Wydarzenia


Ekipa forum
Iris Bell
AutorWiadomość
Iris Bell [odnośnik]25.02.23 18:09

Iris Bell

Data urodzenia: 12 grudnia 1932
Nazwisko matki: Bell
Miejsce zamieszkania: Cardiff, Walia
Czystość krwi: Półkrwi
Status majątkowy: Ubogi
Zawód: Zaopatrzeniowiec w oddziale "Niuchacz"
Wzrost: 162 cm
Waga: 55
Kolor włosów: Jasnobrązowe, w lecie jaśnieją do ciemnego blondu
Kolor oczu: Brązowe
Znaki szczególne: Okrągła blizna oplatająca palec serdeczny lewej dłoni, wciąż elegancki, choć powoli wychodzący z mody ubiór


Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy otworzyłam oczy, ani kiedy po raz pierwszy usłyszałam głos matki, słodki jak miód, zawsze osiadający na moich ubraniach, jak pyłek po Fae Feli. Nie pamiętam też, kiedy pierwszy raz poczułam dłonie brata pod swymi rękoma, lubił brać mnie na barana, a z początku raczej próbować balansować we dwójkę tak, jakby świat zupełnie się nie liczył. Nie pamiętam też pierwszego razu, gdy wpadłyśmy z siostrą w kałużę, mocząc przy tym obie nasze sukienki, najpierw rąbki oczywiście, a potem z fascynacją wpadałyśmy w wodę jeszcze kilka razy, mokre plamy wznosiły się z każdym chluśnięciem coraz wyżej, drobinki opadały obok nas, jak kryształy, beztrosko i niewinnie.
Nie pamiętam też ojca. Przez te wszystkie lata nigdy nie doczekał się twarzy, nie doczekał się tonu głosu, fraktury rąk ani żadnej emocji, która mogłaby mi się z nim kojarzyć. W naszym domu nigdy nie było zdjęć, na których mogła się zaplątać jakaś męska figura. Odszedł bardzo wcześnie, mówił czasami starszy brat, on chyba mógł p a m i ę t a ć, ale nie chciał. Tak samo matka. Ja i siostra zawsze byłyśmy za małe, wolałyśmy zresztą żyć w swoim niewielkim świecie.
Była nas czwórka i mieszkaliśmy w niewielkim domu na przedmieściach Cardiff. Dom był stary, lata świetności miał już dawno za sobą, a Bellów przewinęło się tam tyle pokoleń, że okoliczni mieszkańcy nie pamiętali już, czy dom mógł należeć do kogoś o innym nazwisku. Podobno nie należał. Teraz jednak był tylko nasz, stanowił nasze centrum wszechświata. Dla nas — bezpieczne schronienie i dom, dla innych — miejsce zamieszkania lokalnej skandalistki.

Matka wychowywała nas sama i może nie byłaby to opowieść równie skandaliczna sama w sobie, gdyby nie to, że przeprowadziła się do domu swego ojca, a naszego dziadka, dopiero narodzinach ostatniej, najmłodszej córki. Pogwałciwszy słowa przysięgi małżeńskiej, zebrała swój dobytek i trójkę dzieci, pod osłoną nocy wymykając się z mieszkania odurzonego małżonka, obiecując sobie i dzieciom — chłopcu i dwóm dziewczynkom — że uczyni wszystko, by nigdy nie znalazły się w podobnej sytuacji, by nigdy nie zostały na czyjejś łasce.
Początkowo nie wiedziałam, z czym to się wiąże. Przede wszystkim byłam tylko dzieckiem swojej matki, w moim mniemaniu dzieckiem jak każde inne, a na pewno takie jak mój brat i siostra, z normalnej rodziny. Nasz brat był zawsze prowodyrem zabaw, zawsze mówił wszystkim sąsiadom dzień dobry, a oni zachwycali się czasami jego lokami, co niektórzy przyrównywali go nawet do cherubinka. Gdy pojawiałyśmy się z siostrą, było podobnie. Starszy pan mający piekarnię naprzeciwko domu czasami (wtedy myślałam, że omyłkowo) dodawał nam jedną bułkę więcej, niż te, za które zapłaciłyśmy, inny pan sklepikarz, który prowadził sklep z warzywami z kolei, spędzał wyjątkowo dużo czasu, szukając idealnie dojrzałych pomidorów, po które posłała nas matka. Prawdziwie szczególnie działo się dopiero wtedy, gdy towarzyszyliśmy jej wszyscy — jedyna taka rodzina w okolicy, jedyna w swoim rodzaju. Widziałam, jak mama spojrzeniem i urokliwym uśmiechem potrafiła sprawić, że kolana uginały się pod mężczyznami. Widziałam także spojrzenia, które posyłały w jej stronę kobiety, które były tego świadkami. Rozwścieczone i palące od złości, zawsze wtedy przylegały całym ciałem do swych wybranków, jakby pragnęły ochronić ich przed złem, ale przecież mama nigdy nie była zła. To, co robiła, nie było z gruntu złe. Wszyscy chcieliśmy tylko przeżyć. Czasy nie były proste, często i pełne rodziny miały problem z wykarmieniem wszystkich członków rodziny, a co mogła robić samotna matka trójki dzieci, gdy uczciwą pracą nie mogła zapewnić dzieciom dachu nad głową?

