoszyć Cara. Dziwne - koń nie należał do strachliwych, a przynajmniej dotychczas nie zdradzał niepożądanych zachowań. Czułem, jak wierzchowiec siostry chce się wyrwać do przodu, szykując do stanięcia dęba. Musiałem reagować szybko, instynktownie. Byłem doświadczonym jeźdźcem, jednak nieprzewidywalne zachowanie konia stanowiło wyzwanie. Nie mogłem się zawahać, dać zwierzęciu odczuć moją niepewność. Instynktownie pochyliłem ciało ku przodowi, by nie pozwolić siwemu Carowi przeważyć nas do tyłu - upadek pod ponad półtonowym cielskiem mógł być ostatnią rzeczą w moim życiu. Jednocześnie, nie tracąc opanowania, choć moje ruchy nie były tak płynne, jakbym chciał - adrenalina błyskawicznie zalała ciało, wywołując niepokojące drżenie komórek - lekko pokierowałem wierzchowca do boku, tym samym zmuszając go do skrętu. Tak prowadzony koń fizycznie nie miał możliwości ponownego uniesienia się na tylnich kopytach. Dokładnie wiedziałem, co należało robić, aby utrzymać się w siodle, choć daleko było mi do umiejętności zawodowca. Polegałem na spokoju, trzymaniu własnego umysłu w ryzach. Póki głowa pozostawała pod moją dyscypliną, ruchy podążały za nią. Tylko w pierwszym szarpnięciu odruchowo złapałem za grzywę, starając się nie popaść w panikę. Kątem oka widziałem, jak Multon sięga różdżki, celując we mnie. Nie wiedziałem, co zamierza, musiałem jednak zdecydować - bronić się przed jej czarem lub okiełznać konia. Na język cisnęły mi się przekleństwa, ale wiedziałem, że niepotrzebny dźwięk tylko pogorszy sytuację. Zdusiłem krzyk w gardle, odwodząc konia od zbiegowiska - a zwłaszcza jak najdalej od trolla - nie pozwalając mu się zatrzymać. Musiał się posłuchać.
- Spokojnie, Car, spokojnie. - Miękki, niski głos miał zapewnić go o braku niebezpieczeństwa. Tak długo, jak dawałem znaki, że nie było się czego obawiać, koń winien był mi ufać - nie zdążyłem jeszcze poznać jego temperamentu, a i sam Car nie przywykł do mnie. Był jednak koniem sportowym, trenowanym, a jeśli wierzyć sprzedawcy - również posłusznym. - Nic ci nie grozi.
- Spokojnie, Car, spokojnie. - Miękki, niski głos miał zapewnić go o braku niebezpieczeństwa. Tak długo, jak dawałem znaki, że nie było się czego obawiać, koń winien był mi ufać - nie zdążyłem jeszcze poznać jego temperamentu, a i sam Car nie przywykł do mnie. Był jednak koniem sportowym, trenowanym, a jeśli wierzyć sprzedawcy - również posłusznym. - Nic ci nie grozi.
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszystko działo się gwałtownie i szybko. Umysł dziecka chłonął sprawnie wszystkie zdarzenia, a wrodzony spokój i opanowanie, tak nie typowe dla zwykłej ośmiolatki sprawiły, że nie uciekła z krzykiem widząc jak dorośli nie potrafią zapanować nad rzeczywistością. Ta była namacalna i prawdziwa, kiedy syn pełne płynne i umykające o wiele trudniejsze do zrozumienia.
Niczym stado ptaków zaczęli się kłócić. Przekrzykiwiać, stroszyć pióra i wzmagać harmider, który drażnił Umhrę. Otworzyła szerzej oczy widać szarże trolla, stworzenia, które zawsze było przy niej spokojne, wręcz śpiące. Teraz ryk przeciął głośno powietrze, wzbudzając ptaki siedzące na gałęziach drzew.
Dziadek natychmiast stanął między nią, a ciocią Elvirą, troll napierał na ogrodzenie, a koń dreptał w miejscu, wyrywał się, gdy ciocia do niego mierzyła.
