Lustrzane rozmowy - H. & W. Moore
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Lustrzane rozmowy
Lusterko dwukierunkowe 1958
Hannah i William Moore – rozmowy zawieszone w czasie i przestrzeni
Hannah i William Moore – rozmowy zawieszone w czasie i przestrzeni
I show not your face but your heart's desire
Koszulka, spodnie, sweter... Lydia wyrzucała kolejne części garderoby z szafy, żeby jak najszybciej się przebrać i wsiąść na miotłę. Niczym błyskawica pomknie do Plymouth, a stamtąd do brata. W głowie już układała plan lotu.
Kiedy odwróciła się od szafy i zobaczyła jak Hannah podaje jej sweter, uśmiechnęła się do niej w podzięce. Wzięła ciuch potakując na kolejne jej słowa. Będzie lecieć ostrożnie, oczywiście. Na tyle, na ile to będzie możliwe przy maksymalnej prędkości jej miotły. A potem prosto do Billa, tak, tak, nie miała zamiaru nigdzie się zatrzymywać po drodze.
- Dam ci znać jak u niego wyląduję - zapewniła Hannę. - A jak wrócę to zmienię cię przy Amelce - dodała. Domyślała się, że Hannah chciałaby się znaleźć przy jej bracie jak najszybciej. To akurat doskonale rozumiała.
Przy nie zabieraniu ze sobą rzeczy dla niego trochę się zawahała, ale ostatecznie przytaknęła też na to. Tak pójdzie sprawniej.
- Dolina Godryka - powtórzyła i znów kiwnęła głową. Na szczęście doskonale wiedziała gdzie to jest.
- Poradzę sobie i... - potwierdziła, zawieszając na moment głos. - Wszystko będzie dobrze - zakończyła uśmiechając się lekko do wychodzącej z jej pokoju Hanny. Wiedziała jak to brzmiało - jak głupia regułka, którą się powtarza małym dzieciom, gdy dzieje się coś złego, żeby się nie martwiły. Ale czasami trzeba coś takiego powiedzieć... i czasami trzeba coś takiego usłyszeć. Tak po prostu.
Potem Liddy zagęściła swoje ruchy i gotowa, odleciała nie zwlekając już ani chwili.
[zt]
Kiedy odwróciła się od szafy i zobaczyła jak Hannah podaje jej sweter, uśmiechnęła się do niej w podzięce. Wzięła ciuch potakując na kolejne jej słowa. Będzie lecieć ostrożnie, oczywiście. Na tyle, na ile to będzie możliwe przy maksymalnej prędkości jej miotły. A potem prosto do Billa, tak, tak, nie miała zamiaru nigdzie się zatrzymywać po drodze.
- Dam ci znać jak u niego wyląduję - zapewniła Hannę. - A jak wrócę to zmienię cię przy Amelce - dodała. Domyślała się, że Hannah chciałaby się znaleźć przy jej bracie jak najszybciej. To akurat doskonale rozumiała.
Przy nie zabieraniu ze sobą rzeczy dla niego trochę się zawahała, ale ostatecznie przytaknęła też na to. Tak pójdzie sprawniej.
- Dolina Godryka - powtórzyła i znów kiwnęła głową. Na szczęście doskonale wiedziała gdzie to jest.
- Poradzę sobie i... - potwierdziła, zawieszając na moment głos. - Wszystko będzie dobrze - zakończyła uśmiechając się lekko do wychodzącej z jej pokoju Hanny. Wiedziała jak to brzmiało - jak głupia regułka, którą się powtarza małym dzieciom, gdy dzieje się coś złego, żeby się nie martwiły. Ale czasami trzeba coś takiego powiedzieć... i czasami trzeba coś takiego usłyszeć. Tak po prostu.
Potem Liddy zagęściła swoje ruchy i gotowa, odleciała nie zwlekając już ani chwili.
[zt]
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pokiwała głową ze zrozumieniem, uśmiechając się lekko, by zapewnić ją, że dadzą sobie tutaj radę. Była jej wdzięczna za to, co robiła, za to, że mogła być przy nim od razu. Potrzebował kogoś bliskiego, rodziny, która pogłaszcze go po głowie albo sprzeda lekkiego kuksańca, kiedy poczuje się trochę lepiej. Pożegnała Liddy uśmiechem, by zajrzeć do sypialni i zebrać do torby wszystkie rzeczy, które wydały jej się potrzebne. Płacz przyszedł nagle, falą, której nie dała rady powstrzymać. Starała się zapewnić go, że wszystko będzie w porządku, ale świadomość, że mogła go już tej nocy stracić zawładnęła nią całą.