Przed poznaniem mego ojca — dowiedziałam się później — mama była tancerką. Tańczyła przede wszystkim tańce ludowe i właśnie w jednym z zespołów poznała tego, który miał zniszczyć jej życie. Gdy wydostała się z rodzinnego impasu, nie zaprzepaściła miłości do tańca. Zawsze poruszała się miękko i gładko, uwielbiałam ją obserwować i naśladować. Doskonale wiedziała, jakich słów, jakiego tonu głosu użyć, jaką minę przybrać, gdy chciała uzyskać coś od kogoś. Nie raz przecież słodkimi słowami, pełnym gracji urokiem i dopytywaniem o detale jednego ze szczególnie samotnych sklepikarzy potrafiła dotknąć jego duszy, odpowiedzieć na najpilniejszą z potrzeb; potrafiła tworzyć niewidoczne nici zrozumienia z każdym, kogo tylko spotkała. Chciałam być taka jak ona. Nosić takie same sukienki, balansować z gracją na obcasach butów, które nosiła, czesać włosy w ten sam sposób, tańczyć, tańczyć, tańczyć, aż do utraty tchu.
Los miał na mnie odrobinę inny plan.

Próbowałam wczesnodziecięcych przyjaźni — im bardziej rosłam, im bardziej rosło moje rodzeństwo, nasza ostoja w Cardiff przestawała nam wystarczać. Ostrożnie próbowałam wychodzić więc poza dom, na place zabaw, wyciągać rękę do dziewczynek w podobnym wieku. Nazywam się Iris Bell, powiedzieć z uniesioną wysoko głową, z uśmiechem odziedziczonym po mamie, chciałabyś zostać moją przyjaciółką?
Częściej niż rzadziej odpowiedź brzmiała nie. Dzieci bywają okrutne, ale często okrutne są okrucieństwem swych rodziców. A rodzice brali swe pociechy na bok, pouczali, by nie zadawali się z tamtym rodzeństwem, bo przecież nie wypada, że to dzieci tej Bellówny, nazywają się nawet tak samo, bękarty pewnie. Kiedyś któraś z dziewczynek powiedziała mi właśnie coś takiego, może nawet w tych samych słowach.
Przyglądając się mojej mamie, pragnęłam być delikatna jak ona, pragnęłam być jej jasnymi sukienkami bez skazy zagnieceń, pragnęłam być uroczym uśmiechem i różanymi rumieńcami, którymi się czasem oblewała.
Zamiast tego byłam zmarszczonymi w gniewie brwiami, czerwonymi plamami złości na twarzy, rozszerzonymi nozdrzami i sukienkami z zielonymi śladami po upadku w trawę. Byłam wybuchającym wazonem, który dotychczas spokojnie stał w rogu pokoju.
Miałam sześć lat, gdy gniew obudził we mnie magię.
Swąd spalenizny był pierwszym, co przebiło się przez falę gniewu zalewającą moje ciało. Ręce miałam zaciśnięte tak mocno, że zaczęły się trząść z napięcia, pięty wbite w miękką ziemię placu zabaw tak, że pozostawiły po sobie ślad, a spojrzenie wbite prosto w zanoszącą się śmiechem dziewczynkę. Śmiała się ze mnie, z mojej siostry i brata, z nas. Uważała, że jesteśmy gorsi tylko dlatego, że nie mieszkamy z ojcem i nosimy nazwisko mamy. Co jeszcze myślała? Że się czymś od nas zarazi? To nie było już istotne — rąbek jej sukienki zajął się ogniem pozornie znikąd, jednak ogień trawił coraz to większą część materiału. Śmiech zmienił się w krzyk, radość w łzy. Mały pożar udało się ugasić dość wcześnie, ale nie na tyle, by mnie dogonić.
Wiedziałam, że to moja wina i nie zamierzałam za to odpowiadać.
Mogła nie być niemiła.
Uciec musiałam i tak.

