Namiot w ogrodzie
AutorWiadomość
Namiot w ogrodzie
A raczej kilka płacht zszytych ze sobą materiałów przykrywających mały, prowizoryczny, drewniany stelaż. Ta dumna, aczkolwiek nieprofesjonalna konstrukcja powstała ku uciesze najmłodszego domownika, Orpheusa, który lubi spędzać czas na świeżym powietrzu, więc wokół namiotu często można natrafić na rozrzucone zabawki. Jego wnętrze wyściela stary, nieużywany już dywan we florystyczne wzory.
| 6 lipca
Mijał siódmy dzień od chwili powrotu na łono ojczystej ziemi, zaś trzeci – od pojawienia się na niebie tego niepokojącego zjawiska. Komety, która kometą nie była. Maeve myślała, że jeśli jest ktoś, kto może znać odpowiedź na pytanie o znaczenie rozświetlającego nocne mroki bytu, osobą tą będzie Jayden. Nie bez wahania skreśliła do niego krótką wiadomość, by zapytać nie tylko o uparcie przypatrującą się im z wysokości gwiazdę, ale i efekt, jaki mogła wywrzeć na trójkę maleńkich chłopców. Lecz nawet i on, hogwarcki astronom, człowiek nauki, nie potrafił wytłumaczyć, z czym mieli do czynienia. Przynajmniej jeszcze nie. Zaś to, czego nie dało się zrozumieć, niezmiennie wzbudzało strach.
Wszystko zdawało się sprzysiąc przeciwko niej, by jeszcze bardziej utrudnić ponowne przywyknięcie do wojennej, szorstkiej rzeczywistości. Znieczulenie na wszechobecny ból, wciąż królujący w Anglii terror; nie potrafiła uwierzyć w trwałość podpisanego na czas festiwalu lata rozejmu, nawet jeśli całą sobą pragnęła chwili oddechu. Prawdziwej beztroski, którą chciałaby dzielić z Foxem. Czasu, który powinni spędzić razem, w trójkę. Może wtedy Oscar przestałby spoglądać ku niej w ten sposób, niechętny i gniewny. Pod powiekami wciąż wykwitały obrazy krzyczącej z bólu matki, nikt nie był w stanie jej pomóc, ulżyć w cierpieniu. A z nieba lał się żar, jakiego nie pamiętała, nie mogła pamiętać, ze swojego życia; duchota odbierała siły, rosząc zaróżowioną skórę potem, niemalże przyprawiając o szaleństwo.
Choć wciąż miała pewne głęboko zakorzenione opory przed teleportacją, towarzyszyły jej od czasu tamtego przeklętego rozszczepienia, to nie brała nawet pod uwagę możliwości lotu na miotle; nie przy takiej pogodzie, i nie z tą kometą stale obecną na niemalże bezchmurnym niebie. Kiedy więc zdała raport z odbytego porankiem patrolu, a później odbyła spotkanie z lokalną grupą oddziału operacyjnego pod przewodnictwem Wilkinsa, śpiesznie wróciła do Lisiej Nory, by stamtąd aportować się w końcu na obrzeża magicznej wsi, w której mieszkała Leta.
Czasem rozważała, czy nie powinna spróbować nakłonić kobiety do przeprowadzki. Gdzieś daleko, najlepiej w miejsce, w którym nie byłaby sama, w którym miałaby kogoś gotowego stanąć w jej obronie, i w obronie małego Orfeusza – w razie potrzeby. Pamiętała o rodzicach zmarłego na służbie Jaspera, z tego co słyszała od ojca, to wciąż żyli w sąsiedniej wiosce, lecz to przecież mogło nie wystarczyć. Gdyby atak na Dolinę nastąpił nagle, gdyby nadeszli od strony lasu... Znała ją jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że Evans prędzej poszczułaby ją przydomowym ptactwem niż dała dokończyć myśl. Ten dom znaczył dla niej zbyt wiele. I już zawsze miał przypominać o czasach, w których nie musiała nosić żałoby po ukochanym mężczyźnie.
Niekiedy zastanawiała się, czy i ją czeka taki los. Czy złożone miłosnym szeptem przysięgi nie zostaną obrócone w niwecz przez wiązkę szmaragdowozielonego zaklęcia. Lecz przecież wiedziała, na co się pisze; że Fox nigdy nie przestanie walczyć.
Dopiero widok znajomego gmachu, pachnącego kwiatami i świeżym praniem, zdołał odgonić niewesołe myśli, dźwignąć kącik ust ku górze. Bez lęku pchnęła leciwą furtkę, w myślach dziękując Merlinowi, że już niebawem dobrze na miejsce, skryje się w cieniu. I w końcu porozmawiają twarzą w twarz, nie za pośrednictwem wysłużonego pergaminu. Z początku chciała skierować się do drzwi wejściowych, tam poczekać na gospodynię i podążającego jej śladem chłopca – młodzieńca? – lecz prędko zmieniła swe zamiary, gdy od strony ogrodu dobiegły ją ciepłe, radosne krzyki. Podążyła ich tropem, kręcąc przy tym z rozbawieniem głową. – To kiedy mam tu kogoś przysłać, żeby pomógł z zabezpieczeniami, co? – przywitała się głośno, kiedy tylko odnalazła zmachaną Letę i ganiającego się z nią syna przy fantazyjnym, zszytym z różnych materiałów namiocie. Że też mieli na to siłę, przy tym skwarze. Spoglądała ku nim niby to z przyganą, dla wzmocnienia efektu krzyżując na piersi ramiona. – Każdy tu może wejść jak do siebie, nawet ja – dodała jeszcze, nie potrafiła jednak utrzymać groźnej miny długo. Na jej twarzy prędko wykwitł podszyty ulgą, sięgający oczu uśmiech. – Dobrze was widzieć – oświadczyła zaraz ciszej, poważniej, gdy zamykała ramię Evans w przelotnym uścisku; badawczym, zabarwionym troską spojrzeniem zdawała się pytać, czy wszystko z nią w porządku. Treść ostatniego listu nie brzmiała pokrzepiająco. – Byłeś grzeczny? Czy dajesz się mamie we znaki, hm? – Uniosła wyżej brwi, kierując te słowa prosto do zarumienionego z wysiłku Orfeusza; z każdym kolejnym spotkaniem coraz bardziej przypominał jej kuzyna. Dobitny przykład tego, jak kruche i niepewne było życie aurora.
Mijał siódmy dzień od chwili powrotu na łono ojczystej ziemi, zaś trzeci – od pojawienia się na niebie tego niepokojącego zjawiska. Komety, która kometą nie była. Maeve myślała, że jeśli jest ktoś, kto może znać odpowiedź na pytanie o znaczenie rozświetlającego nocne mroki bytu, osobą tą będzie Jayden. Nie bez wahania skreśliła do niego krótką wiadomość, by zapytać nie tylko o uparcie przypatrującą się im z wysokości gwiazdę, ale i efekt, jaki mogła wywrzeć na trójkę maleńkich chłopców. Lecz nawet i on, hogwarcki astronom, człowiek nauki, nie potrafił wytłumaczyć, z czym mieli do czynienia. Przynajmniej jeszcze nie. Zaś to, czego nie dało się zrozumieć, niezmiennie wzbudzało strach.
Wszystko zdawało się sprzysiąc przeciwko niej, by jeszcze bardziej utrudnić ponowne przywyknięcie do wojennej, szorstkiej rzeczywistości. Znieczulenie na wszechobecny ból, wciąż królujący w Anglii terror; nie potrafiła uwierzyć w trwałość podpisanego na czas festiwalu lata rozejmu, nawet jeśli całą sobą pragnęła chwili oddechu. Prawdziwej beztroski, którą chciałaby dzielić z Foxem. Czasu, który powinni spędzić razem, w trójkę. Może wtedy Oscar przestałby spoglądać ku niej w ten sposób, niechętny i gniewny. Pod powiekami wciąż wykwitały obrazy krzyczącej z bólu matki, nikt nie był w stanie jej pomóc, ulżyć w cierpieniu. A z nieba lał się żar, jakiego nie pamiętała, nie mogła pamiętać, ze swojego życia; duchota odbierała siły, rosząc zaróżowioną skórę potem, niemalże przyprawiając o szaleństwo.
Choć wciąż miała pewne głęboko zakorzenione opory przed teleportacją, towarzyszyły jej od czasu tamtego przeklętego rozszczepienia, to nie brała nawet pod uwagę możliwości lotu na miotle; nie przy takiej pogodzie, i nie z tą kometą stale obecną na niemalże bezchmurnym niebie. Kiedy więc zdała raport z odbytego porankiem patrolu, a później odbyła spotkanie z lokalną grupą oddziału operacyjnego pod przewodnictwem Wilkinsa, śpiesznie wróciła do Lisiej Nory, by stamtąd aportować się w końcu na obrzeża magicznej wsi, w której mieszkała Leta.
Czasem rozważała, czy nie powinna spróbować nakłonić kobiety do przeprowadzki. Gdzieś daleko, najlepiej w miejsce, w którym nie byłaby sama, w którym miałaby kogoś gotowego stanąć w jej obronie, i w obronie małego Orfeusza – w razie potrzeby. Pamiętała o rodzicach zmarłego na służbie Jaspera, z tego co słyszała od ojca, to wciąż żyli w sąsiedniej wiosce, lecz to przecież mogło nie wystarczyć. Gdyby atak na Dolinę nastąpił nagle, gdyby nadeszli od strony lasu... Znała ją jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że Evans prędzej poszczułaby ją przydomowym ptactwem niż dała dokończyć myśl. Ten dom znaczył dla niej zbyt wiele. I już zawsze miał przypominać o czasach, w których nie musiała nosić żałoby po ukochanym mężczyźnie.
Niekiedy zastanawiała się, czy i ją czeka taki los. Czy złożone miłosnym szeptem przysięgi nie zostaną obrócone w niwecz przez wiązkę szmaragdowozielonego zaklęcia. Lecz przecież wiedziała, na co się pisze; że Fox nigdy nie przestanie walczyć.
Dopiero widok znajomego gmachu, pachnącego kwiatami i świeżym praniem, zdołał odgonić niewesołe myśli, dźwignąć kącik ust ku górze. Bez lęku pchnęła leciwą furtkę, w myślach dziękując Merlinowi, że już niebawem dobrze na miejsce, skryje się w cieniu. I w końcu porozmawiają twarzą w twarz, nie za pośrednictwem wysłużonego pergaminu. Z początku chciała skierować się do drzwi wejściowych, tam poczekać na gospodynię i podążającego jej śladem chłopca – młodzieńca? – lecz prędko zmieniła swe zamiary, gdy od strony ogrodu dobiegły ją ciepłe, radosne krzyki. Podążyła ich tropem, kręcąc przy tym z rozbawieniem głową. – To kiedy mam tu kogoś przysłać, żeby pomógł z zabezpieczeniami, co? – przywitała się głośno, kiedy tylko odnalazła zmachaną Letę i ganiającego się z nią syna przy fantazyjnym, zszytym z różnych materiałów namiocie. Że też mieli na to siłę, przy tym skwarze. Spoglądała ku nim niby to z przyganą, dla wzmocnienia efektu krzyżując na piersi ramiona. – Każdy tu może wejść jak do siebie, nawet ja – dodała jeszcze, nie potrafiła jednak utrzymać groźnej miny długo. Na jej twarzy prędko wykwitł podszyty ulgą, sięgający oczu uśmiech. – Dobrze was widzieć – oświadczyła zaraz ciszej, poważniej, gdy zamykała ramię Evans w przelotnym uścisku; badawczym, zabarwionym troską spojrzeniem zdawała się pytać, czy wszystko z nią w porządku. Treść ostatniego listu nie brzmiała pokrzepiająco. – Byłeś grzeczny? Czy dajesz się mamie we znaki, hm? – Uniosła wyżej brwi, kierując te słowa prosto do zarumienionego z wysiłku Orfeusza; z każdym kolejnym spotkaniem coraz bardziej przypominał jej kuzyna. Dobitny przykład tego, jak kruche i niepewne było życie aurora.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Tej nocy Orpheus nie zasnął samotnie. Jego ciałko wiło się w konwulsjach koszmarów, ilekroć poddawał się ciężarowi powiek i pozwalał sobie odpłynąć, budził się jednak prędko, gwałtownie, w skotłowanej pościeli, rozgorączkowany klątwą zesłaną przez kometę. Dopiero gdy zabrałam go do mojej sypialni - sypialni, w której niegdyś kładliśmy go pomiędzy nami z Jasperem - i pomogłam wdrapać się na łóżko, a później zamknęłam w bezpiecznych, matczynych ramionach, usłyszałam cichy i uspokojony oddech. Wytrwał tak już do rana. Przyciśnięty do piersi, zakleszczony w uścisku rzucającym światu wyzwanie, żeby tylko spróbował znów pokarać go cierpieniem. Byłam gotowa obnażyć zęby i stanąć do walki z Mojrami snującymi nici swoich wizji i ustaleń, byle tylko w końcu odpoczął. Może i nie potrafiłam posługiwać się różdżką, batutą dyrygencką kierującą muzyką magii, ale wciąż mogłam gryźć, drapać, kopać. Zdarłabym skórę do krwi i wyrwała z ciała własne kości, gdyby to mogło zapewnić Orpheusowi spokój.
Wreszcie wypoczęty po bezsennych, trudnych nocach splugawionych spojrzeniem komety, synek miał dziś trochę więcej energii niż ostatnio. Ze smakiem zjadł śniadanie i ułożył z klocków imponujący zamek z dwoma wieżami, a potem zadeklarował, że mimo ukropu chciałby iść do namiotu i spędzić tam trochę czasu. Dostał od teścia nową kukiełkę i nie pozwalał jej odsapnąć: dziś stała się więźniem w potwornych lochach pałacu, gdzie w sali tronowej królował sprawiedliwy monarcha Orpheus. Miał przed sobą przesłuchanie delikwenta i o ile byłam wściekła na teścia, że nasłuchał się przy nim o procesach przeprowadzanych w Londynie, wyłapując z nich tyle, ile zrozumiał, to nie mogłam odmówić mu chwili beztroski. Zanim jednak uwikłał swoją królewską mość w sprawę pochwyconego szpiega wrogiego państwa, stwierdził, że doskonałym pomysłem będzie gonić mnie wokół konstrukcji. Biegał na swoich kaczych nóżkach i zaśmiewał się do rozpuku, choć nad naszymi głowami widniało błyszczące, ponure widmo; ganialiśmy się to w jedną, to w drugą stronę, najpierw on mnie, potem ja jego, a na skórze gromadziła się cienka warstewka potu błyszczącego w słońcu. W innych okolicznościach w życiu nie wyszłabym na ten skwar, ani tym bardziej nie biegałabym po nieskoszonej trawie w akompaniamencie bzyczenia pszczół, ale czego nie robi się dla syna, który jeszcze poprzedniej nocy zanosił się płaczem, jakby kończył się świat, jego świat...
Głos Maeve wyrwał mnie z ferworu ucieczki i zatrzymałam się nagle, może zbyt gwałtownie, uniemożliwiając Orpheusowi wyhamowanie. Uderzył lekko w tył moich nóg i razem przenieśliśmy spojrzenia na stojącą nieopodal ciemnowłosą kobietę, uśmiechając się niemalże w tym samym momencie. Oboje ją uwielbialiśmy, ceniliśmy. Z różnych powodów.
- Żarty żartami, ale przydałoby się - rzuciłam, czując, jak w moich trzewiach znów odzywa się niepokój. Wiedziałam, że jesteśmy na świeczniku, że do Ula mógł dostać się każdy, bo furtka w płocie, ani zamek w drzwiach nie stanowiły przeszkód dla czarodziejów, ale byłam zbyt dumna, by zwrócić się z prośbą o pomoc. Nie umiałam kłaść pułapek, formować zabezpieczeń. Gdybym była czarownicą, być może byłoby inaczej. Chciałam od razu powiedzieć jej o tym, że sądziłam, że Ul był nie do sforsowania, zanim okazało się, że wiecznie przezorny Jasper pozostawił nas z niczym. Jak to możliwe? Wciąż zachodziłam w głowę, nie znajdując logicznej odpowiedzi.
- Siosia! - wykrzyknął Orpheus i pędem rzucił się w kierunku Maeve, przylgnął do jej nóg, oparł czoło o kolano, po czym odchylił głowę i wyszczerzył ząbki. Ja natomiast przyjęłam jej dotyk z wdzięcznością; sama ułożyłam rękę na przedramieniu Clearwater i uścisnęłam ją lekko, powitalnie. Tak dawno się nie widziałyśmy, lecz nie miałam wątpliwości, że cicha odpowiedź uwita w chłodnych tęczówkach powie jej wszystko, czego nie ubrałam w słowa. Niepokój, zmęczenie, troska. - Byłem grzeczny - oświadczył dumnie trzylatek, zatapiając rączki w połach sukienki Maeve, bawił się nimi, wabiony kolorem. - Pobawisz się? - zapytał i uwiesił się na niej z dziecięcą nadzieją.
- A może za chwilę, Orphie? - skontrowałam, mimo przeczucia, że zaraz nadejdą dąsy, jeśli nie uda mu się zaciągnąć cioci do namiotu albo zagonić do biegania. - Zrobimy z ciocią coś do jedzenia i zaraz przyjdziemy na przesłuchanie. Nie można przesłuchiwać o pustym żołądku - wyjaśniłam mentorskim tonem, jakbym objawiała mu wiedzę tajemną, i kątem oka spojrzałam na Maeve, tłumiąc blady uśmiech. - I przyniesiemy ci coś zimnego do picia - obiecałam.
- Ale, ale... Aj. No dobrze. Ale niedługo - westchnął chłopiec, tym razem nam się udało. Porozumiewawczo przyjrzałam się przyjaciółce i ujęłam ją pod rękę, prowadząc w kierunku otwartych drzwi tarasowych. Niemądrze. Wpuszczały do środka lipcowy upał i wiedziałam, że w nocy srogo tego pożałuję, kiedy nagrzeje się każdy mebel, każdy skrawek ściany.
- Cieszę się, że jesteś - przyznałam z daleka od orfeuszowskich uszu. - Jak się czujesz? Nic ci się nie stało, kiedy pojawiła się kometa? - zapytałam badawczo. Na świecie wydarzyły się dziwne rzeczy, rozsiane po szerokości Wysp, nie dyskryminując między hrabstwami, na które rzucała skrzący się światłem cień.
Wreszcie wypoczęty po bezsennych, trudnych nocach splugawionych spojrzeniem komety, synek miał dziś trochę więcej energii niż ostatnio. Ze smakiem zjadł śniadanie i ułożył z klocków imponujący zamek z dwoma wieżami, a potem zadeklarował, że mimo ukropu chciałby iść do namiotu i spędzić tam trochę czasu. Dostał od teścia nową kukiełkę i nie pozwalał jej odsapnąć: dziś stała się więźniem w potwornych lochach pałacu, gdzie w sali tronowej królował sprawiedliwy monarcha Orpheus. Miał przed sobą przesłuchanie delikwenta i o ile byłam wściekła na teścia, że nasłuchał się przy nim o procesach przeprowadzanych w Londynie, wyłapując z nich tyle, ile zrozumiał, to nie mogłam odmówić mu chwili beztroski. Zanim jednak uwikłał swoją królewską mość w sprawę pochwyconego szpiega wrogiego państwa, stwierdził, że doskonałym pomysłem będzie gonić mnie wokół konstrukcji. Biegał na swoich kaczych nóżkach i zaśmiewał się do rozpuku, choć nad naszymi głowami widniało błyszczące, ponure widmo; ganialiśmy się to w jedną, to w drugą stronę, najpierw on mnie, potem ja jego, a na skórze gromadziła się cienka warstewka potu błyszczącego w słońcu. W innych okolicznościach w życiu nie wyszłabym na ten skwar, ani tym bardziej nie biegałabym po nieskoszonej trawie w akompaniamencie bzyczenia pszczół, ale czego nie robi się dla syna, który jeszcze poprzedniej nocy zanosił się płaczem, jakby kończył się świat, jego świat...
Głos Maeve wyrwał mnie z ferworu ucieczki i zatrzymałam się nagle, może zbyt gwałtownie, uniemożliwiając Orpheusowi wyhamowanie. Uderzył lekko w tył moich nóg i razem przenieśliśmy spojrzenia na stojącą nieopodal ciemnowłosą kobietę, uśmiechając się niemalże w tym samym momencie. Oboje ją uwielbialiśmy, ceniliśmy. Z różnych powodów.
- Żarty żartami, ale przydałoby się - rzuciłam, czując, jak w moich trzewiach znów odzywa się niepokój. Wiedziałam, że jesteśmy na świeczniku, że do Ula mógł dostać się każdy, bo furtka w płocie, ani zamek w drzwiach nie stanowiły przeszkód dla czarodziejów, ale byłam zbyt dumna, by zwrócić się z prośbą o pomoc. Nie umiałam kłaść pułapek, formować zabezpieczeń. Gdybym była czarownicą, być może byłoby inaczej. Chciałam od razu powiedzieć jej o tym, że sądziłam, że Ul był nie do sforsowania, zanim okazało się, że wiecznie przezorny Jasper pozostawił nas z niczym. Jak to możliwe? Wciąż zachodziłam w głowę, nie znajdując logicznej odpowiedzi.
- Siosia! - wykrzyknął Orpheus i pędem rzucił się w kierunku Maeve, przylgnął do jej nóg, oparł czoło o kolano, po czym odchylił głowę i wyszczerzył ząbki. Ja natomiast przyjęłam jej dotyk z wdzięcznością; sama ułożyłam rękę na przedramieniu Clearwater i uścisnęłam ją lekko, powitalnie. Tak dawno się nie widziałyśmy, lecz nie miałam wątpliwości, że cicha odpowiedź uwita w chłodnych tęczówkach powie jej wszystko, czego nie ubrałam w słowa. Niepokój, zmęczenie, troska. - Byłem grzeczny - oświadczył dumnie trzylatek, zatapiając rączki w połach sukienki Maeve, bawił się nimi, wabiony kolorem. - Pobawisz się? - zapytał i uwiesił się na niej z dziecięcą nadzieją.
- A może za chwilę, Orphie? - skontrowałam, mimo przeczucia, że zaraz nadejdą dąsy, jeśli nie uda mu się zaciągnąć cioci do namiotu albo zagonić do biegania. - Zrobimy z ciocią coś do jedzenia i zaraz przyjdziemy na przesłuchanie. Nie można przesłuchiwać o pustym żołądku - wyjaśniłam mentorskim tonem, jakbym objawiała mu wiedzę tajemną, i kątem oka spojrzałam na Maeve, tłumiąc blady uśmiech. - I przyniesiemy ci coś zimnego do picia - obiecałam.
- Ale, ale... Aj. No dobrze. Ale niedługo - westchnął chłopiec, tym razem nam się udało. Porozumiewawczo przyjrzałam się przyjaciółce i ujęłam ją pod rękę, prowadząc w kierunku otwartych drzwi tarasowych. Niemądrze. Wpuszczały do środka lipcowy upał i wiedziałam, że w nocy srogo tego pożałuję, kiedy nagrzeje się każdy mebel, każdy skrawek ściany.
- Cieszę się, że jesteś - przyznałam z daleka od orfeuszowskich uszu. - Jak się czujesz? Nic ci się nie stało, kiedy pojawiła się kometa? - zapytałam badawczo. Na świecie wydarzyły się dziwne rzeczy, rozsiane po szerokości Wysp, nie dyskryminując między hrabstwami, na które rzucała skrzący się światłem cień.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Dobrze było otrzymać dowód na to, że życie nadal toczyło się do przodu, nadal trwało, nawet mimo tego całego strachu, który zdawał się towarzyszyć im od zawsze, choć tak naprawdę został wpleciony w wyspiarską codzienność ledwie kilka lat temu. Jeszcze nim wybuchła wojna, a ulice spłynęły krwią tych, których nowa władza uznała za niegodnych; lęk rozgościł się w ich sercach już wcześniej, wraz z anomaliami, te odcisnęły piętno na wszystkich – bez względu na zasobność sakiewki czy czystość płynącej w żyłach krwi – i bliską obecnością Grindewalda.
Dobrze było zobaczyć zdyszaną, roześmianą Letę i podążającego śladem matki brzdąca, wytrwale próbującego dogonić ją na swych krótkich, niepewnych nóżkach; tutaj, w zalanym słońcem – i blaskiem tej dziwnej komety – ogrodzie, przy akompaniamencie radosnych pokrzykiwań, a także to przybliżającego się, to oddalającego bzyczenia pszczół. Nadal nie wiedziała, jak Evans znajdowała na to wszystko siłę. Na uśmiech, na zabawę, stawianie czoła kolejnym przeciwnościom losu. I choć nie była całkiem sama, wszak posiadała mniej lub bardziej lubianych krewnych, to w górującym nad nimi domu mieszkali tylko we dwoje, ona i Orpheus. Jak trudno musiało być zadbać o siebie, o swoich bliskich, bez pomocy magii? Zwłaszcza teraz, gdy niebezpieczeństwo mogło nadejść zewsząd, o każdej porze dnia i nocy...?
– Zajmiemy się tym – obiecała solennie, z powagą w podkrążonym po kolejnej ubogiej w sen nocy oku, gdy przyjaciółka przyznała jej rację, nie zbyła zawoalowanej propozycji pomocy machnięciem ręki czy wspomnieniem żyjących opodal teściów. Jak do tego doszło, że Ul nie został jeszcze obłożony pułapkami? Nawet najprostszymi? Ostatnie miesiące były chaotyczne, pełne zmartwień, mimo to sama przed sobą wstydziła się przyznać, że nie przyszło jej do głowy, by zadbać o bezpieczeństwo wdowy po kuzynie w należyty sposób. Wydusić z niej potwierdzenie, że teren posesji pokryły cierpliwie tkane czary ochronne, które mogłyby powiadomić ją o pojawieniu się intruza, a także spowolnić go, jeśli nie całkiem odstraszyć. Skoro jednak przybyła już w odwiedziny, zamierzała coś z tym zrobić. Nim jednak zdołałaby rozwinąć temat, jej uwagę skupił na sobie biegnący ku niej Orpheus; rozczulająco podekscytowany, uosobienie niewinności. – Ale ty urosłeś! – zauważyła z emfazą, pod wrażeniem kolejnych cali, które maluch mógł dopisać do swojego wzrostu. Upstrzona pierścieniami – i tym naznaczonym runą kwitnącego życia, i tym od Foxa, symbolem powagi i oddania – dłoń bezbłędnie odnalazła główkę chłopca, racząc ją delikatną pieszczotą. Kiedy na niego patrzyła, nie mogła przestać myśleć o tym, co na poły przerażało, a na poły nęciło. Jak mogłyby wyglądać ich dzieci? Jej i Fredericka? I czy w ogóle powinna się nad tym zastanawiać? Teraz, w trakcie bezlitosnego konfliktu, gdy walka toczyła się nie tylko na polach kolejnych bitew, ale i w domowym zaciszu, przy próbach gospodarowania wątłymi zapasami.
Przeniosła wzrok z zarumienionej twarzy chłopca na oczy Lety, szukając w nich odpowiedzi na pytanie, które wyraźnie zawisło między nimi, choć nigdy nie znalazło drogi na usta. Całkowita beztroska, bezbrzeżna radość, stanowiła jedynie fasadę; dopiero z bliska widziała pęknięcia niemalże idealnej, noszonej dla dobra syna maski. Za nią kłębiły się uczucia tak powszechne wśród nich wszystkich. W pełni uzasadniona obawa. Ukazujące się niekiedy w zmarszczonej brwi zmartwienie. Musiała zapytać o szczegóły, o sytuację w Dolinie, o te okropne samobójstwa, które wspomniała w liście – lecz nie dopóki nie zostaną same. – No jasne, że byłeś grzeczny. Prawdziwy z ciebie aniołek – odparła, a kącik ust mimowolnie wzniósł się jeszcze wyżej; nigdy nie podejrzewała się o takie uczucia, o sięgające gardła wzruszenie. Tym bardziej musiała dołożyć wszelkich starań, by włos im z głowy nie spadł. – Pobawię. Masz moje słowo. Tylko mama ma rację, najpierw zrobimy coś do jedzenia... przed przesłuchaniem? – Dopiero wtedy dotarło do niej znaczenie wypowiedzianego przez Letę słowa, a brwi wniosły się ku górze. Co u licha? Zabawy Orphiego były nad wyraz różnorodne, myślała, że już niczym jej nie zdziwi, ale jednak. – Zaraz wrócimy. Uważaj na słońce, hm? – Posłała rozczarowanemu trzylatkowi poważne spojrzenie, powinien schować się w swym namiocie, nim nie wrócą z przyjemnie chłodną wodą do picia.
Odwzajemniła uśmiech panny Evans, bez słowa sprzeciwu dając ująć się pod rękę i poprowadzić do otwartego na oścież wejścia; nie powinny zostawiać brzdąca samego na długo, a jednocześnie – nie powinny poruszać przy nim tematów, które spędzały im sen z powiek. – Teraz bawicie się w przesłuchania? – dopytała konspiracyjnym szeptem, kiedy przekraczały próg domu, choć myśl ta powodowała namiastkę dyskomfortu; dla niej stanowiły one nieodzowną część wojennej rzeczywistości. – I ja cieszę się, że mogę was odwiedzić. Przepraszam za ciszę. Ledwie kilka dni temu wróciłam do kraju, dlatego nie pisałam. – Spojrzała na przyjaciółkę z niedookreślonym wyrazem twarzy; wstyd mieszał się z bólem, który raz po raz ściskał trzewia na wspomnienie Rumunii i cierpiącej tam, całe mile dalej, matki. – Nic mi się nie stało. Przeraził mnie tylko ten widok. Czerwień zza okna... – Z trudem zapanowała nad grymasem, który przemknął przez jej lico. Pokręciła z niesmakiem i niedowierzaniem głową; serce niemalże wyskoczyło czarownicy z piersi, gdy ujrzała coś, co wyglądało jak krwawy księżyc. Na szczęście Frederick był blisko, pomógł ukoić skołatane nerwy. – Ale powiedz mi, co z wami. Wszystko w porządku, Leta? Zajmiemy się tymi zabezpieczeniami, dzisiaj nałożę kilka najprostszych pułapek, a później napiszę list do znajomego... Zna się na rzeczy, powinien pomóc. – Nie rozmawiała ze Steffenem od jakiegoś czasu, nie wątpiła jednak w jego dobre intencje; mieszkał niedaleko, w Dolinie, może mógłby zajść do Ula jeszcze w tym tygodniu? – I jak zareagował Orphie? Na kometę. I na te dziwne burze. Słyszałam, że w czerwcu były dość częste, iskrzyły magią... – zawiesiła głos, przystając przy jednej z kuchennych szafek. Czekała na wskazówki gospodyni, czym miała się zająć, co podać. Przede wszystkim jednak – chciała usłyszeć, co tak naprawdę chodzi jej po głowie. – Moment... Caeli fluctus – spróbowała, kiedy już odnalazła rękojeść różdżki wśród fałd spódnicy; gdyby tylko udało się obniżyć temperaturę o kilka stopni, z pewnością ulżyłoby im obu.
| ST 75
Dobrze było zobaczyć zdyszaną, roześmianą Letę i podążającego śladem matki brzdąca, wytrwale próbującego dogonić ją na swych krótkich, niepewnych nóżkach; tutaj, w zalanym słońcem – i blaskiem tej dziwnej komety – ogrodzie, przy akompaniamencie radosnych pokrzykiwań, a także to przybliżającego się, to oddalającego bzyczenia pszczół. Nadal nie wiedziała, jak Evans znajdowała na to wszystko siłę. Na uśmiech, na zabawę, stawianie czoła kolejnym przeciwnościom losu. I choć nie była całkiem sama, wszak posiadała mniej lub bardziej lubianych krewnych, to w górującym nad nimi domu mieszkali tylko we dwoje, ona i Orpheus. Jak trudno musiało być zadbać o siebie, o swoich bliskich, bez pomocy magii? Zwłaszcza teraz, gdy niebezpieczeństwo mogło nadejść zewsząd, o każdej porze dnia i nocy...?
– Zajmiemy się tym – obiecała solennie, z powagą w podkrążonym po kolejnej ubogiej w sen nocy oku, gdy przyjaciółka przyznała jej rację, nie zbyła zawoalowanej propozycji pomocy machnięciem ręki czy wspomnieniem żyjących opodal teściów. Jak do tego doszło, że Ul nie został jeszcze obłożony pułapkami? Nawet najprostszymi? Ostatnie miesiące były chaotyczne, pełne zmartwień, mimo to sama przed sobą wstydziła się przyznać, że nie przyszło jej do głowy, by zadbać o bezpieczeństwo wdowy po kuzynie w należyty sposób. Wydusić z niej potwierdzenie, że teren posesji pokryły cierpliwie tkane czary ochronne, które mogłyby powiadomić ją o pojawieniu się intruza, a także spowolnić go, jeśli nie całkiem odstraszyć. Skoro jednak przybyła już w odwiedziny, zamierzała coś z tym zrobić. Nim jednak zdołałaby rozwinąć temat, jej uwagę skupił na sobie biegnący ku niej Orpheus; rozczulająco podekscytowany, uosobienie niewinności. – Ale ty urosłeś! – zauważyła z emfazą, pod wrażeniem kolejnych cali, które maluch mógł dopisać do swojego wzrostu. Upstrzona pierścieniami – i tym naznaczonym runą kwitnącego życia, i tym od Foxa, symbolem powagi i oddania – dłoń bezbłędnie odnalazła główkę chłopca, racząc ją delikatną pieszczotą. Kiedy na niego patrzyła, nie mogła przestać myśleć o tym, co na poły przerażało, a na poły nęciło. Jak mogłyby wyglądać ich dzieci? Jej i Fredericka? I czy w ogóle powinna się nad tym zastanawiać? Teraz, w trakcie bezlitosnego konfliktu, gdy walka toczyła się nie tylko na polach kolejnych bitew, ale i w domowym zaciszu, przy próbach gospodarowania wątłymi zapasami.
Przeniosła wzrok z zarumienionej twarzy chłopca na oczy Lety, szukając w nich odpowiedzi na pytanie, które wyraźnie zawisło między nimi, choć nigdy nie znalazło drogi na usta. Całkowita beztroska, bezbrzeżna radość, stanowiła jedynie fasadę; dopiero z bliska widziała pęknięcia niemalże idealnej, noszonej dla dobra syna maski. Za nią kłębiły się uczucia tak powszechne wśród nich wszystkich. W pełni uzasadniona obawa. Ukazujące się niekiedy w zmarszczonej brwi zmartwienie. Musiała zapytać o szczegóły, o sytuację w Dolinie, o te okropne samobójstwa, które wspomniała w liście – lecz nie dopóki nie zostaną same. – No jasne, że byłeś grzeczny. Prawdziwy z ciebie aniołek – odparła, a kącik ust mimowolnie wzniósł się jeszcze wyżej; nigdy nie podejrzewała się o takie uczucia, o sięgające gardła wzruszenie. Tym bardziej musiała dołożyć wszelkich starań, by włos im z głowy nie spadł. – Pobawię. Masz moje słowo. Tylko mama ma rację, najpierw zrobimy coś do jedzenia... przed przesłuchaniem? – Dopiero wtedy dotarło do niej znaczenie wypowiedzianego przez Letę słowa, a brwi wniosły się ku górze. Co u licha? Zabawy Orphiego były nad wyraz różnorodne, myślała, że już niczym jej nie zdziwi, ale jednak. – Zaraz wrócimy. Uważaj na słońce, hm? – Posłała rozczarowanemu trzylatkowi poważne spojrzenie, powinien schować się w swym namiocie, nim nie wrócą z przyjemnie chłodną wodą do picia.
Odwzajemniła uśmiech panny Evans, bez słowa sprzeciwu dając ująć się pod rękę i poprowadzić do otwartego na oścież wejścia; nie powinny zostawiać brzdąca samego na długo, a jednocześnie – nie powinny poruszać przy nim tematów, które spędzały im sen z powiek. – Teraz bawicie się w przesłuchania? – dopytała konspiracyjnym szeptem, kiedy przekraczały próg domu, choć myśl ta powodowała namiastkę dyskomfortu; dla niej stanowiły one nieodzowną część wojennej rzeczywistości. – I ja cieszę się, że mogę was odwiedzić. Przepraszam za ciszę. Ledwie kilka dni temu wróciłam do kraju, dlatego nie pisałam. – Spojrzała na przyjaciółkę z niedookreślonym wyrazem twarzy; wstyd mieszał się z bólem, który raz po raz ściskał trzewia na wspomnienie Rumunii i cierpiącej tam, całe mile dalej, matki. – Nic mi się nie stało. Przeraził mnie tylko ten widok. Czerwień zza okna... – Z trudem zapanowała nad grymasem, który przemknął przez jej lico. Pokręciła z niesmakiem i niedowierzaniem głową; serce niemalże wyskoczyło czarownicy z piersi, gdy ujrzała coś, co wyglądało jak krwawy księżyc. Na szczęście Frederick był blisko, pomógł ukoić skołatane nerwy. – Ale powiedz mi, co z wami. Wszystko w porządku, Leta? Zajmiemy się tymi zabezpieczeniami, dzisiaj nałożę kilka najprostszych pułapek, a później napiszę list do znajomego... Zna się na rzeczy, powinien pomóc. – Nie rozmawiała ze Steffenem od jakiegoś czasu, nie wątpiła jednak w jego dobre intencje; mieszkał niedaleko, w Dolinie, może mógłby zajść do Ula jeszcze w tym tygodniu? – I jak zareagował Orphie? Na kometę. I na te dziwne burze. Słyszałam, że w czerwcu były dość częste, iskrzyły magią... – zawiesiła głos, przystając przy jednej z kuchennych szafek. Czekała na wskazówki gospodyni, czym miała się zająć, co podać. Przede wszystkim jednak – chciała usłyszeć, co tak naprawdę chodzi jej po głowie. – Moment... Caeli fluctus – spróbowała, kiedy już odnalazła rękojeść różdżki wśród fałd spódnicy; gdyby tylko udało się obniżyć temperaturę o kilka stopni, z pewnością ulżyłoby im obu.
| ST 75
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 1
'k100' : 1
Jeśli - po mroźnej zimie, ulewnej wiośnie i innych pogodowych anomaliach tego dziwnego i niespokojnego roku - mieszkańcy Anglii marzyli o słonecznym lecie, to musieli uważać, czego sobie życzyli. Bezwietrzne i duszne dni na początku lipca rozpalały glebę i domy żarem, a ukrop wcale nie był przyjemny, lecz zwyczajnie dokuczliwy. Kometa, wisząca na niebie niczym dodatkowe słońce lub upiorny księżyc, zdawała się jedynie potęgować ten upał lub po prostu wzmagać ludzką drażliwość. Gdy Orpheus skrył się w cieniu swojego namiotu, a Leta i Maeve w cieniu salonu, gdy kometa zniknęła im z oczu - wszyscy poczuli się odrobinę spokojniej. Maeve na tyle spokojnie, że zdecydowała się pomóc gospodyni, ulżyć charłaczce choć na moment dzięki magii potężniejszej od wachlarzy lub zasłoniętych okien. Clearwater płynnie wypowiedziała znajomą inkantację, chcąc obniżyć temperaturę w kuchni o kilka stopni - ale pomimo ostrożnego i wyćwiczonego gestu nagle poczuła, jak koniuszek różdżki zahacza o fałdy jej spódnicy. A potem drewno brezylki rozgrzało się nienaturalnie, niemalże parząc Maeve w palce - w pierwszym odruchu mogła chcieć opuścić różdżkę, ale dzięki latom doświadczenia w wymagającej pracy mogła zwalczyć tą pokusę. Do jej umysłu prędko dobiegła myśl, że różdżka rozgrzała się nieprzyjemnie, ale niegroźnie. Po chwili drewno ostygło, ale gorąca magia zaczęła rozpełzać się wkoło. Najpierw na spódnicę i koszulę Maeve, które zdały się równie ciepłe, jakby położyła je nad ogniskiem. Potem na całą kuchnię, w której temperatura wzrosła do niemalże czterdziestu stopni. Dzięki suchemu powietrzu kobiety mogły swobodnie oddychać, ale i tak momentalnie zaczęły oblewać się potem. Przylegające coraz ściślej do ciała ubrania trzeba będzie wyprać, włosy zaczynały się lepić do czoła. Leta czuła się jakby stała wprost nad rozgrzanym piekarnikiem albo siedziała przy rozpalonej słońcem szybie, a Maeve doskonale wiedziała, że to jej zaklęcie pogorszyło sytuację w pomieszczeniu - i prawdopodobnie tylko kontrzaklęcie będzie w stanie ją szybko naprawić. Na jej policzki wpełzały rumieńce - może wstydu, a może gorąca, bowiem odczuwała je jeszcze intensywniej niż stojąca obok Leta.
Maeve, twoje zaklęcie podwyższyło temperaturę w kuchni z około 28 stopni Celsjusza do 38 stopni Celsjusza. Poprawnie rzucone Caeli Fluctus będzie w stanie z powrotem ją obniżyć. Jeśli nie zdecydujecie się interweniować, temperatura w pomieszczeniu obniży się do 33 stopni po pierwszej nocy, a po dwóch nocach wróci do stanu pierwotnego. Leta normalnie odczuwa temperaturę w pomieszczeniach, w których się znajduje, ale skutki nieudanego zaklęcia pozostaną z Maeve do końca dnia - niezależnie od tego, czy znajdziesz się w chłodniejszym miejscu, twoja skóra będzie nienaturalnie rozgrzana, a gardło spragnione wody.
Michael Tonks
Spojrzałam na Maeve z wdzięcznością, z ulgą. Była utalentowaną czarownicą, przed którą wrota magii otwierały się na życzenie, ich naoliwione zawiasy nie wydawały żadnego dźwięku, otulone ogromem pracy włożonej w wykucie jej obecnych umiejętności. Jasper zawsze mówił o niej pochwalnie, serwował mi anegdoty o wspólnych dokonaniach, kiedy tylko nie był zajęty kłamstwem co do ich natury. Auror i wiedźmia strażniczka, o tym wiedzieć nie mogłam. Ubierał okoliczności w inne szaty, mniej poważne, spłycał je do razem pielęgnowanych pasji albo ciekawości rządzącej dłońmi zaciśniętymi na różdżkach, nic poza tym. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie miałam ni cienia wątpliwości co do biegłości Clearwater; ktoś taki jak ona w mgnieniu oka mógłby zapewnić nam to, czego nie zapewnił Jasper. Bezpieczeństwo.
Orpheus włożył do buzi jeden z palców, po czym jak gdyby nigdy nic przesunął tę rączkę z powrotem na poły sukienki kobiety, nieświadomie ocierając ślinę o lekki letni materiał; wtedy moje brwi ściągnęły się w wyrazie cichego oburzenia, a spojrzenie, które wróciło do jej twarzy, nabrało przepraszającego wyrazu. Chociaż walczyłam z tym nawykiem, syn pozostawał niewzruszony staraniami. Zapominał z premedytacją, chciał zrobić mi na złość? O to go nie podejrzewałam, był małym złośnikiem i diabełkiem, ale nie szkodził, jeśli akurat nie przeżywał burzliwych frustracji, których upust zawsze kończył się katastrofą.
- Jestem duzy - oznajmił z zadowoleniem trzylatek, szczerzący do Maeve mleczne ząbki. W tym czasie ja uważnie przyjrzałam się jej dłoni. Niektóre pierścienie wydawały mi się znajome, ale pośród nich znajdował się jeden szczególnie intrygujący, nowy, na palcu, który mógł sugerować więcej niż mniej. Natychmiast zanotowałam w myślach, by zapytać ją o to przy najbliższej okazji, a tę niebawem miałam zamiar zaaranżować.
- Mama ma zawsze rację - podchwyciłam komentarz Clearwater, zmierzwiłam Orpheusowskie włosy i odprowadziłam go wzrokiem do samego namiotu. Dobrze, że nie zdecydował się kontynuować gonitwy za niewidzialnym uciekinierem, nie chciałam, by spędzał czas samotnie pod okiem zawieszonej na niebie komety. Szczególnie gdy miał tak dobry, tak beztroski humor.
- Uwazam na słońce. Tak. Szybko, szybko, szybko! - wołał, popędzając nas z dziecięcym entuzjazmem. Wskoczył na rozłożone na dywaniku poduchy i w jedną dłoń złapał kukiełkę, w drugą przytulankę starego, wysłużonego królika, któremu zamiast zgubionego oka musiałam przyszyć mały, czarny guziczek. Zabawki zderzyły się ze sobą w kolizji okraszonej jego świszczącym odgłosem.
- Daj spokój. Usłyszał coś u teścia, coś w radiu, jego rozmowę z kolegą, nie wiem. W każdym razie od kilku dni mam w domu sądy i sprawy dochodzeniowe - mruknęłam z wyraźnie wyczuwalną w głosie irytacją. Stary Evans miał przykazane, by trzymać niewiele politycznie rozumiejącego Orpheusa z daleka od takich tematów, by malec nie powtórzył czegoś, czego powtórzyć nie powinien, w towarzystwie, a mimo to zignorował moją prośbę i takie były tego efekty. Nieistotne, że wydawał się skruszony, liczyło się tylko to, że przeprowadził przy nim rozmowę, która nie daj Merlinie mogła nam w bliskiej przyszłości zaszkodzić. - Próbowałam sugerować mu inne tematy do zabawy, to uparł się na ten jak lelek na wycie - pokręciłam głową z dezaprobatą. Dziecko nie było niczemu winne, wiedziałam, że prędzej czy później znudzi się sądownictwem, któremu dopisywał własne prawa i zasady, ale kiedy to się stanie? Stary osioł bywał z tego Evansa. Lubiłam go i szanowałam, co nie zmieniało faktu, że czasem doprowadzał mnie do szału; w jego przypadku odpowiedzialność mógł ponosić wiek, lecz dla mnie nie było to żadnym wytłumaczeniem.
- Gdzie byłaś? - zapytałam ze zdziwieniem, bo o wyprawie Maeve usłyszałam dziś pierwszy raz. Zmrużyłam lekko oczy. - I dlaczego wróciłaś? Nie zrozum mnie źle, cieszę się, że wróciłaś, że jesteś, ale gdziekolwiek cię wywiało, pewnie byłaś tam bezpieczniejsza. Tu dalej panoszy się szaleństwo - i okrucieństwo, i Mroczne Znaki roztoczone na niebie, i gwiazda pojawiająca się z orszakiem zgubnych omenów. Z dwojga złego wolałabym wiedzieć, że przyjaciółka ma się dobrze gdzieś z dala od wężowiska niebezpiecznych idiotów, choć nie mogłam udawać przed samą sobą, że jej widok mnie nie rozradował. Tęskniłam za nią, zdałam sobie sprawę z tego jak bardzo dopiero gdy pojawiła się w tarasowych drzwiach. - Orphie... Z trudem zasypia. Dziś trafiłaś na dobry dzień. Od czasu rozbłysku komety jest niespokojny, pełen niepokoju, zmęczony. Budzi się z płaczem i krzykiem, kopie pościel, jakby go parzyła. Ciągle pyta kiedy wróci tata. Robię co mogę, żeby odpoczął, żeby o tym wszystkim nie myślał, ale różnie bywa. Mam wrażenie, że czego bym nie zrobiła, i tak nie zdołam mu pomóc - przyznałam z ciężkim westchnieniem. W porównaniu do synka, ja byłam zdrowa i szczęśliwa. Łzy żałoby zamieniłam na wyrzuty, bo tak było łatwiej; przyciskając do piersi rozedrganego Orpheusa syczałam w myślach pytanie jak Jasper mógł nas zostawić, dlaczego pozwolił się zabić, jakbym oczekiwała, że miał wpływ na przeznaczenie i mógł stanąć z nim w szranki. Karciłam się za to w chwilach otrzeźwienia, kiedy odpływała złość, pozostawiając po sobie pustkę i niemoc, a potem cykl zaczynał się od początku, sinusoida wiła się w najlepsze. - Ze mną jest lepiej. Pomijając studnię, która wykipiała smołą na moich oczach, zamiast czystą wodą... I to, co stało się ostatnio w Dolinie. Pogrzeby sąsiadów, przyjaciół. Próbuję o tym nie myśleć, przygotowując nowy rok szkolny, ale wiesz jak jest - ułożyłam dłonie na kuchennym blacie i wbiłam paznokcie w drewno. Samobójstwa przetoczyły się przez miasteczko nagle i bez żadnego ostrzeżenia, pozostawiwszy w naszych głowach same pytania. - A ty? Chyba masz mi coś do opowiedzenia - odwróciłam się do Maeve, zamierzając rozwiać smutki i podpytać o jej pierścionek, kiedy kuchnię oblał nagle lepki gorąc. Temperatura podryfowała w przestworza, zbijając mnie z tropu; powietrze stało się nienaturalnie skwarne, promienie słońca wpadające przez dziurki w firanach zdawały się podrygiwać, przebiwszy się przez rozżarzoną membranę. Skóra od razu pokryła się drobinkami potu. - Co do diabła, Maeve? - spytałam głupio, zszokowana. Sukienka lepiła się do ciała, po karku ściekała strużka potu; rzuciłam się w kierunku kranu i przekręciłam kurek z zimną wodą. Jej chłód łagodził rozgorączkowaną skórę, nabrałam jej w dłonie i obryzgałam najpierw swoją twarz, a później zrobiłam to samo, bezceremonialnie oblewając Clearwater. Całe szczęście, że zostawiłyśmy Orpheusa w ogrodzie, musiała mną wtedy kierować matczyna intuicja. - Jeśli chciałaś zaciągnąć mnie do sauny, wystarczyło powiedzieć, zamiast rzucać na stos całą kuchnię - mówiłam powoli, oddychając głęboko, z trudem. Później odwróciłam się do okna i otworzyłam je na oścież. Powietrze wpadające do środka z ogrodu, w porównaniu do parującej temperatury w kuchni, wydawało się rześkie i miłe, jak to perspektywa może się zmienić...
Orpheus włożył do buzi jeden z palców, po czym jak gdyby nigdy nic przesunął tę rączkę z powrotem na poły sukienki kobiety, nieświadomie ocierając ślinę o lekki letni materiał; wtedy moje brwi ściągnęły się w wyrazie cichego oburzenia, a spojrzenie, które wróciło do jej twarzy, nabrało przepraszającego wyrazu. Chociaż walczyłam z tym nawykiem, syn pozostawał niewzruszony staraniami. Zapominał z premedytacją, chciał zrobić mi na złość? O to go nie podejrzewałam, był małym złośnikiem i diabełkiem, ale nie szkodził, jeśli akurat nie przeżywał burzliwych frustracji, których upust zawsze kończył się katastrofą.
- Jestem duzy - oznajmił z zadowoleniem trzylatek, szczerzący do Maeve mleczne ząbki. W tym czasie ja uważnie przyjrzałam się jej dłoni. Niektóre pierścienie wydawały mi się znajome, ale pośród nich znajdował się jeden szczególnie intrygujący, nowy, na palcu, który mógł sugerować więcej niż mniej. Natychmiast zanotowałam w myślach, by zapytać ją o to przy najbliższej okazji, a tę niebawem miałam zamiar zaaranżować.
- Mama ma zawsze rację - podchwyciłam komentarz Clearwater, zmierzwiłam Orpheusowskie włosy i odprowadziłam go wzrokiem do samego namiotu. Dobrze, że nie zdecydował się kontynuować gonitwy za niewidzialnym uciekinierem, nie chciałam, by spędzał czas samotnie pod okiem zawieszonej na niebie komety. Szczególnie gdy miał tak dobry, tak beztroski humor.
- Uwazam na słońce. Tak. Szybko, szybko, szybko! - wołał, popędzając nas z dziecięcym entuzjazmem. Wskoczył na rozłożone na dywaniku poduchy i w jedną dłoń złapał kukiełkę, w drugą przytulankę starego, wysłużonego królika, któremu zamiast zgubionego oka musiałam przyszyć mały, czarny guziczek. Zabawki zderzyły się ze sobą w kolizji okraszonej jego świszczącym odgłosem.
- Daj spokój. Usłyszał coś u teścia, coś w radiu, jego rozmowę z kolegą, nie wiem. W każdym razie od kilku dni mam w domu sądy i sprawy dochodzeniowe - mruknęłam z wyraźnie wyczuwalną w głosie irytacją. Stary Evans miał przykazane, by trzymać niewiele politycznie rozumiejącego Orpheusa z daleka od takich tematów, by malec nie powtórzył czegoś, czego powtórzyć nie powinien, w towarzystwie, a mimo to zignorował moją prośbę i takie były tego efekty. Nieistotne, że wydawał się skruszony, liczyło się tylko to, że przeprowadził przy nim rozmowę, która nie daj Merlinie mogła nam w bliskiej przyszłości zaszkodzić. - Próbowałam sugerować mu inne tematy do zabawy, to uparł się na ten jak lelek na wycie - pokręciłam głową z dezaprobatą. Dziecko nie było niczemu winne, wiedziałam, że prędzej czy później znudzi się sądownictwem, któremu dopisywał własne prawa i zasady, ale kiedy to się stanie? Stary osioł bywał z tego Evansa. Lubiłam go i szanowałam, co nie zmieniało faktu, że czasem doprowadzał mnie do szału; w jego przypadku odpowiedzialność mógł ponosić wiek, lecz dla mnie nie było to żadnym wytłumaczeniem.
- Gdzie byłaś? - zapytałam ze zdziwieniem, bo o wyprawie Maeve usłyszałam dziś pierwszy raz. Zmrużyłam lekko oczy. - I dlaczego wróciłaś? Nie zrozum mnie źle, cieszę się, że wróciłaś, że jesteś, ale gdziekolwiek cię wywiało, pewnie byłaś tam bezpieczniejsza. Tu dalej panoszy się szaleństwo - i okrucieństwo, i Mroczne Znaki roztoczone na niebie, i gwiazda pojawiająca się z orszakiem zgubnych omenów. Z dwojga złego wolałabym wiedzieć, że przyjaciółka ma się dobrze gdzieś z dala od wężowiska niebezpiecznych idiotów, choć nie mogłam udawać przed samą sobą, że jej widok mnie nie rozradował. Tęskniłam za nią, zdałam sobie sprawę z tego jak bardzo dopiero gdy pojawiła się w tarasowych drzwiach. - Orphie... Z trudem zasypia. Dziś trafiłaś na dobry dzień. Od czasu rozbłysku komety jest niespokojny, pełen niepokoju, zmęczony. Budzi się z płaczem i krzykiem, kopie pościel, jakby go parzyła. Ciągle pyta kiedy wróci tata. Robię co mogę, żeby odpoczął, żeby o tym wszystkim nie myślał, ale różnie bywa. Mam wrażenie, że czego bym nie zrobiła, i tak nie zdołam mu pomóc - przyznałam z ciężkim westchnieniem. W porównaniu do synka, ja byłam zdrowa i szczęśliwa. Łzy żałoby zamieniłam na wyrzuty, bo tak było łatwiej; przyciskając do piersi rozedrganego Orpheusa syczałam w myślach pytanie jak Jasper mógł nas zostawić, dlaczego pozwolił się zabić, jakbym oczekiwała, że miał wpływ na przeznaczenie i mógł stanąć z nim w szranki. Karciłam się za to w chwilach otrzeźwienia, kiedy odpływała złość, pozostawiając po sobie pustkę i niemoc, a potem cykl zaczynał się od początku, sinusoida wiła się w najlepsze. - Ze mną jest lepiej. Pomijając studnię, która wykipiała smołą na moich oczach, zamiast czystą wodą... I to, co stało się ostatnio w Dolinie. Pogrzeby sąsiadów, przyjaciół. Próbuję o tym nie myśleć, przygotowując nowy rok szkolny, ale wiesz jak jest - ułożyłam dłonie na kuchennym blacie i wbiłam paznokcie w drewno. Samobójstwa przetoczyły się przez miasteczko nagle i bez żadnego ostrzeżenia, pozostawiwszy w naszych głowach same pytania. - A ty? Chyba masz mi coś do opowiedzenia - odwróciłam się do Maeve, zamierzając rozwiać smutki i podpytać o jej pierścionek, kiedy kuchnię oblał nagle lepki gorąc. Temperatura podryfowała w przestworza, zbijając mnie z tropu; powietrze stało się nienaturalnie skwarne, promienie słońca wpadające przez dziurki w firanach zdawały się podrygiwać, przebiwszy się przez rozżarzoną membranę. Skóra od razu pokryła się drobinkami potu. - Co do diabła, Maeve? - spytałam głupio, zszokowana. Sukienka lepiła się do ciała, po karku ściekała strużka potu; rzuciłam się w kierunku kranu i przekręciłam kurek z zimną wodą. Jej chłód łagodził rozgorączkowaną skórę, nabrałam jej w dłonie i obryzgałam najpierw swoją twarz, a później zrobiłam to samo, bezceremonialnie oblewając Clearwater. Całe szczęście, że zostawiłyśmy Orpheusa w ogrodzie, musiała mną wtedy kierować matczyna intuicja. - Jeśli chciałaś zaciągnąć mnie do sauny, wystarczyło powiedzieć, zamiast rzucać na stos całą kuchnię - mówiłam powoli, oddychając głęboko, z trudem. Później odwróciłam się do okna i otworzyłam je na oścież. Powietrze wpadające do środka z ogrodu, w porównaniu do parującej temperatury w kuchni, wydawało się rześkie i miłe, jak to perspektywa może się zmienić...
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
– Jesteś bardzo duży. I dzielny – przytaknęła trzylatkowi, za nic mając sobie plamy ze śliny, którymi ozdobił materiał letniej sukienki; zaraz przecież przeschną, to nic takiego. Prawda? Cierpliwość wobec dzieci była czymś, co powinno charakteryzować ją od dawien dawna, tak przynajmniej twierdzili mądrzący się na kartach przeróżnych ksiąg czy gazet czarodzieje, a odkryła ją w sobie dopiero niedawno; niewątpliwie pomogło w tym mieszkanie pod jednym dachem z trójką maleńkich chłopców. Nie dało się jednak porównać tego ograniczonego doświadczenia – od którego i tak czasem pękała jej głowa – z ogromem wyzwania, jakie stało przed matką, a już zwłaszcza samotną matką, toteż nie dziwiły czarownicy spojrzenia, jakimi Leta niekiedy obdarzała swego niesfornego potomka. Jak bardzo dawały się jej we znaki humorki malucha? I ten ciągły, w pełni uzasadniony strach o bezpieczeństwo całego Ula? Mama ma zawsze rację. – I należy jej słuchać – dodała jeszcze, choć na ile poznała Orpheusa, nie sprawiał wrażenia szczególnie krnąbrnego. Psocił, oczywiście, miał mnóstwo niespożytej energii i ogromne pokłady ciekawości, co prowadziło do wtykania nosa wszędzie, gdzie tylko się dało, lecz czy nie była to cecha charakterystyczna dla wszystkich dzieci? Na próżno byłoby szukać w jego postępowaniu znamion złośliwości.
Odprowadziła go wzrokiem, gdy wskakiwał na poduchy, łapał w dłoń wysłużonego królika, próbując stłumić rozczulenie, które wezbrało w piersi, nim odmalowałoby się i na jej twarzy, zdradziło z uczuciami, o których sama nie wiedziała jeszcze, co powinna myśleć. Było w tym coś wspaniałego – w tej bezbrzeżnej, niezachwianej niewinności. Należało ją chronić za wszelką cenę. Czy dało się tym zarazić? Lekkością ducha? A może sprawiała ona jedynie, że tym trudniej było zaakceptować szalejącą wszędzie dookoła wojnę, bezlitosny konflikt, który jednako przetrzebiał szeregi obu stron? Westchnęła cicho, gdy dobiegło do niej podszyte irytacją wytłumaczenie dotyczące zabawy w przesłuchania. – Podejrzewam, że w końcu musiał o tym usłyszeć. W taki czy inny sposób. – Nie zmieniało to jednak faktu, że dla Lety, wdowy po aurorze, temat ten musiał być szczególnie trudny. – Ale pewnie nie zajmie to już dużo dłużej, hm? Pamiętam tę fazę na nieustraszonego pirata, ona też skończyła się szybciej niż się zaczęła... Mogę spróbować odwrócić jego uwagę, skierować zainteresowanie na inne tory – zaproponowała przyciszonym głosem, ściskając przy tym ramię Evans w pokrzepiającym geście; przypomniała sobie o zobaczonych w Rumunii smokach, opowieściach zasłyszanych od pomagającego w rezerwacie ojca. Może Orphie dałby się skusić na zabawę w poskramianie potężnych stworzeń? – Ach, no tak. W takim razie pewnie i moje starania spełzną na niczym – mruknęła pod nosem, gdy przyjaciółka wspomniała o oślim uporze, z którym syn obstawał przy odgrywaniu wyimaginowanych sądów. Ciekawe po kim to miał; naprawdę żałowała, że Jasper nie mógł go teraz zobaczyć, zadbać o jego bezpieczeństwo. Żadne dziecko nie powinno wychowywać się bez ojca. – Tak czy inaczej przekonamy się, co uda mi się zdziałać. – Oby maluch zrobił wyjątek dla ulubionej ciotki. Wszak i ona wolałaby, by ten temat, zbyt bliski sercu, zbyt bolesny i ciężki, opuścił jego dziecięcą główkę i już do niej nie wrócił. Wtedy też rozmowa zboczyła na jej powrót do kraju, a raczej to, gdzie spędziła ostatnie tygodnie.
– Daleko. W Rumunii, u rodziców – wyjaśniła oszczędnie, wkładając niemały wysiłek w to, by zapanować nad skłaniającym się ku drżeniu głosem; zbyt wiele niespokojnych myśli, zbyt wiele sprzecznych uczuć, towarzyszyło jej o każdej porze dnia i nocy. – I właśnie dlatego wróciłam, Leta. Nie mogłabym udawać, że to wszystko, co się wydarzyło, co dzieje się nadal, że to po prostu mnie nie dotyczy. Moje miejsce jest tutaj. Gdzie mogę coś zmienić, nawet na małą skalę. Każda para rąk się przyda, jeśli chcemy, żeby ten koszmar kiedyś się skończył. – Brzmiała pewnie, z przekonaniem, jak gdyby ćwiczyła tę przemowę do znudzenia lub miała ją wyrytą pod powiekami. Prawda była jednak taka, że czasem, w chwilach słabości, przytłoczenia wyrzutami sumienia względem krewnych, rozważała pozostanie w ich nowym domu na dłużej – jeśli nie na zawsze. Żałowała również, że nie może porozmawiać z towarzyszką szczerze, a przynajmniej nie całkiem szczerze. Im mniej wiedziała o specyfice jej zajęcia, o towarzystwie, w którym się obracała, tym lepiej. Dla niej samej. – No i przede wszystkim, nie mogłabym was tutaj zostawić z tym wszystkim samych, hm? – Przechyliła lekko głowę, a na usta wystąpił słodko-gorzki uśmiech. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby coś im się stało; jej i Orpheusowi. Nie potrafiłaby zrezygnować z wizji przyszłości, w której trwałaby u boku Foxa. Nawet jeśli los ciągle rzucał im pod nogi kłody, a oprócz strachu o jutro, o to, gdzie w końcu zawiodą go kolejne eskapady, musiała przejmować się również nieprzychylnymi spojrzeniami będącego nieodzowną częścią ich domu, ich rodziny, Oscara. – Robisz co możesz, co tylko leży w twojej mocy. – odezwała się po chwili uważnego milczenia, w reakcji na westchnienie wyraźnie umęczonej Evans. – Choć pocieszenie to marne, kiedy widzisz, że Orphie nadal cierpi. Najgorsza jest ta cholerna bezsilność. – Słowa wybrzmiały twardo, gorzko, bo rezonowały z jej własnymi lękami; fakt, że nie potrafiła pomóc matce, znaleźć kompetentnych uzdrowicieli, doprowadzał ją na skraj wytrzymałości. – Próbowałaś zasięgnąć porady medyka? Może byłby w stanie doradzić coś, co pomogłoby poradzić sobie z objawami. Dopóki ta kometa nie zniknie. – Wszak łudziła się, że to kwestia dni, nic więcej, zaś eliksir słodkiego snu potrafił zdziałać cuda. – Często pyta o Jaspera? – zagadnęła jeszcze ostrożnie, miękko, przy okazji obejmując zatroskaną twarz Lety uważnym wzrokiem; mówiła tylko o nim, o synu, a nie wspominała o swoim samopoczuciu, o tym jak dawała sobie radę na własną rękę, czy nie doskwierała jej samotność. Na szczęście po chwili odniosła się i do tej części pytania, choć rozwinięcie wcale nie odgoniło lęku, nie uspokoiło skołatanych nerwów. – Studnię? – Chyba nawet wiedziała, którą przyjaciółka miała na myśli. – Czy to wydarzyło się już po objawieniu się na niebie tego... czegoś? – Zmarszczyła brwi, próbując ulokować to zdarzenie na osi czasu. O tak wielu rzeczach musiała się jeszcze dowiedzieć. – To brzmi... bardzo dziwnie. Ale nie dziwniej niż fala nieszczęść, o której mi pisałaś. Nadal nie rozumiem... – Co mogło być tego przyczyną? A czy naprawdę potrzebowali dużo więcej powodów? Ludzie umierali każdego dnia, jak nie od zaklęć szmalcowników, to z głodu. Mimo to nie potrafiła uwierzyć, że tak nagłe nagromadzenie samobójstw w jednym miejscu, w Dolinie Godryka, która mimo wszystko nie wyglądała tak źle, jak niektóre zakątki Anglii, jest normalne. Naturalne. – Jesteś bardzo silną kobietą, że dajesz sobie radę z tym wszystkim, że ciągle idziesz do przodu. Mówiłam ci to już kiedyś? – Wierzyła, że takie słowa, szczerze, będą odebrane przez drogą sercu towarzyszkę lepiej niż wytarta formułka wyrażająca kondolencje i współczucie. Nim jednak zdołałaby powiedzieć coś jeszcze, albo odnieść się do pytania, które między nimi zawisło – w pierwszej chwili nie zrozumiała, do czego mogła pić Leta – trzymana w dłoni różdżka rozgrzała się, niemalże parząc delikatną, łaknącą chłodu skórę. Resztka zdrowego rozsądku podpowiedziała, by nie puszczać powodującego dyskomfort drewienka; któż wie, co wydarzyłoby się, gdyby upadło na podłogę. – Przepraszam, to nie tak... – urwała; ubranie, choć lekkie, dobrane specjalnie do panującego na zewnątrz skwaru, zaczęło ciążyć. Zbyt ciepłe, przylegające zbyt blisko ciała. Spąsowiała, na poły z powodu wstydu, na poły – tego cholernego gorąca, które zdawało się ją oblepiać ze wszech stron, dusić. Wolną dłonią uchwyciła materiał na piersi, próbując nim powachlować, w ten sposób ulżyć w cierpieniu. Znacznie lepszy pomysł miała jednak Leta, wpierw oblewając wodą siebie samą, później i Maeve. – Do sauny, na Merlina... – Nawet nie wiedziała, co na to powiedzieć. Wsparła się o blat, próbując uspokoić oddech, zebrać myśli. Musiała coś z tym zrobić. Musiała spróbować rzucić to zaklęcie ponownie. – Caeli fluctus. Caeli fluctus. Caeli fluctus... CAELI FLUCTUS! – krzyknęła w końcu, tracąc resztki cierpliwości, uginając się pod naporem wyrzutów sumienia, doskwierającego skwaru, spojrzenia Lety. Wyglądało jednak na to, że nerwy raz jeszcze pomogły zmusić magię do posłuszeństwa, bo w końcu poczuła znajome mrowienie, a zaklęcie powiodło się.
| tu pierwszy rzut
Odprowadziła go wzrokiem, gdy wskakiwał na poduchy, łapał w dłoń wysłużonego królika, próbując stłumić rozczulenie, które wezbrało w piersi, nim odmalowałoby się i na jej twarzy, zdradziło z uczuciami, o których sama nie wiedziała jeszcze, co powinna myśleć. Było w tym coś wspaniałego – w tej bezbrzeżnej, niezachwianej niewinności. Należało ją chronić za wszelką cenę. Czy dało się tym zarazić? Lekkością ducha? A może sprawiała ona jedynie, że tym trudniej było zaakceptować szalejącą wszędzie dookoła wojnę, bezlitosny konflikt, który jednako przetrzebiał szeregi obu stron? Westchnęła cicho, gdy dobiegło do niej podszyte irytacją wytłumaczenie dotyczące zabawy w przesłuchania. – Podejrzewam, że w końcu musiał o tym usłyszeć. W taki czy inny sposób. – Nie zmieniało to jednak faktu, że dla Lety, wdowy po aurorze, temat ten musiał być szczególnie trudny. – Ale pewnie nie zajmie to już dużo dłużej, hm? Pamiętam tę fazę na nieustraszonego pirata, ona też skończyła się szybciej niż się zaczęła... Mogę spróbować odwrócić jego uwagę, skierować zainteresowanie na inne tory – zaproponowała przyciszonym głosem, ściskając przy tym ramię Evans w pokrzepiającym geście; przypomniała sobie o zobaczonych w Rumunii smokach, opowieściach zasłyszanych od pomagającego w rezerwacie ojca. Może Orphie dałby się skusić na zabawę w poskramianie potężnych stworzeń? – Ach, no tak. W takim razie pewnie i moje starania spełzną na niczym – mruknęła pod nosem, gdy przyjaciółka wspomniała o oślim uporze, z którym syn obstawał przy odgrywaniu wyimaginowanych sądów. Ciekawe po kim to miał; naprawdę żałowała, że Jasper nie mógł go teraz zobaczyć, zadbać o jego bezpieczeństwo. Żadne dziecko nie powinno wychowywać się bez ojca. – Tak czy inaczej przekonamy się, co uda mi się zdziałać. – Oby maluch zrobił wyjątek dla ulubionej ciotki. Wszak i ona wolałaby, by ten temat, zbyt bliski sercu, zbyt bolesny i ciężki, opuścił jego dziecięcą główkę i już do niej nie wrócił. Wtedy też rozmowa zboczyła na jej powrót do kraju, a raczej to, gdzie spędziła ostatnie tygodnie.
– Daleko. W Rumunii, u rodziców – wyjaśniła oszczędnie, wkładając niemały wysiłek w to, by zapanować nad skłaniającym się ku drżeniu głosem; zbyt wiele niespokojnych myśli, zbyt wiele sprzecznych uczuć, towarzyszyło jej o każdej porze dnia i nocy. – I właśnie dlatego wróciłam, Leta. Nie mogłabym udawać, że to wszystko, co się wydarzyło, co dzieje się nadal, że to po prostu mnie nie dotyczy. Moje miejsce jest tutaj. Gdzie mogę coś zmienić, nawet na małą skalę. Każda para rąk się przyda, jeśli chcemy, żeby ten koszmar kiedyś się skończył. – Brzmiała pewnie, z przekonaniem, jak gdyby ćwiczyła tę przemowę do znudzenia lub miała ją wyrytą pod powiekami. Prawda była jednak taka, że czasem, w chwilach słabości, przytłoczenia wyrzutami sumienia względem krewnych, rozważała pozostanie w ich nowym domu na dłużej – jeśli nie na zawsze. Żałowała również, że nie może porozmawiać z towarzyszką szczerze, a przynajmniej nie całkiem szczerze. Im mniej wiedziała o specyfice jej zajęcia, o towarzystwie, w którym się obracała, tym lepiej. Dla niej samej. – No i przede wszystkim, nie mogłabym was tutaj zostawić z tym wszystkim samych, hm? – Przechyliła lekko głowę, a na usta wystąpił słodko-gorzki uśmiech. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby coś im się stało; jej i Orpheusowi. Nie potrafiłaby zrezygnować z wizji przyszłości, w której trwałaby u boku Foxa. Nawet jeśli los ciągle rzucał im pod nogi kłody, a oprócz strachu o jutro, o to, gdzie w końcu zawiodą go kolejne eskapady, musiała przejmować się również nieprzychylnymi spojrzeniami będącego nieodzowną częścią ich domu, ich rodziny, Oscara. – Robisz co możesz, co tylko leży w twojej mocy. – odezwała się po chwili uważnego milczenia, w reakcji na westchnienie wyraźnie umęczonej Evans. – Choć pocieszenie to marne, kiedy widzisz, że Orphie nadal cierpi. Najgorsza jest ta cholerna bezsilność. – Słowa wybrzmiały twardo, gorzko, bo rezonowały z jej własnymi lękami; fakt, że nie potrafiła pomóc matce, znaleźć kompetentnych uzdrowicieli, doprowadzał ją na skraj wytrzymałości. – Próbowałaś zasięgnąć porady medyka? Może byłby w stanie doradzić coś, co pomogłoby poradzić sobie z objawami. Dopóki ta kometa nie zniknie. – Wszak łudziła się, że to kwestia dni, nic więcej, zaś eliksir słodkiego snu potrafił zdziałać cuda. – Często pyta o Jaspera? – zagadnęła jeszcze ostrożnie, miękko, przy okazji obejmując zatroskaną twarz Lety uważnym wzrokiem; mówiła tylko o nim, o synu, a nie wspominała o swoim samopoczuciu, o tym jak dawała sobie radę na własną rękę, czy nie doskwierała jej samotność. Na szczęście po chwili odniosła się i do tej części pytania, choć rozwinięcie wcale nie odgoniło lęku, nie uspokoiło skołatanych nerwów. – Studnię? – Chyba nawet wiedziała, którą przyjaciółka miała na myśli. – Czy to wydarzyło się już po objawieniu się na niebie tego... czegoś? – Zmarszczyła brwi, próbując ulokować to zdarzenie na osi czasu. O tak wielu rzeczach musiała się jeszcze dowiedzieć. – To brzmi... bardzo dziwnie. Ale nie dziwniej niż fala nieszczęść, o której mi pisałaś. Nadal nie rozumiem... – Co mogło być tego przyczyną? A czy naprawdę potrzebowali dużo więcej powodów? Ludzie umierali każdego dnia, jak nie od zaklęć szmalcowników, to z głodu. Mimo to nie potrafiła uwierzyć, że tak nagłe nagromadzenie samobójstw w jednym miejscu, w Dolinie Godryka, która mimo wszystko nie wyglądała tak źle, jak niektóre zakątki Anglii, jest normalne. Naturalne. – Jesteś bardzo silną kobietą, że dajesz sobie radę z tym wszystkim, że ciągle idziesz do przodu. Mówiłam ci to już kiedyś? – Wierzyła, że takie słowa, szczerze, będą odebrane przez drogą sercu towarzyszkę lepiej niż wytarta formułka wyrażająca kondolencje i współczucie. Nim jednak zdołałaby powiedzieć coś jeszcze, albo odnieść się do pytania, które między nimi zawisło – w pierwszej chwili nie zrozumiała, do czego mogła pić Leta – trzymana w dłoni różdżka rozgrzała się, niemalże parząc delikatną, łaknącą chłodu skórę. Resztka zdrowego rozsądku podpowiedziała, by nie puszczać powodującego dyskomfort drewienka; któż wie, co wydarzyłoby się, gdyby upadło na podłogę. – Przepraszam, to nie tak... – urwała; ubranie, choć lekkie, dobrane specjalnie do panującego na zewnątrz skwaru, zaczęło ciążyć. Zbyt ciepłe, przylegające zbyt blisko ciała. Spąsowiała, na poły z powodu wstydu, na poły – tego cholernego gorąca, które zdawało się ją oblepiać ze wszech stron, dusić. Wolną dłonią uchwyciła materiał na piersi, próbując nim powachlować, w ten sposób ulżyć w cierpieniu. Znacznie lepszy pomysł miała jednak Leta, wpierw oblewając wodą siebie samą, później i Maeve. – Do sauny, na Merlina... – Nawet nie wiedziała, co na to powiedzieć. Wsparła się o blat, próbując uspokoić oddech, zebrać myśli. Musiała coś z tym zrobić. Musiała spróbować rzucić to zaklęcie ponownie. – Caeli fluctus. Caeli fluctus. Caeli fluctus... CAELI FLUCTUS! – krzyknęła w końcu, tracąc resztki cierpliwości, uginając się pod naporem wyrzutów sumienia, doskwierającego skwaru, spojrzenia Lety. Wyglądało jednak na to, że nerwy raz jeszcze pomogły zmusić magię do posłuszeństwa, bo w końcu poczuła znajome mrowienie, a zaklęcie powiodło się.
| tu pierwszy rzut
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Orpheus zawsze lubił słuchać o swojej odwadze. Na dźwięk zapewnienia Maeve wymamrotał dumne tak, zanim wezwał go świat zabawek i skoczył ku nim, żeby pogrążyć się w odmętach kreowanej przez siebie historii, której sens czasem mi umykał. Popatrzyłam za nim z uśmiechem, zanim zwróciłam wzrok ku koleżance i wprowadziłam ją do domu, który ta niebawem miała przemienić w nieszczęsną saunę.
- Wolałabym mieć nad tym kontrolę - stwierdziłam skwaszona. Fakt, że Orphie usłyszał coś, czego nie rozumiał, sam w sobie nie był tragedią, irytowało mnie jedynie to, że stało się to bez mojej obecności, bo gdybym była obok, mogłabym odpowiednio szybko zareagować. Merlin raczył wiedzieć jak teść naprawdę wyjaśnił wnukowi znaczenie tych wszystkich słów, które wślizgnęły się przez uszy do jego myśli i zasiały ziarno nowych pomysłów. Gdyby tylko był dostatecznie rozsądny, przeinaczyłby rzeczywistość i stworzył coś lekkiego. A ten stary osioł? Wypaplał mu niemalże wszystko, co najmniej jakby Orpheus aspirował do zostania częścią Wizengamotu i startował w konkurencji na sędziego w najbliższy wtorek. - Oby. Ale jeśli masz jakiś pomysł, coś wpadło ci do głowy, nie krępuj się i ocal nas od sądownictwa. Jeśli wyda jeszcze trzy wyroki to przyrzekam, że utopię się w szklance - uśmiechnęłam się krzywo. Nie wiem skąd, ale Maeve miała rękę do dzieci, lub przynajmniej mojego dziecka, i zawsze potrafiła zająć go czymś na długie godziny. Czym byłoby dla niej kilka najbliższych dni? - Nie poddawaj się przedwcześnie - dodałam szybko, na wypadek gdyby się rozmyśliła, a kiedy potwierdziła, że spróbuje, kiwnęłam głową z wdzięcznością. Tego mi było trzeba. Jej było mi trzeba. - Moja wybawicielko - rzuciłam zaczepnie.
Wsłuchałam się później w jej opowieść, poważniejąc. To, o czym mówiła Maeve, nie było lekkie ani proste. Rozłąka od rodziny wydzierała serce z jej piersi, lecz nad miłością przeważał obowiązek i nadzieja na lepsze jutro, które kierowały jej działaniami. Tak bardzo przypominała mi teraz Jaspera... Sięgnęłam do jej dłoni i ścisnęłam je pokrzepiająco.
- Rozumiem. Twoi rodzice na pewno też rozumieją. Masz w sobie zbyt dużo dobroci, żeby zostawić ten padół samemu sobie - potwierdziłam łagodnie. Podziwiałam ją, jej siłę i determinację, by próbować mimo tego, jak mało w moim odczuciu mogła zmienić jednostka w skali wojny. Ale czy nie o to chodziło? O jednostki, które zjednoczone będą w stanie odeprzeć napastnika i przywrócić porządek? Gdyby każdy chował głowę w piasek, nie mielibyśmy do czego wracać ani za co walczyć. Kraj zostałby poddany, a ludzie tacy jak ja przerobieni na służbę u zamożnych czarodziejów. Inni zostaliby wytępieni. - Cieszę się, że wróciłaś - powtórzyłam zgodnie z własnym sumieniem, tym razem bez żadnego ale. - Masz rację, ktoś musi mi pomóc z Orphiem. Nie wywiniesz się - do głosu powróciła intensywna płomienność, poklepałam wierzch jej dłoni i cofnęłam ręce, na nowo uśmiechnięta z klasyczną mi zadziornością. Skinęłam, gdy wspomniała o medycznej pomocy, jednak coś w moim wnętrzu uniosło się walecznym rykiem, odmowa, której jeszcze nie rozumiałam. Przecież sama bym go nie ocaliła, nieważne co mówiła Maeve, byłam bezsilna i nie mogłam ulżyć cierpieniu, które teraz nim targało; wydałam z siebie długi, podszyty irytacją wydech. - Masz rację z tym uzdrowicielem. Chciałabym pomóc mu sama, ale na Merlina, herbatka z ziółek na niewiele się zdaje. Po co mi ta zajadła upartość? - mruknęłam pochmurnie. Prawda była taka, że nienawidziłam i nie potrafiłam prosić o pomoc tak długo, jak nie byłam absolutnie przyparta do muru. - Zdarza mu się. Nie pyta już kiedy wróci, ale gdzie jest teraz, jak się tam czuje. Czasem pyta, czy będziemy mogli go odwiedzić, jeśli będzie bardzo grzeczny... - głos mi się załamał i nie mogłam nic na to poradzić. Mój biedny syn, półsierota. Nie rozumiał absolutności śmierci, był na to za mały, a moje tłumaczenia spełzały na niczym. Zagryzłam zęby i uniosłam głowę wyżej, oszukując cały świat o tym, że wcale mnie to nie boli.
Wróciłam pamięcią do tamtego felernego dnia i blask komety zdawał się objąć mnie na nowo. Czerwono-złoty migot płynący z nieba, roztaczany przez węża zawieszonego na szarym, nijakim niebie. - Wraz z nim - oceniłam, pamiętając refleksy karminu padające na czarną smołę wypluwaną przez studnię. Okropny widok, okropnym było też to, co stało się później. Westchnęłam przeciągle i pokręciłam głową, odpychając od siebie powidoki tamtego poranka; następne słowa przyjaciółki złagodziły buzujący we mnie bunt, zrelaksowały mięśnie mimiczne. Spojrzałam na nią z ukosa, z dumnie zadartym podbródkiem. - Statystycznie co czwartek mi to mówisz. A czy ja wspominałam, że jesteś dobrym duchem, którego nie wypędziłabym nawet gdyby zamieszkał w mojej solniczce? - skontrowałam z ostrawą czułością.
Okazało się jednak, że duch zamieszkał w kuchennym skwarze.
Chyba za mocno wzięła sobie moje słowa do serca.
Obryzgując się wodą patrzyłam na zmagania Maeve, która wciąż trzymała wyciągniętą przed siebie różdżkę i powtarzała tę samą inkantację, która pchnęła nas w odmęty gorąca rozlewającego się po każdym kącie pomieszczenia. Ogarnęła mnie zgroza, nabrałam do złożonych dłoni więcej wody i ochlapałam ją szczodrze.
- Mało ci tropików? - zapytałam gniewnie, nieświadoma działania zaklęcia. W moim odczuciu przyniosło oczekiwany przez Maeve efekt, nawet jeśli ta zapierała się, że było inaczej; w końcu jednak powietrze ochłodziło się, upał odszedł w zapomnienie. Temperatura spadła, cofając suchość wdzierającą się do płuc. Oparłam się biodrami o szafkę, odchyliwszy głowę, żeby nacieszyć się błogością przyjemnego chłodu; krople wody mknęły w dół policzków i szyi, dźwięk kapania dochodził z zakręconego już kranu, toteż przymknęłam na chwilę oczy, ułaskawiona przez pełną determinacji skuteczność czarownicy. - A więc tak to działa... Niegłupio - wymruczałam z nowym zadowoleniem. - Przyznaj, że najpierw chciałaś zrobić dobrą atmosferę, żeby później popisać się chłodem.
- Wolałabym mieć nad tym kontrolę - stwierdziłam skwaszona. Fakt, że Orphie usłyszał coś, czego nie rozumiał, sam w sobie nie był tragedią, irytowało mnie jedynie to, że stało się to bez mojej obecności, bo gdybym była obok, mogłabym odpowiednio szybko zareagować. Merlin raczył wiedzieć jak teść naprawdę wyjaśnił wnukowi znaczenie tych wszystkich słów, które wślizgnęły się przez uszy do jego myśli i zasiały ziarno nowych pomysłów. Gdyby tylko był dostatecznie rozsądny, przeinaczyłby rzeczywistość i stworzył coś lekkiego. A ten stary osioł? Wypaplał mu niemalże wszystko, co najmniej jakby Orpheus aspirował do zostania częścią Wizengamotu i startował w konkurencji na sędziego w najbliższy wtorek. - Oby. Ale jeśli masz jakiś pomysł, coś wpadło ci do głowy, nie krępuj się i ocal nas od sądownictwa. Jeśli wyda jeszcze trzy wyroki to przyrzekam, że utopię się w szklance - uśmiechnęłam się krzywo. Nie wiem skąd, ale Maeve miała rękę do dzieci, lub przynajmniej mojego dziecka, i zawsze potrafiła zająć go czymś na długie godziny. Czym byłoby dla niej kilka najbliższych dni? - Nie poddawaj się przedwcześnie - dodałam szybko, na wypadek gdyby się rozmyśliła, a kiedy potwierdziła, że spróbuje, kiwnęłam głową z wdzięcznością. Tego mi było trzeba. Jej było mi trzeba. - Moja wybawicielko - rzuciłam zaczepnie.
Wsłuchałam się później w jej opowieść, poważniejąc. To, o czym mówiła Maeve, nie było lekkie ani proste. Rozłąka od rodziny wydzierała serce z jej piersi, lecz nad miłością przeważał obowiązek i nadzieja na lepsze jutro, które kierowały jej działaniami. Tak bardzo przypominała mi teraz Jaspera... Sięgnęłam do jej dłoni i ścisnęłam je pokrzepiająco.
- Rozumiem. Twoi rodzice na pewno też rozumieją. Masz w sobie zbyt dużo dobroci, żeby zostawić ten padół samemu sobie - potwierdziłam łagodnie. Podziwiałam ją, jej siłę i determinację, by próbować mimo tego, jak mało w moim odczuciu mogła zmienić jednostka w skali wojny. Ale czy nie o to chodziło? O jednostki, które zjednoczone będą w stanie odeprzeć napastnika i przywrócić porządek? Gdyby każdy chował głowę w piasek, nie mielibyśmy do czego wracać ani za co walczyć. Kraj zostałby poddany, a ludzie tacy jak ja przerobieni na służbę u zamożnych czarodziejów. Inni zostaliby wytępieni. - Cieszę się, że wróciłaś - powtórzyłam zgodnie z własnym sumieniem, tym razem bez żadnego ale. - Masz rację, ktoś musi mi pomóc z Orphiem. Nie wywiniesz się - do głosu powróciła intensywna płomienność, poklepałam wierzch jej dłoni i cofnęłam ręce, na nowo uśmiechnięta z klasyczną mi zadziornością. Skinęłam, gdy wspomniała o medycznej pomocy, jednak coś w moim wnętrzu uniosło się walecznym rykiem, odmowa, której jeszcze nie rozumiałam. Przecież sama bym go nie ocaliła, nieważne co mówiła Maeve, byłam bezsilna i nie mogłam ulżyć cierpieniu, które teraz nim targało; wydałam z siebie długi, podszyty irytacją wydech. - Masz rację z tym uzdrowicielem. Chciałabym pomóc mu sama, ale na Merlina, herbatka z ziółek na niewiele się zdaje. Po co mi ta zajadła upartość? - mruknęłam pochmurnie. Prawda była taka, że nienawidziłam i nie potrafiłam prosić o pomoc tak długo, jak nie byłam absolutnie przyparta do muru. - Zdarza mu się. Nie pyta już kiedy wróci, ale gdzie jest teraz, jak się tam czuje. Czasem pyta, czy będziemy mogli go odwiedzić, jeśli będzie bardzo grzeczny... - głos mi się załamał i nie mogłam nic na to poradzić. Mój biedny syn, półsierota. Nie rozumiał absolutności śmierci, był na to za mały, a moje tłumaczenia spełzały na niczym. Zagryzłam zęby i uniosłam głowę wyżej, oszukując cały świat o tym, że wcale mnie to nie boli.
Wróciłam pamięcią do tamtego felernego dnia i blask komety zdawał się objąć mnie na nowo. Czerwono-złoty migot płynący z nieba, roztaczany przez węża zawieszonego na szarym, nijakim niebie. - Wraz z nim - oceniłam, pamiętając refleksy karminu padające na czarną smołę wypluwaną przez studnię. Okropny widok, okropnym było też to, co stało się później. Westchnęłam przeciągle i pokręciłam głową, odpychając od siebie powidoki tamtego poranka; następne słowa przyjaciółki złagodziły buzujący we mnie bunt, zrelaksowały mięśnie mimiczne. Spojrzałam na nią z ukosa, z dumnie zadartym podbródkiem. - Statystycznie co czwartek mi to mówisz. A czy ja wspominałam, że jesteś dobrym duchem, którego nie wypędziłabym nawet gdyby zamieszkał w mojej solniczce? - skontrowałam z ostrawą czułością.
Okazało się jednak, że duch zamieszkał w kuchennym skwarze.
Chyba za mocno wzięła sobie moje słowa do serca.
Obryzgując się wodą patrzyłam na zmagania Maeve, która wciąż trzymała wyciągniętą przed siebie różdżkę i powtarzała tę samą inkantację, która pchnęła nas w odmęty gorąca rozlewającego się po każdym kącie pomieszczenia. Ogarnęła mnie zgroza, nabrałam do złożonych dłoni więcej wody i ochlapałam ją szczodrze.
- Mało ci tropików? - zapytałam gniewnie, nieświadoma działania zaklęcia. W moim odczuciu przyniosło oczekiwany przez Maeve efekt, nawet jeśli ta zapierała się, że było inaczej; w końcu jednak powietrze ochłodziło się, upał odszedł w zapomnienie. Temperatura spadła, cofając suchość wdzierającą się do płuc. Oparłam się biodrami o szafkę, odchyliwszy głowę, żeby nacieszyć się błogością przyjemnego chłodu; krople wody mknęły w dół policzków i szyi, dźwięk kapania dochodził z zakręconego już kranu, toteż przymknęłam na chwilę oczy, ułaskawiona przez pełną determinacji skuteczność czarownicy. - A więc tak to działa... Niegłupio - wymruczałam z nowym zadowoleniem. - Przyznaj, że najpierw chciałaś zrobić dobrą atmosferę, żeby później popisać się chłodem.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
– Wcale ci się nie dziwię – przytaknęła cicho, gdy Leta kontynuowała temat zasłyszanych przez syna informacji. Nie mogła wiedzieć, jak dokładnie zostały mu one przedstawione, w jakie słowa ubrane. A że ciężar rodzicielstwa niosła w pojedynkę, stanowiła najwytrwalszą obrończynię chłopięcej niewinności, to pragnienie kontrolowania wszystkiego, co dotyczyło małego Orpheusa, musiało być jeszcze silniejsze. – Jednak co się stało, to się nie odstanie. Nawet zmieniacz czasu na niewiele by się tu zdał. Może w trakcie waszych zabaw zyskasz okazję do naprostowania tych rewelacji, postawienia ich w nieco innym świetle... – Choć nie brzmiało to jak zadanie proste. Z drugiej strony, Orpheus jeszcze nie wiedział, nie rozumiał, co tak naprawdę działo się dookoła; może zastąpienie jednej historii drugą, mniej prawdziwą, nie będzie aż tak kłopotliwe jak mogłoby się zdawać? – Żadnego topienia się, moja droga, nawet i w szklankach – ostrzegła Letę, grożąc jej przy tym palcem. Jednakże doskonale rozumiała zmęczenie, które szło w parze ze wspomnieniem przywoływanych przez malca scenariuszy. Ona również wolałaby uniknąć zabawy w wydawanie wyroków; temat ten był zbyt rzeczywisty, zbyt bolesny, by zachować względem niego odpowiedni dystans bez choćby mrugnięcia powieką. Zdarzało się jej już brać udział w procesach wojskowych, wcielać w rolę niezależnego sędziego, który przykładał rękę do decydowania o dalszym losie czarodziejów oskarżonych o najgorsze zbrodnie: kolaborantów, morderców, zdrajców. Tego jednak nie mogła jej powiedzieć, również dla dobra Evansów, pozostawiając ewentualne podejrzenia w strefie domysłów. Jak wiele przyjaciółka wiedziała o działaniu Ministerstwa na wygnaniu? Ile opowieści zdążyło dotrzeć do Doliny Godryka, do jej uszu?
Wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby Jasper wciąż żył.
Dotyk kobiecej skóry, miękkiej i ciepłej, lecz nie pozbawionej śladów pracy, niósł ukojenie. Maeve dopiero rozsmakowywała się w podobnych gestach, wcześniej, przez wiele długich lat, uparcie odmawiając sobie prawa do bliskości; zbyt skupiona na kursie, na wywalczenie sobie miejsca w zdominowanym przez mężczyzn środowisku, zaniedbała relacje, które udało się jej nawiązać w murach szkoły, a także te łączące ją z najbliższą rodziną. A przecież potrzebowała tego, by nie utracić człowieczeństwa, o które tak wytrwale walczyli. – Naprawdę myślisz, że to dobroć? – wymruczała cicho, w zadumie; Jayden nazwałby obraną ścieżkę zgoła inaczej. I dosadniej. Wszak walkę stawiał na równi z bestialstwem, jak gdyby naprawdę wciąż mogli łudzić się wizją dialogu, przemówienia pozbawionym skrupułów oprawcom do dawno zagubionego rozsądku. – Nawet nie próbowałabym się wywijać, masz moje słowo. Poza tym... Tak po prawdzie, to wróciłam z jeszcze jednego powodu – dodała po chwili, odnajdując oczy przyjaciółki podszytym niepewnością wzrokiem. Choć nie miała powodu do wstydu, a na wspomnienie chwili, w której zgodziła się zostać panią Fox, usta same składały się w uśmiechu, to wciąż oswajała się z tą myślą. Z nowym stanem rzeczy. Odnalazła opuszką kciuka prosty pierścionek ozdobiony tylko i wyłącznie drobnym ametystowym oczkiem, bezwiednie zaczynając obracać go wokół palca. – Jest ktoś, o kim nie potrafiłabym zapomnieć, a kto uczynił z walki swoje życie. Zapuścił się zbyt daleko, by móc – albo chcieć – zawrócić. Pewnie pamiętasz, że czasem o nim wspominałam... – zawiesiła głos, ważąc kolejne słowa, a między brwiami czarownicy wykwitła niewielka zmarszczka. Niegdyś była oszczędniejsza w mówieniu o swych uczuciach, zwykła ubierać je w niejasne sugestie; nie z powodu braku zaufania, wszak nigdy nie wątpiła w dobre intencje młodej pszczelarki, a swego zagubienia i nieobeznania. Oraz obawy przed tym, że coraz szybciej i ściślej zawiązująca się relacja nagle przestanie istnieć, pozostawiając ją z niedosytem, z żalem i niewygodnymi pytaniami, których za wszelką cenę wolałaby uniknąć. Czy Leta pamiętała Fredericka? Czy kojarzyła go z opowieści męża...? – Zależy mi na nim. A jemu na mnie. – Serce drgnęło silniej, wyraźniej, a spojrzenie zabarwiło rozczuleniem. – I poprosił mnie o rękę. – Dopiero wtedy przestała obracać otrzymaną od Foxa ozdobę; zatrzymała ją we właściwej pozycji, nieśmiało prezentując oczom przyjaciółki. Podskórnie czuła, że Leta podzieli jej entuzjazm, że ucieszy się ich szczęściem, lecz z drugiej strony – lękała krytyki, którą przecież mogła zostać uraczona. Jeśli nie dlatego, że dotychczas utrzymywała powagę uczucia w ukryciu, ledwie kilka razy przebąkując o będącym jej wsparciem Lisie, to z powodu profesji przyszłego męża.
– Gdybyś nie była uparta, nie byłabyś sobą – odparła po chwili, gdy rozmowa wróciła na dawne tory, a ich głowy zaprzątnął problem walczącego z nerwami i bezsennością chłopca. – Chcesz dla niego jak najlepiej. I najbardziej na całym świecie ufasz sobie. Nie ma w tym nic złego. Po prostu wydaje mi się, że w tej sytuacji zasięgnięcie porady u kogoś, kto może znać się na podobnych dolegliwościach nieco bardziej, pomogłoby wam obojgu. – Przywołała na usta łagodny, wyrozumiały uśmiech, próbując jednocześnie wyczytać z twarzy rozmówczyni, czy słowa te przynoszą oczekiwany efekt, czy może wprost przeciwnie, tylko pogłębiają odczuwane przez gospodynię wyrzuty sumienia, podsycają bezsilność. Choć potrafiła udawać, robić dobrą minę do złej gry, to wyobrażenie Orpheusa, który pyta w ten sposób o ojca, który nieświadomie zadaje matce kolejne ciosy, rozdrapuje wciąż niezasklepione rany, łamało jej serce. – Och, Leta. – Dosłyszała fałszywą nutę, efekt odmawiającego posłuszeństwa głosu. Może i przyjaciółka wolała udawać, że wcale do tego nie doszło, wciąż dzielnie – i jakże uparcie – zadzierać brodę i przeć do przodu z zaciśniętymi mocno zębami, lecz palce Maeve odnalazły jej ramię, ześlizgnęły się wzdłuż ręki, ku smukłemu przegubowi, a w końcu splotły się z tymi należącymi do Lety. Była tu dla niej. Obok. Nie utraciła ukochanego, pogrzebała jednak brata. Znała gorycz żałoby. I potrafiła ją w jakimś stopniu zrozumieć.
– Nie wiem, czym jest to paskudztwo. Ani dlaczego wpłynęło na studnię w taki akurat sposób. Słyszałam jednak więcej podobnych opowieści. Dziwnych nawet jak na czasy, w których przyszło nam żyć. – Wzruszyła lekko ramieniem; męczył ją fakt, że nie potrafi objąć tego rozumem, uporządkować napływających z różnych źródeł informacji w głowie, a w ten sposób dojść do sedna problemu. Rozłożyć go na czynniki pierwsze. Czy powinni się bać? Czy kometa kiedyś zniknie? I dlaczego, dlaczego, wywoływała w niej taką pustkę? – Co czwartek? To stanowczo za rzadko – skonstatowała w podobnym tonie, pozwalając sobie na nieco odważniejszy gest, przelotne oplecenie drugiej kobiety ramionami. Zasługiwała na to. Na pomoc, na słowa uznania, na tytuł Matki Roku.
A później, później magia musiała z niej zakpić, zamiast orzeźwiającego chłodu sprowadzając na kuchnię godny tropików upał. Dlaczego? Dlaczego akurat teraz, w tej chwili, tutaj. Gdyby popisała się taką nieudolnością w towarzystwie drugiego czarodzieja, może poradziliby sobie z efektem nieudanego zaklęcia nieco szybciej, wspólnymi siłami; w Ulu jednak była jedyną osobą, która mogła rozproszyć działanie sprowadzonej na Merlinowi ducha winną Letę magii. I musiała naprawić swój błąd. – Niegłupio tylko wtedy, kiedy wychodzi – odparła, a jej usta wygiął krzywy uśmiech; policzki miała wciąż zarumienione, płonące zarówno z powodu wstydu, jak i wciąż trzymającego ją w swych szponach gorąca. – I co, zadziałało? Zrobiłam na tobie lepsze wrażenie? Bo coś czuję, że już byłaś o krok o zdzielenia mnie ścierką... – parsknęła; choć jeszcze chwilę temu powietrze było gęste od nerwów, narastającego gniewu, to uczucia te zniknęły jak za dotknięciem różdżki. – Muszę się czegoś napić. Zabierzmy co trzeba i wracajmy do Orphiego. Pomyślę, jakie zabezpieczenia będzie najlepiej nałożyć w pierwszej kolejności – dodała po chwili, którą poświęciła na wachlowanie się dłonią, a także branie głębszych oddechów. I oby na zewnątrz wiał choć lekki wietrzyk, inaczej oszaleje.
Wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby Jasper wciąż żył.
Dotyk kobiecej skóry, miękkiej i ciepłej, lecz nie pozbawionej śladów pracy, niósł ukojenie. Maeve dopiero rozsmakowywała się w podobnych gestach, wcześniej, przez wiele długich lat, uparcie odmawiając sobie prawa do bliskości; zbyt skupiona na kursie, na wywalczenie sobie miejsca w zdominowanym przez mężczyzn środowisku, zaniedbała relacje, które udało się jej nawiązać w murach szkoły, a także te łączące ją z najbliższą rodziną. A przecież potrzebowała tego, by nie utracić człowieczeństwa, o które tak wytrwale walczyli. – Naprawdę myślisz, że to dobroć? – wymruczała cicho, w zadumie; Jayden nazwałby obraną ścieżkę zgoła inaczej. I dosadniej. Wszak walkę stawiał na równi z bestialstwem, jak gdyby naprawdę wciąż mogli łudzić się wizją dialogu, przemówienia pozbawionym skrupułów oprawcom do dawno zagubionego rozsądku. – Nawet nie próbowałabym się wywijać, masz moje słowo. Poza tym... Tak po prawdzie, to wróciłam z jeszcze jednego powodu – dodała po chwili, odnajdując oczy przyjaciółki podszytym niepewnością wzrokiem. Choć nie miała powodu do wstydu, a na wspomnienie chwili, w której zgodziła się zostać panią Fox, usta same składały się w uśmiechu, to wciąż oswajała się z tą myślą. Z nowym stanem rzeczy. Odnalazła opuszką kciuka prosty pierścionek ozdobiony tylko i wyłącznie drobnym ametystowym oczkiem, bezwiednie zaczynając obracać go wokół palca. – Jest ktoś, o kim nie potrafiłabym zapomnieć, a kto uczynił z walki swoje życie. Zapuścił się zbyt daleko, by móc – albo chcieć – zawrócić. Pewnie pamiętasz, że czasem o nim wspominałam... – zawiesiła głos, ważąc kolejne słowa, a między brwiami czarownicy wykwitła niewielka zmarszczka. Niegdyś była oszczędniejsza w mówieniu o swych uczuciach, zwykła ubierać je w niejasne sugestie; nie z powodu braku zaufania, wszak nigdy nie wątpiła w dobre intencje młodej pszczelarki, a swego zagubienia i nieobeznania. Oraz obawy przed tym, że coraz szybciej i ściślej zawiązująca się relacja nagle przestanie istnieć, pozostawiając ją z niedosytem, z żalem i niewygodnymi pytaniami, których za wszelką cenę wolałaby uniknąć. Czy Leta pamiętała Fredericka? Czy kojarzyła go z opowieści męża...? – Zależy mi na nim. A jemu na mnie. – Serce drgnęło silniej, wyraźniej, a spojrzenie zabarwiło rozczuleniem. – I poprosił mnie o rękę. – Dopiero wtedy przestała obracać otrzymaną od Foxa ozdobę; zatrzymała ją we właściwej pozycji, nieśmiało prezentując oczom przyjaciółki. Podskórnie czuła, że Leta podzieli jej entuzjazm, że ucieszy się ich szczęściem, lecz z drugiej strony – lękała krytyki, którą przecież mogła zostać uraczona. Jeśli nie dlatego, że dotychczas utrzymywała powagę uczucia w ukryciu, ledwie kilka razy przebąkując o będącym jej wsparciem Lisie, to z powodu profesji przyszłego męża.
– Gdybyś nie była uparta, nie byłabyś sobą – odparła po chwili, gdy rozmowa wróciła na dawne tory, a ich głowy zaprzątnął problem walczącego z nerwami i bezsennością chłopca. – Chcesz dla niego jak najlepiej. I najbardziej na całym świecie ufasz sobie. Nie ma w tym nic złego. Po prostu wydaje mi się, że w tej sytuacji zasięgnięcie porady u kogoś, kto może znać się na podobnych dolegliwościach nieco bardziej, pomogłoby wam obojgu. – Przywołała na usta łagodny, wyrozumiały uśmiech, próbując jednocześnie wyczytać z twarzy rozmówczyni, czy słowa te przynoszą oczekiwany efekt, czy może wprost przeciwnie, tylko pogłębiają odczuwane przez gospodynię wyrzuty sumienia, podsycają bezsilność. Choć potrafiła udawać, robić dobrą minę do złej gry, to wyobrażenie Orpheusa, który pyta w ten sposób o ojca, który nieświadomie zadaje matce kolejne ciosy, rozdrapuje wciąż niezasklepione rany, łamało jej serce. – Och, Leta. – Dosłyszała fałszywą nutę, efekt odmawiającego posłuszeństwa głosu. Może i przyjaciółka wolała udawać, że wcale do tego nie doszło, wciąż dzielnie – i jakże uparcie – zadzierać brodę i przeć do przodu z zaciśniętymi mocno zębami, lecz palce Maeve odnalazły jej ramię, ześlizgnęły się wzdłuż ręki, ku smukłemu przegubowi, a w końcu splotły się z tymi należącymi do Lety. Była tu dla niej. Obok. Nie utraciła ukochanego, pogrzebała jednak brata. Znała gorycz żałoby. I potrafiła ją w jakimś stopniu zrozumieć.
– Nie wiem, czym jest to paskudztwo. Ani dlaczego wpłynęło na studnię w taki akurat sposób. Słyszałam jednak więcej podobnych opowieści. Dziwnych nawet jak na czasy, w których przyszło nam żyć. – Wzruszyła lekko ramieniem; męczył ją fakt, że nie potrafi objąć tego rozumem, uporządkować napływających z różnych źródeł informacji w głowie, a w ten sposób dojść do sedna problemu. Rozłożyć go na czynniki pierwsze. Czy powinni się bać? Czy kometa kiedyś zniknie? I dlaczego, dlaczego, wywoływała w niej taką pustkę? – Co czwartek? To stanowczo za rzadko – skonstatowała w podobnym tonie, pozwalając sobie na nieco odważniejszy gest, przelotne oplecenie drugiej kobiety ramionami. Zasługiwała na to. Na pomoc, na słowa uznania, na tytuł Matki Roku.
A później, później magia musiała z niej zakpić, zamiast orzeźwiającego chłodu sprowadzając na kuchnię godny tropików upał. Dlaczego? Dlaczego akurat teraz, w tej chwili, tutaj. Gdyby popisała się taką nieudolnością w towarzystwie drugiego czarodzieja, może poradziliby sobie z efektem nieudanego zaklęcia nieco szybciej, wspólnymi siłami; w Ulu jednak była jedyną osobą, która mogła rozproszyć działanie sprowadzonej na Merlinowi ducha winną Letę magii. I musiała naprawić swój błąd. – Niegłupio tylko wtedy, kiedy wychodzi – odparła, a jej usta wygiął krzywy uśmiech; policzki miała wciąż zarumienione, płonące zarówno z powodu wstydu, jak i wciąż trzymającego ją w swych szponach gorąca. – I co, zadziałało? Zrobiłam na tobie lepsze wrażenie? Bo coś czuję, że już byłaś o krok o zdzielenia mnie ścierką... – parsknęła; choć jeszcze chwilę temu powietrze było gęste od nerwów, narastającego gniewu, to uczucia te zniknęły jak za dotknięciem różdżki. – Muszę się czegoś napić. Zabierzmy co trzeba i wracajmy do Orphiego. Pomyślę, jakie zabezpieczenia będzie najlepiej nałożyć w pierwszej kolejności – dodała po chwili, którą poświęciła na wachlowanie się dłonią, a także branie głębszych oddechów. I oby na zewnątrz wiał choć lekki wietrzyk, inaczej oszaleje.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Orpehus przyszedł na świat z niebywałym talentem niewrażliwości na moje próby wyplenienia z niego złych zachowań; ilekroć widział w moich oczach błysk desperacji, powtarzał zasłyszane na ulicy słowa, głównie przekleństwa, albo upierał się, że będzie kontynuował akurat taką zabawę, którą zamierzałam ukrócić. Nasiliło się to w ostatnich miesiącach i szczerze wierzyłam, że to wynik braku ojcowskiej figury, tego najważniejszego w życiu autorytetu. Po śmierci Jaspera musiałam przejąć na siebie obowiązki i role obojga rodziców, być żandarmem strofującym w przypadku niegrzeczności, ale i matką całującą zbite kolano i przymykającą oko na wybryki, które ukarałby ojciec. Może w ten sposób Orphie testował nowe granice? Nie byłam pewna, oboje zagubiliśmy się w nowym położeniu.
- Może - przytaknęłam ciężko na sugestię Maeve, bez naiwnej wiary. Robiłam co mogłam, żeby synek rósł na szczęśliwego, ale i przykładnego młodego człowieka, efekt jednak bywał różny i łapałam się na tym, że zrzucałam to na karb genów, którymi obdarzył go los - albo raczej moje zepsucie. Moje potępione decyzje. Moje tragiczne w skutkach wybory. Parsknęłam cicho na widok palca, którym pogroziła mi przyjaciółka, i pacnęłam jej opuszkę własną. - Bo co? - rzuciłam z rozbawionym wyzwaniem.
Przyglądałam się pogrążonej w myślach Maeve, a wzrok roziskrzył się czułym pobłażaniem.
- Oczywiście, że tak. Puchońska dobroć i gryfońska odwaga. Gdybyś ich w sobie nie miała, nie wróciłabyś do kraju ogarniętego krwawym szaleństwem, nie narażałabyś własnego bezpieczeństwa, żeby dbać tutaj o przyjaciół, najbliższych, choć mogłabyś popijać herbatę na balkonie na tle rumuńskiego krajobrazu. Jesteś dobra, Maeve. Czy tego chcesz, czy nie - orzekłam, absolutnie co do tego przekonana. Co musiałoby się stać, bym zmieniła o niej zdanie? Jak potwornych rzeczy musiałaby się dopuścić? Rzeczy, do których tak czy inaczej nie była zdolna. Zmrużyłam oczy, gdy historia nabrała rozpędu, niosąc nas nurtem w kierunku, którego chyba nawet się nie spodziewałam; usta bezwiednie ułożone w uśmiechu, pierścionek ciążący na palcu, ametystowy kamień będący dowodem miłości, która napełniła mnie zdumionym ciepłem - dopóki nie usłyszałam o walce obranej jako styl życia. Wtedy od kręgosłupa trzasnął chłód. Pamiętałam, że rzeczywiście mówiła o takim mężczyźnie, dzielnym, zdeterminowanym i skorym do poświęceń, i właśnie to napełniło mnie niepokojem. Przez dłuższą chwilę nie wiedziałam co jej odpowiedzieć. Czy miałam prawo obdzierać Maeve z radości? Zależało im na sobie, jeszcze rok temu powiedziałabym, że to najważniejsze, ale od tego czasu zbyt mocno poznałam smak popiołów goryczy wypełniających usta. Ujęłam dłonie przyjaciółki we własne i uniosłam je wyżej, spojrzałam na pierścionek, a potem wróciłam wzrokiem do jej oczu, poważna i mniej ekstatyczna, niż mogłaby oczekiwać. Ale czy na pewno? Znała mnie, spodziewałam się, że podejrzewa, jak zareaguję. - Niech lepiej na siebie uważa, ten szczęściarz. Na swoje życie. Niech zacznie je szanować i unika głupot, które mogłyby narazić zdrowie na szwank. Ma być z tobą jak najdłużej - mówiłam powoli, mocno, jakby słowa kierowane do niej miały dotrzeć również do jej narzeczonego, nawet jeśli nam nie towarzyszył. Przyciągnęłam Maeve do siebie i zamknęłam ją w objęciach; w duchu miałam nadzieję, że doczekam ich ślubu prędzej, niż pogrzebu Frederika Foxa. - Gratuluję - odrzuciwszy na bok wojenną świadomość naprawdę ucieszyłam się jej szczęściem, wzruszyłam nawet. - Zasługujesz na kogoś, kto będzie cię kochał. A jeśli kiedyś cię wkurzy, obiecuję, że porachuję mu kości - zapowiedziałam hardo. W starciu z kimś takim jak zaprawiony w boju czarodziej nie miałabym szans, jednak w imię przyjaźni mogłabym spróbować rzucić w niego chociażby garnkiem zza winkla, gdyby naraził się przyszłej żonie. - Jesteś pewna, prawda? - dodałam po chwili, ciszej. Nie musiałam precyzować o co mi chodziło - o jego tryb życia, ryzyko, które podążało za nim jak cień na ostrym słońcu. Przynajmniej zdawała sobie sprawę z obranej przez niego ścieżki, mogła go wspierać, ba, mogli wspierać siebie nawzajem. To, że sama nie pochwalałam jej wyboru przez pryzmat własnych doświadczeń nie oznaczało, że będę odwodzić ją od szczęścia, które ewidentnie przyjęła do serca. Chciałam po prostu usłyszeć, że akceptowała zagrożenie, że była go świadoma. Śmierć chętnie wyciągała ręce po miłość. Zbyt chętnie.
Pokręciłam głową z rozbawionym przygnębieniem. Upartość pewnego dnia doprowadzi mnie do grobu, ale rzeczywiście nie byłam w stanie odrzucić jej od siebie jak przemoczonego swetra. Mogłabym poprosić o pomoc Hectora, jednak coś wciąż blokowało mnie przed przyznawaniem się mu do słabości, do tego, że z czymś sobie nie radziłam; nie chciałam, żeby widział mnie w taki sposób. Westchnęłam ciężko, odchodząc na kilka kroków, by zająć się przygotowywaniem przekąsek. Uciekałam, by nie widziała łez błyszczących w oczach, aczkolwiek na ujarzmienie barwy głosu było już za późno.
- Mój przyjaciel jest uzdrowicielem - rzuciłam w eter. Ted, uczynny, życzliwy Ted, przyjaciel Jaspera, jeden z ulubionych wujów krnąbrnego trzylatka. Zdecydowałam, że do niego napiszę, trudno, schowam dumę do kieszeni, skoro stawką było dobro mojego dziecka. Pokręciłam też głową, słysząc w mym mniemaniu pełne żalu i współczucia westchnienie. - Daj spokój. Wszystko dobrze - urwałam, zła, że nie zdołałam jej oszukać, ale nie odrzuciłam dłoni z mojego ramienia. Ułożyłam na niej swoją własną dłoń, na moment ścisnąwszy palce Maeve w niechętnie dziękczynnym geście; jej wsparcie wiele dla mnie znaczyło, nawet gdy nie potrafiłam wyrazić tego słowami.
- Dotknęła więcej ludzi? - zapytałam, marszcząc brwi. - To samo słyszałam w Dolinie od sąsiadów. Najpierw drobne omeny, później coraz silniejsze, aż na niebie rozbłysnął nowy demon. Komuś trysnęła z kranu gorąca woda, komuś wyschły hodowane w ogrodzie warzywa, jeszcze komuś nagle wyzionęła ducha sowa - mruknęłam. Po fali ostatnich samobójstw, które wstrząsnęły miasteczkiem, naprawdę nie miałam ochoty na kolejne problemy i życzyłam sobie, żeby kometa poszła do diabła jak najszybciej, ta jednak uparcie trwała na firmamencie i śmiała się w nasze twarze, ubawiona zmartwieniami, których nam dostarczała. Zamrugałam, czując wokół siebie ramiona Maeve, po czym parsknęłam cicho i odwzajemniłam niezapowiedziany gest. - Musisz więc odwiedzać nas częściej. Komplementów przesyłanych listownie nie akceptuję, są za łatwe - zapowiedziałam zadziornie. Byłoby miło mieć ją obok, szczególnie po tak długiej rozłące, która z perspektywy czasu wydawała mi się wiecznością.
Temperatura powoli spadała w ogarniętej niewidzialnym płomieniem kuchni, powietrze przestawało być tak suche i lepkie zarazem, klejące się do wnętrza płuc bez orzeźwienia. Sięgnęłam po szklankę, do której nabrałam zimnej, kranowej wody, i bez zawahania cisnęłam całą jej zawartością w Clearwater, uśmiechnięta krzywo i buńczucznie.
- To zamiast ścierki - oznajmiłam z dumnie zadartym podbródkiem. Właściwie nie miałabym nic przeciwko, gdyby Maeve odwdzięczyła się tym samym, obie potrzebowałyśmy wskoczyć do jeziora i schłodzić się po saunie, jaką nam zafundowała. - Och, myślisz, że teraz dostaniesz coś do picia? No nie wiem. Może powinnaś trochę pocierpieć - rzuciłam wyzywająco, mimo to napełniwszy dzbanek lodowatą wodą, najzimniejszą, na jaką pozwalał kran i wręczyłam go przyjaciółce. Na drewnianej tacce wylądowało kilka owoców i trzy szklanki, to wzięłam już sama, razem z czarownicą ruszając z powrotem w kierunku ogrodu. - Nałóż co uważasz, ja kompletnie się na tym nie znam. Nie wiem nawet jakie zabezpieczenia istnieją. Jasper nie podzielił się ze mną takimi informacjami - burknęłam pod nosem, wyrzuty żyły we mnie pełnią płomiennego życia, odrzuciłam je jednak na bok tak szybko, jak zdałam sobie z nich sprawę. - Jak mogę ci się odwdzięczyć? - zapytałam, spoglądając na przyjaciółkę. Za zrobienie czegoś, czego nie dopilnował jej kuzyn.
- Może - przytaknęłam ciężko na sugestię Maeve, bez naiwnej wiary. Robiłam co mogłam, żeby synek rósł na szczęśliwego, ale i przykładnego młodego człowieka, efekt jednak bywał różny i łapałam się na tym, że zrzucałam to na karb genów, którymi obdarzył go los - albo raczej moje zepsucie. Moje potępione decyzje. Moje tragiczne w skutkach wybory. Parsknęłam cicho na widok palca, którym pogroziła mi przyjaciółka, i pacnęłam jej opuszkę własną. - Bo co? - rzuciłam z rozbawionym wyzwaniem.
Przyglądałam się pogrążonej w myślach Maeve, a wzrok roziskrzył się czułym pobłażaniem.
- Oczywiście, że tak. Puchońska dobroć i gryfońska odwaga. Gdybyś ich w sobie nie miała, nie wróciłabyś do kraju ogarniętego krwawym szaleństwem, nie narażałabyś własnego bezpieczeństwa, żeby dbać tutaj o przyjaciół, najbliższych, choć mogłabyś popijać herbatę na balkonie na tle rumuńskiego krajobrazu. Jesteś dobra, Maeve. Czy tego chcesz, czy nie - orzekłam, absolutnie co do tego przekonana. Co musiałoby się stać, bym zmieniła o niej zdanie? Jak potwornych rzeczy musiałaby się dopuścić? Rzeczy, do których tak czy inaczej nie była zdolna. Zmrużyłam oczy, gdy historia nabrała rozpędu, niosąc nas nurtem w kierunku, którego chyba nawet się nie spodziewałam; usta bezwiednie ułożone w uśmiechu, pierścionek ciążący na palcu, ametystowy kamień będący dowodem miłości, która napełniła mnie zdumionym ciepłem - dopóki nie usłyszałam o walce obranej jako styl życia. Wtedy od kręgosłupa trzasnął chłód. Pamiętałam, że rzeczywiście mówiła o takim mężczyźnie, dzielnym, zdeterminowanym i skorym do poświęceń, i właśnie to napełniło mnie niepokojem. Przez dłuższą chwilę nie wiedziałam co jej odpowiedzieć. Czy miałam prawo obdzierać Maeve z radości? Zależało im na sobie, jeszcze rok temu powiedziałabym, że to najważniejsze, ale od tego czasu zbyt mocno poznałam smak popiołów goryczy wypełniających usta. Ujęłam dłonie przyjaciółki we własne i uniosłam je wyżej, spojrzałam na pierścionek, a potem wróciłam wzrokiem do jej oczu, poważna i mniej ekstatyczna, niż mogłaby oczekiwać. Ale czy na pewno? Znała mnie, spodziewałam się, że podejrzewa, jak zareaguję. - Niech lepiej na siebie uważa, ten szczęściarz. Na swoje życie. Niech zacznie je szanować i unika głupot, które mogłyby narazić zdrowie na szwank. Ma być z tobą jak najdłużej - mówiłam powoli, mocno, jakby słowa kierowane do niej miały dotrzeć również do jej narzeczonego, nawet jeśli nam nie towarzyszył. Przyciągnęłam Maeve do siebie i zamknęłam ją w objęciach; w duchu miałam nadzieję, że doczekam ich ślubu prędzej, niż pogrzebu Frederika Foxa. - Gratuluję - odrzuciwszy na bok wojenną świadomość naprawdę ucieszyłam się jej szczęściem, wzruszyłam nawet. - Zasługujesz na kogoś, kto będzie cię kochał. A jeśli kiedyś cię wkurzy, obiecuję, że porachuję mu kości - zapowiedziałam hardo. W starciu z kimś takim jak zaprawiony w boju czarodziej nie miałabym szans, jednak w imię przyjaźni mogłabym spróbować rzucić w niego chociażby garnkiem zza winkla, gdyby naraził się przyszłej żonie. - Jesteś pewna, prawda? - dodałam po chwili, ciszej. Nie musiałam precyzować o co mi chodziło - o jego tryb życia, ryzyko, które podążało za nim jak cień na ostrym słońcu. Przynajmniej zdawała sobie sprawę z obranej przez niego ścieżki, mogła go wspierać, ba, mogli wspierać siebie nawzajem. To, że sama nie pochwalałam jej wyboru przez pryzmat własnych doświadczeń nie oznaczało, że będę odwodzić ją od szczęścia, które ewidentnie przyjęła do serca. Chciałam po prostu usłyszeć, że akceptowała zagrożenie, że była go świadoma. Śmierć chętnie wyciągała ręce po miłość. Zbyt chętnie.
Pokręciłam głową z rozbawionym przygnębieniem. Upartość pewnego dnia doprowadzi mnie do grobu, ale rzeczywiście nie byłam w stanie odrzucić jej od siebie jak przemoczonego swetra. Mogłabym poprosić o pomoc Hectora, jednak coś wciąż blokowało mnie przed przyznawaniem się mu do słabości, do tego, że z czymś sobie nie radziłam; nie chciałam, żeby widział mnie w taki sposób. Westchnęłam ciężko, odchodząc na kilka kroków, by zająć się przygotowywaniem przekąsek. Uciekałam, by nie widziała łez błyszczących w oczach, aczkolwiek na ujarzmienie barwy głosu było już za późno.
- Mój przyjaciel jest uzdrowicielem - rzuciłam w eter. Ted, uczynny, życzliwy Ted, przyjaciel Jaspera, jeden z ulubionych wujów krnąbrnego trzylatka. Zdecydowałam, że do niego napiszę, trudno, schowam dumę do kieszeni, skoro stawką było dobro mojego dziecka. Pokręciłam też głową, słysząc w mym mniemaniu pełne żalu i współczucia westchnienie. - Daj spokój. Wszystko dobrze - urwałam, zła, że nie zdołałam jej oszukać, ale nie odrzuciłam dłoni z mojego ramienia. Ułożyłam na niej swoją własną dłoń, na moment ścisnąwszy palce Maeve w niechętnie dziękczynnym geście; jej wsparcie wiele dla mnie znaczyło, nawet gdy nie potrafiłam wyrazić tego słowami.
- Dotknęła więcej ludzi? - zapytałam, marszcząc brwi. - To samo słyszałam w Dolinie od sąsiadów. Najpierw drobne omeny, później coraz silniejsze, aż na niebie rozbłysnął nowy demon. Komuś trysnęła z kranu gorąca woda, komuś wyschły hodowane w ogrodzie warzywa, jeszcze komuś nagle wyzionęła ducha sowa - mruknęłam. Po fali ostatnich samobójstw, które wstrząsnęły miasteczkiem, naprawdę nie miałam ochoty na kolejne problemy i życzyłam sobie, żeby kometa poszła do diabła jak najszybciej, ta jednak uparcie trwała na firmamencie i śmiała się w nasze twarze, ubawiona zmartwieniami, których nam dostarczała. Zamrugałam, czując wokół siebie ramiona Maeve, po czym parsknęłam cicho i odwzajemniłam niezapowiedziany gest. - Musisz więc odwiedzać nas częściej. Komplementów przesyłanych listownie nie akceptuję, są za łatwe - zapowiedziałam zadziornie. Byłoby miło mieć ją obok, szczególnie po tak długiej rozłące, która z perspektywy czasu wydawała mi się wiecznością.
Temperatura powoli spadała w ogarniętej niewidzialnym płomieniem kuchni, powietrze przestawało być tak suche i lepkie zarazem, klejące się do wnętrza płuc bez orzeźwienia. Sięgnęłam po szklankę, do której nabrałam zimnej, kranowej wody, i bez zawahania cisnęłam całą jej zawartością w Clearwater, uśmiechnięta krzywo i buńczucznie.
- To zamiast ścierki - oznajmiłam z dumnie zadartym podbródkiem. Właściwie nie miałabym nic przeciwko, gdyby Maeve odwdzięczyła się tym samym, obie potrzebowałyśmy wskoczyć do jeziora i schłodzić się po saunie, jaką nam zafundowała. - Och, myślisz, że teraz dostaniesz coś do picia? No nie wiem. Może powinnaś trochę pocierpieć - rzuciłam wyzywająco, mimo to napełniwszy dzbanek lodowatą wodą, najzimniejszą, na jaką pozwalał kran i wręczyłam go przyjaciółce. Na drewnianej tacce wylądowało kilka owoców i trzy szklanki, to wzięłam już sama, razem z czarownicą ruszając z powrotem w kierunku ogrodu. - Nałóż co uważasz, ja kompletnie się na tym nie znam. Nie wiem nawet jakie zabezpieczenia istnieją. Jasper nie podzielił się ze mną takimi informacjami - burknęłam pod nosem, wyrzuty żyły we mnie pełnią płomiennego życia, odrzuciłam je jednak na bok tak szybko, jak zdałam sobie z nich sprawę. - Jak mogę ci się odwdzięczyć? - zapytałam, spoglądając na przyjaciółkę. Za zrobienie czegoś, czego nie dopilnował jej kuzyn.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Namiot w ogrodzie
Szybka odpowiedź