Przez chwilę przerażenie malowało się w spojrzeniu dziecka, które zaraz odzyskało rezon.
-Dziadku, to ciocia Elvira. - Złapała go za poły szaty i pociągnęła mocniej za materiał. -Nie pomożesz jej? - Zapytała jeszcze raz, a gdy Umhra znów ryknął podeszła do trolla szybko. -Umhra, to ciocia E. Spokój. - Nie umiała za wiele słów w tak bardzo obco brzmiącym języku, ale starała się przemawiać łagodnie acz stanowczo, tak jak to robiła Matula kiedy próbowała się ułożyć stworzenie. To samo, z którym spędzała tyle przyjemnych dni, to samo, które nigdy jej nie skrzywdziło, a widok Umhry w takim stanie bardzo ją martwił. -Znasz ciocię E. - Mówiła dalej. Chciała pomóc czarownicy, ale nie mogła porzucić Umhry, jej wiernego towarzysza i przyjaciela, a przecież to dorośli powinni być ci rozważni i mądrzy, a zdawało się jej, że sami nie wiedzą co powinni zrobić. Wujek Ars, próbował opanował konia, co robił bardzo sprawnie acz wierzchowiec wciąż był lekko spłoszony. -Umhra… - Pogładziła trolla po masywnym ramieniu nie wiedząc czy ma tyle mocy co Matula, aby panować nad stworzeniem. Pozostało jej jedynie mówienie ciepło imienia. -Dziadku, wuj… tata… - poprawiła się szybko wciąż nie nawykła do mówienia inaczej niż do tego przywykła do tej pory. -... Na pewno będzie chciał się dowiedzieć o czym mówi ciocia E. - Już się nauczyła, że dorośli zawsze mówili zagadkami, a czasami nie potrafili złożyć prostego zdania. Zadziwiali ją, czy kiedyś też taka będzie?
Niczym stado ptaków zaczęli się kłócić. Przekrzykiwiać, stroszyć pióra i wzmagać harmider, który drażnił Umhrę. Otworzyła szerzej oczy widać szarże trolla, stworzenia, które zawsze było przy niej spokojne, wręcz śpiące. Teraz ryk przeciął głośno powietrze, wzbudzając ptaki siedzące na gałęziach drzew.
Dziadek natychmiast stanął między nią, a ciocią Elvirą, troll napierał na ogrodzenie, a koń dreptał w miejscu, wyrywał się, gdy ciocia do niego mierzyła.
Przez chwilę przerażenie malowało się w spojrzeniu dziecka, które zaraz odzyskało rezon.
-Dziadku, to ciocia Elvira. - Złapała go za poły szaty i pociągnęła mocniej za materiał. -Nie pomożesz jej? - Zapytała jeszcze raz, a gdy Umhra znów ryknął podeszła do trolla szybko. -Umhra, to ciocia E. Spokój. - Nie umiała za wiele słów w tak bardzo obco brzmiącym języku, ale starała się przemawiać łagodnie acz stanowczo, tak jak to robiła Matula kiedy próbowała się ułożyć stworzenie. To samo, z którym spędzała tyle przyjemnych dni, to samo, które nigdy jej nie skrzywdziło, a widok Umhry w takim stanie bardzo ją martwił. -Znasz ciocię E. - Mówiła dalej. Chciała pomóc czarownicy, ale nie mogła porzucić Umhry, jej wiernego towarzysza i przyjaciela, a przecież to dorośli powinni być ci rozważni i mądrzy, a zdawało się jej, że sami nie wiedzą co powinni zrobić. Wujek Ars, próbował opanował konia, co robił bardzo sprawnie acz wierzchowiec wciąż był lekko spłoszony. -Umhra… - Pogładziła trolla po masywnym ramieniu nie wiedząc czy ma tyle mocy co Matula, aby panować nad stworzeniem. Pozostało jej jedynie mówienie ciepło imienia. -Dziadku, wuj… tata… - poprawiła się szybko wciąż nie nawykła do mówienia inaczej niż do tego przywykła do tej pory. -... Na pewno będzie chciał się dowiedzieć o czym mówi ciocia E. - Już się nauczyła, że dorośli zawsze mówili zagadkami, a czasami nie potrafili złożyć prostego zdania. Zadziwiali ją, czy kiedyś też taka będzie?
The girl...
... who lost things
Umhra był coraz bardziej niespokojny. Od Zagrożenia oddzielał Małą Panią i Ignotusa tylko rząd patyczków (płot) i on, Umhra. W normalnej sytuacji nie czułby strachu. Skutecznie bronił Pani przed ludźmi i nie miał powodu w to wątpić, ale ogarnęły go niepokój i agresja niezrozumiałe nawet dla niego samego. Nie zastanawiał się nigdy nad własnymi emocjami, a dziś czekało go do rozwikłania równanie przerastające trolli umysł: chyba powinien bronić wszystkich domowników i chyba miał nie niszczyć płotu, ale po drugiej stronie rzędu patyczków znajdował się Panicz i Koń. Panicz był Najmniej Znajomy, zupełnie Nowy w życiu trolla. Umhra nie był do niego wcale przywiązany i może mógłby go zignorować (a Konia zjeść, ale tego Pani też zabroniła), ale Pani nie byłaby wtedy zadowolona. Zawył głucho i rozpaczliwie, żałując, że nie ma tu jego Pani. Ona wiedziałaby, co robić! Pamiętał spokojniejsze czasy, gdy musiał bronić tylko Pani i Małej Pani, a nie tych wszystkich dodatkowych osób. I zwierząt. Nie mógł jeść zwierząt, ale czy musiał ich bronić? To go przerastało.
-RRRRAAA! - ryknął wprost do Elviry. -URGU BURGH!!! Ghhhh hu burg! - Idź, precz, zła, bo zjem! - zagroził, używając zarówno własnego języka jak i demonstracji siły do odstraszenia intruza. Słowa mogła zrozumieć Lysandra, wszyscy inni słyszeli wściekłe ryki, coraz głośniejsze.
Troll zignorował zupełnie słowa Ignotusa, co było do przewidzenia - nie lubił słuchać nikogo poza Panią i Małą Panią, a Mulciber nie znał jego języka. Umilkł na moment, słysząc polecenie Lysandry - ale co zaskakujące, nie zareagował. Lysa wzorowała się na Cassandrze, dobierając właściwe i proste komunikaty, odnosząc się do trolla spokojnie i stanowczo. W normalnej sytuacji zrozumiałby, że Elvira nie jest wrogiem, ale...
-Shhhn-geum! - niebezpieczeństwo!, ryknął jednak uparcie, tak jakby wiedział lepiej niż Lysandra. Wiedział lepiej, czuł straszny zapach, smakowity i wzbudzający grozę równocześnie.
Lysa i Ignotus mogli domyślić się, że troll zachowuje się inaczej niż zwykle. Dziewczynka znała dobrze swojego przyjaciela, a Ignotus widział kontrast między jego obecnym zachowaniem, a sposobem w jaki zwykle odnosił się do dziecka.
Po drugiej stronie ogrodzenia Elvira i Arsentiy zareagowali równocześnie. Multon uniosła różdżkę. Mulciber, dzięki doświadczeniu w siodle, zareagował przytomnie i instynktownie. Zmusił nieposłusznego konia do skrętu, a Car odbił w bok. Arsentiy mógł wyczuć, że koń czynił to niechętnie, że tylko jego własna siła i wodze zmusiły do tego wierzchowca. Przytomna i prędka reakcja uchroniła Elvirę przed stratowaniem.
Promień zaklęcia przeciął powietrze w miejscu, w którym niedawno stało zwierzę. Elvira chybiła, ale Arsentiy widział wiązkę zaklęcia. Koń zarżał panicznie, usiłując obrócić się w stronę Multon. Arsentiy złapał równowagę i pewniej siedział w siodle, ale zapanowanie nad wierzchowcem wymagało od niego wysiłku - zwierzę wciąż było przestraszone, próby uspokojenia konia spełzły na niczym. Mulciber jeździł na różnych koniach, ale nie potrafił sobie przypomnieć podobnej sytuacji, w której wierzchowiec reagowałby równie alergicznie na człowieka. Z drugiej strony, nikt nigdy nie celował w jego konia różdżką.
Choć bezpośrednie zagrożenie minęło, to Elvirze wciąż trudno było się skupić. Znalazła się między ryczącym trollem i spanikowanym koniem. Chwilowo Car stał bokiem do Elviry, zbyt daleko by ją kopnąć i stracił pęd, ale gdyby znalazła się z przodu wierzchowca mógłby podjąć znowu próbę szarży, a gdyby z tyłu - spróbować ją mocno kopnąć. W ryzach trzymał go jedynie jeździec. Wyminięcie wierzchowca w celu znalezienia spokojniejszego miejsca do teleportacji wydawało się ryzykowne.
Ryki trolla rozpraszały, ale nie zagłuszały całkowicie komunikacji - domownicy i Elvira słyszeli nawzajem swoje słowa.
czas na odpis: 21.03 do 22:00; kolejność odpisów dowolna
-RRRRAAA! - ryknął wprost do Elviry. -URGU BURGH!!! Ghhhh hu burg! - Idź, precz, zła, bo zjem! - zagroził, używając zarówno własnego języka jak i demonstracji siły do odstraszenia intruza. Słowa mogła zrozumieć Lysandra, wszyscy inni słyszeli wściekłe ryki, coraz głośniejsze.
Troll zignorował zupełnie słowa Ignotusa, co było do przewidzenia - nie lubił słuchać nikogo poza Panią i Małą Panią, a Mulciber nie znał jego języka. Umilkł na moment, słysząc polecenie Lysandry - ale co zaskakujące, nie zareagował. Lysa wzorowała się na Cassandrze, dobierając właściwe i proste komunikaty, odnosząc się do trolla spokojnie i stanowczo. W normalnej sytuacji zrozumiałby, że Elvira nie jest wrogiem, ale...
-Shhhn-geum! - niebezpieczeństwo!, ryknął jednak uparcie, tak jakby wiedział lepiej niż Lysandra. Wiedział lepiej, czuł straszny zapach, smakowity i wzbudzający grozę równocześnie.
Lysa i Ignotus mogli domyślić się, że troll zachowuje się inaczej niż zwykle. Dziewczynka znała dobrze swojego przyjaciela, a Ignotus widział kontrast między jego obecnym zachowaniem, a sposobem w jaki zwykle odnosił się do dziecka.
Po drugiej stronie ogrodzenia Elvira i Arsentiy zareagowali równocześnie. Multon uniosła różdżkę. Mulciber, dzięki doświadczeniu w siodle, zareagował przytomnie i instynktownie. Zmusił nieposłusznego konia do skrętu, a Car odbił w bok. Arsentiy mógł wyczuć, że koń czynił to niechętnie, że tylko jego własna siła i wodze zmusiły do tego wierzchowca. Przytomna i prędka reakcja uchroniła Elvirę przed stratowaniem.
Promień zaklęcia przeciął powietrze w miejscu, w którym niedawno stało zwierzę. Elvira chybiła, ale Arsentiy widział wiązkę zaklęcia. Koń zarżał panicznie, usiłując obrócić się w stronę Multon. Arsentiy złapał równowagę i pewniej siedział w siodle, ale zapanowanie nad wierzchowcem wymagało od niego wysiłku - zwierzę wciąż było przestraszone, próby uspokojenia konia spełzły na niczym. Mulciber jeździł na różnych koniach, ale nie potrafił sobie przypomnieć podobnej sytuacji, w której wierzchowiec reagowałby równie alergicznie na człowieka. Z drugiej strony, nikt nigdy nie celował w jego konia różdżką.
Choć bezpośrednie zagrożenie minęło, to Elvirze wciąż trudno było się skupić. Znalazła się między ryczącym trollem i spanikowanym koniem. Chwilowo Car stał bokiem do Elviry, zbyt daleko by ją kopnąć i stracił pęd, ale gdyby znalazła się z przodu wierzchowca mógłby podjąć znowu próbę szarży, a gdyby z tyłu - spróbować ją mocno kopnąć. W ryzach trzymał go jedynie jeździec. Wyminięcie wierzchowca w celu znalezienia spokojniejszego miejsca do teleportacji wydawało się ryzykowne.
Ryki trolla rozpraszały, ale nie zagłuszały całkowicie komunikacji - domownicy i Elvira słyszeli nawzajem swoje słowa.
Czuła bolesne pulsowanie w skroniach, z każdą chwilą, każdą kroplą szkarłatnej krwi brudzącą bruk, traciła siły. Uniosła dłoń, by beznamiętnie przyjrzeć się plamie przesiąkającej przez cienki materiał. Rozcięcie było większe niż myślała choć płytkie. Powietrze pachniało żelazem.
- Jest opętany - odpowiedziała, wreszcie zgodnie z prawdą, gdy starszy mężczyzna zadał jej pytanie. Równocześnie uniosła nieco jedną brew, jakby w ten sposób chciała rzec; czy wiesz w ogóle na co chcesz się porwać? I tak nie zamierzała nigdzie ich prowadzić. Drew tego nie potrzebował, większego rozgłosu, świadków, bólu. Nie chciała go ośmieszać, liczyła na to, że znajdzie jego przyjaciela, kogoś, kto zrozumie impas, w jakim się znaleźli. Teraz na to wszystko było już za późno. - Moja i ofiar tego zdarzenia. Powiadom Ramseya - Powstrzymała się przed skrzywieniem ust.
Przez trolla niczego nie mogła usłyszeć, raz za razem wykonywała niewielki krok w tył, by wytworzyć jak największy dystans między sobą a bramą, tym przeklętym monstrum, które przed miesiącami piło z nią herbatę i dawało jej kamienie. Miała dość. Nawet troll był na nią wściekły, z każdą minutą więc mocniej dławiła się zgorzknieniem, które pozostawiało ją wypaloną.
- Nazywam się Elvira Multon. Jestem Rycerzem. - Tyle mogła im zaoferować. Kwas przeżerający jej serce palił i palił, aż wreszcie przestał.
Uśmiechnęła się ciepło do dziewczynki, tej słodkiej, która jako jedyna tu wydawała się mówić z jakimkolwiek sensem. Wyczuwała emocje i wiszące w powietrzu zagrożenie, których nie wyczuwali dorośli. Kobiety miały już taką naturę.
Nie trafiła w konia, ale to nie miało znaczenia. Na powrót opuściła różdżkę w ziemię, gdy jeździec, Arsentiy, zapanował wreszcie, choć częściowo, nad swoją zwierzyną. - Zróbcie o co prosiłam, jeśli zechcecie. Najlepiej będzie jeśli już pójdę - powiedziała niemal cicho, choć przy wściekłości trolla trudno byłoby szeptać.
Rzuciła ostrożne spojrzenie jeźdźcowi konia i smutne Lysandrze.
Odwróciła się, odeszła. Towarzyszyły jej ryki od których piekły uszy. Ostrożnie okrążała konia, trzymając się daleko; była znużona, zła, ale wystarczająco dumna, by nie opuszczać brody.
Ten dzień powinien wreszcie się skończyć.
- Jest opętany - odpowiedziała, wreszcie zgodnie z prawdą, gdy starszy mężczyzna zadał jej pytanie. Równocześnie uniosła nieco jedną brew, jakby w ten sposób chciała rzec; czy wiesz w ogóle na co chcesz się porwać? I tak nie zamierzała nigdzie ich prowadzić. Drew tego nie potrzebował, większego rozgłosu, świadków, bólu. Nie chciała go ośmieszać, liczyła na to, że znajdzie jego przyjaciela, kogoś, kto zrozumie impas, w jakim się znaleźli. Teraz na to wszystko było już za późno. - Moja i ofiar tego zdarzenia. Powiadom Ramseya - Powstrzymała się przed skrzywieniem ust.
Przez trolla niczego nie mogła usłyszeć, raz za razem wykonywała niewielki krok w tył, by wytworzyć jak największy dystans między sobą a bramą, tym przeklętym monstrum, które przed miesiącami piło z nią herbatę i dawało jej kamienie. Miała dość. Nawet troll był na nią wściekły, z każdą minutą więc mocniej dławiła się zgorzknieniem, które pozostawiało ją wypaloną.
- Nazywam się Elvira Multon. Jestem Rycerzem. - Tyle mogła im zaoferować. Kwas przeżerający jej serce palił i palił, aż wreszcie przestał.
Uśmiechnęła się ciepło do dziewczynki, tej słodkiej, która jako jedyna tu wydawała się mówić z jakimkolwiek sensem. Wyczuwała emocje i wiszące w powietrzu zagrożenie, których nie wyczuwali dorośli. Kobiety miały już taką naturę.
Nie trafiła w konia, ale to nie miało znaczenia. Na powrót opuściła różdżkę w ziemię, gdy jeździec, Arsentiy, zapanował wreszcie, choć częściowo, nad swoją zwierzyną. - Zróbcie o co prosiłam, jeśli zechcecie. Najlepiej będzie jeśli już pójdę - powiedziała niemal cicho, choć przy wściekłości trolla trudno byłoby szeptać.
Rzuciła ostrożne spojrzenie jeźdźcowi konia i smutne Lysandrze.
Odwróciła się, odeszła. Towarzyszyły jej ryki od których piekły uszy. Ostrożnie okrążała konia, trzymając się daleko; była znużona, zła, ale wystarczająco dumna, by nie opuszczać brody.
Ten dzień powinien wreszcie się skończyć.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Ignotus, ojciec trzech synów, z których każdy osiągnął pełnoletniość, nigdy nie miał do czynienia z dziećmi w wieku ośmiu lat. Dlatego z zaskoczeniem przyjął fakt, że jego wnuczka nie posłuchała jego bardzo racjonalnej i kulturalnej prośby o strategiczne wycofanie się z niebezpiecznej sytuacji. Zamiast odejść, podeszła do wściekle ryczącego trolla. Po raz pierwszy od momentu kiedy cały chaos się rozpoczął, serce Ignotusa załomotało szybciej, w ewidentnym przestrachu.
- Lysandra! - Wyrwało mu się głośno i ostro. - Odsuń się! Już! - Momentalnie pożałował podniesionego tonu. Mimo wszystko, dziewczynka nie zasłużyła na jego złość. - Spróbuję pomóc - obiecał starając się brzmieć mniej nieprzyjemnie, łagodząc, przynajmniej we własnych uszach krzyk, którym obdarzył wnuczkę chwilę wcześniej. Biorąc pod uwagę wszystko, co się działo, zachowywała się i tak chyba najbardziej racjonalnie z całej zebranej tu gromady.
Ryki Umhry nie słabły nawet na chwilę i Ignotus coraz bardziej martwił się, że ten zdecyduje się sforsować bramę prowadzącą do ogrodu. Koń Aresntijego już teraz zachowywał się niespokojnie. Mulciber wolał nie wyobrażać sobie, co zrobi wierzchowiec jeśli z ogrodu wypadnie w jego kierunku rozwścieczony, ryczący troll.
Przyjrzał się uważnie kobiecie, oceniając jej słowa i stan. Ponownie, nie wyglądała na umierającą, pomimo ilości krwi plamiącej ubranie. I zdawało się, że sama wiedziała lepiej, co robi. Nie chciała towarzystwa nikogo oprócz Ramseya. Ignotus nie zamierzał się w takim razie pakować za nią w potencjalne kłopoty. W obecnej sytuacji wciąż nie był przekonany co do swojej bojowej przydatności. A jeśli zdołała dotrzeć tutaj, nie groziło jej prawdopodobnie nadmierne niebezpieczeństwo. Pod warunkiem, że wcześniej nie zabije jej koń albo troll. Tego pierwszego musiał zostawić Arsentijemu. Drugi pozostał w takim razie jemu.
- Clausana foreno - skierował różdżkę na bramę, chroniąc zarówno ją jak i stojącą po drugiej stronie Elvirę Multon. Miał nadzieję, że to przynajmniej czasowo pozwoli okiełznać sytuację i nie doprowadzi do niepotrzebnej eskalacji.
- Przekażę mu - odkrzyknął jeszcze kobiecie, na jej propozycję odejścia reagując jedynie skinieniem głowy. Tak z pewnością będzie lepiej. Cokolwiek rozwścieczyło trolla, zaczęło się w momencie, w którym nieznajoma pojawiła się w pobliżu, może jej zniknięcie pozwoli go uspokoić. A potem będą mogli spróbować dociec, co dokładnie się wydarzyło i zweryfikować czy to, co właśnie mówiła było prawdą. Lysandra zdawała się jej ufać, a on obiecał wnuczce, że pomoże cioci Elvirze. Miał nadzieję, że to była dobra decyzja. Z pewnością będzie musiał porozmawiać o całej sytuacji z Ramseyem. Może on będzie potrafił wyjaśnić cokolwiek z obecnego chaosu.
- Lysandra! - Wyrwało mu się głośno i ostro. - Odsuń się! Już! - Momentalnie pożałował podniesionego tonu. Mimo wszystko, dziewczynka nie zasłużyła na jego złość. - Spróbuję pomóc - obiecał starając się brzmieć mniej nieprzyjemnie, łagodząc, przynajmniej we własnych uszach krzyk, którym obdarzył wnuczkę chwilę wcześniej. Biorąc pod uwagę wszystko, co się działo, zachowywała się i tak chyba najbardziej racjonalnie z całej zebranej tu gromady.
Ryki Umhry nie słabły nawet na chwilę i Ignotus coraz bardziej martwił się, że ten zdecyduje się sforsować bramę prowadzącą do ogrodu. Koń Aresntijego już teraz zachowywał się niespokojnie. Mulciber wolał nie wyobrażać sobie, co zrobi wierzchowiec jeśli z ogrodu wypadnie w jego kierunku rozwścieczony, ryczący troll.
Przyjrzał się uważnie kobiecie, oceniając jej słowa i stan. Ponownie, nie wyglądała na umierającą, pomimo ilości krwi plamiącej ubranie. I zdawało się, że sama wiedziała lepiej, co robi. Nie chciała towarzystwa nikogo oprócz Ramseya. Ignotus nie zamierzał się w takim razie pakować za nią w potencjalne kłopoty. W obecnej sytuacji wciąż nie był przekonany co do swojej bojowej przydatności. A jeśli zdołała dotrzeć tutaj, nie groziło jej prawdopodobnie nadmierne niebezpieczeństwo. Pod warunkiem, że wcześniej nie zabije jej koń albo troll. Tego pierwszego musiał zostawić Arsentijemu. Drugi pozostał w takim razie jemu.
- Clausana foreno - skierował różdżkę na bramę, chroniąc zarówno ją jak i stojącą po drugiej stronie Elvirę Multon. Miał nadzieję, że to przynajmniej czasowo pozwoli okiełznać sytuację i nie doprowadzi do niepotrzebnej eskalacji.
- Przekażę mu - odkrzyknął jeszcze kobiecie, na jej propozycję odejścia reagując jedynie skinieniem głowy. Tak z pewnością będzie lepiej. Cokolwiek rozwścieczyło trolla, zaczęło się w momencie, w którym nieznajoma pojawiła się w pobliżu, może jej zniknięcie pozwoli go uspokoić. A potem będą mogli spróbować dociec, co dokładnie się wydarzyło i zweryfikować czy to, co właśnie mówiła było prawdą. Lysandra zdawała się jej ufać, a on obiecał wnuczce, że pomoże cioci Elvirze. Miał nadzieję, że to była dobra decyzja. Z pewnością będzie musiał porozmawiać o całej sytuacji z Ramseyem. Może on będzie potrafił wyjaśnić cokolwiek z obecnego chaosu.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Ignotus Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 25
'k100' : 25
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Ogród
Szybka odpowiedź