Mama nie była zachwycona. Inaczej wyobrażała sobie swą najstarszą córkę. Może nie jako dziewczynkę potulną i dającą sobą pomiatać — lecz na pewno nie jako nieświadomą podpalaczkę. Rodzice tamtej dziewczynki oczywiście złożyli nam wizytę, kobieta krzyczała w histerii, mężczyzna próbował ją uspokoić, a moja mama przyglądała się im z niespodziewanym spokojem, głaszcząc mnie — przytuloną do jej boku, przeraźliwie smutną, w końcu wiedziałam, że to, co zrobiłam, było złe, nawet jeżeli tamta sobie na to zasłużyła — od czasu do czasu łapiąc tylko kontakt wzrokowy z tamtym mężczyzną. Coś musiało się wydarzyć, poruszyła ramieniem, materiał swetra zsunął się z jej ramienia, a ona niezwykle powoli uniosła go raz jeszcze, nie odrywając wzroku od mężczyzny. Ten przełknął nerwowo ślinę, po czym uznał, że chyba wyjaśnili sobie już wszystko i pora wracać do domu. Przytuliłam się wtedy do mamy mocniej, deklarując, że jest najlepszą mamą na świecie. Która inna mama potrafiła takie sztuczki?
Och, jak bardzo pragnęłam być kiedyś taka jak ona!



Dźwięk sowiego dzioba uderzającego w okno zapamiętam do końca życia. Sowa wreszcie przyniosła mój list, prawie podobny do tego, który wcześniej dostał mój brat. Zniecierpliwiona zerwałam woskowy lak, wczytując się w jego treść, choć spodziewałam się zastać tam dokładnie takie słowa. Mama ucałowała mnie wtedy w czoło, odgarnęła kosmyki włosów z twarzy i przykazała być grzeczną, gdy nadejdzie czas. Widziała jak nikt, że skłonna byłam do wybuchów, choć nigdy nie robiłam tego tak zupełnie po złości. Gorąc krwi po prostu brał czasem górę nad zdrowym rozsądkiem, ale pracowałyśmy we dwie, by trzymać ją w ryzach. Mama prędko stwierdziła, że moim problemem jest przede wszystkim brak możliwości wyładowania kłębiącej się we mnie energii. Postanowiła nauczyć mnie tańczyć, na treningi poświęcałyśmy każde popołudnie, niezależnie od pogody. Uszyła mi nawet kilka sukienek albo kupiła, nie jestem w stanie sobie przypomnieć, skąd one się wzięły. Pamiętam tylko, że były to tradycyjne stroje walijskie, czerwono—czarne z domieszką zieleni. Gdy mogłam tańczyć, łatwiej było mi radzić sobie z tym wewnętrznym gniewem. Energię mogłam spożytkować w inny sposób, skończyły się dni krzyku, spontanicznych wybuchów czy małych pożarów. Wydawało mi się, że zaczynam być już dorosła, że zbliżam się do ideału, który wyznaczała moja mama. A ta poskramiała mą naturę także poza tańcem. Uczyła, jak ładnie się uśmiechać, przypominała o utrzymywaniu poprawnej postury i roli dobrze skrojonego ubioru dla lepszego postrzegania przez innych. Miałam pamiętać, że jestem Iris Bell. I że to nie jest powód do wstydu. Że przecież całe życie przede mną i będę mogła je ukształtować tak, jak tylko będę chciała. I że nikt nie zmusi mnie do powtarzania błędów mamy.

Wreszcie nadszedł sądny dzień. Gdy przechodziłam przez Wielką Salę z innymi pierwszorocznymi, powstrzymywałam się przed nerwowym skubaniem szaty, wiedziałam przecież, że patrzą. Czułam na sobie wiele spojrzeń, jedne ciekawskie, jedne zupełnie neutralne, inne nawet zadowolone. Kilka krzywych, to przez nie nie mogłam nawet na moment spuścić z twarzy maski. Nie chciałam przecież zawieść mamy oraz brata, który spoglądał na mnie ze stołu, przy którym siedzieli jego koledzy i koleżanki z domu. Przybrałam więc najbardziej uroczy i wesoły uśmiech, gdy wyczytano moje imię i nazwisko, a Tiara Przydziału zawieszona nad moją głową, po krótkiej chwili namysłu wydała swój wyrok. Ravenclaw. Zawsze wierzyłam i wierzę do dzisiaj, że każdy jest kowalem swojego losu. Jeżeli Tiara Przydziału odnalazła we mnie chęć zdobywania wiedzy, tak musiało być. Może to ziarno zasiane w trakcie lekcji odbywanych z mamą, gdy uczyłam się o czymś tak zachłannie, że nie widziałam poza tym świata. Może wierzyłam, że w wieży Ravenclawu ukaże mi się prawda na temat mnie samej, a może chciałam wszystkim utrzeć nosa, pokazać, że mam głowę na karku, że nie jestem jakąś byle wybuchową dzikuską, że mam jakiś talent.

Byłam pilną uczennicą, z ciekawością poznawałam świat magii i rozwijałam swoją pamięć. Pierwsze dwa lata w Hogwarcie nie były zresztą szczególnie zajmujące. Dopiero w trakcie trzeciego roku, gdy dorastanie dało o sobie znać, przebudziło ono na nowo pewien szczególny rodzaj ciekawości. Po raz kolejny zaczęłam analizować to, w jaki sposób, już nie tylko mama, ale także inne dziewczęta, zachowują się tak względem siebie, jak i chłopców. Prędko dostrzegłam interesujące zależności — zazdrość, niepewność, napięcie, ale też przyjaźń, pierwsze drżenia serca. Wracałam z zapałem do nauk, które wpoiła mi mama, próbowałam odnaleźć się w nowej, wydawało się, niemalże dorosłej skórze. Dojrzewanie to wszak okres niezwykle trudny, zawieszenie między dzieckiem a dorosłym. Czasami, nawet dla prostego eksperymentu, kierowana chyba ręką samej Roweny Ravenclaw, próbowałam udowodnić sobie, że stanie wywołać reakcję u tego, czy innego chłopca. Czasami wystarczyło tylko przechylić się w jego kierunku, tak aby poczuł zapach olejków, którymi traktowałam moje włosy (mama nauczyła mnie o nie dbać bardzo wcześnie, sama uwielbiała olejek z kamelii), czasem trzeba było dodać do tego jeszcze długie spojrzenie zawieszone w oczach, a później w ustach, czasem wystarczyło drobne tknięcie kolanem, czasem obrót, w którym niby przypadkowo spódnica ruszała się razem ze mną, odsłaniając jasne kolana. Lubiłam chłopięcą uwagę, lubiłam, gdy nosili za mną książki (a książek było dużo, pomimo rozpraszania chłopców poznawałam arkana magii całkiem zachłannie, szczególnie upodobając sobie obronę przed czarną magią oraz uroki, które ćwiczyłam przede wszystkim na szkolnych błoniach z bratem, gdy tylko mieliśmy ku temu okazję), lubiłam też, gdy w liścikach słanych mi ukradkiem zapraszali na wspólne wymknięcie się z wieży po ciszy nocnej, oglądanie gwiazd lub ich popisów na ukradzionych ze schowków miotłach, czy też przygotowywanie żartów, których ofiarami padali uczniowie niższych klas. Moim ulubionym był chyba ten, w którym dzięki kilku sprytnym, acz nieskomplikowanym zaklęciom udawało się ukryć jedno z moich oczu, a twarzy nadać niemal starczy wyraz. Wyczekiwałam zagubionych pierwszoroczniaków na trzecim piętrze, udając jednooką wiedźmę. Fama o nowej lokatorce Hogwartu rozniosła się prędko, a nasze wybryki ukrócone i stosownie ukarane. Zarówno odjęciem punktów, jak i bardziej dotkliwymi karami.

Nigdy chyba nie wyzbyłam się jakiejś śmiałości z mojego charakteru. Potrafiłam być zarówno dziewczęciem, za którym wzdychali koledzy, jak i tą, która pierwsza rzucała wyzwanie. Gdyby nie to, że byłam naprawdę pilną uczennicą i myślę, że moją motywacją zawsze była chęć dowiedzenia się co się stanie, jeśli, prawdopodobnie nosiłabym barwy złoto—czerwone, nie zaś niebiesko—srebrne.
Do egzaminów końcowych przygotowywałam się z bratem. Jakimś cudem dostał się na kurs aurorski (wiedziałam, że pracował na to niesamowicie ciężko, czasem tylko się z nim droczyłam, że to wszystko przez jego równie czarującą, jak moja osobowość), był największym specjalistą od magii ofensywnej i defensywnej, jakiego widziało nazwisko Bell od pokoleń. Miał jeszcze jedną przewagę — nigdy nie dawał się nabierać na moje sztuczki. Uczył mnie trików, które sam poznał wcześniej, a nauka opłacała się nawet wtedy, kiedy kończyła się siniakami i stłuczeniami. Po każdym takim treningu spędzałam długie godziny w naszej łazience, odpoczywając w ciepłej kąpieli, do której znów lałam sobie kwiatowych olejków. Dbanie o czystość i stan ciała było przecież równie ważne, co dbanie o jasność umysłu. Musiałam dbać o obie, jeżeli chciałam coś w życiu osiągnąć. Jeżeli po otrzymaniu dyplomu miałam stanąć na własne nogi, znaczyć coś w społeczeństwie jako ja sama, nie tylko czyjaś żona.
Do małżeństwa nie ciągnęło mnie zupełnie. Lubiłam decydować o sobie, mieć tyle decyzyjności, ile tylko dało się unieść. I nigdy nie chciałam być jedną z tych kobiet, które pchane swą zazdrością przylegają do swoich mężów, wpijają się w nich niemal jak w pijawki. To kobiety rządziły mężczyznami i ich żądzami, a przez to rządziły także światem. Kto tego nie widział, był niezwykle wręcz głupiutki.



Sklep Madam Primpernelle miał być tylko przystankiem. Właścicielka ekskluzywnego butiku zaproponowała mi pracę wyłącznie dlatego, że byłam wtedy młoda i wpisywałam się w kanony urody. Miałam to, czego poszukiwały jej klientki, można było użyć mnie do sprytnego fortelu. Nie chciałam żyć na garnuszku mamy i brata, przyjęłam więc tę pracę tak prędko, jak tylko mogłam. Oczarowywałam już nie tylko mężów przybywających po prezent dla swej małżonki, oczarowywałam jeszcze kobiety, obiecując im, że ten lub inny specyfik sprzedawany we wrzosowym papierze sprawi, że za kilka tygodni będą równie piękne i młode jak ja, wszak to właśnie owe specyfiki miały być oficjalnie odpowiedzialne za moją urodę. Nie liczyło się to, że sprzedawane produkty działały tylko chwilowo, lub nie do końca tak, jak były zachwalane. Znacznie ważniejsze były wpływy do kasy, a tymi mogłam pochwalić się bez narcyzmu. Spodobał mi się handel — poprosiłam nawet Madam Primpernelle o możliwość towarzyszenia jednej ze starszych czarownic w spotkaniach z dostarczycielami półproduktów. Byłam ciekawa, jak wygląda to od drugiej strony, bez wielkiego zdziwienia odkrywając, że dostawcami byli przede wszystkim mężczyźni. Mężczyźni wykorzystujący starą doradczynię Madam, sprzedający jej towary po zawyżonej cenie. Przed następną umówioną dostawą, za zgodą mojej pracodawczyni poszukałam jeszcze kilku dostawców, wszystkich zapraszając na tę samą godzinę. Krukoński spryt mnie nie zmylił — na zapleczu naszego sklepu odbył się prawdziwy targ, a dorośli mężczyźni przekrzykiwali się między sobą niczym przekupki do czasu, aż zadowolona Madam nie zdecydowała się na tego z dostawców, którego towary były najlepsze jakościowo przy zachowaniu najbardziej dogodnej ceny.

Poza pracą korzystałam z życia tyle, ile mogłam. Nie mogłam narzekać na brak zainteresowania ze strony płci przeciwnej, ale nim zgodziłam się na spotkanie, zawsze odmawiałam trzy razy. Chciałam być pewna, że komuś na mnie zależy. Pragnęłam emocjonalnego powiązania, pragnęłam kogoś o umyśle równie jasnym, co mój, kogoś, kto potrafił przejrzeć fortele, zerknąć za zasłonę, za którą chowała się prawdziwa ja. Większość mężczyzn ciągnęło wyłącznie do jednego, a to irytowało mnie do granic. Wykorzystywałam więc ich słabości — kusząc ciałem w tańcu, do którego powróciłam po szkole, tak blisko, a jednak poza zasięgiem, czasami doprawiając to wszystko wyuczonym urokiem, czasami polegając wyłącznie na swym własnym rozumieniu kobiecości, którą poznawałam coraz pewniej, którą wykorzystywałam sprawniej, coraz częściej opierając się w granicach subtelnych detali i niedomówień, które działały na mężczyzn najmocniej. Oczywiście, czasem pewnemu niedomyślnemu należało dać nauczkę w sposób dość... prosty i lekko obsceniczny, ale wypijane przy tej okazji białe wino lub szampan zawsze potrafiły zabić to gorzkie uczucie, które rozlewało się w moich ustach.

Popełniłam jednak błąd, który mógł kosztować mnie o wiele więcej, niż byłam w stanie zapłacić.
Poznaliśmy się w porcie, był marynarzem. Znał wiele języków i w każdym z nim szeptał do ucha obietnice darowanego w przyszłości szczęścia, wyznania miłości silniejszej od śmierci. Był naprawdę ekscytujący, mógł się pochwalić szerokimi horyzontami, nie był byle prostakiem, co całe dnie szorował deski pokładowe. Zawsze przywoził mi z podróży uczone książki, jako pierwszy pokazał siłę białej magii. Dwie świetliste jaskółki wzniesione wysoko w powietrze, splątane we własnym tańcu były widokiem, który chciałam kiedyś zapamiętać do samego końca czasów. Poznał mnie ze swymi przyjaciółmi, otworzył drzwi do innych handlarzy, za co byłam mu niezwykle wdzięczna. Nauczył podstawowej terminologii żeglarskiej, lubiłam słuchać, gdy wpadał w swoje monologi. Gdy przybijał do portu w Londynie, zapraszałam go do siebie, żeby wyspał się wreszcie w czystej pościeli i nie byłam zła nawet wtedy, gdy kłamał mi w żywe oczy, mówiąc, że nigdy jeszcze nie jadł tak dobrych kanapek, jak moje. Nigdy nie potrafiłam gotować, ale przez moment chciałam mu wierzyć, że umiem. Kiedyś nawet spróbowałam upiec mu ciasto na powrót, ale zakończyło się prewencyjnym gaszeniem piekarnika, z ciasta pozostał zwęglony dym. Z biegiem czasu odkryłam, w których miejscach popełniałam błąd, nauczyłam się przynajmniej podstaw gotowania. Każda kobieta dochodzi do pewnego momentu w swej historii, w którym budżet lub przyzwoitość nie pozwalają jej jadać poza domem częściej niż kilka razy w miesiącu.  
Było nam dobrze — tego jestem pewna. Ale gdy pewnego razu powrócił, nie zachowywał się jak ten, którego zaprosiłam do swojego życia. Gdy spytałam go, czy coś się stało, padł na kolana, błagając o moją rękę. Spanikowałam. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, nawet pomimo tego, że go naprawdę kochałam. Gdzieś w głębi serca wiedziałam, że nie byłabym dobrą żoną, a on nie byłby dobrym mężem. Nagle przypominał mi ojca, którego nigdy nie znałam, którego nie mogłam poznać. Wypełnił ramy pozostałe po nieobecnym człowieku tak mocno, że zabrakło mi tchu.
Zauważył to. I wpadł w szał.
Chwycił mnie za dłoń i wcisnął pierścionek na palec siłą. Bolało. Ozdobne kamienie nie były w stanie wyciszyć bólu, złota obrączka rozgrzała się na palcu, parząc dotkliwie. W jednej chwili w moich oczach zakręciły się łzy i wiedziałam już, że nie ma innego sposobu na ratunek. Wezbrana w poczuciu zagrożenia złość sprawiła, że szarpnęłam ręką, chwytając różdżkę. Cisnęłam w jego twarz zaklęcie, kula ognia, w samym środku — dotychczas — mojego salonu. Gdy ten wył, próbując doprowadzić się do porządku, skorzystałam z okazji, rzucając się do ucieczki. Pierścionek wciąż palił żywym ogniem, próbowałam go ściągnąć z palca i wyrzucić, ale na nic się to nie zdawało. Nogi z kolei niosły mnie same. Uciekałam z centrum miasta tam, gdzie zawsze czułam się bezpiecznie, tam, gdzie czekał na mnie starszy brat, do jego mieszkania na Pokątnej. Cały czas oglądałam się za siebie w panice, że znów pojawi się gdzieś w kąciku mojego oka, że tym razem nie dam rady uciec. Wciąż trzymałam przy sobie różdżkę, w prawej dłoni, lewa nosiła na sobie przeklętą obrączkę. Ten ból cucił mnie co chwilę, zmuszał do trzeźwego myślenia, do odnalezienia jak najkrótszej drogi. Do bezpieczeństwa dotarłam dopiero nad ranem.
Zapłakana poddałam się obdukcji brata, który po rzuceniu szeregu sprawdzających zaklęć stwierdził, że pierścionek przesiąknięty był czarną magią i na niewiele zda się uzdrawianie rany, nim pozbędziemy się go kompletnie. Dzięki znajomościom zawodowym udało mu się skontaktować z jednym z klątwołamaczy, z którym spotkaliśmy się w zupełnej tajemnicy, w środku nocy. Po kilku długich dniach, w których trakcie myślałam, że szaleję coraz bardziej, zostałam uwolniona od zaręczynowego pierścionka. Złożyłam zeznania, służbom udało się go złapać. Z poparzoną połową twarzy nie opuszczał mojego starego mieszkania, licząc, że wrócę po swoje rzeczy, że zdoła ze mną porozmawiać. Przyznał się przed Wizengamotem, że posiada związki z czarną magią, został wtrącony do więzienia.
Ponura, okrutna historia wydawała się skończyć zupełnie dobrze.



Przez jakiś czas zostaniesz ze mną, mówił mój brat, a ja kiwałam głową w zgodzie, choć tak naprawdę wtedy nie myślałam o niczym. O niczym innym niż strach przed czarną magią, przed tym człowiekiem. Wiedziałam, że jestem bezpieczna, w końcu teraz gnił w więziennej celi tam, gdzie jego miejsce. Pierwszy raz poznałam smak męskiej obsesji, szaleństwa, które doprowadziło go do chęci uczynienia mnie jego za wszelką cenę. Wcześnie postanowiłam, że nigdy mym życiem nie będzie rządził mężczyzna, teraz byłam pewna swego, pewna tego, że tylko ja jestem w stanie zapewnić sobie dobrobyt. Aby być zupełnie bezpieczną, musiałam potrafić się bronić.
Na pomoc znów przyszedł mój brat, zupełnie jak przed laty, gdy ćwiczyliśmy przed moimi egzaminami. Powoli odzyskiwałam pewność siebie — tak z różdżką, jak i w kontaktach z innymi ludźmi. Pomimo tego, że znajomości były zawarte dzięki j e g o wstawiennictwu, nie chciałam tracić kontaktów z resztą marynarzy, z handlarzami z dalekich hrabstw. Madam i klienci nie zauważali blizny po oparzeniu na palcu, gdy słodkie kłamstewka wzmacniałam swą postawą. Zaczęłam być kameleonem. Dostosowywałam się do tego, czego ode mnie wymagano, do nawet mglistych fantazji pojawiających się w męskich umysłach, nigdy ze mną nierealizowanych. Bajka o powrocie do zdrowia trwała do dnia, w którym Londyn raz na zawsze przestał być bezpiecznym miejscem.

Dotychczas trzymałam się z boku. To mój brat był idealistą, wierzył w sprawiedliwość, którą wymierzał przy pomocy różdżki, był dumny z każdej zamkniętej sprawy, każdego czarnoksiężnika za kratami. Ja bawiłam się życiem — żonglując nim czasem zbyt nierozważnie, o czym na zawsze będzie przypominać mi blizna. Ale gdy pierwszokwietniowej nocy brat wpadł do domu, krzycząc, że mamy się pakować i nie ma czasu na rozmowy, wiedziałam, że piękno i urok osobisty nie musiały wcale być wystarczającą osłoną przed narastającymi represjami. Spakowałam wszystko, co udało mi się unieść, pomogłam pakować się matce i siostrze, które nas wtedy odwiedzały, brat wyprowadził nas w bezpieczne miejsce, do jednej z kryjówek za miastem. Spędziłyśmy noc w towarzystwie innych kobiet i dzieci, czasem zdarzał się jakiś chory mężczyzna. Przyglądanie się im, zupełnie pozbawionych nadziei zakuło mnie w serce, które dotychczas myślało przecież przede wszystkim o sobie. Zaryzykowałam dużo, wracając do miasta. Nigdy nie przyznałam się do tego bratu, domyślił się sam. Nie mogłam siedzieć tak zupełnie bezczynnie, wiedziałam, że muszę poruszyć swoje koneksje. Dotarłam do portu, do jednego ze starych rybaków, który ugiął się wreszcie pod wpływem kobiecych wdzięków do przetransportowania kilkorga okolicznych dzieci w bezpieczne miejsce na wybrzeżu Półwyspu. Gdy wrócił po swoją zapłatę, gdy wiedziałam, że dzieci trafiły w dobre ręce, połączyły się z ewakuowanymi wcześniej rodzicami, zapłaciłam mu po sto sykli od głowy. Wiedziałam, że spodziewał się innego rodzaju zapłaty, ale moje ciało jest wyłącznie moje. I nie jest na sprzedaż.
Gdy pierwsze kurze zaczęły opadać, znaleźliśmy swoje miejsce na powrót w Walii. Stary dom Bellów na przedmieściach Cardiff dalej stoi, znów zajmowany przez matkę, siostrę i mnie. I choć z pozoru wróciliśmy na stare śmieci, nagle całą czwórką znaleźliśmy się w zupełnie innej rzeczywistości. Brat związał się z Podziemnym Ministerstwem Magii, w Ministrze Longbottomie zawierzając wszelkie swoje nadzieje. Jako siostra aurora wiedziałam, że muszę na siebie podwójnie uważać. Praca u Madam Primpernelle nie wchodziła już w drogę. Wysłanym naprędce listem poinformowałam ją o swojej przeprowadzce do Belgii, wraz ze szczęśliwym małżonkiem, aby zatrzeć chociaż jeden trop. Brat widział, że nie mogę usiedzieć na miejscu. Wciąż wypytywałam go o los ludzi, z którymi trafiliśmy do tamtej kryjówki. Czy przeżyli, czy są tam dalej, a może przetransportowano ich w bezpieczne miejsce? Chcąc mnie uspokoić, napomknął chyba żartem o naborze do "Niuchaczy", oddziału zaopatrzeniowego.
Widziałam w jego jasnych oczach, że nie spodziewał się, że naprawdę do nich dołączę, z własnej woli porzucając życie w Londyńskim blichtrze, luksusowe butiki i perfumowany, lawendowy papier. Zachowywał się tak, jakby zupełnie mnie nie znał. Jakby nie pamiętał, że piękno było tylko warstwą wierzchnią, że prawdziwe zalety skrywałam głęboko pod nim. Że to mój charakter, flirciarskie żarty i wyzwania rzucane raz za razem męskiej dumie pomogły prędko zapełnić braki walijskiej spiżarni, że byłam w stanie poruszyć niebo i ziemię, by dotrzeć do starych przyjaciół, upomnieć się o zapomniane przysługi. Jeżeli mogłam wykorzystać je dla dobra innych — nie mogłam czekać biernie na ratunek.

Mówi się, że zwracanie na siebie uwagi potrafi przeszkadzać w interesach, ale ja mam zupełnie inne zdanie. Zwracanie na siebie uwagi sprawia, że ludzie cię zapamiętują, a im mocniej pamiętają, tym bardziej skłonni są do ustępstw. Tym większy szacunek i posłuch zyskuje się w danym środowisku. Nie jestem bez wad. Wciąż bywa, że gdy coś mnie rozbawi, śmieję się za głośno i zapominam zasłonić przy tym ust. Lubię eleganckie stroje, na które nie stać mnie z ministerialnej pensji. Czasem wciąż podejmuję zbyt duże ryzyko i łzy płyną mi do oczu, gdy przesuwam palcami po bliźnie w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się przeklęty zaręczynowy pierścionek.
Ale gdy na kimś mi zależy, pójdę za tą osobą na sam kraniec świata. Za rodzinę oddałabym własne życie. Nie znoszę niesprawiedliwości. I potrafię już upiec kilka prostych ciast.
Nazywam się Iris Bell i wypatruj mnie tam, gdzie inni się nie zapuszczają.


Patronus: Jaskółki nie potrafią żyć w zniewoleniu, dlatego bardzo często nazywane są ptakami wolności i niezależności. Iris równie mocno ceni sobie swą autonomię, unikając poddania się ograniczającym ją schematom tak długo, jak nie wynika to z jej własnej woli. Gdy wyczarowuje swego patronusa, przypomina sobie przede wszystkim dzieciństwo w domu na przedmieściach Cardiff, lata w Hogwarcie spędzone na płataniu psikusów oraz pierwsze sukcesy sprzedażowe w butiku Madam Primpernelle.

Statystyki
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 15+3 (różdżka)
Uroki:14+2 (różdżka)
Czarna magia:00
Uzdrawianie:00
Transmutacja:00
Alchemia:00
Sprawność:60
Zwinność:100
Reszta: 0
Biegłości
JęzykWartośćWydane punkty
ojczysty: walijskiII0
angielskiII2
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
AnatomiaI2
Historia MagiiI2
KłamstwoII10
KokieteriaIII25
NumerologiaI2
PerswazjaI2
SkradanieI2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
EkonomiaII15
SzczęścieI2
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Zakon FeniksaI3
RozpoznawalnośćI0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (wiedza)I½
Muzyka (śpiew)I½
Muzyka (wiedza)I½
GotowanieI½
AktywnośćWartośćWydane punkty
Latanie na miotleI½
PływanieI½
Taniec współczesnyI½
Taniec ludowyII7
GimnastykaI½
Biegłości pozostałeWartośćWydane punkty
Brak-0
GenetykaWartośćWydane punkty
Brak- (+0)
Reszta: 0
[bylobrzydkobedzieladnie]


It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11638-iris-bell#359925 https://www.morsmordre.net/t11640-omega#359940 https://www.morsmordre.net/t12155-iris-moore#374140 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11643-skrytka-bankowa-nr-2531#359950 https://www.morsmordre.net/t11642-iris-bell#359946
Re: Iris Bell [odnośnik]25.02.23 20:22

Witamy wśród Morsów

twoja karta została zaakceptowana
Kartę sprawdzał: William Moore
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.11.23 20:57, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Iris Bell Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Iris Bell [odnośnik]25.02.23 20:23


KOMPONENTY sproszkowany meteoryt x2, proszek Fiuu, odłamek spadającej gwiazdy

[27.02.23] Lipiec/sierpień
[15.11.24] Kryształ (wydarzenie Zakonu Feniksa)

BIEGŁOŚCI[10.12.23] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień); +1 PB

HISTORIA ROZWOJU[25.02.23] Karta postaci; -50 PD
[10.12.23] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień); +60 PD
[11.12.23] Zdobycie osiągnięć: Dusza Towarzystwa; Na głowie kwietny ma wianek; Witam i o zdrowie pytam; Węzeł małżeński, Fidelitas; +195 PD
[11.12.23] Zakupy: +4 PB; -200 PD
[27.01.24] Zdobycie Osiągnięcia: Dojrzały Mors I, +30 PD
[10.02.24] Wydarzenie: Śmiałym szczęście sprzyja +50 PD
[14.11.24] Wydarzenie: Gdy śmierć mówi dobranoc +150 PD, +3 PB ZF

Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Iris Bell Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Iris Bell
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach