Wydarzenia


Ekipa forum
Salon
AutorWiadomość
Salon [odnośnik]18.02.23 21:55

Salon

Klasyczne pomieszczenie, choć przesadnie zagracone wszystkim, co na wszelki wypadek musi być pod ręką. Prosty kominek przyjemnie ogrzewa pomieszczenie w trakcie zimnych miesięcy. Kanapa i dwa, całkiem od siebie różne fotele nadają klimat, znajdując się w centrum całego pomieszczenia. Przy ścianach umiejscowione zostały regały pełne książek i pamiątek, które zbierają kłębki kurzu. Wyróżnia się tu przaśnie zdobiony, nadszarpnięty znakiem czasu dywan przywieziony przez prapradziadka Despenser wprost z Francji podczas emigracji. Bywa, że miejsce to okupują zwierzęta, które potrzebują spokoju na czas swojej rekonwalescencji.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Salon Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Salon [odnośnik]01.07.23 22:01
Data?

Głosy wątpliwości żądały, by zboczył z obranej ścieżki, lecz zdradzieckie kroki odmawiały posłuszeństwa, jak gdyby w głowie zakiełkowała idea silniejsza niż strach. Wiele dni pełzał po ścianach własnego azylu, atakowany przez demony zalęgłe w głębokiej podświadomości, które gnębiły go nęcącymi wspomnieniami. Stawał się po nich nad wyraz dziki i bezrefleksyjny, nie wiedząc już nawet, czy wpływała tak na niego trauma czy klątwa; mechanizm wyparcia skutecznie zabił w nim wrodzoną dociekliwość, a poczucie winy bodaj samą wolę życia. Ale teraz ta wola zdawała się na powrót kwitnąć. Kierowany sam nie wiedział czym - dawnymi ideałami, może ciekawością - złapał trop i niech go diabli, że przemierzył pół Wielkiej Brytanii, by za nim podążyć. W końcu tu trafił. Gąszcza wysokich krzewów i traw skutecznie utrudniały zachowanie dyskrecji, lecz nie miał w planach pozostać w ukryciu. Mimo racjonalnych obaw wobec intencji osoby, za którą podążał, chciał odpowiedzieć na to nieme wezwanie z godnością, z której niegdyś się obnażył.
Szlachetna duma wespół z gryfońską odwagą na powrót wypełniły jego serce, po raz pierwszy od Brenyn przypominając mu o tym, kim tak naprawdę był. Wyszedłwszy na główny trakt ujrzał z nieopodal wyrastające kontury gospodarstwa, do którego zechciał dotrzeć. Był wczesny poranek; na niebie na dobre rozpromieniło się prażące słońce, choć rosa dopiero skraplała się na soczyście zielonej trawie; tak innej od tego, co prezentowały sobą paskudne torfy Brenyn. Pokrewna z konną pasją myśl przywiodła go pod bramę stajni, w której z daleka dało się dostrzec ruch. Nieomylnie - kiedy bowiem znalazł się relatywnie blisko, kobieca sylwetka wyłoniła się z budynku, mogąc dostrzec rudą czuprynę jawiącą się błyskiem dociekliwości, który jarzył się lekko z podkrążonych oczu.
- Nie wiesz wszystkiego - zawołał do obcej, obnażając dialog z konwenansu. Torba wisząca bezwiednie w jego dłoni spoczęła na miękkim podłożu. - Rutyna może pomaga uciec przed doczesnością, ale jest rutyną; bezmyślnym schematem, który zostawia zbyt wiele przestrzeni do refleksji. To jej bałem się najbardziej - widać było, że przyznanie się do tego przyszło mu z trudem. - Ale masz rację, nie mogę wiecznie uciekać przed przeszłością - skrócił dzielący ich dystans, spuszczając głowę w dół, po czym spojrzał nieznajomej w oczy. - Długo zastanawiałem się co powiem, gdy tu przybędę. To zabawne, bo wciąż zupełnie nie wiem co powiedzieć - na bladej, wychudzonej twarzy zagościł skromny uśmiech. - Więc pozwól, że zadam pytanie, które najbardziej mnie nęci... - rzekł, próbując ukryć poruszenie za rozedrganą powieką. - Dlaczego mi pomogłaś? - wybrzmiało niepewnie, a pamięć powróciła do wspomnień z minionych wydarzeń, które wskazały mu obecną drogę.
Pustelnicza chatka pośrodku lasu w głębi Devon wyglądała na wyjątkowo zapuszczoną. Choć od tragedii, która zmąciła mu umysł nie minęło wiele czasu, lokum wyglądało na zaniedbane; przez nieszczelnie zasłonięte okna dało się wyjrzeć na zapuszczony salon, w którym od tygodni nie było widać śladów magii użytkowej, a nastrój właściciela zdawał się nasiąkać cząsteczkami przygnębienia u podstaw konstrukcji. Rozległo się pukanie do drzwi. Udawał, że go nie było, lecz kogo on chciał oszukać: wystarczyła ledwie chwila, by wytrącić go z równowagi. ,,Odejdź stąd, nie życzę sobie gości!'', ,,Kimkolwiek jesteś, zostaw mnie lub pożałujesz!'', wygrażał, lecz uparta postawa tajemniczej postaci zdradzała coraz więcej wrażliwych faktów na jego temat. Intencjonalnie wywołała wilka z lasu, odwołując się do jego wewnętrznej bestii, aż ta odpowiedziała na wezwanie. Ostatnim, co pamiętał z tej nocy była jej twarz i słowa, które dały mu powód, by opuścić swoją i tak już pogwałconą strefę komfortu.
- Mam nadzieję, że okażesz się lepszą gospodynią niż ja. Mam za sobą długą drogę i padam z sił; oddałbym wiele za dzbanek czystej wody - dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo strudzony był tą podróżą. Teleportacja przy jego emocjonalnym rozstroju byłaby zbyt niebezpieczna; musiał przemierzać tę trasę z miotłą i o własnych nogach. Przy siłach trzymała go głównie determinacja. - Jestem Garfield, dla przyjaciół Garry - zakończył przyjaznym uśmiechem.
Garfield Weasley
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11219-garfield-weasley#345390 https://www.morsmordre.net/t11265-persymona#346336 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f426-devon-appledore-wooda-road-12 https://www.morsmordre.net/t11264-skrytka-bankowa-nr-2454#346322 https://www.morsmordre.net/t11263-garfield-weasley
Re: Salon [odnośnik]05.11.23 21:53
Evelyn & Wilkie11.08.1958
Lato jej nie rozpieszczało, a przecież niegdyś zdawało jej się, że wszystkie bolączki odejdą wraz z upragnionymi promieniami słońca i ciepłem, którego tak brakowało w zimie. Nic takiego się jednak nie wydarzyło, zupełnie jakby od pojawienia się komety, wszystko postanowiło runąć na nią z całym swym ciężarem. Lipiec zaprzepaściła doszczętnie, wymigując się spontanicznymi wyjazdami, by markować swój nagły dyskomfort jakimś wytłumaczalnym, zrozumiałym dla innych powodem. Dopiero teraz mogła odetchnąć, no, może zaledwie od kilku dni, bo przyznać musiała, że labirynt dał jej w kość, zwiastując widmo bliźniaczego brata, szczęk zębów i przywołując wspomnienie jednej z najtragiczniejszych nocy w jej życiu. Sorena jednak tu nie było, nie miało prawa go być, a ona musiała nauczyć się żyć na nowo, a przynajmniej postarać się czynić to bardziej niż przez ostatnie lata. Wychodziło jej to, przynajmniej takie miała wrażenie, odkąd odpuściła sobie wieczną pogoń za pracą, a przynajmniej odrobinę zelżała w swym pracoholizmie, oddając się, a jakże, czynnościom bardziej prozaicznym, jak choćby gotowanie i pieczenie, które wciąż wychodziło jej mniej niż średnio, czego świetnym przykładem były ciastka ofiarowane ostatnio Wilkiemu. Mogła choć sprawdzić, czy są zjadliwe, nim go nimi uraczyła, ba, sama barwa ciasta powinna jej podpowiedzieć, że niczego dobrego z tego nie będzie, ale co mogła poradzić na to, że wcześniej nikt jej na nie na marudził, więc i ich nie próbowała? Teraz wiedziała, że nadają się co najwyżej do wybijania okien i postanowiła udowodnić, że jednak jakoś tam w kuchni sobie radzi.
Zwątpienie przyszło jednak prędzej, niż później. Miała robić obiad, a kuchnia wyglądała tak, jakby co najmniej toczyła w niej wojnę. Nałożony przez Szkotkę magiczny fartuch grzmiał czerwienią, gdy gospodyni próbowała ratować to, co działo się wokół. Z garnka z ziemniakami w zastraszającym tempie wyparowywała woda, to też je zdjęła jako pierwsze, zaglądając do środka z niemałym przestrachem, choć odkryła, że chyba nic strasznego finalnie się z nimi nie stało, ot może gdzieś na spodzie, ale czy ktoś będzie jej tam zaglądał? Nie spodziewała się, że czas na ich ugotowanie minie tak prędko, niby Rufus już od parunastu dobrych minut grzmiał na kuchennym parapecie, ale ten to darł się za każdym razem, skąd więc miała wiedzieć, że akurat teraz stara się ją zaalarmować?
Rzuciła okiem na drugi palnik, marszcząc brwi w wyrazie oceny. Wyglądało na to, że ryba miała się odrobinę lepiej, no, może wciąż jeszcze była odrobinę zbyt surowa, ale przynajmniej nie uległa spaleniu i teraz została obdarowana niemal nieprzerwaną uwagą definiowaną przez notoryczne, ukradkowe spojrzenia stalowoniebieskich oczu.
- Rufus, w tobie cała nadzieja, pilnuj – spojrzała na stworzenie, wskazując mu zaraz patelnię z rybą. W końcu skoro wcześniej potrafił jej obwieszczać zwiastującą tragedię, to tym razem również powinno mu się udać, prawda?
Westchnęła z frustracją, sięgając ku szafce, by wyciągnąć z niej dwa kieliszki, a potem udała się do barku po jakże mało adekwatny w tej sytuacji bimber, cóż, jeżeli obiad miał być niedobry, to mogła choć próbować znieczulić swojego kuzyna na tyle, by ułatwić mu przemilczenie tego tematu, nie mówiąc już o przełknięciu czegokolwiek.
Rozłożyła przyniesione przedmioty na stole, patrząc krytycznym okiem na to, że nie było ani jednej rzeczy należącej do kompletu, czy choć zbliżonej poglądowo, ale za to mogła winić jedynie pewną kłótnię sprzed lat. Bardzo żywą, głośną i pełną roztrzaskanej porcelany, gdzie kawałki zlewały się w jedno i ciężko byłoby przywrócić im odpowiedni wygląd, choć naprawdę się wtedy starała. Teraz jednak wolała swoje pstrokate talerze, każdy mieniący się inną feerią barw i kształtów. Zresztą, dlaczego miałaby się tym przejmować, skoro mało kiedy przyjmowała gości, ba, zwykle nikt nie chciał u niej jeść – z ponoć wiadomych względów, choć osobiście wolała się utwierdzać w przekonaniu, że to z uwagi na jej brak czasu, a nie same zdolności.
Popędziła, by otworzyć kuchenne okno w próbie marnej niwelacji zapachu przypalonych ziemniaków i wtedy dosłyszała wiele niosących się rżeń ze strony aetonanów. Instynktownie spojrzała na zegar, mrużąc oczy. Przecież jeszcze jest pół godziny zapasu w czasie, co on, pór obiadowych nie zna? Burknęła w myślach, gdy jej fartuch nabrał burzowych barw. Mało myśląc, zgarnęła ścierkę z kuchenki, machając nią zaraz w szale, by czym prędzej przepłoszyć szarość z pomieszczenia w kierunku okna.
Już miała biec do drzwi, jednak przypomniała sobie o jednym, chwilowo ważniejszym od tego, by wpuścić kogoś, kto i tak miał tu wolny wstęp i na otwieraniu drzwi się z pewnością znał. Pochyliła się w kierunku pieca, wdychając przyjemny zapach jabłecznika. Zdawało się, że był już gotowy, dlatego też z niemal zamkniętymi oczami otworzyła drzwi pieca, lękając się nieco dojrzenia czarnej skorupy. Kilka chwil później jednak otworzyła oczy i ze zdumieniem podziwiała znajome z dzieciństwa ciasto.
- Aha! – Krzyknęła z zachwytem, wyciągając ciasto z merlinowską czcią, umieszczając je prędko na chłodnym palniku. – Patrz i ucz się, Rufus. Tak właśnie powinien wyglądać prawdziwy jabłecznik – przyznała z dumą, oglądając parujące ciasto z każdej możliwej strony. Może faktycznie ćwiczenie przepisu od miesięcy zaczynało przynosić skutek, nie zapominała przecież, że co najmniej dziesięć ostatnich przypominało zbity w prostokąt węgiel, a ten, huh, ten wyglądał identycznie jak te, które znała z lat dziecinnych. Czyżby w końcu jej się udało?
Szkoda tylko, że w całym tym ferworze zapomniała o rybie, a pisk Rufusa zdawał się być gratulacjami z powodu ciasta, a nie alarmem przed kolejną kulinarną tragedią.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Salon Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Salon [odnośnik]11.11.23 15:17
♫♪