Bała się go. Bała się Tristana Rosiera jak nikogo innego. Legendy o Voldemorcie, które czynił go największym z potworów nie sprawiały, że drżała na samą myśl. Wspomnienie o Rosierze — owszem. Wybuchła płaczem, wiedząc dobrze, że ją słyszał, ale nie walczyła z tym, tak samo wiedząc, że nic na to nie poradzi. Po kilku prośbach dobiegających z lusterka, siąknęła nosem i wytarła go w rękaw koszuli. Dopiero wtedy sięgnęła po lusterko, a kiedy zobaczyła w odbiciu jego zatroskaną twarz pokręciła głową. Wiedziała, co jej powie.
— Och, Billy... Ja to wszystko wiem. Wiemy oboje, wiem, że jest wojna. Po prostu... Nie wiedziałam, że to może stać się tak wcześnie... Łudziłam się... Dalej łudzę się, że to przetrwamy. Wierzę w to— poprawiła się, po chwili zaciskając powieki, spod których i tak wyciekły łzy. — Po prostu... Ten człowiek... On jest potworem... Co ty... musiałeś czuć... — Spojrzała na niego zaczerwienionymi oczami i przygryzła dolną wargę. Nie czekała na odpowiedź; nie potrzebowała jej. Pamiętała, co sama czuła. Pamiętała, co czuł Ben. — Tak bardzo się cieszę, że wyszedłeś z tego — dodała zaraz, łapiąc powietrze w płuca.
Bała się go. Bała się Tristana Rosiera jak nikogo innego. Legendy o Voldemorcie, które czynił go największym z potworów nie sprawiały, że drżała na samą myśl. Wspomnienie o Rosierze — owszem. Wybuchła płaczem, wiedząc dobrze, że ją słyszał, ale nie walczyła z tym, tak samo wiedząc, że nic na to nie poradzi. Po kilku prośbach dobiegających z lusterka, siąknęła nosem i wytarła go w rękaw koszuli. Dopiero wtedy sięgnęła po lusterko, a kiedy zobaczyła w odbiciu jego zatroskaną twarz pokręciła głową. Wiedziała, co jej powie.
— Och, Billy... Ja to wszystko wiem. Wiemy oboje, wiem, że jest wojna. Po prostu... Nie wiedziałam, że to może stać się tak wcześnie... Łudziłam się... Dalej łudzę się, że to przetrwamy. Wierzę w to— poprawiła się, po chwili zaciskając powieki, spod których i tak wyciekły łzy. — Po prostu... Ten człowiek... On jest potworem... Co ty... musiałeś czuć... — Spojrzała na niego zaczerwienionymi oczami i przygryzła dolną wargę. Nie czekała na odpowiedź; nie potrzebowała jej. Pamiętała, co sama czuła. Pamiętała, co czuł Ben. — Tak bardzo się cieszę, że wyszedłeś z tego — dodała zaraz, łapiąc powietrze w płuca.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Zmarszczył brwi, kiedy w tafli lusterka wreszcie pojawiła się twarz Hannah: mokre ślady na policzkach, czerwone smugi pod oczami, resztki łez tańczących jeszcze na dolnych powiekach. Skóra zapiekła go od lekkiego gestu, ale zignorował to, skupiając się tylko na niej: na jej słowach, na drżących w głosie emocjach. Nienawidził tego, że była tak daleko – że nie mógł otoczyć jej ramionami i przyciągnąć do siebie, przytulić, zetrzeć łez, pocałować; leżąc na leżance, nagi, obolały, przykryty tylko kocem, czuł się paskudnie wręcz bezsilny. – Ćśś – mruknął, nie chciał, żeby o tym myślała – o tym, co się stało, co mogło się stać. – Wiem – wiem, że w-w-wiesz. Ja tylko – zawahał się, na moment; na jedno uderzenie serca, które jakimś cudem wciąż szarpało się w jego klatce piersiowej – chciałem powiedzieć, że chętnie zjem tę kaszę z warzywami – powiedział, podciągając wyżej prawy kącik ust. Może źle do tego podszedł; może zapewniając ją, że niczego nie potrzebował, tylko mocniej wpędzał ją w to okropne poczucie bezradności, którego sam z całych sił nie znosił. – I rzeczywiście p-p-przydałoby mi się jakieś ubranie – dodał, ignorując fakt, że prawdopodobnie nie był w stanie przełknąć ani kęsa – ani samodzielnie naciągnąć na siebie podkoszulka. Już sama rozmowa, krótka, emocjonalna, sprawiła, że powieki zaczęły mu ciążyć, że z każdą sekundą utrzymywał je w górze z większym trudem. Ale nie chciał odkładać lusterka ani zasypiać, obawiając się – irracjonalnie, paranoicznie – że tym razem mógłby się już nie obudzić. Że mógłby jej więcej nie zobaczyć. – P-p-przetrwamy to, Hanny – powtórzył po chwili po niej, poważniejąc. – Nie mówię, że dzisiaj… Że nie b-b-było blisko. Przez chwilę myślałem, że… – Urwał, bojąc się wypowiedzieć tę myśl na głos; przełknął ślinę, w gardle miał sucho – oddałby wiele, żeby napić się wody, ale nie chciał ryzykować spaceru. – Ale ludzie tutaj mi p-po-pomogli i myślę, że będzie dobrze. Już się nie mogę doczekać, aż do was wrócę – powiedział, to była prawda. – Ani się obejrzysz, a zabiorę cię na festiwal do P-p-prewettów – obiecał, w jakiś sposób samemu też chwytając się tej myśli, mimo że w tamtym momencie wydawała się niemożliwie wręcz odległa; że w tej jednej chwili bezsilności trudno było mu uwierzyć, że czekało go coś poza tymi jasnymi ścianami i bólem rozrywającym mięśnie, że jeszcze kiedyś będzie w stanie podnieść się bez skrzywienia i bez obezwładniającej słabości.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Być może sama potrzebowała tych słów bardziej, a wszystko to, co powiedziała musiało wybrzmieć w jej głosem w jej uszach, żeby zrozumiała, że zadręczaniem się i rozklejaniem nie sprawi, że poczuje się bardziej kochany. Jej łzy i troska nie pomogą mu wyzdrowieć, a smutek sprawi, że znajdzie w sobie wyrzuty sumienia, których mieć nie powinien. Oboje znali ryzyko, oboje wiedzieli, jak to wszystko mogło się potoczyć i w najlepszym i najgorszym scenariuszu przyszłości. Zwykle myślenie o tym, jak jej czyny oddziałują na innych przychodziły z opóźnienie, po czasie. Gdy tylko się odezwał pożałowała już, gotowa by pokręcić głową i uznać jej słowa i płacz za fanaberie, którymi nie musiał się przejmować. Ale on wspomniał o kaszy. O kaszy. Jakiej kaszy?
— Naprawdę?— spytała po chwili, całkiem wtrącona z równowagi. Spojrzała na niego w lusterku z mieszaniną nadziei i zdezorientowania, ale zaskakująco szybko pojawiło się tez zrozumienie i determinacja, które odbiły się w czekoladowych tęczówkach. Pokiwała głową twierdząco, ale nie zadał żadnego pytania — to tylko ona utwierdzała się w tym, co należało zrobić. — Zrobię kaszę. Najlepszą jaką potrafię — przyrzekła mu, jakby to miał być rarytas, a przecież nic poza tym nie mogła mu zaproponować. Kasza była sycąca, dawała dużo energii, warzywa zawierały witaminy, które go wzmocnią. — Wszystko ci przyniosę, Billy — zapewniła go cicho. Jej głos się zmienił, stał się spokojny, ciepły i pogodny. Zbliżyła do siebie lusterko i opuszkami palców dotknęła jego tafli, wyobrażając sobie, że głaska go po policzku. — Myślałeś, że? — spytała nieco drżącym głosem, choć przeczuwała, co odpowie i jak to zabrzmi. Chciała wiedzieć co czuł, co myślał. Pragnęła wiedzieć wszystko. Zarz jednak spuściła wzrok na dłonie. — Żyjesz. I cokolwiek się wydarzyło jeszcze, będziesz żyć dalej, żeby pomagać innym. Wszyscy cię potrzebujemy. Maisie też — powiedziała uśmiechając się lekko i z czułością objęła swój brzuch. — Niedługo będę. Nie będziesz musiał długo czekać, żeby nas zobaczyć, obiecuje. Liddy już do ciebie pędzi, a jak obudzisz się to będę już obok, wiesz?— zapewniła go cicho, przechylając lekko głowę. Kiedy wspomniał o festiwalu, uśmiechnęła się, ale westchnęła. — Kiedyś wściekłam się na Freddiego, że wyłowił mój wianek dla żartu. Miałam nadzieję, że ty to zrobisz, ale cię ubiegł. Wściekałam się na niego cały wieczór za to, aż w końcu chyba kupiliśmy się winem i zapomniałam.— Nie pamiętała, czyj wianek wyłowił. Czy w ogóle pojawił się wtedy w Weymouth. Uśmiechnęła się znów, zerkając w taflę lusterka. — Może ty rzucisz swój, mam spore szansę go wyłowić. Nikt się nie będzie ścigał z ciężarną. Chyba.
— Naprawdę?— spytała po chwili, całkiem wtrącona z równowagi. Spojrzała na niego w lusterku z mieszaniną nadziei i zdezorientowania, ale zaskakująco szybko pojawiło się tez zrozumienie i determinacja, które odbiły się w czekoladowych tęczówkach. Pokiwała głową twierdząco, ale nie zadał żadnego pytania — to tylko ona utwierdzała się w tym, co należało zrobić. — Zrobię kaszę. Najlepszą jaką potrafię — przyrzekła mu, jakby to miał być rarytas, a przecież nic poza tym nie mogła mu zaproponować. Kasza była sycąca, dawała dużo energii, warzywa zawierały witaminy, które go wzmocnią. — Wszystko ci przyniosę, Billy — zapewniła go cicho. Jej głos się zmienił, stał się spokojny, ciepły i pogodny. Zbliżyła do siebie lusterko i opuszkami palców dotknęła jego tafli, wyobrażając sobie, że głaska go po policzku. — Myślałeś, że? — spytała nieco drżącym głosem, choć przeczuwała, co odpowie i jak to zabrzmi. Chciała wiedzieć co czuł, co myślał. Pragnęła wiedzieć wszystko. Zarz jednak spuściła wzrok na dłonie. — Żyjesz. I cokolwiek się wydarzyło jeszcze, będziesz żyć dalej, żeby pomagać innym. Wszyscy cię potrzebujemy. Maisie też — powiedziała uśmiechając się lekko i z czułością objęła swój brzuch. — Niedługo będę. Nie będziesz musiał długo czekać, żeby nas zobaczyć, obiecuje. Liddy już do ciebie pędzi, a jak obudzisz się to będę już obok, wiesz?— zapewniła go cicho, przechylając lekko głowę. Kiedy wspomniał o festiwalu, uśmiechnęła się, ale westchnęła. — Kiedyś wściekłam się na Freddiego, że wyłowił mój wianek dla żartu. Miałam nadzieję, że ty to zrobisz, ale cię ubiegł. Wściekałam się na niego cały wieczór za to, aż w końcu chyba kupiliśmy się winem i zapomniałam.— Nie pamiętała, czyj wianek wyłowił. Czy w ogóle pojawił się wtedy w Weymouth. Uśmiechnęła się znów, zerkając w taflę lusterka. — Może ty rzucisz swój, mam spore szansę go wyłowić. Nikt się nie będzie ścigał z ciężarną. Chyba.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
– Dziękuję – powiedział cicho, ze wszystkich sił starając się uśmiechnąć, mimo że poranione mięśnie twarzy protestowały przy każdym, najlżejszym nawet ruchu, odzywając się rwącym pieczeniem odsłoniętych tkanek. Chociaż ranę otulały miękkie bandaże, momentami miał wrażenie, jakby utkane były z ostrych drutów. Bał się sprawdzić, co znajdowało się pod spodem, a jeszcze bardziej: obawiał się momentu, w którym zobaczy go Hannah. Czy spojrzy na niego kiedykolwiek tak samo, jak teraz – z ciepłem, z miłością? Coś ścisnęło go za gardło, gdy dotknęła opuszkami palców szklanej powierzchni, chciał złączyć z nimi swoje – ale druga dłoń, ta, która nie trzymała lusterka, zabandażowana, leżała bezwładnie u jego boku. – Że nie zob-b-baczę cię już nigdy – dokończył szeptem – jakby nie do końca przekonany czy chciał, by te słowa do niej dotarły. Lęk szarpnął jego wnętrznościami na nowo, wciągnął powietrze do płuc – wypuszczając je w paru drżących oddechach, z trudem starając się uspokoić targające zmęczonym umysłem emocje.
Pokiwał szybko głową w odpowiedzi na jej zapewnienia, nie wiedząc, które z nich próbował przekonać o tym, że rzeczywiście tak miało być – ale kiedy z ust Hannah uciekło nieznajome imię, znieruchomiał, marszcząc brew w wyrazie nierozumienia. – Maisie? – powtórzył, czując ogarniające go wzruszenie, bo wreszcie do niego dotarło. – To p-p-piękne imię – przyznał. Zapewnienie, że zaraz tu będą, budziło irracjonalny strach, bał się, że narażał swoją rodzinę na niebezpieczeństwo, ale jednocześnie: myśl o tym, że nie będzie już tu sam, była tak podnosząca na duchu, że nie potrafił i nie chciał zaprotestować. – Niech nie pędzi na złamanie karku – powiedział więc tylko, nieświadomy, że Liddy zdążyła już wyruszyć. – Ty t-t-też na siebie uważaj. Na was – dodał, choć ufał jej – wiedział, że potrafiła zadbać o siebie i o dziecko.
Wspomnienie festiwalu, mimo że jeszcze nierealne i odległe, w jakiś sposób pomogło mu oderwać myśli od czterech ścian lecznicy; z dala od splamionej krwią, leśnej ścieżki. – Nie wierzę, że k-k-ktoś wyłowił twój wianek dla żartu, Hannah Wright – powiedział, spoglądając na nią czule. Wizja jej – rzucającej się do morza u boku chłopców – sprawiła, że prawie się zaśmiał, ale powstrzymał się w ostatniej chwili, przerażony perspektywą poranionych, wstrząsanych śmiechem wnętrzności. – W tym roku nikt mnie nie ubiegnie – obiecał. Odchylił głowę do tyłu, osuwając się odrobinę niżej na poduszce. – Nie p-p-po to tyle ćwiczyłem, żeby do tańca poprosił cię ktoś inny – dodał, pół-żartem, pół-serio.
Kiedy słabość ogarnęła go już niemal zupełnie, ciągnąc ciężkie powieki w dół, odwrócił na moment spojrzenie od lusterka, zawieszając je gdzieś na wysokości zamkniętych drzwi, prowadzących – prawdopodobnie – do innej sali, albo na korytarz. – P-p-przyszedł właśnie uzdrowiciel – skłamał, nie chcąc przyznać się, że tak naprawdę nie miał siły, by dłużej utrzymać lusterko w dłoni. – Do zobaczenia, Hanny. Kocham cię – powiedział, na krótką chwilę zawieszając wzrok na ukochanej twarzy; czekając, aż zniknie, a w szklanej powierzchni znów odbiją się wyłącznie jego własne rysy.
| zt x2?
Pokiwał szybko głową w odpowiedzi na jej zapewnienia, nie wiedząc, które z nich próbował przekonać o tym, że rzeczywiście tak miało być – ale kiedy z ust Hannah uciekło nieznajome imię, znieruchomiał, marszcząc brew w wyrazie nierozumienia. – Maisie? – powtórzył, czując ogarniające go wzruszenie, bo wreszcie do niego dotarło. – To p-p-piękne imię – przyznał. Zapewnienie, że zaraz tu będą, budziło irracjonalny strach, bał się, że narażał swoją rodzinę na niebezpieczeństwo, ale jednocześnie: myśl o tym, że nie będzie już tu sam, była tak podnosząca na duchu, że nie potrafił i nie chciał zaprotestować. – Niech nie pędzi na złamanie karku – powiedział więc tylko, nieświadomy, że Liddy zdążyła już wyruszyć. – Ty t-t-też na siebie uważaj. Na was – dodał, choć ufał jej – wiedział, że potrafiła zadbać o siebie i o dziecko.
Wspomnienie festiwalu, mimo że jeszcze nierealne i odległe, w jakiś sposób pomogło mu oderwać myśli od czterech ścian lecznicy; z dala od splamionej krwią, leśnej ścieżki. – Nie wierzę, że k-k-ktoś wyłowił twój wianek dla żartu, Hannah Wright – powiedział, spoglądając na nią czule. Wizja jej – rzucającej się do morza u boku chłopców – sprawiła, że prawie się zaśmiał, ale powstrzymał się w ostatniej chwili, przerażony perspektywą poranionych, wstrząsanych śmiechem wnętrzności. – W tym roku nikt mnie nie ubiegnie – obiecał. Odchylił głowę do tyłu, osuwając się odrobinę niżej na poduszce. – Nie p-p-po to tyle ćwiczyłem, żeby do tańca poprosił cię ktoś inny – dodał, pół-żartem, pół-serio.
Kiedy słabość ogarnęła go już niemal zupełnie, ciągnąc ciężkie powieki w dół, odwrócił na moment spojrzenie od lusterka, zawieszając je gdzieś na wysokości zamkniętych drzwi, prowadzących – prawdopodobnie – do innej sali, albo na korytarz. – P-p-przyszedł właśnie uzdrowiciel – skłamał, nie chcąc przyznać się, że tak naprawdę nie miał siły, by dłużej utrzymać lusterko w dłoni. – Do zobaczenia, Hanny. Kocham cię – powiedział, na krótką chwilę zawieszając wzrok na ukochanej twarzy; czekając, aż zniknie, a w szklanej powierzchni znów odbiją się wyłącznie jego własne rysy.
| zt x2?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 2 z 2 • 1, 2
Lustrzane rozmowy - H. & W. Moore
Szybka odpowiedź