Harietta Morrow (z domu Diggory)
Nazwisko matki: Bott
Miejsce zamieszkania: Londyn, cyrkowa przyczepa
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: ubogi
Zawód: krawcowa w cyrku
Wzrost: 163
Waga: 55
Kolor włosów: rude
Kolor oczu: szaroniebieskie
Znaki szczególne: na palcu niezmiennie trwa obrączka, na twarzy rozsypane morze piegów - najwięcej na nosie i pod oczami
9,5 cala, kempas i włos z głowy nimfy
Hogwart, Gryffindor
fretka
widok pokrzywdzonych, rannych sióstr i braci z cyrku
karmel, łąka i deszczowy poranek
Szczęśliwa, bezpieczna cyrkowa rodzina.
moda i sztuka
wszystkim!
taniec, pływanie, bycie wszędzie
własnego serca
Esther Lomb
Oni zawsze byli niemożliwi do przeoczenia, sprzeczni, zabiegani po świecie, rozkochani w domu, zrozpaczeni ciszą i rozdmuchujący każdy radosny okrzyk. Za nimi zaś dziesiątki mniejszych i większych stóp o kudłatych łebkach i błyszczących oczkach. Dom z krzywych ścian i okien, z których każde wymalowane było innym kolorem. On, pan Diggory, podróżnik, w spodniach o zdartych kolanach i z perłami świata zagubionymi w rudej czuprynie, muzyk i uwodziciel, bezsprzecznie uparty, nigdy skupiony. Tak jak i ja. Ona, jak na córkę Bottów przystało, głodna wynalazku, eksperymentu i przygody zapisanej w morzu chaotycznych wyliczeń, które tylko jedna jedyna potrafiła pojąć. Tak jak i ja. To moi rodzice, rozgardiasz i miłość. Doczekali się piątki dzieci, z których każde wpisało się mniej lub bardziej idealnie w rodzinne drzewo. Dwójka bliźniaków – dwie dziewczynki, potem ja, środkowa Harietta, a za mną jeszcze kolejny brat i ta najmłodsza siostra. Byłam pośrodku wszystkiego, w nich i z nimi – bo tak to u nas działało. Naczelnym mottem naszego domu stało się zaspokajanie ciekawości oraz wędrująca z nią za rękę przygoda. Tu nic nie było uporządkowane, nikt nie prowadził rozważań w ciszy i nikt też nie wyrastał na zamkniętego w sobie mądralę. Rozmawialiśmy dużo, gęsto, o wszystkim. Dorastałam, smakując życia w pełni, dotykając sztuki, zaczytując się w bajkach i bawiąc się w zapalonego naukowca z maminymi notatkami przy boku, oswajając się z każdą domową powinnością, a przede wszystkim mogłam dawać upust mojej nieskończonej energii. Gdy tylko tata sięgnął po gitarę, zaczynałam się wyginać w tańcu i nic nie mogłam na to poradzić. Gdy mama robiła owocowe przetwory, byłam zawsze pierwsza chętna do pomocy. Brakowało mi rozwagi, brakowało refleksji – parłam do przodu, po drodze przypadkiem przestawiając świat i pociągając za sobą kolejne dusze. Tak na naszym wiejskim podwórku, jak wiele, wiele później, w dorosłym życiu.
Nigdy nie czułam, że było nas w tym gnieździe za dużo. Kłótnie z rodzeństwem urozmaicały dziecięce lata, a konieczność poradzenia sobie w tym kłębowisku dzieciaków sprawiała, że stałam się jeszcze bardziej rozmowna, przebojowa i waleczna. Pośród sióstr i brata musiałam bowiem często walczyć o swoje, odkryć zaklęcie łez i urok maślanych ocząt, poznać naturę sprytu i kłamstwa. Rzadko zdarzało się, by coś podcinało mi nogi. Kiedy jednak skończyłam siedem lat, strach zajrzał mi głęboko w oczy. W ciocinym ogrodzie, który jawił mi się jak nieskończenie wielka planeta, postanowiłam sprawdzić, co znajduje się za kurtyną ciemnego zielarstwa tuż przy starej szopie. Byłam wtedy niewiele większa od gnoma, uważałam, że bez trudu zdobędę tę tajemnicę. Im bardziej jednak wciskałam się w drapiące pnącza, tym śmielej mnie kłuły, plącząc się wokół rąk i nóg. W końcu utknęłam całkiem, w ciemności, poraniona i skazana na podejrzane bzyczenie. Piegowate policzki zalały się łzami, których echo nie docierało długo do bawiących się po drugiej stronie domu krewnych. Im bardziej się rzucałam, tym mocniej czułam, jak roślinność mnie gniecie. Dziecięcy dramat rósł, aż w końcu poczułam, że kapryśne pędy opuszczają moje ciało, a później odsłaniają drogę do wyjścia. Zwolniona z tej klątwy nigdy nie uciekałam tak szybko jak wtedy. Nie wiedziałam tylko, że to ja, moja magia, wobec której łodygi pnączy okazały się całkowicie bezbronne. Tego jednak domyśliła się mama, gdy niedługo później obejmowała mnie czule, wygłaskując koszmary i opatrując zadrapania. Tak wiele razy przekraczałam granicę młodocianej możności i zawsze udawało mi się spaść na cztery łapy. Tym razem było wyjątkowo, czułam to, choć nie do końca rozumiałam.
Naznaczona mnóstwem dziecięcych historii, zaopatrzona w garść niełatwych domowych doświadczeń do Hogwartu wędrowałam absolutnie pewna, że będzie to kolejna, wspaniała przygoda – bez strachu, z ogromną dozą ciekawości. Jeszcze w pociągu opowiadałam rówieśnikom o zaczarowanej szkole. Zdawało mi się, że dzięki starszym siostrom znałam już wszystkie jej tajemnice. Czułam się gotowa, by stanąć w pierwszym rzędzie, gdy inni w stresie zagniatali rękawy ledwo co uprasowanych szat. Tak też się wydarzało i wkrótce w lwim domu odnalazłam nowych przyjaciół. Bez trudu nawiązywałam więzi, czując się niejako opiekunką grupy. Miałam mnóstwo pomysłów i jeszcze więcej do powiedzenia. Pomagałam słabszym i ustawiałam tych pyskatych, choć sama mogłam być równie przemądrzała jak oni. Od pierwszej chwili pokochałam latanie na miotle i dziwnym trafem z fascynacją zanurzyłam się w magii liczb na lekcjach numerologii. Zawsze też chciałam pierwsza wypróbować nowe zaklęcie na zajęciach z obrony przed czarną magią. Wszystkim dziedzinom szkolnym zamierzałam dać szansę. Szybko jednak odkryłam, że nie jest łatwo być dobrym we wszystkim i wszystko kochać. W ostatecznym rozrachunku miałam zbyt wielką potrzebę ruchu i towarzystwa, by przesiadywać w skupieniu przez całe godziny nad podręcznikami. Swoje szkolne przyjaciółki wciągałam w wir tańca i zabawy na powietrzu. Razem przedzierałyśmy się przez bliskie zakamarki Hogwartu, czasem plotkując, a innym razem wcielając się w role tajemniczych bohaterek, które walczyły ze złem. Z czasem, gdy naszym przygodom zaczęło czegoś brakować, postanowiłam tworzyć pierwsze skromne stroje opierające się głownie o to, co młode uczennice mogły mieć w swojej szafie. Tak pierwszy raz starłam się z urokiem krawiectwa, które stało się dla mnie jeszcze łatwiejsze przez zakorzenione już zamiłowanie do zgłębiania teorii czarów i magicznych procesów. Okazało się jednak, że moda i potrzeba ładnych sukienek wpisana była w dziewczęcą naturę wyjątkowo mocno. Gdy dojrzewałam, jeszcze chętniej próbowałam swoich sił w szyciu, a zadowolona z tego obrotu spraw mama zaopatrywała mnie co lato w fantastyczne nici i tkaniny. Nastoletnie próby nie były jednak aż tak spektakularne, jak mogłabym tego pragnąć. Dzięki licznym modelkom w osobach przyjaciółek i sióstr, miałam idealne okazje do ćwiczeń i tak stopniowo rozwijałam się, godząc zabawę, naukę i rodzące się pasje. Choć zbliżałam się już do finału edukacji, wciąż czułam w sobie dziecięcego ducha.
Gdy jednak robi się wszystko, gdy pragnie się wszystkiego, pewnego dnia można utracić grunt pod nogami i nagle stracić całą pewność. Ja odebrałam dyplom i poczułam, że nie wiem, kim byłam i czego właściwie chciałam od życia. Potrafiłam sobie poradzić z wieloma sprawami, byłam śmiała i dobrze odnajdywałam się między ludźmi, ale tak naprawdę przy tak licznych myślach zabrakło mi prawdziwej drogi dla siebie. To sprawiło, że pierwsze letnie tygodnie dorosłości spędziłam zwiędła jak samotna jabłoń pośrodku suszy. Miałam tak mnóstwo owoców, a one spadały w wielkim bezsensie. Zamiast jednak racjonalnie podejść do sprawy, postanowiłam wieść życie jak gdyby nigdy nic. Uśmiechałam się więc, tańczyłam w letnim deszczu, szyłam, piekłam ciasteczka, bawiłam się z przyjaciółmi i zaglądałam do maminych wynalazków, pozwalając, by ten młodzieńczy czas przelatywał przez palce. Mdło, choć dla mnie wypełniony po brzegi wciąż głośną codziennością, w której było mi wygodnie. W międzyczasie zdołałam też udać się na praktykę do lokalnej szwaczki, starej wiedźmy, która w naszej wiosce nie miała sobie równych w tańcu igły i nitki. Praca u jej boku pozwoliła mi poczuć, że nie osiadłam na laurach, że moje życie posuwało się do przodu. Gdy tylko czegoś dotykałam, oddawałam temu całą siebie. Tak było i tym razem. Spędzałam całe dnie w pracowni. Wyrysowane w nastoletnim umyśle projekty przeradzały się w prawdziwe, namacalne stroje. Od prostych i praktycznych, po bardziej skomplikowane, czerpiące z magicznych tkanin dodatkową siłę. Gromadziłam wiedzę, podglądałam profesjonalne dłonie, rwałam się do coraz trudniejszych zadań. Gdzieś z tyłu głowy wciąż dręczyła mnie myśl, że jednak tkwiłam w miejscu, ale to nie była prawda. Umysł rozjuszony jak gorący wulkan, tak ambitny i pomysłowy nie chciał dać sobie czasu, a przecież to było potrzebne. Rzeźbiąc w pasji, przeradzałam ją z miesiąca na miesiąc w coś więcej. We własną przyszłość. Zwolniłam, uspokoiłam się, dałam sobie te kilka oddechów. Wciąż wymagałam od siebie wiele, ale nauczyłam się dostrzegać czas, jaki przed sobą miałam. Któregoś dnia pojęłam, że długo byłam w błędzie, zbyt głęboko wierząc, że nie mam swojej drogi. Miałam ją tutaj. Na wielkim stole pełnym szkiców i kolorowych materiałów. Wiejski warsztat jednak przestawał po pewnym czasie zaspokajać moją głodną koncepcji i nowości duszę. Chciałam iść dalej. Wyciągnąć ręce po więcej.
Zaczęło się od kilku pojedynczych wyjazdów. Miałam już dwadzieścia jeden lat, płodny umysł potrzebował poznać się z wielkomiejską sztuką. Londyn, miasto różnorodności i wysokiej elegancji, przywitałam z zachwytem. Potrafiłam zbyt długo wpatrywać się w nęcące sklepowe witryny, gdzie za szkłem dumnie wyginały się strojne manekiny. Mnogość kolorów, odwaga krojów i tak wielki wachlarz materiałów sprawiły, że zaczęłam inaczej patrzeć na swoje własne koncepty. Poznawałam miasto, odwiedzałam wystawy i galerie sztuki, obserwowałam, co zakładali tutejsi mieszkańcy, z jaką finezją i pomysłowością dobierali kolory oraz dodatki. Byłam wszędzie. Od biedniejszych po bardziej wytworne dzielnice. Do rodzinnego domu powracałam natchniona. Widoki londyńskiej mody splotły się ciasno z moją fantazją. Ich czar wprowadzałam do swoich projektów, odmieniając niejako to, do czego przywykła stara krawcowa. Wkrótce to wszystko stało się dla mnie zbyt mało rozwojowe. Potrzebowałam więcej, a mały wiejski warsztat nie mógł mi tego dać. Znałam drogę, wiedziałam, gdzie należało szukać szansy. Umiałam postawić wszystko na jedną kartę i tak też się stało. Wyruszając, wiedziałam, że zawsze będzie miejsce, do którego mogłam wrócić. Jeżeli jednak chciałam nauczyć się więcej, musiałam szukać nowego kierunku. Bramy stolicy przyciągały, ale i straszyły. Długie ulice wypełnione były pułapkami, nadzieją i niepewnością. Jako samotna dziewczyna w tak nieskończonym mieście postanowiłam udawać mężatkę – dla bezpieczeństwa i wygody. Zaopatrzyłam się w tanią obrączkę, wymyśliłam nazwisko i kłamliwą historię mojego męża. Gdyby ktoś spytał, miałam rozpocząć długą opowieść o ukochanym marynarzu i jego wielomiesięcznych morskich podróżach. Snułam ją, wyrażając nadzieję, że ten któregoś dnia do mnie wróci. Chociaż w Londynie w pierwszych chwilach odważnie zadzierałam głowę do góry, istniały przeszkody, z którymi już na samym starcie przyszło mi się zmierzyć. Skromność funduszy i pragnienie samodzielności sprawiały, że musiałam szybko znaleźć pracę. Szybko i sprytnie. Nie wystarczył ściskany dumnie notes pełen szkiców. W wielkim mieście łatwo było się zgubić nawet komuś, kto tak jak ja uważał, że niczego się nie boi i wszystkiemu podoła. Mnogość pracowni i obecność wielu znamienitych mistrzów rzemiosła sprawiały, że miałam przynajmniej kilka szans. Niestety dla większości byłam sympatyczna, odważna, dość zdolna, ale wciąż nieznana. Trafiłam do podrzędnej pracowni, szyłam proste szaty, praktyczne stroje, najczęściej w mdłych kolorach. Początek był trudny, gniłam w wynajętym pokoju na stancji. Stęskniona za ludźmi i przygodami zaglądałam do głośnych londyńskich miejsc, tańczyłam, zawierałam znajomości i zapuszczałam korzenie. Czasami po pracy odwiedzałam Klub Pojedynków, dając upust niespożytej energii, gryfońskiej waleczności i trenując się w zaklęciach. Wciąż jednak nie czułam się na miejscu. Wciąż czegoś brakowało. Stolica okazała się zbyt bezbarwna dla mojej sztuki i mojej wyobraźni. Któregoś dnia trafiłam do cyrku. Ktoś miał bilety, a ja miałam wolny wieczór i byłam spragniona czegoś nowego. Na widowni poczułam, jak kolorowy czar nęci, bawi, pociąga, jak myśli zaczynają kręcić się na błyszczącej karuzeli. Spojrzenie tańczyło, próbując dorównać kroku urokliwym artystom. Byli rodziną, byli fantazją, sztuką, radością i nieskończonym morzem barw. Biło od nich ciepło, ramionami talentu okalali wszystkich zebranych. Nikt nie mógł oderwać wzroku, nikt nie mógł zapomnieć zbyt szybko. Ja zaś przepadłam niemal od razu. Dałam się oczarować ich niezmąconej energii. Gdy tylko zgasły światła i ludzie tłumnie ruszyli do wyjścia, podjęłam decyzję. Zupełnie jakbym pod magicznym namiotem na nowo odnalazła siebie. To dla nich chciałam tworzyć, to przy nich chciałam trwać. Jakże wielkie pole do popisu dawała możliwość szycia cyrkowych kostiumów. Jakże śmiałe, odporne i wielokolorowe musiały być te stroje. Nie wyobrażałam sobie, bym mogła odejść stąd i nie spróbować. Na stancję wróciłam już tylko po to, by spakować walizki. Od pokoju w skrzypiącej kamienicy wolałam ciasny, skromny wagon. Szczęście się do mnie uśmiechnęło i tak rodzina zdolnych cyrkowców dała mi szansę, zaprosiła pod swoje ciepłe skrzydła. Razem z nimi kreować mogłam zupełnie nowy rodzaj magii. Niezapomniane spektakle. Choć sama nie stawałam na scenie, oni wychodzili ku światłom, prezentując w tańcu i zachwycających sztuczkach moje kreacje, misterne przeróbki i zupełnie nowe twory. Ubierałam ich tak, by jeszcze trudniej było oderwać wzrok, by widzowie mogli pełniej zanurzyć się w magii niesamowitego cyrku. Wesołego, głośnego, tętniącego życiem. Zostałam tam na kolejne lata, wciąż podtrzymując kłamstwo o rzekomym mężu.
W karuzeli talentów trwaliśmy pod wielkim namiotem i to nic, że większość z nas targała gorzką historię. W obliczu pojawiających się na horyzoncie zmian w społeczeństwie czarodziejów, rosnącego niepokoju i podziałów na ludzi mniej lub bardziej z magią związanych, tutaj łączyliśmy się w bliskości, jak rodzina. Wychowano mnie w przekonaniu, że darzyć przyjaźnią i dobrocią powinno się wszystkich, dlatego nie rozumiałam srogiej klasyfikacji społeczeństwa i rosnącej nierówności. Nie godziłam się na nią. Wspieraliśmy każdego, kto przypałętał się między nasze wagony. Pewnego dnia u bram ujrzeliśmy Laurence’a.
Zagubiony chłopiec bez bagażu, jedynie z bólem zbyt widzialnym, bym mogła przejść obojętnie. Zaprosiłam go do mojej przyczepy, pragnąc zderzyć się z całym kalejdoskopem nieszczęsnego losu. Miał w sobie coś… coś, co nie pozwoliło mi skończyć na herbacie z miodem, kolorowym kocu i małym karmelku. Chciałam pomóc mu bardziej, gdy tylko odkryłam, że jego mugolskie pochodzenie łączyło go z widmem krzywd. Wprawiona w tworzeniu wielkich historii i wybujałych rozwiązań wymyśliłam, że odtąd nazywał się Morrow. Jak ja i mój wymyślony mąż. Bezpiecznie. Kolejne kłamstwo między przyczepami zagnieździło się na dobre. Przyjęliśmy go do siebie jako Laurence’a Morrow i już pozostał. Ja zaś zyskałam przyjaciela, powiernika, bratnią duszę, z którą dzielić mogłam wagon i niezliczoną ilość myśli. To nic, że jego przybycie i owe personalia obudziły plotki, że spoglądało na nas mnóstwo ciekawskich cyrkowych ocząt. On był bezpieczny, a ja czułam się mniej samotna – miałam nadzieję, że on również. W krótkim czasie stał się rodziną, cząstką normalności w mieście, które wkrótce bezwarunkowo pochłonęła wojna. W czarnej godzinie żyliśmy wszyscy bliżej niż kiedykolwiek, chroniąc swoich i starając się wciąż głośno grać, by nie utracić ducha zabawy, ducha sztuki.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 13 | +5 |
Uroki: | 0 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 10 | 0 |
Alchemia: | 0 | 0 |
Sprawność: | 5 | 0 |
Zwinność: | 5 | 0 |
Reszta: 7 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Kłamstwo | II | 10 |
Kokieteria | I | 2 |
Numerologia | II | 10 |
ONMS | I | 2 |
Perswazja | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Zręczne ręce | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Sztuka (projektowanie) | II | 7 |
Sztuka (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (śpiew) | I | 0.5 |
Krawiectwo | III | 25 |
Gotowanie | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Pływanie | I | 0.5 |
Taniec współczesny | I | 0.5 |
Biegłości pozostałe | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 4 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Harietta Morrow dnia 10.03.23 8:59, w całości zmieniany 13 razy
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: Ramsey Mulciber