Korzeń sterczał smętnie znad ciemnego kopca, smażąc się w letnim słońcu. Zagadkowe, przemknęło mi przez myśl, choć żadne zaawansowane działania detektywistyczne nie były potrzebne do rozwikłania prostej zagadki. Musiała się trochę namęczyć, żyzna mieszanka ziemi prowadziła od miejsca zbrodni za róg Klepki, trop układał się w nierówną wstęgę, donica zniknęła, a ogon sprawczyni smagnął powietrze energicznymi ruchami, gdy usłyszała moje kroki - złota kita wystawała zza winkla. Zastygła i umknęła spojrzeniu, gdy tylko się odezwałem.  
- Szałwia... - westchnienie samo wyrwało się z piersi, a palec potarł skroń w wyrazie zmieszania i zażenowania, gdy przyglądałem się sfatygowanej fidze abisyńskiej - mojej eksperymentalnej sadzonce, hodowanej specjalnie dla pana Mulpeppera, wraz z paroma innymi okazami. Ledwo udało mi się okiełznać szalony korzeń, rozłupujący każdą donicę, ledwo znalazłem na niego sposób, a ten pod moją nieuwagę sprzymierzył się z psem. Zdrajcy, daję słowo! - Szałwia, wracaj tu - zażądałem spokojnie, z senną stanowczością, pod powiekami jeszcze czując pieczenie świeżej wizji, przez którą obudziłem się przytulony do sałaty. Prezentowałem się nie lepiej niż ponuraki w filiżankach, a czas uciekał, obiecałem się nie spóźnić. Z włosów właśnie odleciała zagubiona biedronka, a ja pochylałem się nad uszkodzonym krzewem, próbując oszacować straty - doliczałem się połamanych gałązek i opadłych owoców - na szczęście nie było tak źle, chociaż po zeskrobaniu rośliny z ziemi na pewno miałem ujrzeć jednostronnie wypłaszczoną karykaturę.
Psia buntowniczka skradała się onieśmielona, rozdarta między uśmiechem z serii "hej, Wilkie, dobrze się spało?" a grymasem o tytule "panie ojcze, ta donica niegodna wspaniałego chabazia, zarządziłam wymianę". Brwi same powędrowały do góry na widok ubrudzonych łap, całe czarne, w mojej najlepszej ziemi... z westchnieniem rezygnacji dźwignąłem się na nogi, po jednym ziewnięciu zaglądałem za róg budynku, by za moment obejrzeć obitą donicę. Sporych rozmiarów, takich właśnie gabarytów wymagała figa. - Wlazłaś do niej, prawda? - bez trudu wyobraziłem sobie, jak psina krąży po podwórku w nowej glinianej zabawce. - Grządki ci się znudziły? Łapy do umycia, moja panno, nawet nie myśl, że Evelyn wpuści cię do domu w takim stanie - przestrzegłem ze stoickim spokojem. Ciężko było się na nią gniewać, kiedy tak wesoło wywalała jęzor na wspomnienie znajomego imienia.  
Zaklęcia ułatwiły naprawę zguby i przeniesienie jej na miejsce. Figa po upadku faktycznie prezentowała się trochę biednie, lecz miała sobie z tym poradzić; na powrót znalazła się w ziemi, ale uporanie się z bałaganem zostawiłem na później, łapy były bardziej palącą kwestią niż rozrzucone łopatki. Szałwii nie trzeba było powtarzać dwa razy, chętnie wtoczyła się do starej balii.
- Pamiętasz, że Rufus to nie kot, prawda? - pytałem na wszelki wypadek, szorując pociemniałą sierść, ale wiedziała swoje, moje gadanie niewiele miało zmienić. Krytycznym okiem oceniłem efekt kąpieli, zanim zająłem się sobą - a potem wyruszyliśmy, udało się nawet zjawić przed czasem.
- Zostań - poprosiłem Szałwię, najpierw kierując się do stajni - nie mogłem odpuścić sobie zerknięcia, jak miewa się Pepper, której musiałem przemycić świeżo wykopaną marchew ze swojego ogródka; poza tym, podczas drzemki z nosem w sałacie, stało się jasne, że czas pożegnać się z Etną, niebawem miała wyfrunąć do nowych opiekunów - zawsze było mi szkoda, kie... chwila, pies mi przypadkiem nie ujadał? - Co ona znowu wymyśliła? - rzuciłem do klaczy, ostatnim tęsknym gestem układając dłoń na grzbiecie znajomego nosa. - Powodzenia, Etna.
Zanim wytoczyłem się na zewnątrz, przesunąłem jeszcze drabinę, bo aż prosiła się żeby ktoś pod nią przeszedł, do czego absolutnie nie mogłem dopuścić - na samą myśl odruchowo zastukałem palcem w wysłużony drewniany amulet, zawieszony na szyi. Krótko później zorientowałem się, że Szałwia szczeka na dym, uciekający z kuchni, gdzie musiała harcować moja kuzynka, bo raczej nie myszy - trochę się zmartwiłem, przyznaję. - Oho, idziemy - zarządziłem, przyspieszając kroku i chociaż moje leniwe tempo i jeszcze leniwsza kondycja nie pozwalały na ekspresowe biegi, kawałek trasy pokonałem truchtem. Oddech rwał się trochę, kiedy wparowałem do pomieszczenia, szybko próbując rozeznać się w sytuacji. No i się zaczęło, nawet nie zdążyłem nic powiedzieć.
Szałwia od razu wyczaiła Rufusa, trochę rozdarta między witaniem Evelyn a pogonią za swoim ulubionym niuchaczem, ale zdecydowała wybrać to drugie. Szczeknęła wesoło, gotowa wcisnąć nos w każdą szczelinę, byle tylko wytropić stworzenie, ich zabawa była już rytuałem, nie było co się wtrącać - chociaż w tym momencie mogła sobie darować. Mój wzrok padł bowiem na patelnię, na którą Rufus bezskutecznie próbował zwrócić uwagę gospodyni.
- Aaa, a, a - wyrwało mi się, kiedy wolną dłonią sięgałem metalowej rączki - niewiele myśląc, reagowałem zaskakująco szybko, jak na swoje zaspane standardy. A szkoda, bo tym razem mogłem pomyśleć. - AAAA A A - piecze-boli-ała w wolnym tłumaczeniu, palce zaciśnięte na rozgrzanej rączce natychmiast odpuściły, palce drugiej ręki też - w niej miałem koszyk z poziomkami i warzywną zgrają, teraz wesoło turlającą się po ziemi - patelnia huknęła metalicznym echem. Szczęście w nieszczęściu, ryba przywarła, więc została na swoim miejscu, ale obraz zaszklił mi się przed oczami przez ten paskudny ból. Zamrugałem, zerkając zaraz na Evelyn, a tam...
- Jabłecznik to jest? Jabłecznik zrobiłaś? TEN jabłecznik? - zapytałem, wymachując jeszcze ręką, jak idiota, zamiast wcisnąć ją do zimnej wody. Ech, zawsze coś, to na pewno ta drabina! Musiałem przejść i nie zauważyć, jak mi się do Pepper spieszyło!


who are you when you're haunted by the ruin?
Wilkie Despenser
Wilkie Despenser
Zawód : wróżbita, zielarz
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec

and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears

OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +2
UZDRAWIANIE : 5 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11928-wilhelm-despenser https://www.morsmordre.net/t11958-aura#369875 https://www.morsmordre.net/t12167-wilhelm-despenser#374784 https://www.morsmordre.net/f446-szkocja-feldcroft-klepka https://www.morsmordre.net/t11957-skrytka-bankowa-nr-2590#369864 https://www.morsmordre.net/t11961-wilhelm-despenser#369888
Re: Salon [odnośnik]18.11.23 19:48
Duma z własnego wypieku przysłoniła wszystko inne, przynajmniej chwilowo, dokładnie do momentu, gdy drzwi wejściowe rozchyliły się szeroko, a Szałwia wpadła do środka niczym tornado, przeskakując to ku niej, to ku Rufusowi, zanosząc się donośnym szczekiem. Wiedziała, że zaraz rozpocznie się pogoń, to też stała na straży ciasta, by niuchacz przypadkiem nie upstrzył go śladem swych łapek przy zrywie do szaleńczej zabawy z psią koleżanką. Pokładała nadzieje, że Alchemik pozostał na swym zwyczajowym miejscu, wylegując się na jej łóżku w sypialni, inaczej awantura murowana, bo przecież tych dwoje ledwo się tolerowało.
Zaaferowana niuchaczem i Szałwią, nie zwróciła uwagi na Wilkiego, póki ten nie czmychnął obok niej, wyciągając rękę w stronę patelni. Już miała krzyczeć, ostrzec, uczynić cokolwiek, ale było za późno - palce Wilkiego już zacisnęły się na wściekle rozgrzanej, metalowej rączce. Złapała się za głowę, widząc, jak przedmiot z głośnym hukiem spadła na kuchenną posadzkę, razem z koszykiem, który kuzyn dzierżył dotąd w drugiej ręce. Owoce i warzywa rozsypały się tuż pod ich stopami, Rufus z przestrachem zeskoczył z blatu, w popłochu uciekając do salonu, a zaraz za nim wystrzeliła Szałwia. Szkoda tylko, że po drodze wpadali na poziomki, co oznaczało, że bałagan zaraz rozprzestrzeni się po całym parterze.
Z rozchylonymi w wyrazie lekkiego osłupienia wargami, skrzyżowała spojrzenie z Despenserem, gdy ten, ni stąd, ni zowąd począł rozprawiać o jabłeczniku, już całkowicie zbijając ją z pantałyku. - Ja... jab... jabłecznik? Czekaj, co? - Naprawdę? Teraz? Chyba sobie kpił, czy oparzenie do reszty odebrało mu zmysły? Przewróciła oczami, bez większego zastanowienia łapiąc mężczyznę za rękaw, ciągnąc ku sobie i ostatecznie ciskając jego dłoń do wiadra z chłodną wodą, które stało na blacie tuż obok niej, jak zawsze, odkąd dowiedziała się, że jednak można w tak błahej czynności wszcząć niewielki pożar - jak ten przed tygodniem, który objął ulubione firany matki. Musiała przyznać, że jakoś... nie było jej ich szkoda.
Wsparła się biodrem o kuchenny blat, biorąc jeden, długi i uspokajający wdech. Rzuciła spojrzenie na własne dłonie, nieustępliwe w swej drżącej misji i zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła przed chwilą. Zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc, dlaczego nie poczuła ognia w ciele, tego przepastnego, uporczywie dojmującego uczucia, które napastowało ją ilekroć dotykała drugiej osoby. Czy to przez to, że miała wybór, który podjęła sama? Nie rozumiała, choć nie był to pierwszy raz, gdy coś podobnego w tym aspekcie ją zdziwiło.
- Czyś ty do reszty oszalał? - burknęła, mrużąc oczy. - Nie waż się teraz ruszyć, choćby o cal - zawyrokowała, grożąc mu palcem. Obróciła się, zbierając warzywa z podłogi, starając się uratować choć część z nich, bo w przeciwieństwie do owoców trzymały się całkiem nieźle. Merlinie, za jakie przewinienia pokarałeś naszą rodzinę istnym talentem do siania chaosu? Zapytała w myślach, kierując na chwilę wzrok ku górze. Z obiadu były nici, ryba mówiła sama przez się, że już nie miała ochoty odkleić się od patelni, pozostawały więc ziemniaki, ewentualna sałatka z właśnie ratowanych warzyw i rzeczone ciasto, a skoro o tym mowa... - Co do ciasta, to tak, to TEN jabłecznik, nawet nie wiesz ile czasu poświęciłam na prawidłowe rozszyfrowanie przepisu, ale chyba w końcu dobrałam odpowiednie proporcje - zaczęła po chwili, trzymając już pokaźne naręcze marchewek i innych takich. Kątem oka spojrzała na ciasto, które wyglądało nienagannie, odznaczając się mentalnym medalem za to, że zmarnowała piętnaście poprzednich, by powstało właśnie to - w jej oczach aż nazbyt idealne, by mogło być prawdziwe. Poświęciła wiele czasu i cierpliwości, by prawidłowo odczytać przepis i wydobyć z niego smak, który znała z lat dziecięcych, czasów, które były lepsze, przychylniejsze i zgoła bardziej beztroskie.
- Wszystko w porządku? Widzenia cię nie dręczą? A może widziałeś coś, czego powinniśmy się wystrzegać? - zapytała, podnosząc jedną z bardziej okazałych marchwi, udając, że wcale nie przywiązywała wagi do jego wizji, co było wierutnym kłamstwem. Już dawno temu Wilkie udowodnił jej, że jego przepowiednie mają sens, choć niekiedy należało się nad nimi pochylać, próbując rozszyfrować to, co niedopowiedziane. Jak wtedy, przeszło osiem lat temu, gdy powiedział jej o opuszczającym nocą dom Sorenie, ale wtedy go nie posłuchała, co miała wyrzucać sobie po dziś dzień


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Salon Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Salon [odnośnik]26.11.23 17:25
Piekło, piekło cholernie; błyszcząca tafla łez rozgoniła senną mgiełkę spojrzenia, kiedy twarz wykrzywiał grymas bólu i idiotycznego zaskoczenia. Wiedziałem, że nie powinienem wchodzić do kuchni, a już tym bardziej zbliżać do rozgrzanych garów, sam się prosiłem o biedę. Co mogłem poradzić? Było mi trochę głupio, że od śmierci głodowej ratują mnie sąsiadki i kochana Prima, bez nich musiałbym przeżyć na kanapkach, co byłoby możliwe, owszem, gdyby nie trudności w zdobyciu produktów oraz kilka innych szczegółów - trzeba było korzystać z tego, co wpadło w ręce, zaś kanapka z surowym mięsem mogłaby stanowić większe wyzwanie dla życia i zdrowia niż nieudolne próby okiełznania kuchennych tajników. Z takiego założenia wychodziłem, dlatego czasem w mojej kuchni eksplodowała mąka, a makaron notorycznie sklejał się w glutowatą breję.
Co mi po rozbudzeniu, skoro i z nim nie reagowałem na czas? Cała koncentracja poszła na jabłecznik i oparzenie, które wbrew pozorom wcale nie wyparowało ze świadomości - choć mogłoby - Evelyn miała więc pole do zaskoczenia mnie nagłym ruchem, wykazując trochę rozsądku, kiedy mój w najlepsze turlał się po podłodze, między darami z ogródka i zwierzęcymi łapami, w akompaniamencie wesołych szczeknięć Szałwii. Oddalających się, na szczęście, jeszcze harcujących zwierząt brakowało w tym rozgardiaszu... moje biedne poziomki... przetrwały światło komety, wyrosły na przekór losowi, a teraz w psich odciskach ozdabiały podłogi. Szałwii nie były dziś pisane czyste łapy.
- No, jabłecznik, przecież widzę - odpowiedziałem z opóźnieniem, uśmiechając się krzywo do kuzynki, kiedy dłoń wylądowała w zimnej wodzie. Poruszyłem palcami, na rozpalonej skórze czując ulgę - chwilową, ale zawsze. Próba ratowania się żartem chyba zawiodła, już mi tu groźby ciskała, burcząc pod nosem, ale mogła gadać swoje - nie mógłbym nie zauważyć, jak prędko zareagowała, zupełnie jakby bliskość nie robiła na niej wrażenia. Coś się zmieniało? Coś było w stanie zatrzeć odruch, rozgonić cienie przeszłości? Nic nie dałem po sobie poznać, w zamieszaniu moje zdumienie i tak ginęło bezpowrotnie, przyjmując kształt niezadowolonej miny, kiedy Ev zamierzała sprzątać bałagan samodzielnie. Po moim tru... Aha, o nie, natychmiast wyrwałem rękę z wody, w popłochu zaciskając palce na drewnianej figurce, w którą odpukałem jak najprędzej, z wydechem opierając się o blat. Żadnych trupów. Ręka z chlupotem wróciła do wody.
- Przecież kończyn nie straciłem, nie będziesz tego zbierać sama - uparłem się, chociaż przyznaję bez bicia, specjalnie wypowiedziałem zdanie ze staranną powolnością, bo w ten sposób kupowałem dodatkowe sekundy chłodnej ulgi. Wykorzystałem moment, czmychając po ogórka, kiedy Evelyn wróciła do tematu ciasta. - Nie sądziłem, że ten przepis gdzieś tu w ogóle jest - przyznałem, próbując dzielnie nie krzywić się z bólu. Potrzebowałem różdżki, ale zostawiłem ją w koszyku... - powiedz mi jeszcze, że większość pozycji zakładała "na oko" - zaśmiałem się pod nosem, zdarzało mi się podglądać kuchenne podboje babci, ale była tak wprawiona w przepisach, że nawet nie musiała do nich zaglądać. Kiedy zacząłem interesować się alchemią i próbowałem dostrzec zbieżności z gotowaniem, prędko straciłem zapał - właśnie przez "na oko", które w kuchni było odpowiedzią na wszystko, a w klasie eliksirów mogło wygolić brwi jednym podmuchem z kociołka. W najlżejszym przypadku. - Jestem pod wrażeniem, wygląda identycznie. Jeśli smakuje tak samo... - aż się rozmarzyłem. - ... to spodziewaj się częstszych odwiedzin i błagalnych listów. Nie widziałaś gdzieś mojej różdżki, swoją drogą? Między marchewkami? - zapytałem, przytomniejąc przez oparzenie. Zagryzłem zęby żeby nie syknąć. - Rufus jej chyba nie zabrał? Nie miał tyle czasu, cwaniak - wymamrotałem pod nosem, rozglądając się po podłodze, gdy zbierałem pomidory, uparcie omijając wzrokiem rozkwaszone poziomki. Ich zapach przebijał się nawet przez dym, a na nagłe pytanie zamarłem na sekundę, mimowolnie uciekając spojrzeniem.
- Firanek nie ma, co z nimi zrobiłaś? - zapytałem w najsłabszej dywersji tego stulecia. Co miałem jej powiedzieć? O paraliżach? O dziwnych majakach, ni to snach, ni to wizjach, w których zalewała mnie ciemność, a jedynym co mogłem robić, było przekopywanie się przez nieskończone pustynie, nie dostając żadnych wskazówek, nie wyciągając wniosków? Nie było dobrze, śledziły nas ponuraki, w kartach zawsze ukazywało się nieszczęście, kula straszyła cienistymi kształtami, trzecie oko wariowało, ukazując głównie mało istotne zdarzenia albo największe nieszczęścia, nic pomiędzy, a nad głowami wisiał nam omen śmierci. Na moje - powinniśmy wystrzegać się wszystkiego. Byłem tak przerażony i przytłoczony ilością złych znaków, że w końcu zacząłem je wypierać - ignorując we własnych wróżbach każdy negatywny pierwiastek, panicznie doszukiwałem się pozytywów. - Przysnęło mi się w sałacie, dzisiaj, ożywcza drzemka. Musisz być jutro cierpliwa, opłaci ci się to. Nie masz wyjścia, bo Etna już dostała pożegnalną marchewkę - przyznałem trochę ponuro, racząc Evelyn przelotnym spojrzeniem, bo choć wieści były niezłe, nad światem wisiało coś paskudnego, a moje widzenia uparcie trzymały w sekrecie, co konkretnie nam grozi. - Nie jest za wesoło, Ev. Znalazłem - oznajmiłem, odnajdując pojedynczy pozytyw. Własną różdżkę, ubrudzoną poziomkową breją.


who are you when you're haunted by the ruin?
Wilkie Despenser
Wilkie Despenser
Zawód : wróżbita, zielarz
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec

and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears

OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +2
UZDRAWIANIE : 5 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11928-wilhelm-despenser https://www.morsmordre.net/t11958-aura#369875 https://www.morsmordre.net/t12167-wilhelm-despenser#374784 https://www.morsmordre.net/f446-szkocja-feldcroft-klepka https://www.morsmordre.net/t11957-skrytka-bankowa-nr-2590#369864 https://www.morsmordre.net/t11961-wilhelm-despenser#369888
Re: Salon [odnośnik]27.11.23 23:30
Nachmurzyła się, nie rozumiejąc zupełnie, jak Wilkie mógł w obliczu bólu skupiać się na czymś tak prozaicznym, jak ciasto. Ciasto, jak ciasto, każdy widzi, a męskie zdziwienie odczytała jako małego kuksańca. Jasne, nie była najlepsza w kuchennych starciach z własnymi narzędziami zbrodni pojawiających się pod postacią garnków, blach i sztućców, często przegrywała małe bitwy, ale jak już się uparła, wygrywała najcięższe wojny. Tak, jak dziś, z cholernym jabłecznikiem, który ani trochę nie przypominał podeszwy, węgla, paćki, czy innego koszmarku. Nie miała zamiaru się przyznać, że wciąż nie zdołała zdrapać z sufitu części jego nieudanej wersji z ostatniego wtorku, ani, że jej okna świeciły blaskiem nie dlatego, że była porządną panią domu, o nie, one były tak czyste, bo zaledwie wczoraj upaćkała je jabłkami, ponieważ postanowiła wystawić gorący gar do przestudzenia na parapet, a gdy tylko uchyliła ździebko pokrywkę, owoce zaatakowały ją, okna, blaty i wszystko wokół.
Odwróciła się przez ramię, spoglądając kontrolnie na kuzyna, bo w kwestii posłuchu nie ufała mu za grosz i najwyraźniej słusznie. - Ręka. Do. Gara – wyburczała poprzez zaciśnięte zęby, frustrując się, bo najwyraźniej ostatnio nikt jej nie słuchał, każdy wiedział lepiej, a później co? Później oczywiście okazywało się, że miała rację i choć mogła poobrastać w piórka, tak wolała, by słuchano się jej za pierwszym razem, chociażby po to, by oszczędzić jej nerwów i uniknąć potencjalnych nieszczęść. Wilkie miał szczęście, bo zupełnie nie zauważyła tego czmychnięcia po ogórek, inaczej miałby już po dłoni. – Znalazłam go na strychu jakoś pod koniec lipca, gdy… zebrało mi się na małe porządki – wróciła do tematu, wykrzywiając usta w grymasie. Lipiec był dla niej na tyle trudnym miesiącem, że szukała sobie jakiegokolwiek możliwego zajęcia, by odciągnąć myśli od kłótni z Everettem, a gdy już skończyły jej się wszystkie pomysły i rzeczy do zrobienia, przypomniała sobie o tym, że od śmierci rodziców nie uporządkowała rzeczy ich i Sorena, wpakowując je bezmyślnie na strych. Spędziła przeszło tydzień na hucznych porządkach, podchodząc do nich aż nazbyt emocjonalnie, może właśnie dlatego znaczna część rzeczy wylatywała przez okno, z domu niosły się echem dziwne odgłosy, przypominające bardziej walkę z potworem. Znalazła wiele albumów, pamiątek, obrazów i dzienników, godzinami przeglądając wszystko z rozrzewnieniem, aż w końcu natrafiła na przepiśnik babki i to on w mig przyczynił się do sojuszu między Evelyn, a jej własnym domem. – Trzeba przyznać, że babcia miała specyficzne podejście do proporcji, a przynajmniej do ich opisywania, szło oszaleć podczas rozgryzania tego, co autorka miała na myśli, ale myślę, że wyszedł taki, jaki być powinien – parsknęła bez cienia gniewu, kątem oka zerkając na rzeczony przepiśnik i nowy, znajdujący się tuż obok, do którego zaczynała przepisywać treść z własnymi adnotacjami tak, by następnym razem nie musieć się zastanawiać i błądzić w składnikach. Odnajdowała spokój w tych mozolnych czynnościach, delektując się chwilami w których ponownie mogła poczuć ducha swej babki, śledząc opuszkami palców jej pismo, wgłębienia w papierze, skreślenia i niewielkie adnotacje. To był ogrom historii zamknięty w wypełnionym do cna dzienniku. Miała wrażenie, że babcia zrobiła to dla nich, swych wnucząt, by choć trochę umilić im przyszłość, a przynajmniej właśnie tej myśli Evelyn chciała się trzymać. Nie mogła się już doczekać, aż ciasto ostygnie, by móc je pokroić i spróbować, czy zawiera smak zapamiętany z lat dzieciństwa. Oprzytomniała jak na zawołanie, gdy doszły ją słuchy o zgubie. – Różdżkę? Zgubiłeś różdżkę? W marchewkach? Wilkie… - chcąc nie chcąc podążyła spojrzeniem do koszyka, przebierając palcami przez zebrane do tej pory warzywa, by odnaleźć rzeczony przedmiot, ale nigdzie go nie dostrzegła. Cóż, przynajmniej nie można było zaprzeczyć ich pokrewieństwu; sama ostatnio odnajdowała różdżkę w dziwnych miejscach – sianie, boksie Pepper, misce Rufusa, miętowych zaroślach, więc nie mogła wymagać od kuzyna zbyt wielkiego roztargnienia, gdy sama gubiła się w meandrach własnych rozkojarzeń. Machnęła lekceważąco dłonią, tym razem nie podejrzewała Rufusa o kradzież, mały drań nie miał wystarczająco wiele czasu na taki występek, była tego bardziej niż pewna.
Zmarszczyła brwi wobec nagłego pytania, taktycznego odbicia piłeczki, by odwrócić uwagę od wystosowanego przez nią pytania. Zadrżała, nie chcąc się nawet zastanawiać, czy jest tak źle, jak podejrzewała, ostatnio wszak nic nie szło po jej myśli, a to przecież mogło mieć podłoże w czymś zgoła okropniejszym niż byle przypadek. Zacisnęła usta, nie mając zamiaru jednak tego drążyć, przynajmniej jeszcze nie teraz. Powiodła wzrokiem ku firankom, a raczej miejscu, gdzie zwyczajowo się znajdowały, przynajmniej ostatnim razem. – Można powiedzieć, że przywołałam mały pożar, taki… naprawdę mały, niewielki, nie ma o czym mówić – przyznała z marsową miną, nie wiedząc, jak inaczej się z tego wytłumaczyć. Tym bardziej więc nie wspominała, że w szale porządków poświęciła wszystkie zapasowe firanki na wypełnienie do zwierzęcych legowisk, spodziewała się bowiem, że niedługo przybędzie jej kilku nowych, zwierzęcych lokatorów, czy to na stałe, czy jedynie tymczasowo. Zresztą, te firany zawsze kojarzyły jej się z matką, a wiadome było, że ów wspomnienia nie należały do najprzyjemniejszych. – Proszę, przestań mnie mamić, dobrze? Żadne firany, marchewki i drzemki zwiastujące mi poczucie czczego szczęścia cię od tego nie uchr… - urwała, widząc, jak kuzyn wskazuje na upaćkaną poziomkową paćką breją różdżkę i zastygła, nie wiedząc, czy grzmieć, czy może jednak załamywać ramiona. – Jedno, małe zwycięstwo, chwała Merlinowi – prychnęła z wykrzywieniem warg. Podniosła przedmiot, wycierając go w ścierkę i odkładając na blat obok kuzyna z cichym, niezadowolonym westchnieniem. Odstawiła też wiklinowy koszyk, bo zdawać się mogło, że wyzbierała już wszystko, co dało się uratować. Nie chciał rozwiązać języka po dobroci? Dobrze, miała na to inne sposoby.
Wzięła nóż i szpatułkę, przysuwając uprzednio ciasto ku sobie, które zdawało się być wystarczająco przestudzone. Skoro obiad i tak poszedł na zmarnowanie, to musieli zadowolić się choć ciastem, trudno. Wykroiła pierwszy kawałek, sumiennie umieszczając go na pstrokatym talerzyku, który zaraz przesunęła w kierunku Wilkiego. – Widziałam zwierzę parszywie podobne do ponuraka. Tej nocy, gdy nadeszła kometa – zaczęła nagle, wykrajając drugi kawałek jabłecznika z niebywałym spokojem, zupełnie jakby wspominała o pogodzie. – Cierpiało i musiałam pomóc mu odejść… Rozumiesz? – zapytała, łapiąc kontakt wzrokowy z kuzynem, śledząc jego twarz stalowoniebieskim spojrzeniem. Nie wiedziała, co o tym myśleć, lecz nie dawało jej to spokoju. Znała znaczenie ponuraka i odczuwała niepokój z tyłu głowy na samą myśl, że spotkała coś tak podobnego, nie mówiąc już o tym, że musiała je zabić. Czy to miało jakieś drugie dno? Czy powinna się martwić bardziej, niż zwykle? Nie wiedziała już zupełnie co ma o tym myśleć. To nie był przypadek, nie mógł być. – Zapytam więc, czy jest tylko niewesoło, czy może jednak za tym określeniem kryje się coś więcej, hm? – Spoważniała, nie było jej teraz do śmiechu, a mimo to nie dała poznać po sobie ukłucia lęku, zamiast tego bezwiednie spróbowała ciasta. Smakowało dokładnie tak, jak wtedy, gdy była dzieckiem.
[bylobrzydkobedzieladnie]


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Salon Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Salon [odnośnik]29.11.23 23:42
A już ci! Moje zdumienie obok kuksańca nie stało, nawet bym na to nie wpadł - jeśli dało się przypisać mu cokolwiek, to najwyżej zaskoczenie istnieniem możliwego do zrealizowania przepisu. Zresztą, miałem tendencję do bezgranicznej wiary w możliwości bliskich mi ludzi, z łatwością przeoczałem ich przywary, potrafiłem wierzyć w nich na ślepo i z zapartym tchem podziwiać każdy sukces - jabłecznik, wygrany mecz, milczącą walkę z cieniami przeszłości. Wszystko kosztem wiary w siebie, jakby szala przechyliła się na jedną stronę, nie mogąc drgnąć ku przeciwnej, by osiągnąć względną równowagę. Było prościej, swego czasu. Philomena miała do mnie talent, przy niej zawsze mogłem więcej i lepiej, ale jeśli byłem czegoś pewien, to tego, że z naszej dwójki - mnie i Evelyn - kuzynka miała znacznie większe szanse na odtworzenie ciasta. Nawet niedawne ciastka, tak przez nią wyklinane, nosiły na sobie wyraźny pierwiastek babcinych wypieków. Despenser to Despenser, krwi nie dało się oszukać - zgodnie z tą zasadą sknociłbym każdy rodzinny przysmak, idąc śladem dziadka i Philipa, którzy eksperymentalnie podjęli się prób - wyzwanie, ha! - z wynikiem o opisowej ocenie: spektakularna porażka, wara od kuchni. Potrafiłem wcisnąć jabłecznik między piekące odczucie i kuchenne zamieszanie, bo wiedziałem, że Ev musiała włożyć w niego sporo pracy, ale przede wszystkim - serca. Mogła budować te swoje dystanse, odgryzać się zimnym i burkliwym obliczem, to nie miało znaczenia, bo wiedziałem, jaka była.
- Do gara, do gara - mruknąłem burkliwie pod nosem, zanim posłusznie schowałem rękę do wody, uporawszy się z obowiązkowym odpukiwaniem złych myśli. Najpierw priorytety, potem rozkazy! Wolałem wierzyć, że moja niedostrzeżona ucieczka była czystym sprytem, a nie szczęściem - mogłem przez chwilę napawać się dziecinnym przekomarzaniem, zupełnie jakbyśmy cofnęli się do przeszłości, schowani za babciną spódnicą. W tym domu przeszłość sama pchała się do łba; przyjemna, bolesna, mimowolnie wdzierała się falami. Porządki, co? Musiała odreagować?
- Małe - powtórzyłem z lekkim rozbawieniem i iskrą złośliwości, wyobrażając sobie, że nasze pojęcie tej skali może być mocno rozbieżne. Przerastała mnie jedna szafa z manatkami Philly, co dopiero strych pełen wspomnień. Ciekawe, ile dni nad tym spędziła. - Pomógłbym ci, trzeba było mówić - zagaiłem łagodniej, choć bez natarczywych rozczuleń - przekonany, że wcale nie musiała robić wszystkiego sama, a najczęściej tak kończyły się jej postanowienia. Nie chciałem się narzucać, ale skoro miałem okazję do zgrabnego przypomnienia, korzystałem z niej. Potrzeba kontroli i samodzielności nie brała się znikąd, wiedziałem to, ale byliśmy ogromną częścią swoich żyć, dzieliliśmy upakowane pod dachem wspomnienia. Nie umknęło mi rzucone ku zeszytom spojrzenie, sam zerknąłem na nie z zaciekawieniem i gdyby nie bałagan, dotkliwe pieczenie oraz brak różdżki, natychmiast zabrałbym się za wertowanie przepiśników - domyślałem się, że tym właśnie były - na ten moment musiałem poświęcić uwagę palącym sprawom. Powstrzymywałem się żeby nie syknąć, bo zaraz znowu zostałbym przegnany do gara. Oparzenie dawało o sobie znać coraz mocniej, gdzie ta różdżka?
- Oj, dobra, a twoja to gdzie jest? - zapytałem z cwaniackim zacięciem, mrużąc trochę oczy i udając, że to wcale nie z bólu, a z cwaniactwa właśnie. Nikt się nie zorientuje, nie ma mowy, wcale się nie krzywiłem. Ała. Wyciągałem szyję w zaciekawieniu, kiedy Evelyn prowadziła poszukiwania w koszyku, ale z rozczarowaniem pojąłem, że nic z tego i trzeba rozglądać się dalej. Gdzieś w tle Szałwia szczeknęła dwa razy - chyba dalej, niż w salonie - a ja w roztargnieniu drapałem się w głowę, jeszcze nieświadomy nadchodzących tematów. Też sobie wybrała, psidwacza mać - najgorszy z możliwych, przez który aż ściskało w dołku i zalewało myśli mglistą falą niewiadomych. Ostrzeżenia czyhały na każdym kroku, tylko przed czym?
- Pożar? - wydusiłem, unosząc brwi, odwracając się od razu w stronę okien. Szukałem śladów na suficie, ale nie znalazłem żadnych smug - tylko przestrach, że mogło się skończyć gorzej, że to kolejny zignorowany znak z kart, że mogłem się na to przygotować, zamiast uporczywie ignorować zapowiedzi ognia. Tyle że tarot nie wskazywał mi małego pożaru. Wskazywał wiele rzeczy, o których nie chciałem mówić ani myśleć. Wolałem sądzić, że to wszystko niemożliwe - gdyż na takie wyglądało. Wolałem udawać, że jestem laikiem w temacie, w którym najsilniej się wyspecjalizowałem, wolałem - bo tak było prościej. - Nie ma o czym mówić? - powtórzyłem z niedowierzaniem. - Na Merlina, jak? - ale odpowiedzi nie dostałem, bo widzeń się uczepiła, jak rzep psiego ogona. Dobrze, świetnie, też potrafiłem być zdeterminowany. Utknęliśmy w słownych unikach, jedno w lewo, drugie w prawo; odwdzięczyłem się pięknym za nadobne, dostrzegając różdżkę i już miałem nadzieję, że odpuści - dyskretnie odłożyłem na blat schwytane tu i tam warzywa, zamieniając je na drzewo sandałowe, w duchu dziękując sobie, że po patelnię nie sięgnąłem ręką wiodącą. - Cauma sanavi - mruknąłem pod nosem, chwilę później wypuszczając z płuc cichy oddech ulgi. Zaklęcie złagodziło oparzenie, musiało wystarczyć dopóki nie dorwę się do odpowiedniej pasty albo nie uśmiechnę uprzejmie do Sohvi.
Zamilkła. Niedobrze - bo to znaczyło, że miała plan, a kiedy Evelyn miała plan, to drżyjcie narody, kto by ją odwiódł? Sama myśl o złych omenach sprowadzała mnie do stanu bliskiego panice. Machnąłem różdżką raz jeszcze, w myślach inkantując Chłoszczyść żeby rozprawić się z poziomkami; nerwowo szukałem sobie zajęcia, tym samym dając kuzynce więcej wskazówek. Chwyciłem oba zeszyty, zdeterminowany do skupienia się na zapiskach, cokolwiek byle nie znaki, odebrałem talerzyk... a potem opadłem z sił, słysząc nagłe wyznanie. Ramiona zniżyły się, a rysy zmąciła mina pełna zmęczenia, jakby tą krótką opowieścią wyciągnęła ze mnie całe półtora miesiąca wzmożonych problemów ze snem. Nie uciekłem spojrzeniem, lecz było mętne, trochę zrozpaczone, ciężkie. Z trudem powstrzymywałem myśli przed ciskaniem w siebie gradem pytań - o nią, o sytuację, o powiązanie z innymi incydentami, o to, dlaczego nie wspomniała wcześniej. Nie, jeszcze nie.
- Możemy zjeść w spokoju? Proszę - mruknąłem, unosząc brwi, niechętny do poddania się ostrej dociekliwości. Chciałem docenić jej wysiłki, to raz, dwa... już teraz miałem problem by cokolwiek przełknąć. - Daj mi chwilę - słowa zawsze dobierałem powoli, porywcza natura dawno zaległa pod życiowymi zgliszczami. Musiałem układać zdania ostrożnie, bo każde niejasne sformułowanie igrało z ludzką psychiką. Z moją, niestety, też. Siadając przy stole próbowałem skupić się na wspaniałym zapachu ciasta, a kiedy udało mi się go skosztować (po minucie milczącej medytacji nad talerzem, mantrami odsyłałem złe myśli), aż mnie wryło w stołek - na chwilę, bo zaraz poruszyłem się z entuzjazmem, ożywiając nieco. Jak dzieciak, bo na chwilę mogłem się nim stać. - Ha! Genialne, jest wspaniałe - zachwyciłem się szczerze, z trudem powstrzymując się przed prędkim pochłonięciem całego kawałka, o nie, musiałem się rozkoszować i odkładać moment TEJ ROZMOWY. - Naprawdę smakuje tak samo. Dokładkę? - może trochę błaznowałem błagalną miną, ale potrzebowałem tej beztroski, była kołem ratunkowym, pozwalała odreagować. Po niej nadchodziła rzeczywistość, w którą wkraczałem westchnieniem - zamknąłem oczy, wziąłem głęboki wdech.
- Nie bez powodu mówisz o tym tak późno, nie? O komecie - stwierdziłem, mając w sobie więcej spokoju niż przed paroma chwilami, ale na jak długo? Martwiło mnie, że i ona przecięła szlaki z ponurakiem. - Czujesz, jakie budzi emocje. Wtedy wydarzyło się wiele rzeczy, Ev, ja byłem w Londynie, Ministerstwo wrzało od zgłoszeń, nie radzili sobie z ilością incydentów, nic nie dało się załatwić. W zaczarowanym sadzie coś zniszczyło jabłoń, poczerniała, zeschła - umarła, krótko mówiąc - przyznałem niechętnie, wymieniając z Evelyn niedługie spojrzenie, zanim utkwiłem je w przewracanej palcami różdżce. Powoli, ospale, tak też płynęły słowa. - Nie wiem, co za licho ją wzięło, ale wzięło zanim pojawiła się kometa, i widzisz, ponurak to już źle, pęknięte lustra - niewesoło, ale nad tym wszystkim kometa... - przygryzłem wargę, marszcząc brwi i kręcąc głową. Nie było mi z tym wygodnie, ale nie potrafiłem kłamać. - Coś mnie jakby... zaćmiło, wiesz? Odkąd się pojawiła jest dziwnie, nie mogę się dokopać do klucza, umyka mi najważniejsza część, sedno, jakby nie pozwalała mi zobaczyć... - palcami rozmasowałem skroń, czując beznadziejną niemoc. - Widzenia to dużo powiedziane, bo wszędzie jest w nich ciemność. Jest piasek, mogę szukać, zgadywać, słyszę, ale nie widzę. Nigdy tak nie było.


who are you when you're haunted by the ruin?
Wilkie Despenser
Wilkie Despenser
Zawód : wróżbita, zielarz
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec

and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears

OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +2
UZDRAWIANIE : 5 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11928-wilhelm-despenser https://www.morsmordre.net/t11958-aura#369875 https://www.morsmordre.net/t12167-wilhelm-despenser#374784 https://www.morsmordre.net/f446-szkocja-feldcroft-klepka https://www.morsmordre.net/t11957-skrytka-bankowa-nr-2590#369864 https://www.morsmordre.net/t11961-wilhelm-despenser#369888
Re: Salon [odnośnik]01.12.23 23:32
Trudne było życie z rodziną, a jeszcze trudniejsze z jej pozostałością. Wilkie wciąż był dla niej twardym orzechem do zgryzienia, bo choć wychował się z nią, tak nie zdawał się zauważać wszystkich rodzinnych sporów. Kiedyś sądziła, że było to wyrazem łaski ze strony jej matki, ale później zmieniła zdanie – ona po prostu wolała zachowywać złudnie czyste ręce, nie mieć świadków swych okrucieństw.  Dla Evelyn było to trudne, teraz, po latach, gdy patrzyła na twarz kuzyna, wciąż widziała w nim chłopca, którego broniła swym słowem, niezmiennymi obietnicami poprawy, niezachwianą pewnością co do jego niewinności. Dostawała za to raz za razem, niezależnie od słuszności słów, czy kłamstw na które się poważała, by chronić tego, który jej zdaniem nie zawinił. Dla jej matki nie było słuszności, ona zawsze miała własną, jedyną, najprawdziwszą wersję wydarzeń. Może dlatego teraz kruczowłosa była taka, a nie inna? Może gdyby nie dzieciństwo, potrafiłaby zachowywać się inaczej, widzieć więcej, czuć więcej. Pozwalałaby sobie na słabości, odpuszczając wiecznie silną, niezłomną postawę zrodzoną z ułudy, którą sama tworzyła przez lata krzywd? Mogłaby być sobą, bez wiecznego poczucia, że musi być najsilniejsza, najlepsza i najbardziej wytrwała? Gdyby tylko los pozwolił, z chęcią spojrzałaby w lustro odpowiadające na pytanie "co by było, gdyby..."
Zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc ów propozycji i prób zażartowania. Była zbyt skupiona na tym, co wtedy potrzebowała osiągnąć, by zauważyć, że sama nacechowała to swobodą ledwie przed chwilą. Pomoc ze sprzątaniem? Też mi coś. - Umiem radzić sobie sama – żachnęła się, może ciut zbyt gwałtownie, jednak samodzielność i kontrola od zawsze były dla niej zbyt znaczące, każące unosić się dumą, byleby tylko postawić na swoim i udowodnić coś duchom. Tym razem nie mogło wyglądać to inaczej. Nie, gdy jej lato przedstawiało się w barwach ognia i popiołu, gdy znów była gniewna na cały świat i potrzebowała zajęcia w samotności, by móc choć na chwilę zatonąć w membranie własnych rozważań, dojść do jakiegoś rozwiązania, które wydawałoby się sensowne. Wszystko należało przepracować, a to nie było dla niej łatwe, nie, gdy w grę wchodziły uczucia. Mało miała chwil w których mogła być sobą, nie urażając tym nikogo, a tamte dni, niby zwykłe porządki, dały jej tę wolność bez wystawiania ocen i to było dla niej oczyszczające jak nic innego w świecie pełnym kłamstw. Nie chciała nikogo przy sobie, tym bardziej teraz, bo nie do końca była siebie pewna. Nosiła klątwę pod skórą, a kometa zdawała się to wykorzystywać, silniej i silniej, a od kilku dni przekraczała granice, jakich Evelyn wcześniej nie znała.
Powzięła wdech, zatracając się na moment, ledwie chwilę, nim spłynęło pytanie o różdżkę. - Oczywiście, że mam ją tut… - urwała, zdając sobie sprawę, że specjalnie wszyta w spódnice kieszonka na różdżkę jest zwyczajnie pusta. Zmarszczyła brwi, okręcając się wokół własnej osi, spojrzeniem mknąc ku salonowi, gdzie dostrzegła drewno spoczywające w wysokiej szklance. No tak, wczorajsza noc była ciężka, musiała nawet nie zauważyć, że ją tam zostawiła. – Oczywiście, że jest tam, dokładnie w miejscu, w którym ją zostawiłam – poprawiła się nagle, zupełnie tak, jakby od samego początku wiedziała o tym, gdzie posiała różdżkę. Raczej niecodziennym pomysłem na przechowywanie ów przedmiotu była szklanka po alkoholu, ale w życiu widziała już tyle dziwactw, że to małe kłamstewko mogłoby zadziałać.
Wzruszyła ramionami na znak, że to nie było nic poważnego, że ucierpiały jedynie firanki. Taka była prawda, sam mógł to zauważyć. Ostatnio często zdarzało jej się wzniecać mikro pożary, stąd też rzadziej korzystała z dobrodziejstw magii. Szczęście w nieszczęściu, zdawało się, że entuzjazm z dzisiejszej wizyty odrobinę przymilkł, gdy Wilkie rozglądał się po ścianach w poszukiwaniu ewentualnych smug, których miał nie znaleźć. To nie był pożar, jaki pamiętali z przeszłości, nie ten, który zaprószyli sąsiedzi okolicznej wioski, by ich stąd przegonić. On mógł nie wiedzieć, ona pamiętała aż zbyt dobrze, do tej pory czując urazę wobec tych ludzi - zniszczyli część ich ciężkiej pracy i nigdy za to nie zapłacili dzięki dobrej woli jej ojca. Pamiętała, jak ratowali wtedy konie, pamiętała ogniste języki na skórze, palący ból istnienia, gdy należało wyprowadzić niewinne zwierzęta i nigdy nie zrozumiała ów okrucieństwa obcych. Ogień nigdy później nie wymsknął się jej spod kontroli, tratował zaledwie nic nie znaczące, szybko płonące rzeczy, zwykle pudełka i zasłony, jednak nie osmalając ścian. Była więc spokojna również i dzisiaj, bo wiedziała, że niczego więcej nie znajdzie, ucierpiały bowiem jedynie zasłony, a niewielkie znaczenia płomienistych smug zdążyła już wytrzeć.
Zdanie okraszone prośbą skutecznie ją uciszyło, nie chciała wszak rozpoczynać kłótni, a wiedziała, że jakiekolwiek słowa miałyby teraz opuścić jej usta, zostałyby nacechowane niewysublimowanym przejawem niechęci. Ona nie miała czasu na spokój, od lat nie zaznała ani chwili, ni dnia, który mógłby pomóc jej się wyciszyć. Zawsze zbyt czujna, mająca w głowie milion pędzących myśli, które nie pozwalały jej na oddech. Musiała wiecznie analizować, dociekać, wszak żyła jedynie dzięki temu, że niegdyś przedłożyła hodowlę ponad własne problemy, zmieniła hierarchię potrzeb, wysuwając potrzebę kontroli przed szereg. Nie spotkała jeszcze nikogo, kto rozumiały ją na tyle, by nie musiała się z tego tłumaczyć. Zajęła się więc ciastem, krojąc je na kolejne kawałki, ignorując zupełnie obecność kuzyna, pozwalając mu na chwilę oddechu, której najwyraźniej tak bardzo potrzebował. Dzielił ich rok, ale czasami wciąż miała wrażenie, że jest jej małym braciszkiem, którego musi chronić przed całym złem tego świata. Niekiedy zdawało jej się, że robiła to zaledwie wczoraj, a minęło przecież już tyle lat, odkąd jej bliźniaka i matki z nimi nie było.
Skierowała spojrzenie na kuzyna, gdy ten kosztował jej wypieku, bądź co bądź, mimo całej tej złości, chciała wiedzieć, czy miał to samo wrażenie co ona i nawet wysiliła się na cień uśmiechu, gdy ten tak bezpardonowo wypalił ze swym spostrzeżeniem. Udawała, jak zawsze, gdy gołym okiem widziała, że ktoś kłamie. Owszem, smakowało mu, ale jego zachwyt podparty był niechęcią rozmowy o sobie, o ciężarze komety, o widzeniach i cóż, najwyraźniej przyszło jej nieść to brzemię wiedzy, jedno z wielu. – Wyszło niezgorsze, dziękuję i pewnie nie pogardzę dokładką, ale wciąż mam swoją porcję – zauważyła miękko, sugestywnie wskazując na talerzyk z kawałkiem, który był niemal nienaruszony. Apetyt miała ptasi, zwyczajowo niewielki, choć nie wydawało się to zdrowe, jednak dziś jadła już śniadanie i po nim wciąż czuła się syta. – Mogę ci nałożyć, jeśli chcesz – wyszła z propozycją, próbując przybrać dobrą minę, ale widziała już, że Wilkie począł wchodzić w kolejny temat, ten, którego tak wyczekiwała wcześniej, a który teraz stawał kołkiem w gardle.
Była zła, może właśnie dlatego zignorowała cały wstęp, pierwsze słowa, pytanie, przypomnienie miejsca pobytu, aczkolwiek in dalej brnął, tym bardziej rysy jej twarzy przybierały na zwyczajowej obojętności. Przynajmniej do momentu, aż nie poruszył tematu swojej słabości, która przecież nie trwała od wczoraj i nie wiedziała dlaczego, ale poczuła się odsunięta i poniekąd urażona tymże faktem. Czyżby właśnie wyciągnęła z niego coś siłą, zupełnie jak matka? Skrzywiła się pod wpływem tej nagłej myśli. – Nie powiedziałbyś mi o tym, gdybym nie zaczęła dociekać, hm? – zapytała, usilnie wpatrując się w brązowe tęczówki. Dlaczego nie powiedział jej po prostu, że nie chciał rozmawiać na ten temat? Dlaczego innym tak trudno było się jej przeciwstawić, podczas, gdy ona była gotowa przestać dociekać, wystarczyło tylko proste, dosadne wyznanie, ale widocznie i na to nie mogła na to liczyć wśród najbliższych. – Słowem byś się nie zająknął – prychnęła, kręcąc głową z niedowierzaniem. Zawiodła się, na nim, bo krył to przed nią i na sobie, ponieważ wcześniej przez myśl jej nie przyszło, że coś może być nie tak z jego widzeniami, a przecież z pewnością były ku temu znaki, tylko zwyczajnie ich nie zauważyła, bo była skoncentrowana głównie na własnych problemach, które ostatnio gromadziły się nad nią niczym ciemne chmury. Pieprzone lato. Zacisnęła mocno usta, nie wiedząc, czy było jej lepiej z tą wiedzą, którą ważyła się wyciągnąć podstępem. Czuła się tak, jak przeszło osiem lat temu, przy ostatniej rozmowie z Sorenem, gdzie sytuacja miała się podobnie, choć finalnie nie doprowadziła do niczego. Jedno i drugie było zbyt nieufne, by mówić o tym, co się dzieje, a działo się wiele, co później odzwierciedliło się w rodzinnej katastrofie, która po dziś dzień znaczyła Szkotkę wyrzutami sumienia. Teraz uderzyło ją to podwójnie, przyjęła to z bólem. Nie tak to miało wyglądać, choć powinna się już przyzwyczaić, że coraz częściej tak właśnie przedstawiała się rzeczywistość. – Nie dzieje się tak bez powodu – skwitowała nagle, odstawiając talerzyk na blat, bojąc się, że inaczej zaraz go potłucze. – Coś jest nie tak i nie jest to twoją winą – mruknęła, odwracając wzrok w kierunku okna, sięgając wyżej, wprost ku nieruchomej komecie zawieszonej wysoko na niebie. Jeśli zwykle nie sypiała dobrze, tak teraz nie sypiała niemal w ogóle, stąd też miała czas na doskonalenie przepisu na ciasto, jednak w przerwach od tego leżała na chłodnej podłodze, próbując powstrzymać płomienie pod skórą, niespodziewanie nawiedzający ją ból, który zwykle przypisany był kontaktom z innym człowiekiem, a ostatnio, cóż, od labiryntu, miała wrażenie, że wciąż czuje milion dłoni na ciele, które losowo ustępowały, by zaraz objąć ją mocniej w ognistym uścisku. Dlatego tak łatwo było jej wcześniej złapać dłoń kuzyna i pchnąć ją do wody - nie była ostatnio sobą, non stop czując ból powodujący wykrzywienie ust. Było to ciężkie, przemożnie trudne, jak zawsze, ale teraz nawet nawet oddech potrafił sprawić ból, tak jak każda inna, pozornie błaha czynność. Było gorzej niż wcześniej, a to ją uniewrażliwiło, przyprawiało o swego rodzaju szaleństwo i pozbawiało czucia. – To cholerstwo chce nas wykończyć i zaczyna od odebrania nam tego, co zwykle było pewne i niezachwiane – nerwowo podrapała się po przedramieniu, instynktownie próbując wyplenić dotkliwe uczucie. – Wystarczyło powiedzieć, że nie chcesz o tym rozmawiać, wiesz? – wróciła jeszcze do samego początku ów tematu. Nie miała zamiaru go ciągnąć za język, nie teraz i nie w sprawie, która ewidentnie wprawiała go w dyskomfort. To mogło poczekać, prawda? Nawet jeśli rzuciła już kamieniem, który począł rozbijać się o pozornie spokojną taflę wody.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Salon Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Salon [odnośnik]03.12.23 13:13
O nie, nie zamierzałem jej na to pozwolić. Nie mogła wiecznie... nie, kogo próbowałem oszukać, oczywiście, że mogła, tak jak ja mogłem wiecznie się poddawać, bo do jej siły było mi daleko.
- Umiesz - przyznałem ze spokojem, wzruszywszy ramionami, tym samym mocno kontrastując ze sprzedawaną mi gwałtownością. Nie bagatelizowałem jej słów, nie mogłem, bo mówiła prawdę - potrafiła radzić sobie sama - a ja nigdy, ani razu, nie powiedziałem nic, co mogłoby temu przeczyć. Nie musiała, wbrew temu, co tak usilnie sobie wmawiała, ale potrafiła. Szkoda tylko, że takim kosztem... Chciałem powiedzieć coś więcej, ruszyć temat, skoro była ku temu okazja i wskazać pewną dziurę w jej logice, ale zagryzłem zęby i zdusiłem w sobie słowa, mając silne przeczucie, że to nie jest dobry moment. Nie dla mnie, w każdym razie, nie kiedy znów poczułem się odcięty od rodziny i domu. Ostatecznie była w tym racja, to był jej brat, jej rodzice, nie moi, miała pełne prawo pochylać się nad przeszłością sama. Moja ścieżka prowadziła śladami matki, dlatego musiałem w końcu zniknąć z farmy i latami goniłem ideał, którego istnienie było wątpliwe. Przez chwilę myślałem, że mam swoje miejsce, że przynależę gdzieś, do kogoś, że to całkowicie moje i że na to zasługuję, że nie musze wiecznie zabiegać o ludzkie względy, ale później Philomena zmarła i ręce na powrót stały się puste. Próbowałem udowodnić, że mogę, że jestem przydatny, że znaczę w tym domu cokolwiek, ale czy kiedykolwiek była na to szansa? Skoro nie wierzyłem w to ja, jak mieli uwierzyć inni? Gdybym wychował się na świetnego oszusta, to co innego. Jedno było pewne, z rozpaczą rozpychającą się pod żebrami nie mógłbym wesprzeć Ev - nie tak, jakbym chciał - a ewentualna kłótnia nie tyle mnie przerastała, co mogłaby nastręczyć jej trudów, kiedy już miała na głowie zbyt wiele. Teoretycznie nie trzeba było się z nią obchodzić, jak z jajkiem, ale praktyka mówiła swoje - wierzyłem jednak, że i jej pisana jest ulga, że kiedyś pozwoli sobie na odpuszczenie chociaż części ciężaru, uparcie trzymającego ją w skorupie. Jeśli trzeba było wejść jej przy tym na głowę, idealnie - rodzinie wchodziłem na głowę całe życie, więc miałem wprawę.
Uniosłem brew, czujnie przyglądając się Evelyn, kiedy szukała różdżki - ha! Ha, ha! Wiedziałem. Wiedziałem, że tak będzie. Podążyłem za jej spojrzeniem, z tej odległości próbując wyłapać zgubę, ale nie dostrzegłem jej natychmiast, bo szklanka nie była moim pierwszym trafem, a na tle salonu była ledwie małym elementem.
- Herbatka była mocna, rozumiem - zażartowałem, chętnie brnąc w błazenadę, tonem zupełnie lekkim i beztroskim, rześkim jak poranek, za plecami strzepując piekącą rękę, jakby ten ruch miał ulżyć skórze. Zanotowałem na przyszłość, że to nie pomaga.
Moje pozornie lekkie podejście nie brało się z niewiedzy, ba, czasem wiedziałem więcej niżbym chciał, niż chciałby ktokolwiek inny, i o ile nie potrafiłem kłamać, tak udawanie, że czegoś nie wiem albo nie widzę, to już była zupełnie inna para kaloszy. Jeśli chodziło o wyparcie, sięgałem poziomu najwybitniejszych specjalistów. Jak inaczej miałem odreagować, radzić sobie z przytłaczającymi tematami? Zachowywałem się, jak pragnący uwagi szczeniak, bo widok pociesznych stworzeń odciągał uwagę i niósł trochę wytchnienia, którego wszyscy potrzebowali, był świetnym zastępstwem dla nieprzyjemnych wizji i idących za nimi informacji - czasami takich, za które chętnie pozbawiono by mnie głowy przez sam fakt ich posiadania. Widziałem tamten pożar zanim sąsiedzi wpadli na bezduszny pomysł, ale bałem się o tym mówić, nauczony, że moje wizje to bajki i bzdury, a ja nie miałem mocy zdolnych wpłynąć na bieg losu. Ha, jakiego losu? Przeznaczenie to przecież tylko bujda. Gdyby nie Hogwart i lekcje wróżbiarstwa, pewnie wierzyłbym w to do dziś.
Nie paliły słowa, a świadomość. Skrzywiłem się nieznacznie pod oskarżeniem, mrużąc oczy, kiedy smak jabłek nagle został wyparty przez gorzką zależność, kluczową, na którą Ev niekoniecznie chciała zwracać uwagę, zbyt skupiona na niewiedzy. Zacisnąłem usta, nieświadomie naśladując jej minę - może nauczyliśmy się tej samej, ale nigdy równocześnie nie stanęliśmy przed lustrem. Nie, tak sobie pogrywać nie będzie. - A ile ty mi powiedziałaś? - zapytałem, trochę urażony, ale wypowiadając słowa z zaskakującym spokojem - zaskakującym nawet dla mnie. Mimo wszystko widziałem, że coś ją trapi, miałem solidne podstawy do podejrzeń, co konkretnie, ale z lojalności nawet bym o tym nie pisnął. Jasne, nagle jej się zebrało na zjazdy hodowców i porządki na strychu, milczała też bez powodu, ot, lipcowa fanaberia. Nie zdziwiłbym się, gdyby jabłecznik był próbą wynagrodzenia tego dystansu, ale czy był... - Nie wiem, nie mówiłem nikomu i nawet nie dałaś mi na to szansy - zauważyłem, bo jeśli była odsunięta, jeśli się tak czuła, to nie dlatego, że ją odcinałem. Po co miałbym dokładać jej zmartwień? No tak, przecież mogła unieść wszystko - siebie, innych i każdego aetonana, najlepiej na raz. Nie musiała zmuszać mnie do mówienia, bo ja chciałem z nią rozmawiać, nawet jeśli o pewnych rzeczach mówiło się trudno i potrzebowały więcej czasu żeby wypłynąć na powierzchnię, gdyż na dno ściągały je obawy. Naprawdę tego nie widziała? Może nie widziała? Próbowałem zrozumieć, wleźć w jej buty kolejny raz, uparcie odszukać wskazówkę z przeszłości. Ale co z tego, jeśli nie widziała? Bez znaczenia, trudno, mogłem nad tym przejść, bo zamierzałem dać jej więcej dowodów. Teraz, jutro, za dziesięć lat. Skromnych, pozornie niezauważalnych, ale i wycelowanych prosto między oczy - żeby coś w końcu trafiło do tego upartego łba. Nie była sama, na Merlina!
W jej słowach było ziarno prawdy. Mógłbym nie poruszyć tematu, jeśli sama by go nie zainicjowała, bo zwyczajnie wypierałbym jego istnienie. Tak, jak teraz, kiedy jasne tęczówki podążyły do komety, a moje uciekły w drugą stronę, w znajomy kuchenny kąt, bo byłem przytłoczony potwornym symbolem i wcale nie chciałem znów go oglądać, kiedy Evelyn wreszcie dała mi szansę na spędzenie ze sobą popołudnia. Może to dziecinne, nie wiem, ale potrzebowałem jej towarzystwa. Łatwiej było radzić sobie z tym wszystkim, kiedy była obok. Nie dlatego, że zabierała troski i próbowała osłaniać mnie przed złem świata. Nie mogła tego dokonać, nie była w stanie rozprawić się z cieniami, które snuły się za mną i były moje, ale mogła być i pomagać w ten sposób. Zło dotykało każdego, prażyło wszystkim karki, ale obecność bliskich sprawiała, że czułem się mniej samotny - zupełnie naturalna kolej rzeczy.
- Więc nie dajmy mu odebrać zaufania - wtrąciłem krótko, zanim kuzynka zadała pytanie, które natychmiast ściągnęło do niej moje spojrzenie. - Wiem. Ale to, że nie chcę o czymś rozmawiać, nie znaczy, że nie chcę żebyś wiedziała. Tyle że ja też chcę wiedzieć, Ev, nie jestem ślepy - przypomniałem, w razie gdyby dwoje widzialnych oczu i bonusowe - niewidzialne - nie były wystarczającym dowodem. Pokręciłem głową. - Coś się stało, nie tylko ponurak - byłem uzależniony od zaglądania w przyszłość, chyba nie spodziewała się, że zbywając mnie milczeniem przez miesiąc z kawałkiem, nie sprowokuje mnie do zerknięcia w jej losy? Może nie powinienem, zawsze się za to ganiłem, natychmiast uzasadniając, że nie miałem innego wyjścia, bo skąpe wiadomości przyprawiały mi tylko nerwów... zaś dzięki wróżbom przynajmniej wiedziałem cokolwiek. Ani kula, ani karty nie mogły dać pełnej odpowiedzi, to nie były klarowne wizje, ale dawały wskazówki, które interpretowałem trafnie. Mogłem ją teraz szantażować, mogliśmy przerzucać się kartami przetargowymi, jakbyśmy prowadzili chłodne negocjacje - bo to, co usłyszała, nie było wszystkim, nie wiedziała jeszcze o paraliżach. Nie chciałem tak grać, chciałem tylko wiedzieć, co się u niej dzieje; chciałem żeby wiedziała, że może mi ufać. - Stało się w lipcu. I niedawno też, ale coś innego - pociągnąłem temat, z powagą i wyraźną sugestią, kiedy palcem ledwo słyszalnie zastukałem o blat. Powinna czuć się trochę zobowiązana, skoro sam zdobyłem się na wyznanie dręczących sekretów. To nie miało prawa działać jednostronnie. - Powiesz mi?


who are you when you're haunted by the ruin?
Wilkie Despenser
Wilkie Despenser
Zawód : wróżbita, zielarz
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec

and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears

OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +2
UZDRAWIANIE : 5 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11928-wilhelm-despenser https://www.morsmordre.net/t11958-aura#369875 https://www.morsmordre.net/t12167-wilhelm-despenser#374784 https://www.morsmordre.net/f446-szkocja-feldcroft-klepka https://www.morsmordre.net/t11957-skrytka-bankowa-nr-2590#369864 https://www.morsmordre.net/t11961-wilhelm-despenser#369888
Re: Salon [odnośnik]05.12.23 17:19
Miała ochotę przewrócić oczami, jak dziecko, którego słowa bagatelizowano. Nie rozumiała źródła problemu, potrzeby pędzenia z pomocą tam, gdzie absolutnie nie trzeba było ratunku. Czyżby chodziło o wertowanie pudeł pełnych przedmiotów rodzinnych, pamiątek, które Wilkie również chciałby obejrzeć? Miał wolny wstęp do tego domu, nigdy nie zabraniała mu odwiedzin, ani tym bardziej grzebania w rzeczach na strychu, czy tych, które gromadziła w piwnicy. Były wspólne i bez zawahania oddałaby mu każdą z nich, nie roszcząc sobie wyimaginowanych praw. Już chciała przypomnieć mu, że może się tu przecież rozejrzeć kiedy tylko najdzie go ochota, finalnie jednak mocniej zacisnęła usta, wiedząc, że jej słowa mogłyby zostać nieopacznie zrozumiane. Westchnęła cicho, niemal bezgłośnie, gdy w głowie przyświeciła jej ironiczna myśl, że ta sytuacja idealnie ukazywała jej pragnienie milczenia – nie chciała się sprzeczać, a najwyraźniej znów jej słowa były odbierane na tyle personalnie i opacznie, by otwierać żelazną bramę, prowadzącą wprost do zwady.
Wiedziała, że podąży za nią spojrzeniem, wprost ku szklance, dowodowi zbrodni, a mimo to łudziła się, że - Przejrzałeś mnie – subtelnie wygięła kąciki ust ku górze w obliczu chwili pozornego rozbawienia. Gdyby nie jej zapominalstwo i ciągłe pędzenie w próbie wykorzystania do cna zbyt krótkiej doby, z pewnością zdążyłaby pozmywać naczynia przed wizytą kuzyna, a co za tym idzie – jej różdżka znalazłaby się we właściwym miejscu. Zamiast tego pół nocy spędziła na wypełnianiu ksiąg po tym, jak Rufus postanowił zeżreć dwie istotne strony, wymuszając na swej opiekunce przewertowanie wszystkiego od nowa. Ten gałgan nie miał litości, to było pewne.
Zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc nagłego zarzutu podpartego grymasem zaskakująco podobnym do jej własnego. O czym mu nie powiedziała? Przecież nie stało się nic, co mogłoby wymuszać na niej rozpoczęcie tego typu rozmowy. Wiedział, że wyjechała w celach biznesowych, przecież poniekąd właśnie tak było, ot niektóre zdarzenia zgrały się w czasie z wybuchem jej złości, ale to wciąż nie było nic, co stanowiłoby elementarny powód do rozpoczęcia rozmowy. - A jakie to ma znaczenie? Niczego przed tobą nie kryłam i nie rozumiem, co… - urwała, kręcąc głową. Nie, nie miała zamiaru kolejny raz wykłócać się o własne prawo do milczenia, skoro nikomu nie wyrządzała tym krzywdy, próbując jedynie pomóc sobie samej z opanowaniem kłębka nerwów, którym się stała bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, zapewne dzięki małej, parszywej pomocy ze strony komety. –Dobrze wiesz, że ze mną trzeba rozmawiać prosto, nie lubię się bawić w odwracanie kota ogonem – przyznała głucho, myślami już błądząc w poszukiwaniu pozostałych elementów układanki, czegoś, co mogłoby jej pomóc w złożeniu wszystkich przypadków w całość, celem odnalezienia klucza, który wyjaśniłby co się, u licha, dzieje. Musiało być coś na rzeczy, była tego bardziej niż pewna, szczególnie po tym, jak na każdym kroku spotykała się z nienaturalnymi obrazami. Zdawać się mogło, że cały świat krzyczał, ale nikt nie mógł zrozumieć słów, które do nich kierował.
Ach, więc to o to chodzi, burknęła w myślach, rozumiejąc już powód zarzutu sprzed paru minut, który nagle wybrzmiał na głos w pełnej formie. Sprawdzał ją, czy zwyczajnie próbował wyciągnąć wnioski z jej ostatniego zachowania? Zwiesiła ramiona, zdając sobie sprawę z faktu, że niezależnie od sytuacji, mogła, a nawet powinna opowiedzieć mu chociaż po części to, co się działo. Nie po to, by wiedział, a po to, żeby przestał się martwić bez potrzeby. Tyle mogła mu zapewnić, choć nie trzeba było trzeciego oka, by zauważyć, że nie była najszczęśliwsza z wybranego tematu rozmowy. – Nie wiem dlaczego moja kłótnia z Everettem wzbudza takie emocje u innych, gdy nie wzbudza ich we mnie, a przynajmniej nie w sposób, by wszczynać alarmy i zwoływać szwadron ratunkowy – prychnęła, a kształty i kolory na jej fartuchu poczęły się gwałtownie zmieniać, przechodząc jeden w drugi, bez ustanku, idealnie oddając gwałtowne zmiany nastroju gospodyni. - Poróżniliśmy się, takie rzeczy się zdarzają, szczególnie w przypadku, gdy jedno zmienia postrzeganie drugiego. Mogłabym godzinami opowiadać o wątpliwościach z tym związanych, o lękach podsycanych klątwą, ale czy muszę? Czy ja naprawdę muszę tłumaczyć się z takich rzeczy? Jestem zmęczona, cholernie zmęczona wszystkimi pseudo wychowawczymi rozmowami, radami, sugestiami, które pojawiały się znikąd w ciągu ostatniego miesiąca, choć wcale się o to nie prosiłam - wyznała, krzywiąc się. Ta szczerość nie dała jej ukojenia, nie sprawiła, że czuła się lżejsza, jedynie podbiła towarzyszącą emocjom gorycz, a przecież jeszcze nie zaczęła mówić o sierpniu. – Myślisz, że dlaczego z nim nie rozmawiam? Z powodu mojej dumy? Mój gniew już dawno wyparował, ewidentnie pomogło mi podążenie za radą pójścia na festiwal, któżby się spodziewał, że w trakcie biegania po pieprzonym labiryncie spotkam wilkołaka o oczach mojego brata, który – o zaskoczenie – będzie chciał mnie zabić. Pomyślmy, kimże mógł być ten sukinsyn pod postacią morderczej bestii, którą tak doskonale znam, hm? – zapytała z ironią, podchwytując spojrzenie kuzyna. O tym chciał rozmawiać? Miała nadzieję, ponieważ nie było już odwrotu, czara goryczy zdążyła się przelać, szczęście w nieszczęściu, że właśnie tu, w tej chwili. Wzięła wdech, czując, że drży, choć sama już nie była pewna, czy to z rozemocjonowania, natłoku wspomnień, żalu, czy gniewu. Nie o tym mieli rozmawiać. Nie tak to miało wyglądać. Nie, gdy jej słabości były stałe, karmiące się lękami gromadzonymi latami, jednak skoro zaczęła, musiała skończyć, wyjaśnić, by później móc poświęcić całą uwagę tam, gdzie naprawdę była ona potrzebna. – Finalnie to był tylko bogin, ale skąd mogłam o tym wiedzieć? Zdążył przypomnieć mi o wszystkim. Miałam wrażenie, że znów mi to zrobi, poharata ciało, przeleje krew i zostawi, by kolejny raz przyszło mi umierać. Wróciły koszmary, wszystkie cholerne koszmary. Czuję coś, czego nie ma, towarzyszy mi nieustanny ból, paraliżuje mnie strach, jak w pierwszych latach. Patrzę na blizny i mam wrażenie, że ponownie się otwierają, że coś znowu mnie chwyta i odbiera oddech - zacisnęła zęby, bo wspomnienia prędko odnalazły się w toni chaosu, podsuwając w mig obrazy, nakładając jedne na drugie, stare na nowe. Nie mogła się z tego otrząsnąć, pamiętała wszak wszystko, od szaleńczych, stalowoniebieskich tęczówek brata, przez szok i otępienie spowodowane gwałtownym zderzeniem z konarem starego dębu, po przeraźliwe uczucie ciepła uchodzącej krwi, która barwiła śnieg. Tylko w labiryncie nie było śniegu ani chłodu i to powinno od początku dać jej do myślenia. Jednak nie dało. - Niekiedy pragnę się zwyczajnie zdystansować, wymyślam więc rzeczy, zajęcia, które pozwalają mi nie myśleć i pomagają udawać, że jest dobrze. Walczę z tym od lat, ale ostatnio częściej się potykam i nachodzą mnie myśli, że już dłużej nie chcę tak funkcjonować. Nie mam skąd czerpać sił, by się wiecznie szarpać z własnymi słabościami. Nie jestem niezniszczalna, cóż za zaskoczenie, że tyle we mnie z człowieka, nie? – zaśmiała się bez wyrazu, opadając zaraz na stojące nieopodal krzesło. Liczyła, że teraz, gdy już wszystko było jasne, Wilkie przestanie drążyć temat i zda sobie sprawę, że wszystko, co miało miejsce, jest jedynie elementarną częścią wilkołaczego żywota swej kuzynki. Nic mniej, nic więcej.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Salon Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Salon [odnośnik]10.12.23 15:56
Rozmowy bez ogródek szły mi... różnie. Operowałem znaczeniami, ulotną symboliką, poddającą się wielu zmiennym okolicznościom, i choć zawsze chciałem trzeźwo patrzeć na rzeczywistość, aby oceniać ją logicznie - z dystansem oraz czystym obiektywizmem - nie potrafiłem całkowicie wyzbyć się przyzwyczajeń. To nie do końca była moja natura, z nią zaś docierałem się latami. Wolałem wejść w temat powoli, łagodnie, czasem sprytnie, bo i sprytu w trosce o bliskich nie można było mi odmówić, ale na ogół próbowałem kierować się przeczuciem. Jego mętna definicja nie sprzyjała konkretom. Zgadywanki trochę mąciły mi we łbie, lecz dosyć często prowadziły do sedna problemu, a połączone ze wskazówkami wszechświata... Niemniej, znów miała rację - wiedziałem, że potrzebuje konkretów. Problem w tym, że niektóre tematy mocno traciły na zamierzonym wydźwięku, kiedy opierały się tylko na konkretach, umykały w nich emocje, intencje i zamiary, te z kolei potrzebowałem podkreślać.
- Nie chciałem naciskać - wtrąciłem między kwestie, wzruszając powoli ramionami, czego też mogła się spodziewać. To nie zmieniło się od dekad, drążenie szło mi marnie, instynktownie uchylałem się przed płynącym z niego dyskomfortem - zwłaszcza czyimś - choć zdrowy rozsądek podpowiadał, że to naturalna część rozmów. Bez wyrażenia smutku, żalu, bólu, tęsknot, lęku, całej gamy trudnych emocji, pomijało się kwintesencję problemu. Cóż poradzić, między teorią a praktyką czasem trzeba było pokonywać ogromne przepaście, z tą wytrwale się mierzyłem.
Przez większość czasu słuchałem Evelyn w milczeniu, ale nie próbowałem powstrzymywać własnych reakcji, żywo odbijających się w mimice. Niemal od razu uniosłem brwi w zaskoczeniu, zestawiając zasłyszane zdanie z sugestywnymi zmianami na materiale fartucha, jednak zdumienie brało się głównie ze słów. Wzbudza takie emocje u innych? Czyżby ich kłótnia stała się powszechnym tematem, który zgrabnie i prawie niezauważalnie przemknął obok mnie? Nie wnikałem, bo nie miało to większego znaczenia, a przynajmniej prędko skontrowałem nadciągające myśli takim uzasadnieniem. Zamrugałem na szwadron ratunkowy w autentycznym szoku, naprędce próbując zrozumieć, czy pije do mnie, czy ktoś już zdążył się wtrącić. Ach, chwilę później sama rozwiała wątpliwości, wspominając o rozmowach i sugestiach, które z pewnością były powodowane tylko i wyłącznie troską, nie zobowiązaniem i przymuszeniem do działania wedle czyjejś woli. Inna sprawa, że w skrajnych emocjach (których tak chętnie się wypierała) ciężko było przyjąć jakiekolwiek rozwiązanie, bo każde wydawało się niewłaściwe, niejednokrotnie padłem ofiarą tej zależności, brocząc we frustracji. Przekonania i samodzielność Evelyn na pewno zwielokrotniały to niewygodne wrażenie, zresztą, przy tych rozmowach mnie nie było, nie mogłem oceniać ani jej reakcji, ani intencji rozmówców. Mogłem się domyślać, owszem, ale to za mało, kiedy na szali stawiano emocje. Zmartwiła mnie trochę wzmianką o zmianie postrzegania, lecz temat pędził i ani się obejrzałem, już nakreślała festiwalową sytuację. Spodziewałem się, że nie będzie wesoła, tyle pokazało mi wróżenie, lecz to, co słyszałem, przechodziło wszelkie wyobrażenia i granice - kto, do jasnej cholery, wpadał na coś takiego? Kto się na to zgodził?
Że co? Rozległo się pusto w mojej głowie, gdy brakło mi słów, a strach rozlewał się zimną falą dreszczy, po czubki palców. Zastygłem w miejscu, dopiero przy informacji o boginie zamknąłem oczy w jakimś złudzeniu ulgi, próbując przeprocesować dotychczasową informacyjną bombardę. Chciałem się wtrącić, wyrazić burzliwie swój pogląd na festiwalową atrakcję, ale nie zrobiłem tego, bo skoro decydowała się mówić, powinienem dać jej skończyć. Otworzyłem oczy i skupiłem się na dalszych słowach, ze szczególną uwagą przyjmując te, w których mówiła, jak się z tym wszystkim czuje. Przerażającym było wyobrażać sobie te chwile, a czuć to wszystko na bieżąco, przeżywać każdą sekundę potworności, przejść wyboiste drogi ku poukładaniu traumy we własnej głowie, by ponownie trafić w sam środek najgorszego piekła... mogła rozpadać się wewnątrz, zadręczać, ale gdyby o tym nie powiedziała, nie miałbym pojęcia, z czym właściwie się mierzy. To nie była wiedza prosta ani przyjemna, wolałbym oszczędzić jej cierpienia, likantropii, zawodu, lecz nikt nie miał takich mocy i mimo wszystko, mimo ciężaru, wolałem wiedzieć. W ten sposób mogłem zrobić cokolwiek, choć spodziewałem się, że dzisiaj w zasięgu moich możliwości leżało niewiele.
- Zaskoczenie, chyba tylko dla ciebie - mruknąłem na końcowy komentarz, przyglądając się kuzynce w ciszy, przez moment, nie chcąc dorzucać jej natarczywego spojrzenia - pokręciłem za to głową, próbując wszystko w niej ułożyć. Czasem się nie dało, ale podziwiałem ją, szczerze doceniając to, że mówiła, to było jak sól na rany, a przy tak świeżej sprawie... miała w tym o wiele więcej sił i odwagi niż ja. Mówiłem spokojnie, mimo emocjonalnych burz. - Nikt nie wymaga od ciebie niezniszczalności, Ev, i może to zabrzmi idiotycznie - trudno, biorę to na siebie - bardziej obawiałem się, że przekręci sens moich słów. Uzna, że zarzucam jej słabość - mimo tego, że przyznała się do niej otwarcie, budząc we mnie mnóstwo dumy i zero rozczarowania. Miała do niej prawo, słabość nie oznaczała żadnej porażki. Mogła mi zarzucić, że robię dokładnie to samo, co inni, że próbuję wskazać jej, jak ma żyć, którą drogą podążyć. - ale skoro latami próbujesz czerpać siły z siebie, nie możesz liczyć, że będą niewyczerpane. Każdy ma granice, każdy, może trzeba znaleźć dodatkowe źródło żebyś mogła zregenerować własne. Może rady biorą się tylko i wyłącznie z tego, że nie chcemy żebyś potykała się sama. Nie mówię, że ktokolwiek będzie w stanie zrozumieć w peł... - w pełni, u licha, piękne określenie, mogłem ugryźć się w język o ułamek sekundy za późno - ... całkowicie ten koszmar. To przykre, ale dobrze wiemy, że prawdziwe. Mimo tego chcę wierzyć, że mogę się z tobą podzielić siłami. Dobrowolnie - podkreśliłem, na wszelki wypadek, za chwilę wzruszając ramionami. - Może są liche, ale szczere.
- Poza tym jest jeszcze jedna sprawa, którą trochę mi się... przemilczało - dodałem z zakłopotaniem, instynktownie wyczuwając, że odwrócenie tematu będzie lepszym wyjściem niż drążenie obecnego, mimo że kolejny też zawiewał dramatem. Powiedziała wiele, więcej niż się spodziewałem, a moje przypadłości nadal pozostawały tajemnicą i teraz było mi z tym faktem bardzo niewygodnie. - Przejdziemy się nad jezioro? - zapytałem z jakimś cieniem nadziei, znów jak szczeniak - licząc, że otoczenie odwróci moją uwagę od przerażającej niemocy, z którą budziłem się coraz częściej.

| ztx2


who are you when you're haunted by the ruin?
Wilkie Despenser
Wilkie Despenser
Zawód : wróżbita, zielarz
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec

and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears

OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +2
UZDRAWIANIE : 5 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11928-wilhelm-despenser https://www.morsmordre.net/t11958-aura#369875 https://www.morsmordre.net/t12167-wilhelm-despenser#374784 https://www.morsmordre.net/f446-szkocja-feldcroft-klepka https://www.morsmordre.net/t11957-skrytka-bankowa-nr-2590#369864 https://www.morsmordre.net/t11961-wilhelm-despenser#369888
Salon
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach