Kurnik
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Kurnik
Mała, ciasna szopa zbudowana z drewna, z drzwiczkami ryglowanymi na nieco zardzewiałą zasuwę. W środku, zamiast tradycyjnych drewnianych półek i koszyczków tworzących grzędy, wykorzystano starą szafę na miejsce dla kurzego wypoczynku; pomalowana na błękitny kolor konstrukcja tu i ówdzie nosi ślady zużycia i naturalnego brudu, a jej wnęki wyściela słoma. Mieszkają tu Helena i nieco młodsza Poliksena, dwie kury cechujące się zamiłowaniem do dziobania gości.
Hep!
Znajomy wystrój gabinetu wiedźmiej straży, który dzieliła z niejaką Melanie rozmył się nagle, rozlał w bezkształtną, szarą masę. Adda straciła na moment równowagę, wyciągnęła rękę, by oprzeć się o ścianę ― trzymane dokumenty wyleciały jej z rąk z wściekłym furkotem, głos zaniepokojonej koleżanki zlał się z jej własnym, nieco urywanym oddechem, w uszach zapiszczało ― ale kiedy tylko palcami natrafiła nie na ścianę, ale na klamkę drzwi, poczuła mocne szarpnięcie gdzieś w okolicy krzyża i poleciała do tyłu, obraz znów stracił na ostrości, znajomy zapach kawy zniknął, zastąpiony…
Rąbnęła plecami w coś kanciastego, aż jej oczy zaszły łzami. Nie złapała równowagi, poleciała po skosie w bok, po drodze ― jakby w akcie ostatecznej desperacji ― złapała się rączki od szuflady, ale mechanizm ustąpił prędko, Adda upadła na wyścieloną sianem podłogę, poczuła jak coś nieprzyjemnie przeskakuje w prawym barku. Wysunięta z szyn szuflada spadła jej na biodro, dopełniając nieszczęścia, a siedzące na dwóch grzędach kury obserwowały czarownicę z ostrożnym zainteresowaniem, jakby oceniająco.
Adda (przeklinając tak siarczyście, że niektórym by uszy zwiędły) pozbierała się ostrożnie z ziemi. Najpierw bardzo powoli przewróciła się na lewy bok, dźwignęła ciało na kolana. (Wdech-wydech, o kurwa, jak boli). Potem usiadła na łydkach i w końcu rozejrzała się po otoczeniu. Była w jakiejś małej… komórce? Szopie?
Pełne dezaprobaty gdaknięcie z górnej grzędy przykuło jej uwagę, spojrzała na jedną z kur. (Aha. No dobrze. Czyli trafiła do kurnika… Czyjego kurnika? Jak daleko od biura?). Bez przekonania strzepnęła z rękawa eleganckiej bluzki źdźbła słomy ― czuła, że jeszcze parę sterczy jej z włosów, ale prawy bark bolał zbyt mocno, by próbować je wydobyć ― westchnęła cierpiętniczo. Nie miała ani marynarki, ani torebki, różdżka została na biurku, tuż obok stosu papierów.
Świetnie. No po prostu, kurwa, świetnie.
Gdakanie powtórzyło się, tonacja tym razem była inna. Święte oburzenie kury z górnej grzędy mieszało się z pełną pretensji wiązanką od kury z tej dolnej. Powstały ze swoich gniazd powoli, z gracją, jakby właśnie któraś z nich wydała wyrok na intruza. Adda uśmiechnęła się tak, jakby już wiedziała, co za chwilę nastąpi, z lekką paniką obejrzała się przez ramię, ale prócz zaryglowanych od zewnątrz drzwiczek nie dostrzegła niczego. Chwyciła lewą ręką wyszarpniętą z szyn szufladę, zasłoniła się nią bez przekonania, ale za wolno. Kura-święcie-oburzona ruszyła, spadła na nią z góry z mocą huraganu, a dziób bezlitośnie punktował każde nieosłonięte miejsce. Adda zerwała się na nogi, odskoczyła kulawo na bok, bez przekonania machnęła szufladą, ale obite od upadku deski zluzowały się, w dłoni pozostała jej tylko mosiężna rączka.
Trzasnęło, huknęło, szuflada roztrzaskała się na kawałki. Kura-bardzo-pretensjonalna dziobnęła ją w kostkę ― Adda podskoczyła na jednej nodze ― kura-ja-ci-pokażę-wywłoko skoczyła na nią z samej góry kurnika, rozdzierając pazurami rękaw eleganckiej bluzki. Adda zapowietrzyła się, poczerwieniała na twarzy, złapała kawałek deski, chcąc się odegrać na triumfalnie gdaczącej kurze, ale w tym momencie zajęczała przesuwana zasuwka, a Adda odwróciła głowę, witając swoją nową towarzyszkę westchnieniem pełnym mimowolnej ulgi, mimowolnie sądząc, że oto nadszedł kres szarpaniny.
Bardzo mylnie sądząc i bardzo pochopnie oceniając, że ta patelnia to na niebezpieczne kury, a nie…
Nie na nią.[bylobrzydkobedzieladnie]
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Ostatnio zmieniony przez Adriana de Verley dnia 14.03.23 12:30, w całości zmieniany 2 razy
Pod wściekłym baldachimem blasku komety podlewałam pelargonie i hortensje, które na lipcowy skwar reagowały wyjątkowym niezadowoleniem. Chustka, którą przewiązałam włosy, jasnozielona w polne maki, drgała lekko pod wpływem wietrznej obecności rozganiającej nieco ukropu, który panował na zewnątrz; przez otwór konewki widziałam nieszczęsną ćmę, która utopiła się tam zeszłej nocy. Powinnam ją wyrzucić. Odłożyć na miękki materac trawy i pozwolić, żeby coś głodnego posiliło się rozmiękłym truchełkiem o brudnoszarych skrzydłach. Sięgałam po nią, kiedy usłyszałam harmider dochodzący zza zaryglowanych drzwi kurnika, odgłosy walki, kobiece jęki, syki, strzyknięcia nadwyrężonego drewna i głośne, oburzone gdakanie. Gdyby nie wyraźnie ludzkie odgłosy, mogłabym pomyśleć, że to lis jakimś cudem zakradł się do środka, ale tak? Przeszył mnie dreszcz strachu, nie miałam broni, choć mieć ją powinnam. Jak oparzona rzuciłam się w stronę domu, konewka uderzyła o ziemię, woda wylała się z jej zielonych objęć i wciekła w pragnącą jej glebę; w pierwszym instynkcie chwyciłam z kuchni największą patelnię, jaką miałam, zdecydowanie najcięższą, i prędko jak leśny zając pognałam z powrotem do ogrodu. Tego dnia Orpheus był u dziadka i dziękowałam za to Merlinowi. Jeśli ktoś w tak nietypowy sposób postanowił nas zaatakować, dobrze, że go tu nie było. Ja mogłam ucierpieć, on jednak - nigdy.
Z policzkami rozpalonymi czerwienią szarpnęłam za zasuwę w starych drzwiczkach i zamaszyście pociągnęłam za nią jak za klamkę, niemalże wyszarpując drewno z zawiasów. To, co zastałam przed sobą, było obrazem nędzy i rozpaczy. Potargane, blond włosy sterczały na wszystkie strony, rękaw koszuli wyglądał na rozdarty, w dłoniach napastniczki widziałam pozostałości po jednej z błękitnych szuflad. Poliksena przypuściła atak i dziobała łydki kobiety, podczas gdy Helena uwiesiła się na niej pazurami kurzych łapek i dziobała każdy fragment odsłoniętego ciała, jakiego mogła dosięgnąć. Byłam z nich dumna, nawet wtedy, gdy dotarło do mnie kto okazał się intruzem; zwykle widywałam ją w porządniejszym wydaniu i nigdy nie pomyślałabym, że pewnego dnia akurat ta kobieta zakradnie się do mojego kurnika, nieproszona i niechciana.
Czyżby aż tak dotknął ją wojenny głód?
- Chernov! - odezwałam się ostrzegawczo, gniewnie, z patelnią uniesioną na wysokości ramienia. Teoretycznie spodziewałam się, że zagrożenie minęło, ale niczego nie mogłam być pewna. Adriana Chernov, taką ją znałam. - Zostawże moje kury - poleciłam surowo. Wiedziałam co prawda, że Helena potrafiła atakować niesprowokowana, ale tym razem wina wydawała się położona z daleka od jej zasięgu, siano na ziemi było skołtunione, a szafa dziwnie sfatygowana. Jedna z szuflad wydawała się niemożliwa do naprawienia. - Co to ma znaczyć? Przyszłaś wykraść jajka? Jak się tu dostałaś? Drzwi były zamknięte - nie przyszło mi do głowy, że w wir wojny z ptactwem rzucił ją teleportacyjny psikus, bo o takich psikusach nie wiedziałam praktycznie nic. Istniały? Nawet tego nie byłam pewna, chyba nigdy z nikim o tym nie rozmawiałam. - Nie każ mi myśleć, że tak nisko upadłaś. Wystarczyło poprosić, a zrobiłabym ci jajecznicę - syknęłam, rozdrażniona okolicznościami, w jakich się tu zjawiła. W końcu była żoną poległego czarodzieja, który, podobnie jak Jasper, musiał zostawić jej przyzwoity spadek. To niemożliwe, żeby głód przyszpilił ją do tego stopnia, by zdecydowała się okradać znajomych. Poliksena dziobnęła ją w kostkę, a Helena zsunęła się w dół ramienia, raniąc je pazurkami, po czym zgrabnie opadła na przykrytą sianem ziemię i dziobnęła kobietę w drugą kostkę. Dobrze. Należało się jej.
Z policzkami rozpalonymi czerwienią szarpnęłam za zasuwę w starych drzwiczkach i zamaszyście pociągnęłam za nią jak za klamkę, niemalże wyszarpując drewno z zawiasów. To, co zastałam przed sobą, było obrazem nędzy i rozpaczy. Potargane, blond włosy sterczały na wszystkie strony, rękaw koszuli wyglądał na rozdarty, w dłoniach napastniczki widziałam pozostałości po jednej z błękitnych szuflad. Poliksena przypuściła atak i dziobała łydki kobiety, podczas gdy Helena uwiesiła się na niej pazurami kurzych łapek i dziobała każdy fragment odsłoniętego ciała, jakiego mogła dosięgnąć. Byłam z nich dumna, nawet wtedy, gdy dotarło do mnie kto okazał się intruzem; zwykle widywałam ją w porządniejszym wydaniu i nigdy nie pomyślałabym, że pewnego dnia akurat ta kobieta zakradnie się do mojego kurnika, nieproszona i niechciana.
Czyżby aż tak dotknął ją wojenny głód?
- Chernov! - odezwałam się ostrzegawczo, gniewnie, z patelnią uniesioną na wysokości ramienia. Teoretycznie spodziewałam się, że zagrożenie minęło, ale niczego nie mogłam być pewna. Adriana Chernov, taką ją znałam. - Zostawże moje kury - poleciłam surowo. Wiedziałam co prawda, że Helena potrafiła atakować niesprowokowana, ale tym razem wina wydawała się położona z daleka od jej zasięgu, siano na ziemi było skołtunione, a szafa dziwnie sfatygowana. Jedna z szuflad wydawała się niemożliwa do naprawienia. - Co to ma znaczyć? Przyszłaś wykraść jajka? Jak się tu dostałaś? Drzwi były zamknięte - nie przyszło mi do głowy, że w wir wojny z ptactwem rzucił ją teleportacyjny psikus, bo o takich psikusach nie wiedziałam praktycznie nic. Istniały? Nawet tego nie byłam pewna, chyba nigdy z nikim o tym nie rozmawiałam. - Nie każ mi myśleć, że tak nisko upadłaś. Wystarczyło poprosić, a zrobiłabym ci jajecznicę - syknęłam, rozdrażniona okolicznościami, w jakich się tu zjawiła. W końcu była żoną poległego czarodzieja, który, podobnie jak Jasper, musiał zostawić jej przyzwoity spadek. To niemożliwe, żeby głód przyszpilił ją do tego stopnia, by zdecydowała się okradać znajomych. Poliksena dziobnęła ją w kostkę, a Helena zsunęła się w dół ramienia, raniąc je pazurkami, po czym zgrabnie opadła na przykrytą sianem ziemię i dziobnęła kobietę w drugą kostkę. Dobrze. Należało się jej.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Ratunek nie nadszedł, a Adda poczuła, jak nieprzyjemny gorąc rozlewa jej się po dekolcie, jak sięga szyi i wspina się w stronę policzków. Dopiero teraz, dopiero, kiedy drzwiczki zostały otwarte, a potencjalna wybawicielka stanęła w progu, skojarzyła jej twarz i wcale nie spodobało jej się to, co widzi. Albo raczej ― kogo. Letę Evans znała bardzo powierzchownie, głównie ze słuchu, bo raz czy dwa zdarzyło jej się nieco zbyt efektownie pociągnąć Jaspera za język i się, krótko mówiąc, nasłuchała. Niekoniecznie rzeczy złych, auror nie psioczył na swoją szanowną małżonkę, bardziej były to opowieści z rodzaju obyczajowego. Parę razy spotkali się w szerszym gronie ― ona, Igor, Jasper, Leta ― ale nigdy nie była pewna na ile Chernov robił to z sympatii do aurora, a na ile był to obliczony na korzyść ruch fanatyka czystej krwi. Co widział w biednym Evansie? Tego nigdy nie zdołała się dowiedzieć, wszelkie poszlaki zacierał zbyt dokładnie.
― Niech one zostawią mnie, jestem niewinna! ― fuknęła od razu, ani myśląc by się kajać, a bojowe nastawienie znajomej podziałało na nią niemalże jak płachta na byka. To ona była tu poszkodowana, na Merlina! Nie dość, że przeniosło ją do kurnika, to jeszcze się solidnie poobijała, nie miała przy sobie różdżki, czuła się cholernie bezbronna i na dodatek, jakby jeszcze było mało, atakowały ją jakieś dwie pierzaste cholery.
Adda zamachnęła się deską po raz kolejny, odpędzając kurę-bardzo-odważną od swoich łydek ― Lecie rzuciła spojrzenie pełne zniecierpliwionego ponaglenia ― i natychmiast uchyliła się od kolejnego ataku tej drugiej, zdecydowanie bardziej niezrównoważonej.
― Pierdolę twoje jajka, Evans! ― rzuciła gniewnie, święcie oburzona tym oskarżeniem. Miała się dobrze, a gdyby czegoś jej brakowało, to załatwiłaby to sobie sama albo poprosiła Michaela o pomoc, do cholery, nie szlajałaby się po cudzych kurnikach. ― Dostałam czkawki i mnie tu teleportowało! ― Uchyliła się przed kurą-wpierdolką, w akcie desperacji wskoczyła na pustą, drewnianą skrzynkę przysypaną nieco słomą, zagroziła wszystkim deską z wystającym gwoździem.
― Opanuj te swoje demony, bo zaraz przerobię je na rosół! ― zagroziła, wkładając w ton głosu całą powagę i moc, jaką tylko dysponowała. Gdyby miała różdżkę, unieszkodliwiłaby kury krótkim zaklęciem, sięgnęła po luksus posiadania po swojej stronie magii, ale los zdecydował, że w dniu dzisiejszym ma się obejść bez tego.
Machnęła jeszcze raz deską, kura-wpierdolka odskoczyła zwinnie, a kura-spachoroniara znowu ― nie wiadomo kiedy ― znalazła się na szafie. Skoczyła na nią, Adda nie zdążyła unieść w porę deski, by potraktować ptaszysko tak, jak łapka na owady traktuje muchy, pazury przeorały skórę czarownicy, pozostawiając po sobie płytkie rany i zaczerwienione szramy.
― Skoro ty mi nie chcesz pomóc, Evans ― syknęła jadowicie w kierunku Lety ― to dawaj tę patelnię! Sama sobie poradzę![bylobrzydkobedzieladnie]
― Niech one zostawią mnie, jestem niewinna! ― fuknęła od razu, ani myśląc by się kajać, a bojowe nastawienie znajomej podziałało na nią niemalże jak płachta na byka. To ona była tu poszkodowana, na Merlina! Nie dość, że przeniosło ją do kurnika, to jeszcze się solidnie poobijała, nie miała przy sobie różdżki, czuła się cholernie bezbronna i na dodatek, jakby jeszcze było mało, atakowały ją jakieś dwie pierzaste cholery.
Adda zamachnęła się deską po raz kolejny, odpędzając kurę-bardzo-odważną od swoich łydek ― Lecie rzuciła spojrzenie pełne zniecierpliwionego ponaglenia ― i natychmiast uchyliła się od kolejnego ataku tej drugiej, zdecydowanie bardziej niezrównoważonej.
― Pierdolę twoje jajka, Evans! ― rzuciła gniewnie, święcie oburzona tym oskarżeniem. Miała się dobrze, a gdyby czegoś jej brakowało, to załatwiłaby to sobie sama albo poprosiła Michaela o pomoc, do cholery, nie szlajałaby się po cudzych kurnikach. ― Dostałam czkawki i mnie tu teleportowało! ― Uchyliła się przed kurą-wpierdolką, w akcie desperacji wskoczyła na pustą, drewnianą skrzynkę przysypaną nieco słomą, zagroziła wszystkim deską z wystającym gwoździem.
― Opanuj te swoje demony, bo zaraz przerobię je na rosół! ― zagroziła, wkładając w ton głosu całą powagę i moc, jaką tylko dysponowała. Gdyby miała różdżkę, unieszkodliwiłaby kury krótkim zaklęciem, sięgnęła po luksus posiadania po swojej stronie magii, ale los zdecydował, że w dniu dzisiejszym ma się obejść bez tego.
Machnęła jeszcze raz deską, kura-wpierdolka odskoczyła zwinnie, a kura-spachoroniara znowu ― nie wiadomo kiedy ― znalazła się na szafie. Skoczyła na nią, Adda nie zdążyła unieść w porę deski, by potraktować ptaszysko tak, jak łapka na owady traktuje muchy, pazury przeorały skórę czarownicy, pozostawiając po sobie płytkie rany i zaczerwienione szramy.
― Skoro ty mi nie chcesz pomóc, Evans ― syknęła jadowicie w kierunku Lety ― to dawaj tę patelnię! Sama sobie poradzę![bylobrzydkobedzieladnie]
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Ostatnio zmieniony przez Adriana de Verley dnia 14.03.23 12:31, w całości zmieniany 1 raz
Nie dowierzałam bucie, którą odpowiedziała mi Adriana Chernov. Nie dość, że zasiała chaos pośród kur, to najwyraźniej nie była świadoma konsekwencji, jakie mogła pociągnąć za sobą walka toczona z opierzonymi mieszkankami drewnianej chałupki - przestraszone, wytrącone z równowagi, mogły przestać składać jaja na kilka najbliższych dni. Helena i Poliksena przysparzały sowitej części zapasów spiżarce Ula, relaksowała mnie świadomość posiadania pożywienia na wyciągnięcie ręki, i cieszyłam się, ilekroć na twarzy Orpheusa rozkwitał zadowolony uśmiech, kiedy brodził widelcem w jajecznicy albo omlecie, jego ulubionym jedzeniu. Zmrużyłam oczy, z oburzeniem przyglądając się kobiecie, która ani przez chwilę nie wykazała się dojrzałością i nie spróbowała czmychnąć z kurnika. Zamiast tego tkwiła w tej głupiej, dziecinnej potyczce, na jaką zasłużyła, i zbierała cięgi, które przyprawiały mnie o miarowe ukłucie satysfakcji.
- Czyś ty oszalała? - kontynuowałam urażonym sykiem, ani na moment nie opuściwszy dłoni, w której ściskałam rączkę patelni. Przygrzmocenie Adrianie grubym denkiem byłoby miłym doświadczeniem, ale w życzliwości wciąż przyznawałam jej kredyt zaufania, licząc, że wreszcie się opamięta. - Wpadasz tu niezapowiedziana, nieproszona, przerażasz moje kury i jeszcze twierdzisz, że jesteś niewinna? Wiesz ile to może nas kosztować? Jest wojna, Chernov, jeśli nie zauważyłaś. Przestraszone kury to nic niewarte kury. Dzięki tobie - warknęłam i postąpiłam krok do przodu, chcąc zacisnąć dłoń na jej ramieniu i szarpnąć nią dostatecznie mocno, żeby skapitulowała i opuściła pole walki, z którego tak czy siak nie wyszłaby zwycięsko; zamierzałam zwlec ją z tej przeklętej skrzynki i wyrzucić z kurnika, skoro sama nie chciała skierować się do wyjścia w cywilizowany sposób. - Co to za bzdura? - odparowałam na wspomnienie czkawki, która rzekomo odpowiadała za cały ten ambaras. Magia z pewnością nie była w stanie wycinać podobnych kawałów, a Chernov musiała być głupsza niż Helena, jeśli sądziła, że się na to nabiorę.
- Co za tupet, żeby jeszcze im grozić. Ile ty masz lat, czternaście? - fuknęłam, jednocześnie lekko odepchnąwszy nogą Poliksenę, która zagdakała i odskoczyła do tyłu. Została tylko Helena, której wściekłości wcale się nie dziwiłam. Adriana zrujnowała jej dom, naruszyła prywatność, zaburzyła intymność i święty spokój, należało się jej odpłacić pięknym za nadobne. Mocno zacisnęłam palce na ramieniu czarownicy i pociągnęłam ją za sobą, pozbawiona delikatności czy współczucia. - Wynoś się stąd, Chernov. Może w Londynie miło się wam powodzi i niczego wam nie brakuje, ale tutaj życie jest inne. Będę musiała po tobie posprzątać, naprawić to, co zniszczyłaś. Mój syn może nie dostać śniadania, bo zabraknie jajek. Gratuluję. Właśnie w Londynie nauczyli cię tak nadwyrężać resztki normalności, które panują za jego granicami? Które ludzie ledwo wysupłują z wojennych dymów i ciągłego zagrożenia? - syczałam jak żmija, absolutnie wyprowadzona z równowagi. Dotychczas miałam Adrianę za kogoś lepszego, mądrzejszego i ostrożniejszego, tymczasem obnażyła swoje prawdziwe oblicze i nie mogłam nie dostrzec jak idealnie wpisała się w kanwy londyńskich szumowin zapatrzonych wyłącznie w swoje talerzyki. Póki mnie jest wygodnie, reszta się nie liczy. Helena odpuściła i uciekła w kąt kurnika, gdacząc głośno, niemalże ostrzegawczo.
rzucam na sprawność na wyciągnięcie addy z kurnika
k100 + sprawność x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Czyś ty oszalała? - kontynuowałam urażonym sykiem, ani na moment nie opuściwszy dłoni, w której ściskałam rączkę patelni. Przygrzmocenie Adrianie grubym denkiem byłoby miłym doświadczeniem, ale w życzliwości wciąż przyznawałam jej kredyt zaufania, licząc, że wreszcie się opamięta. - Wpadasz tu niezapowiedziana, nieproszona, przerażasz moje kury i jeszcze twierdzisz, że jesteś niewinna? Wiesz ile to może nas kosztować? Jest wojna, Chernov, jeśli nie zauważyłaś. Przestraszone kury to nic niewarte kury. Dzięki tobie - warknęłam i postąpiłam krok do przodu, chcąc zacisnąć dłoń na jej ramieniu i szarpnąć nią dostatecznie mocno, żeby skapitulowała i opuściła pole walki, z którego tak czy siak nie wyszłaby zwycięsko; zamierzałam zwlec ją z tej przeklętej skrzynki i wyrzucić z kurnika, skoro sama nie chciała skierować się do wyjścia w cywilizowany sposób. - Co to za bzdura? - odparowałam na wspomnienie czkawki, która rzekomo odpowiadała za cały ten ambaras. Magia z pewnością nie była w stanie wycinać podobnych kawałów, a Chernov musiała być głupsza niż Helena, jeśli sądziła, że się na to nabiorę.
- Co za tupet, żeby jeszcze im grozić. Ile ty masz lat, czternaście? - fuknęłam, jednocześnie lekko odepchnąwszy nogą Poliksenę, która zagdakała i odskoczyła do tyłu. Została tylko Helena, której wściekłości wcale się nie dziwiłam. Adriana zrujnowała jej dom, naruszyła prywatność, zaburzyła intymność i święty spokój, należało się jej odpłacić pięknym za nadobne. Mocno zacisnęłam palce na ramieniu czarownicy i pociągnęłam ją za sobą, pozbawiona delikatności czy współczucia. - Wynoś się stąd, Chernov. Może w Londynie miło się wam powodzi i niczego wam nie brakuje, ale tutaj życie jest inne. Będę musiała po tobie posprzątać, naprawić to, co zniszczyłaś. Mój syn może nie dostać śniadania, bo zabraknie jajek. Gratuluję. Właśnie w Londynie nauczyli cię tak nadwyrężać resztki normalności, które panują za jego granicami? Które ludzie ledwo wysupłują z wojennych dymów i ciągłego zagrożenia? - syczałam jak żmija, absolutnie wyprowadzona z równowagi. Dotychczas miałam Adrianę za kogoś lepszego, mądrzejszego i ostrożniejszego, tymczasem obnażyła swoje prawdziwe oblicze i nie mogłam nie dostrzec jak idealnie wpisała się w kanwy londyńskich szumowin zapatrzonych wyłącznie w swoje talerzyki. Póki mnie jest wygodnie, reszta się nie liczy. Helena odpuściła i uciekła w kąt kurnika, gdacząc głośno, niemalże ostrzegawczo.
rzucam na sprawność na wyciągnięcie addy z kurnika
k100 + sprawność x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Leta Evans dnia 07.03.23 0:09, w całości zmieniany 4 razy
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
The member 'Leta Evans' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 50
'k100' : 50
Szczyciła się swoim opanowaniem i zdolnością dopasowania do sytuacji, ale czkawka wytrąciłą ją tak skutecznie z równowagi, że do chwili obecnej nie potrafiła się opanować. Jakby wszystkie negatywne emocje nagle skumulowały się i uleciały gwałtowną falą wzbudzoną dokuczliwym bólem po stłuczeniu biodra i pleców o szafę zamieszkałą przez kury. Sytuacji nie poprawiał także fakt, że jedna z kur (ta zdecydowanie bardziej agresywna) zrujnowała jej ulubioną bluzkę i przeorała ramię pazurami. Rana szczypała strasznie, krew powoli spływała po ręce; wystarczyło też szybkie spojrzenie na kurze pazury by zdać sobie sprawę z pilnej konieczności odkażenia rany. Merlin wie, jak często Evans sprzątała ten kurniczy burdel i czy te pierzaste demony nie były na coś chore.
― Wybacz, następnym razem przed niespodziewaną teleportacją wyślę ci zaproszenie sowią pocztą ― warknęła, rozeźlona do reszty. ― Czy pudrowana papeteria jaśnie pani odpowiada? ― Zamachnęła się znowu na kurę, tym razem odważniej i szybciej niż chwilę temu; deska świsnęła cal przed dziobem.
Przytyku o trwającej wojnie nie skomentowała, prychnęła tylko z rozbawieniem i pokręciła głową, znów broniąc się przed kurą. Mogła być zła, mogła być nawet wkurwiona, ale zachowała jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, by jej nie wysyczeć prosto w twarz, że doskonale jest świadoma tego, co się dzieje, bo bierze w tym czynny udział, o czym ona ― jako kura domowa i charłak ― nie ma zielonego pojęcia.
Prychnęła znowu, kiedy Leta nie uwierzyła w jej tłumaczenie czkawką. Naprawdę nikt jej dotąd nie oświecił? Miała aż tak ograniczone możliwości poznawcze?
― Wyniosłabym się z miłą chęcią, gdybyś nie stała jak ogłupiony cielak w drzwiach. Nie wiem czy zauważyłaś, ale ― świst deski, oburzone gdakanie, szelest poruszonego siana ― to jedyne wyjście z tej brudnej budy ― syknęła jadowicie w jej stronę, żałując, że nie ma przy sobie różdżki, że w ostatnim, desperackim odruchu nie sięgnęła w stronę biurka by ją ze sobą zabrać. Bez tego kawałka drewna czuła się cholernie bezbronna i odsłonięta; brak magii dobitnie uświadamiał jej, jak niewiele wystarczy by jej szanse przeżycia w starciu z agresywnym mugolem znacznie spadły. W sytuacji podbramkowej, takiej jak ta, nawet jej aktorzenie i manipulacje były bezużyteczne.
Leta wczepiła palce w materiał jej bluzki i bezceremonialnie szarpnęła w stronę wyjścia, ale Adda nie zamierzała dać się stąd wyrzucić; wyjdzie sama, na własnych warunkach, a nie wytarmoszona przez cholerną charłaczkę. Bezceremonialnie strzeliła ją po ręce dla odwrócenia uwagi, potem się szarpnęła ― szew w rękawie trzasnął, materiał drugiego rękawa rozdarł się widocznie, deska wypadła jej z ręki ― i wyrwała.
― Gówno wiesz o tym, jak jest poza Doliną ― warknęła, gotowa zamachnąć się deską już nie na kury, a na samą Letę, jakby była uosobieniem wszystkich wyrządzonych jej krzywd i niepowodzeń. Jakby to Leta była winna tej czkawki, tej wojny, wszystkiego. Myślała nieracjonalnie, głupio, ale rozsądek umilkł, trzymany pod twardym jarzmem narastającej wściekłości i poczucia zagrożenia.
― Gdybyś wcześniej odgoniła te chore na wściekliznę bydlęta, to może bym ci nawet pomogła ogarnąć ten burdel ― warczała dalej, zamierzając się na trzymaną w rękach Lety patelnię, w akcie czystej zemsty i agresji chcąc ją pozbawić broni, nawet jeśli miałaby ją potem cisnąć do jeziora, złośliwie pozbawiając kobietę kuchennego naczynia. Chciała jej dopiec, popsuć dzień, tak jak czkawka i niespodziewana teleportacja popsuły jej. [bylobrzydkobedzieladnie]
rzucam na sprawność na wyrwanie Lecie patelni
k100 + sprawność x2[bylobrzydkobedzieladnie]
― Wybacz, następnym razem przed niespodziewaną teleportacją wyślę ci zaproszenie sowią pocztą ― warknęła, rozeźlona do reszty. ― Czy pudrowana papeteria jaśnie pani odpowiada? ― Zamachnęła się znowu na kurę, tym razem odważniej i szybciej niż chwilę temu; deska świsnęła cal przed dziobem.
Przytyku o trwającej wojnie nie skomentowała, prychnęła tylko z rozbawieniem i pokręciła głową, znów broniąc się przed kurą. Mogła być zła, mogła być nawet wkurwiona, ale zachowała jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, by jej nie wysyczeć prosto w twarz, że doskonale jest świadoma tego, co się dzieje, bo bierze w tym czynny udział, o czym ona ― jako kura domowa i charłak ― nie ma zielonego pojęcia.
Prychnęła znowu, kiedy Leta nie uwierzyła w jej tłumaczenie czkawką. Naprawdę nikt jej dotąd nie oświecił? Miała aż tak ograniczone możliwości poznawcze?
― Wyniosłabym się z miłą chęcią, gdybyś nie stała jak ogłupiony cielak w drzwiach. Nie wiem czy zauważyłaś, ale ― świst deski, oburzone gdakanie, szelest poruszonego siana ― to jedyne wyjście z tej brudnej budy ― syknęła jadowicie w jej stronę, żałując, że nie ma przy sobie różdżki, że w ostatnim, desperackim odruchu nie sięgnęła w stronę biurka by ją ze sobą zabrać. Bez tego kawałka drewna czuła się cholernie bezbronna i odsłonięta; brak magii dobitnie uświadamiał jej, jak niewiele wystarczy by jej szanse przeżycia w starciu z agresywnym mugolem znacznie spadły. W sytuacji podbramkowej, takiej jak ta, nawet jej aktorzenie i manipulacje były bezużyteczne.
Leta wczepiła palce w materiał jej bluzki i bezceremonialnie szarpnęła w stronę wyjścia, ale Adda nie zamierzała dać się stąd wyrzucić; wyjdzie sama, na własnych warunkach, a nie wytarmoszona przez cholerną charłaczkę. Bezceremonialnie strzeliła ją po ręce dla odwrócenia uwagi, potem się szarpnęła ― szew w rękawie trzasnął, materiał drugiego rękawa rozdarł się widocznie, deska wypadła jej z ręki ― i wyrwała.
― Gówno wiesz o tym, jak jest poza Doliną ― warknęła, gotowa zamachnąć się deską już nie na kury, a na samą Letę, jakby była uosobieniem wszystkich wyrządzonych jej krzywd i niepowodzeń. Jakby to Leta była winna tej czkawki, tej wojny, wszystkiego. Myślała nieracjonalnie, głupio, ale rozsądek umilkł, trzymany pod twardym jarzmem narastającej wściekłości i poczucia zagrożenia.
― Gdybyś wcześniej odgoniła te chore na wściekliznę bydlęta, to może bym ci nawet pomogła ogarnąć ten burdel ― warczała dalej, zamierzając się na trzymaną w rękach Lety patelnię, w akcie czystej zemsty i agresji chcąc ją pozbawić broni, nawet jeśli miałaby ją potem cisnąć do jeziora, złośliwie pozbawiając kobietę kuchennego naczynia. Chciała jej dopiec, popsuć dzień, tak jak czkawka i niespodziewana teleportacja popsuły jej. [bylobrzydkobedzieladnie]
rzucam na sprawność na wyrwanie Lecie patelni
k100 + sprawność x2[bylobrzydkobedzieladnie]
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Ostatnio zmieniony przez Adriana de Verley dnia 14.03.23 12:31, w całości zmieniany 4 razy
The member 'Adriana de Verley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 82
'k100' : 82
Zachowanie de Verley wprawiało mnie w coraz gorsze osłupienie. Z minuty na minutę sprawiała wrażenie bardziej obłąkanej i nie byłam pewna czy kontrola nad emocjami po prostu wymykała się jej spomiędzy palców, czy nawet nie próbowała jej szukać, do reszty zatopiona we wściekłej przyjemności. Bo że sprawiało jej to przyjemność, cóż, co do tego nie miałam wątpliwości. Gdyby było inaczej, zapewne zdołałaby otrząsnąć się z myślowej padaczki i zdałaby sobie sprawę, że w gruncie rzeczy naszła moje kury, czy tego chciała, czy nie. One nie były niczemu winne, broniły swojego domu i swojego spokoju, podczas gdy Adriana nawet nie pokusiła się o próbę szarpnięcia za drzwi albo chociażby kopnięcia w ich leciwą fakturę, żeby wydostać się na zewnątrz. Zamiast tego stała się okiem cyklonu i irytowała się na myśl, że kury poderwały się do jej zgubnej spirali, ciągnięte siłą jej własnej sprawczości. Po prostu idiotka. Nie za taką osobę ją miałam, coraz bardziej rozczarowana kobietą, którą przed sobą widziałam.
Nagle tak idealnie pasowała do wyobrażenia o mieszkańcach Londynu.
Świst dezaprobaty opuścił moje nozdrza, kiedy czarownica wyrwała się z mojego uścisku i zdecydowała, że na dokładkę pacnie palcami w wierzch mojej dłoni, jakbym co najmniej była niesfornym dzieckiem. Łatwo było dostrzegać drzazgę w cudzym oku, ale to jej belka wystawała spomiędzy powiek jak deska, którą usiłowała się bronić przed kurami. Szkoda, że w swojej zapalczywości nie zauważyła, że zmieniłam stronę i odgoniłam od niej Poliksenę, choć z perspektywy czasu doszłam do wniosku, że wcale nie powinnam była tego robić. Potok wylewający się z jej gardła, spieniony wścieklizną, nie robił na mnie wrażenia, aczkolwiek czułam oburzone bicie serca szarpiące się w piersi i słyszałam szum krwi drżący w uszach. Ledwo zdołałam uchylić się przed drewnem, które w innym wypadku mocno uderzyłoby mnie w ramię, a mimo to i tak jego chropowata krawędź zahaczyła o odsłoniętą skórę i zostawiła po sobie pociągłe, czerwone ślady. Tego chciała? Sprawiedliwości? Urojonej wendetty?
Uparcie nie odpowiadałam, zaszczywiszy Adrianę tylko lodowatym milczeniem, bo byłam pewna, że jeśli otworzę usta, wrzasnę tak głośno, że fundamenty domów w Dolinie zadygoczą złowieszczo. Nie oponowałam kiedy nawiedzona kretynka szarpnęła za patelnię i wyrwała ją z mojej dłoni, szczerze mówiąc liczyłam na to, że zamach, który wzięła, sprawi, że z impetem uderzy się nią w czoło i wszystkie te durne pomysły wywietrzeją jej z głowy.
- Jedynym chorym na wściekliznę bydlęciem jesteś tu ty, Chernov - zniżyłam głos do szeptu przepełnionego jadem, zimnem, nagłą nienawiścią. Zatrzymałam się i oparłam ręce na biodrach, stojąc między nią, a kurnikiem, lecz wtedy dostrzegłam ruch w okolicy otwartych drzwi tarasowych oddzielających wnętrze domu od skąpanego w słońcu ogrodu. Orpheus. Zwabiony hałasem wychylił głowę zza framugi, umazany złocistą warstewką miodu zebraną wokół ust. Musiał dobrać się do słoiczka, kiedy nie było mnie w domu, a teraz ze smakiem oblizywał palce, pełen niezrozumienia i zaintrygowania, którymi odpowiadał na cyrk pod banderą de Verley. Natychmiast ruszyłam do przodu, obeszłam Adrianę i stanęłam między nią, a synem; Merlin raczył wiedzieć co jeszcze przyjdzie jej do głowy. - Wracaj do środka, Orphie - poleciłam stanowczo, głosem nieprzewidującym sprzeciwu. Przeniosłam potem spojrzenie na blondwłosego intruza dzierżącego w dłoni patelnię. - A ty wracaj do pieczary błazeństwa i szkody, z której wypełzłaś, Chernov. Nie jesteś tu już mile widziana. Niedaleko stąd jest leśna lecznica, idź tam i opatrz rany, a przy okazji nawrzeszcz i pobij innych Dolińczyków, którzy nic ci nie zrobili. Jesteś w tym dobra - poleciłam wrogo. Historia płytkiego koleżeństwa, która nas łączyła, od dziś nie miała znaczenia. Sympatia, którą żywił do niej Jasper, od dziś nie miała znaczenia. Nie chciałam jej tu widzieć, nie po tym, jak się zachowała i ile nerwów już na nią straciłam w przeciągu zaledwie kilku minut.
- Kto to? - spytał Orpheus zza moich pleców, najwyraźniej nie ruszył się z miejsca i wciąż obserwował tę przedziwną scenę; usłyszałam cmok, musiał znowu oblizać palec.
- Nikt - rzuciłam bez namysłu, surowo, sucho. Nie pamiętał jej, i dobrze, choć kiedyś przecież mogła być ciocią Addą.
Nagle tak idealnie pasowała do wyobrażenia o mieszkańcach Londynu.
Świst dezaprobaty opuścił moje nozdrza, kiedy czarownica wyrwała się z mojego uścisku i zdecydowała, że na dokładkę pacnie palcami w wierzch mojej dłoni, jakbym co najmniej była niesfornym dzieckiem. Łatwo było dostrzegać drzazgę w cudzym oku, ale to jej belka wystawała spomiędzy powiek jak deska, którą usiłowała się bronić przed kurami. Szkoda, że w swojej zapalczywości nie zauważyła, że zmieniłam stronę i odgoniłam od niej Poliksenę, choć z perspektywy czasu doszłam do wniosku, że wcale nie powinnam była tego robić. Potok wylewający się z jej gardła, spieniony wścieklizną, nie robił na mnie wrażenia, aczkolwiek czułam oburzone bicie serca szarpiące się w piersi i słyszałam szum krwi drżący w uszach. Ledwo zdołałam uchylić się przed drewnem, które w innym wypadku mocno uderzyłoby mnie w ramię, a mimo to i tak jego chropowata krawędź zahaczyła o odsłoniętą skórę i zostawiła po sobie pociągłe, czerwone ślady. Tego chciała? Sprawiedliwości? Urojonej wendetty?
Uparcie nie odpowiadałam, zaszczywiszy Adrianę tylko lodowatym milczeniem, bo byłam pewna, że jeśli otworzę usta, wrzasnę tak głośno, że fundamenty domów w Dolinie zadygoczą złowieszczo. Nie oponowałam kiedy nawiedzona kretynka szarpnęła za patelnię i wyrwała ją z mojej dłoni, szczerze mówiąc liczyłam na to, że zamach, który wzięła, sprawi, że z impetem uderzy się nią w czoło i wszystkie te durne pomysły wywietrzeją jej z głowy.
- Jedynym chorym na wściekliznę bydlęciem jesteś tu ty, Chernov - zniżyłam głos do szeptu przepełnionego jadem, zimnem, nagłą nienawiścią. Zatrzymałam się i oparłam ręce na biodrach, stojąc między nią, a kurnikiem, lecz wtedy dostrzegłam ruch w okolicy otwartych drzwi tarasowych oddzielających wnętrze domu od skąpanego w słońcu ogrodu. Orpheus. Zwabiony hałasem wychylił głowę zza framugi, umazany złocistą warstewką miodu zebraną wokół ust. Musiał dobrać się do słoiczka, kiedy nie było mnie w domu, a teraz ze smakiem oblizywał palce, pełen niezrozumienia i zaintrygowania, którymi odpowiadał na cyrk pod banderą de Verley. Natychmiast ruszyłam do przodu, obeszłam Adrianę i stanęłam między nią, a synem; Merlin raczył wiedzieć co jeszcze przyjdzie jej do głowy. - Wracaj do środka, Orphie - poleciłam stanowczo, głosem nieprzewidującym sprzeciwu. Przeniosłam potem spojrzenie na blondwłosego intruza dzierżącego w dłoni patelnię. - A ty wracaj do pieczary błazeństwa i szkody, z której wypełzłaś, Chernov. Nie jesteś tu już mile widziana. Niedaleko stąd jest leśna lecznica, idź tam i opatrz rany, a przy okazji nawrzeszcz i pobij innych Dolińczyków, którzy nic ci nie zrobili. Jesteś w tym dobra - poleciłam wrogo. Historia płytkiego koleżeństwa, która nas łączyła, od dziś nie miała znaczenia. Sympatia, którą żywił do niej Jasper, od dziś nie miała znaczenia. Nie chciałam jej tu widzieć, nie po tym, jak się zachowała i ile nerwów już na nią straciłam w przeciągu zaledwie kilku minut.
- Kto to? - spytał Orpheus zza moich pleców, najwyraźniej nie ruszył się z miejsca i wciąż obserwował tę przedziwną scenę; usłyszałam cmok, musiał znowu oblizać palec.
- Nikt - rzuciłam bez namysłu, surowo, sucho. Nie pamiętał jej, i dobrze, choć kiedyś przecież mogła być ciocią Addą.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Wściekłość płynęła żyłami, zastąpiła chwilowo krew; napędzała jej ciało czystym gniewem i chęcią zemsty. Motyw był już nieważny, nieważna była osoba na której dokona tej zemsty, liczyło się tylko to, żeby się wyładować, znaleźć ujście dla palącej irytacji. Nawet nie zauważyła, kiedy faktycznie zamachnęła się na Letę, ale pierwsze otrzeźwienie nadeszło w momencie w którym chropowate drewno oznaczyło jej ramię czerwoną pręgą. Rozsądek przebudził się niemrawo, wyjrzał spod grubej warstwy nieposkromionej wściekłości, ale zaraz znów zniknął, zapadł się, pokonany kolejną falą nieznośnego gorąca i chęcią rozpierdolenia kurnika w drzazgi.
Zmieniła narzędzie zbrodni, patelnia zaciążyła przyjemnie w dłoni, a Adda poczuła się silna, dokładnie tak silna, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy wyszło jej czarnomagiczne zaklęcie; rozum znów zaprezentował się krótko na umysłowej arenie, tym razem zdecydowanie mocniej, bardziej stanowczo, bo właśnie wkraczała w sferę przekonań i uczuć, których nauczył ją Chernov, a których nie chciała praktykować, które świadomie odrzuciła, jako niezgodne z jej własnym kompasem moralnym.
O Adrianie można było powiedzieć wiele rzeczy: że kokietuje dla sportu, że kłamie, że manipuluje, że ma lekkie poczucie humoru, że łatwo nawiązuje kontakty. Ale przede wszystkim należało wspomnieć o tym, że bywa kompletnie nieobliczalna i czasem ― jak teraz ― ta cecha objawia się w zdecydowanie negatywny i nieprzyjemny sposób.
Poprawiła uchwyt dłoni na rączce patelni, zmrużyła mściwie oczy, bardziej przypominając rozjuszonego kota niż dorosłą czarownicę, ale nim sprawa poszła o krok dalej, nim sama Adda wkroczyła na ścieżkę z której nie ma już powrotu ― pojawił się nowy aktor na scenie podwórza, a Leta od razu zagrodziła jej drogę do dziecka, jakby była przekonana, że może wyrządzić mu krzywdę. Ten ruch, krótki, ale jakże wymowny, pozwolił jej całkowicie oprzytomnieć, poskromić w końcu gniew. Nic nie działało na nią tak, jak widok matki chroniącej własne dziecko, bo oddałaby wszystko, by móc obronić swoje. Zawiodła wtedy; jej ciało okazało się zbyt słabe, by utrzymać tworzące się wewnątrz życie, nigdy nienazwany potomek odszedł, spłynął wraz z krwią z ran nim zdążyła się nacieszyć jego subtelną obecnością.
Dłoń dzierżąca patelnię zadrżała, ale nie wypuściła jedynej broni, jaka jej pozostała. Gniew opadł, Adda zrobiła minę, jakby dostała w twarz i stanęła w miejscu jak kołek. To, że Orpheus jej nie pamiętał bolało, zwłaszcza, że wciąż miała w pamięci to, jak beztrosko się z nią bawił i ochoczo dmuchał w puchate, białe korony zebranych z łąki przekwitłych mleczy. Kiedyś była dla niego ciocią, teraz z kolei, jak powiedziała sama Leta, była nikim.
Zacisnęła mocno wargi i cofnęła się o krok, za plecami poczuła deski kurnika. Było jej wstyd. Było jej tak okropnie wstyd.
― Daj mi chwilę ― poprosiła; ton wyszedł neutralny, ale ogromnie zmęczony, podszyty rezygnacją. Chwila na uspokojenie, na próbę teleportacji. Nie do końca pamiętała, co się dokładnie dzieje podczas czkawki teleportacyjnej, czy dochodzi do tak wielkiego rozstrojenia, że nie da się teleportować świadomie gdzieś indziej, czy może będzie mogła się przenieść. Tak czy inaczej ― musiała ochłonąć. Wziąć parę głębszych wdechów, pozbyć się tamtych emocji, pozbyć się z głowy wspomnienia Igora.
Powinna wziąć się, kurwa, w garść.
― Zaraz mnie tu nie będzie.
Zmieniła narzędzie zbrodni, patelnia zaciążyła przyjemnie w dłoni, a Adda poczuła się silna, dokładnie tak silna, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy wyszło jej czarnomagiczne zaklęcie; rozum znów zaprezentował się krótko na umysłowej arenie, tym razem zdecydowanie mocniej, bardziej stanowczo, bo właśnie wkraczała w sferę przekonań i uczuć, których nauczył ją Chernov, a których nie chciała praktykować, które świadomie odrzuciła, jako niezgodne z jej własnym kompasem moralnym.
O Adrianie można było powiedzieć wiele rzeczy: że kokietuje dla sportu, że kłamie, że manipuluje, że ma lekkie poczucie humoru, że łatwo nawiązuje kontakty. Ale przede wszystkim należało wspomnieć o tym, że bywa kompletnie nieobliczalna i czasem ― jak teraz ― ta cecha objawia się w zdecydowanie negatywny i nieprzyjemny sposób.
Poprawiła uchwyt dłoni na rączce patelni, zmrużyła mściwie oczy, bardziej przypominając rozjuszonego kota niż dorosłą czarownicę, ale nim sprawa poszła o krok dalej, nim sama Adda wkroczyła na ścieżkę z której nie ma już powrotu ― pojawił się nowy aktor na scenie podwórza, a Leta od razu zagrodziła jej drogę do dziecka, jakby była przekonana, że może wyrządzić mu krzywdę. Ten ruch, krótki, ale jakże wymowny, pozwolił jej całkowicie oprzytomnieć, poskromić w końcu gniew. Nic nie działało na nią tak, jak widok matki chroniącej własne dziecko, bo oddałaby wszystko, by móc obronić swoje. Zawiodła wtedy; jej ciało okazało się zbyt słabe, by utrzymać tworzące się wewnątrz życie, nigdy nienazwany potomek odszedł, spłynął wraz z krwią z ran nim zdążyła się nacieszyć jego subtelną obecnością.
Dłoń dzierżąca patelnię zadrżała, ale nie wypuściła jedynej broni, jaka jej pozostała. Gniew opadł, Adda zrobiła minę, jakby dostała w twarz i stanęła w miejscu jak kołek. To, że Orpheus jej nie pamiętał bolało, zwłaszcza, że wciąż miała w pamięci to, jak beztrosko się z nią bawił i ochoczo dmuchał w puchate, białe korony zebranych z łąki przekwitłych mleczy. Kiedyś była dla niego ciocią, teraz z kolei, jak powiedziała sama Leta, była nikim.
Zacisnęła mocno wargi i cofnęła się o krok, za plecami poczuła deski kurnika. Było jej wstyd. Było jej tak okropnie wstyd.
― Daj mi chwilę ― poprosiła; ton wyszedł neutralny, ale ogromnie zmęczony, podszyty rezygnacją. Chwila na uspokojenie, na próbę teleportacji. Nie do końca pamiętała, co się dokładnie dzieje podczas czkawki teleportacyjnej, czy dochodzi do tak wielkiego rozstrojenia, że nie da się teleportować świadomie gdzieś indziej, czy może będzie mogła się przenieść. Tak czy inaczej ― musiała ochłonąć. Wziąć parę głębszych wdechów, pozbyć się tamtych emocji, pozbyć się z głowy wspomnienia Igora.
Powinna wziąć się, kurwa, w garść.
― Zaraz mnie tu nie będzie.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Otrzeźwienie zdawało się spłynąć na nią równie gwałtownie, co kalejdoskop poprzednich emocji, wybuchowych i odstręczających. Przyglądałam się jej uważnie, śledziłam wzrokiem układ mięśni twarzy i próbowałam się upewnić, że nie zagrozi jedynej pociesze, która została mi w tym przebrzydłym życiu. Orpheus nie drgnął z miejsca, zdawałam sobie z tego sprawę. Rozdarta między młotem a kowadłem wydawałam się wrażliwsza na wibracje otaczającej nas atmosfery, nasłuchiwałam kroków, które mogłyby sugerować, że synek oddalił się w głąb domu zgodnie z moim poleceniem, ale wciąż tego nie zrobił. Oczywiście, że nie. Lubił utrudniać mi życie w momentach naprawdę trudnych, chociaż upominałam się, że nie powinnam myśleć w ten sposób, bo nie wyjaśniałam mu powagi sytuacji, których zabraniałam mu być częścią. Nie było czasu na tłumaczenia, na opowiadanie, że ta pani jest zła i może zrobić mu krzywdę.
Adriana oparła się o ścianę tego samego kurnika, z którego tak panicznie próbowała wcześniej uciec, a jej nagłe uspokojenie nie pozwoliło mi jeszcze rozluźnić mięśni napiętych we wszelkiej gotowości. Byłabym w stanie rzucić się jej do gardła i przegryźć je własnymi zębami, gdyby tylko cokolwiek w jej postawie zdradziło chęć użycia patelni przeciwko Orpheusowi. Otwarłam usta, żeby polecić jej zwrócenie mi kuchennego przyrządu, kiedy z tyłu dobiegł mnie dźwięk kroków - stawianych jednak w odwrotnym kierunku, niż prosiłam. Synek przydreptał bliżej, otarł obślinione palce o koszulkę i zmrużył oczy, patrząc na blondwłosą czarownicę.
- Nie, nie. Przecież to siosia - zdecydował, rozpoznając ją pomimo myśli, które próbowałam w nim zaszczepić. Nie udało się. Musiał pamiętać chwile beztroski w towarzystwie Adriany, kiedy zjawiała się w Ulu albo kiedy spotykaliśmy się na spacerach, podczas których Jasper zagłębiał się w dyskusjach z Igorem, których nawet nie słuchałam. Przełknęłam gorycz przekleństwa cisnącą się na ustach i zapikowałam w dół dokładnie w momencie, kiedy trzylatek rozpędzał się, żeby radośnie podbiec do de Verley, gotów przywitać się z nią z całą swoją słodyczą i niewinnością; złapałam go pod ręce i podniosłam, a on majtnął nogami w powietrzu, niezadowolony. Nie rozumiał.
- Ciocia musi już iść - oznajmiłam sucho, nie zamierzałam pozwolić teraz im się zbliżać tak, jak gdyby nic się nie stało. Naprawdę wierzyłam w to, że Adrianę coś obłąkało. Skoro potrafiła zamachnąć się deską na mnie, co gwarantowało, że nie zrobi tego samego w kierunku Orpheusa? Ani na moment nie spuszczałam jej z oczu. - Pobawicie się kiedy indziej - obiecałam, choć spojrzenie, którym obarczałam Adrianę mówiło nigdy.
- Czemu bawiłyście się beze mnie? - stęknął Orphie i tę samą rączkę, którą wcześniej obślinił, wplótł w moje włosy, na skutek przepychanki wysupłane zza chustki w maki.
Chyba obie wyglądałyśmy już jak czupiradła.
Z nią, co prawda, było znacznie gorzej.
- To nie zabawa. Ciocia źle się poczuła - miałam ochotę powiedzieć mu, że umrze i więcej jej nie zobaczymy, ale powstrzymałam się w ostatnim momencie, - więc musi iść do lekarza. Rozbolała ją głowa, kochanie. Ciociu, idź już sobie - poprosiłam ze sztuczną słodyczą, przerysowaną, pełną trucizny uprzejmością. Zmiana nastawienia nie ostudziła gniewu, który wrzał w moim sercu, rozlewając się po trzewiach kaskadą kwasu i ścisku; na jej nieszczęście byłam pamiętliwa, nie wybaczałam łatwo, aczkolwiek ani przez myśl mi nie przeszło, że de Verley spróbuje za siebie przeprosić.
Adriana oparła się o ścianę tego samego kurnika, z którego tak panicznie próbowała wcześniej uciec, a jej nagłe uspokojenie nie pozwoliło mi jeszcze rozluźnić mięśni napiętych we wszelkiej gotowości. Byłabym w stanie rzucić się jej do gardła i przegryźć je własnymi zębami, gdyby tylko cokolwiek w jej postawie zdradziło chęć użycia patelni przeciwko Orpheusowi. Otwarłam usta, żeby polecić jej zwrócenie mi kuchennego przyrządu, kiedy z tyłu dobiegł mnie dźwięk kroków - stawianych jednak w odwrotnym kierunku, niż prosiłam. Synek przydreptał bliżej, otarł obślinione palce o koszulkę i zmrużył oczy, patrząc na blondwłosą czarownicę.
- Nie, nie. Przecież to siosia - zdecydował, rozpoznając ją pomimo myśli, które próbowałam w nim zaszczepić. Nie udało się. Musiał pamiętać chwile beztroski w towarzystwie Adriany, kiedy zjawiała się w Ulu albo kiedy spotykaliśmy się na spacerach, podczas których Jasper zagłębiał się w dyskusjach z Igorem, których nawet nie słuchałam. Przełknęłam gorycz przekleństwa cisnącą się na ustach i zapikowałam w dół dokładnie w momencie, kiedy trzylatek rozpędzał się, żeby radośnie podbiec do de Verley, gotów przywitać się z nią z całą swoją słodyczą i niewinnością; złapałam go pod ręce i podniosłam, a on majtnął nogami w powietrzu, niezadowolony. Nie rozumiał.
- Ciocia musi już iść - oznajmiłam sucho, nie zamierzałam pozwolić teraz im się zbliżać tak, jak gdyby nic się nie stało. Naprawdę wierzyłam w to, że Adrianę coś obłąkało. Skoro potrafiła zamachnąć się deską na mnie, co gwarantowało, że nie zrobi tego samego w kierunku Orpheusa? Ani na moment nie spuszczałam jej z oczu. - Pobawicie się kiedy indziej - obiecałam, choć spojrzenie, którym obarczałam Adrianę mówiło nigdy.
- Czemu bawiłyście się beze mnie? - stęknął Orphie i tę samą rączkę, którą wcześniej obślinił, wplótł w moje włosy, na skutek przepychanki wysupłane zza chustki w maki.
Chyba obie wyglądałyśmy już jak czupiradła.
Z nią, co prawda, było znacznie gorzej.
- To nie zabawa. Ciocia źle się poczuła - miałam ochotę powiedzieć mu, że umrze i więcej jej nie zobaczymy, ale powstrzymałam się w ostatnim momencie, - więc musi iść do lekarza. Rozbolała ją głowa, kochanie. Ciociu, idź już sobie - poprosiłam ze sztuczną słodyczą, przerysowaną, pełną trucizny uprzejmością. Zmiana nastawienia nie ostudziła gniewu, który wrzał w moim sercu, rozlewając się po trzewiach kaskadą kwasu i ścisku; na jej nieszczęście byłam pamiętliwa, nie wybaczałam łatwo, aczkolwiek ani przez myśl mi nie przeszło, że de Verley spróbuje za siebie przeprosić.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Fakt, że Orpheus jednak ją pamiętał niósł tyle samo goryczy, co przyjemności. Gdyby to spotkanie przebiegło inaczej, gdyby zachowała zimną krew i poddała się tamtej fali niezrozumiałych emocji, być może teraz sama wzięłaby go na ręce i zajęła rozmową o tym, jak mu minął dzień i dlaczego jest cały utytłany miodem.
Ta ścieżka była jednak zaprzepaszczona, od tej pory nieosiągalna. Adda nie drgnęła nawet, kiedy ruszył w jej kierunku, domyślając się, że Leta go do niej nie dopuści ― i nie pomyliła się. Nie dziwiła się jej oczywiście, na jej miejscu zrobiłaby to samo albo nawet wygoniła intruza magią, gdyby tylko miała taką okazję. Może to był jakiś uśmiech losu, rechot dziwki fortuny, że Leta była charłaczką, a nie czarownicą.
Słowa Lety miały uspokoić Orpheusa, a ton dawał jej jasno do zrozumienia, że już się nie zobaczą, że ― jak powiedziała ― nie jest już w Ulu mile widziana. Nie chcąc krzywdy dziecka, nie chcąc przyłożyć się bardziej do zburzenia spokoju tej rodziny, zmusiła się do przywołania na twarz zbolałego, ciepłego uśmiechu. Teraz, kiedy odsunęła wspomnienie Igora, kiedy strąciła go w otchłań niepamięci, było jej o wiele łatwiej, prościej, jakby ktoś zdjął z jej piersi okropny ciężar, który uniemożliwiał swobodne oddychanie, który więził i krzywdził. Desperacko sięgała pamięcią do przyjemnych wspomnień, do miłych emocji, dobrze wiedząc, że kłamstwo potrzebuje stabilnego podłoża by oblec się w iluzję prawdy.
― Następnym razem, Orphie ― powiedziała miło, słodko, jakby cała chryja z kurnikiem nie miała nigdy miejsca. ― Mama ma racje, nie czuję się dziś najlepiej ― dodała z uroczym uśmiechem, chcąc tchnąć w trzylatka widmo spokoju. Kłamstwo było proste, zawierało się w obietnicy spotkania do którego nigdy nie dojdzie, a o którym Orphie zapomni jeszcze przed podwieczorkiem, uspokojony wizją tego, że ciocia przecież kiedyś się pojawi.
Spróbowała zebrać myśli i się skupić, przekonać się co właściwie z tą teleportacją, ale nim udało jej się na dobre zamknąć puszkę Pandory, poczuła to znajome mrowienie w krzyżu, to samo, które odpowiadało za pierwszą teleportację. Adda skrzywiła się okrutnie, świadoma tego, co nadchodzi; odeszła krok od kurnika w głąb podwórza, potem kolejny, aż znów nią szarpnęło i to z taką mocą, że upuściła patelnię i przewróciła się na trawę. W podbrzuszu zebrało się nieprzyjemne, dziwne uczucie, koniuszki palców i uszu zaczęły mrowić. Adda w desperackim, natychmiastowym ruchu złapała znowu patelnię, jakby od tego zależało jej życie, a potem czknęła raz, kichnęła, potem drugi i…
Hep!
| zt
Ta ścieżka była jednak zaprzepaszczona, od tej pory nieosiągalna. Adda nie drgnęła nawet, kiedy ruszył w jej kierunku, domyślając się, że Leta go do niej nie dopuści ― i nie pomyliła się. Nie dziwiła się jej oczywiście, na jej miejscu zrobiłaby to samo albo nawet wygoniła intruza magią, gdyby tylko miała taką okazję. Może to był jakiś uśmiech losu, rechot dziwki fortuny, że Leta była charłaczką, a nie czarownicą.
Słowa Lety miały uspokoić Orpheusa, a ton dawał jej jasno do zrozumienia, że już się nie zobaczą, że ― jak powiedziała ― nie jest już w Ulu mile widziana. Nie chcąc krzywdy dziecka, nie chcąc przyłożyć się bardziej do zburzenia spokoju tej rodziny, zmusiła się do przywołania na twarz zbolałego, ciepłego uśmiechu. Teraz, kiedy odsunęła wspomnienie Igora, kiedy strąciła go w otchłań niepamięci, było jej o wiele łatwiej, prościej, jakby ktoś zdjął z jej piersi okropny ciężar, który uniemożliwiał swobodne oddychanie, który więził i krzywdził. Desperacko sięgała pamięcią do przyjemnych wspomnień, do miłych emocji, dobrze wiedząc, że kłamstwo potrzebuje stabilnego podłoża by oblec się w iluzję prawdy.
― Następnym razem, Orphie ― powiedziała miło, słodko, jakby cała chryja z kurnikiem nie miała nigdy miejsca. ― Mama ma racje, nie czuję się dziś najlepiej ― dodała z uroczym uśmiechem, chcąc tchnąć w trzylatka widmo spokoju. Kłamstwo było proste, zawierało się w obietnicy spotkania do którego nigdy nie dojdzie, a o którym Orphie zapomni jeszcze przed podwieczorkiem, uspokojony wizją tego, że ciocia przecież kiedyś się pojawi.
Spróbowała zebrać myśli i się skupić, przekonać się co właściwie z tą teleportacją, ale nim udało jej się na dobre zamknąć puszkę Pandory, poczuła to znajome mrowienie w krzyżu, to samo, które odpowiadało za pierwszą teleportację. Adda skrzywiła się okrutnie, świadoma tego, co nadchodzi; odeszła krok od kurnika w głąb podwórza, potem kolejny, aż znów nią szarpnęło i to z taką mocą, że upuściła patelnię i przewróciła się na trawę. W podbrzuszu zebrało się nieprzyjemne, dziwne uczucie, koniuszki palców i uszu zaczęły mrowić. Adda w desperackim, natychmiastowym ruchu złapała znowu patelnię, jakby od tego zależało jej życie, a potem czknęła raz, kichnęła, potem drugi i…
Hep!
| zt
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Gdybym nie widziała tego na własne oczy, nie uwierzyłabym. Adda upadła na ziemię, targana konwulsją, którą w pierwszej chwili wzięłam za zawał spowodowany wachlarzem emocji, jakie zafundowała nam obu, zawał uzasadniony i zasłużony - ale kiedy przez moje ciało przetoczył się impuls zachęcający do zbliżenia się do niej, sprawdzenia czy wszystko było w porządku, na dnie serca odezwała się obawa. Co jeśli to tylko sztuczka? Sprytnie zakamuflowana próba zmniejszenia dystansu między nami, żeby mogła poderżnąć Orpheusowi gardło w najmniej oczekiwanym momencie? Nie mogłam jej ufać. Zimny pot sperlił się u podstawy mojego kręgosłupa, a w głowie zawrzało od sprzecznych myśli. Wyglądała jakby szarpał nią ból, czkała, kichała, aż nagle czknęła po raz ostatni i... zniknęła. Powietrze przeciął trzask teleportacji, pozostawiwszy po sobie lekko odciśniętą trawę w miejscu, gdzie dosłownie chwilę temu znajdowało się jej ciało.
Obrażony Orpheus przekrzywił główkę, po czym zachichotał w ekscytacji i klasnął w dłonie, ciągnąc przy tym pukle moich kasztanowych włosów zlepionych z jego skórą za sprawą miodu; syknęłam, nic jednak sobie z tego nie robił. Był zachwycony tym, co uważał za preludium nowej zabawy, albo sztuczkę, której ciocia Adda pewnego dnia go nauczy. Nie podzielał mojego szoku. Jasper wielokrotnie teleportował się przy mnie po śniadaniu i kawie, gotów stawić się w pracy, ale nigdy nie wyglądało to w taki sposób. Zmarszczyłam brwi i w końcu zdecydowałam się podejść bliżej, wciąż nieufnie, jakbym obawiała się, że diaboliczna de Verley zaraz wyskoczy zza winkla i rzuci się na nas z pazurami albo deską wyrwaną z kurnika.
- A moja patelnia? - mruknęłam z urazą, zdając sobie sprawę, że wraz z nieuprzejmą jędzą zniknęła też ważna część kuchennego wyposażenia Ula. Największa, najwygodniejsza patelnia, bez której ciężko będzie smażyć kotlety. Wspaniale. Nadąsałam się jeszcze bardziej, tłumiąc ukłucie ulgi i myśl, że tak naprawdę była to niska cena za święty spokój, który na nowo odzyskaliśmy. Postawiłam Orpheusa na ziemi i wysupłałam jego rączkę z moich włosów, po czym wyprostowałam plecy i skrzywiłam się na dźwięk skrzypnięcia kości. - Pomożesz mi z kurami, Orphie? Teraz mają u siebie gorszy bałagan niż ty - westchnęłam i pokręciłam lekko głową z pobłażaniem na widok jego wyszczerzonych dumnie ząbków. Po kim on miał w sobie ten zapał do siania chaosu? Bo przecież nie po Adrianie de Verley. - Wejdę pierwsza. Helena i Poliksena są nie w sosie, więc musimy być ostrożni. Przyniesiesz mi tamten worek? - wskazałam mu jutowy wór ułożony obok drzwi do szopy, pusty po ostatnim opróżnieniu przyciętych gałęzi i skoszonej trawy. Czmychnął w jego kierunku bez gadania, ja natomiast uzbroiłam się w anielskie pokłady cierpliwości i wkroczyłam do paszczy lwa, żeby ocenić straty.
zt
Obrażony Orpheus przekrzywił główkę, po czym zachichotał w ekscytacji i klasnął w dłonie, ciągnąc przy tym pukle moich kasztanowych włosów zlepionych z jego skórą za sprawą miodu; syknęłam, nic jednak sobie z tego nie robił. Był zachwycony tym, co uważał za preludium nowej zabawy, albo sztuczkę, której ciocia Adda pewnego dnia go nauczy. Nie podzielał mojego szoku. Jasper wielokrotnie teleportował się przy mnie po śniadaniu i kawie, gotów stawić się w pracy, ale nigdy nie wyglądało to w taki sposób. Zmarszczyłam brwi i w końcu zdecydowałam się podejść bliżej, wciąż nieufnie, jakbym obawiała się, że diaboliczna de Verley zaraz wyskoczy zza winkla i rzuci się na nas z pazurami albo deską wyrwaną z kurnika.
- A moja patelnia? - mruknęłam z urazą, zdając sobie sprawę, że wraz z nieuprzejmą jędzą zniknęła też ważna część kuchennego wyposażenia Ula. Największa, najwygodniejsza patelnia, bez której ciężko będzie smażyć kotlety. Wspaniale. Nadąsałam się jeszcze bardziej, tłumiąc ukłucie ulgi i myśl, że tak naprawdę była to niska cena za święty spokój, który na nowo odzyskaliśmy. Postawiłam Orpheusa na ziemi i wysupłałam jego rączkę z moich włosów, po czym wyprostowałam plecy i skrzywiłam się na dźwięk skrzypnięcia kości. - Pomożesz mi z kurami, Orphie? Teraz mają u siebie gorszy bałagan niż ty - westchnęłam i pokręciłam lekko głową z pobłażaniem na widok jego wyszczerzonych dumnie ząbków. Po kim on miał w sobie ten zapał do siania chaosu? Bo przecież nie po Adrianie de Verley. - Wejdę pierwsza. Helena i Poliksena są nie w sosie, więc musimy być ostrożni. Przyniesiesz mi tamten worek? - wskazałam mu jutowy wór ułożony obok drzwi do szopy, pusty po ostatnim opróżnieniu przyciętych gałęzi i skoszonej trawy. Czmychnął w jego kierunku bez gadania, ja natomiast uzbroiłam się w anielskie pokłady cierpliwości i wkroczyłam do paszczy lwa, żeby ocenić straty.
zt
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
|data do ustalenia, bejbi
Od kiedy uderzenia meteorytów w końcu ucichły, od kiedy przestało zawiewać tym zjebanym pyłem, zastanawiało go to, kim był tamten szczypior. Blond kudły, krzywa morda, bachor na podorędziu i ta przedziwna świadomość, że jest z Letą bliżej niż ten czy inny sąsiad. Czy Bellową też zaprosiłaby na obiadek, gdyby miała ludzkie szczenię? Albo tego obwiesia zza rogu handlującego jajkami? Czy to on jej pomagał, kiedy nikogo innego nie było w pobliżu? Kłująca świadomość tego, że ktoś taki w ogóle istniał sprawiała, że sięgał po kolejnego papierosa, a gryzący dym przywoływał choćby szczątkowy rozsądek. Przecież o to mu chodziło.
Przecież o to mu właśnie, kurwa, chodziło.
W czym więc problem?
Odpowiedź dryfowała na powierzchni świadomości, łatwo dostępna i oczywista, a mimo tego, Victor udawał, że wcale jej nie widzi i nie zna wyroków własnych uczuć. Z przyjemnością rżnął głupa przed samym sobą i prowadził śledztwo w zamkniętej sprawie, dumając nad możliwym powodem własnej zazdrości, aż w końcu ― gdzieś przy piątym papierosie i drugiej butelce chujowego rumu ― doszedł do wniosku, że to wszystko kwestia więzów krwi. Leta była przecież jego siostrą, to dlatego go to tak interesowało. To musiało być to.
Niesiony zadowoleniem z dokonanego odkrycia, wciąż lekko wstawiony, postanowił wspaniałomyślnie spełnić jedną z próśb siostry i pomóc jej z kurnikiem. Coś tam się stało ― nie słuchał, gdy tłumaczyła mu konkretnie co takiego ― i sprawa sprowadzała się do konieczności remontu. Teleportował się zatem do Doliny, z lubością odpalił kolejnego papierosa wyjątkowo chujowej jakości i wszedł do ogrodu pani Evans jak do siebie. Krytycznym okiem obejrzał kurnik, wymienił nieprzyjemne spojrzenia z jedną z tych pojebanych kur, po czym przysiadł na jednym ze schodków prowadzących do domu. Było jeszcze wcześnie, słońce dopiero wygrzebywało się zza obrzydliwie różowych chmur i szykowało się do podniebnej wędrówki. Jeśli pamięć go nie myliła, Leta powinna niedługo wstać i zajrzeć do kur po jajka; Orphie podobno lubił jajecznicę.
Świadomość, że o tym pamiętał, wyjątkowo mu nie pasowała. Victor obrócił papierosa w palcach, zaciągnął się dymem i westchnął ponuro.
Co za chujowy wschód słońca.
Od kiedy uderzenia meteorytów w końcu ucichły, od kiedy przestało zawiewać tym zjebanym pyłem, zastanawiało go to, kim był tamten szczypior. Blond kudły, krzywa morda, bachor na podorędziu i ta przedziwna świadomość, że jest z Letą bliżej niż ten czy inny sąsiad. Czy Bellową też zaprosiłaby na obiadek, gdyby miała ludzkie szczenię? Albo tego obwiesia zza rogu handlującego jajkami? Czy to on jej pomagał, kiedy nikogo innego nie było w pobliżu? Kłująca świadomość tego, że ktoś taki w ogóle istniał sprawiała, że sięgał po kolejnego papierosa, a gryzący dym przywoływał choćby szczątkowy rozsądek. Przecież o to mu chodziło.
Przecież o to mu właśnie, kurwa, chodziło.
W czym więc problem?
Odpowiedź dryfowała na powierzchni świadomości, łatwo dostępna i oczywista, a mimo tego, Victor udawał, że wcale jej nie widzi i nie zna wyroków własnych uczuć. Z przyjemnością rżnął głupa przed samym sobą i prowadził śledztwo w zamkniętej sprawie, dumając nad możliwym powodem własnej zazdrości, aż w końcu ― gdzieś przy piątym papierosie i drugiej butelce chujowego rumu ― doszedł do wniosku, że to wszystko kwestia więzów krwi. Leta była przecież jego siostrą, to dlatego go to tak interesowało. To musiało być to.
Niesiony zadowoleniem z dokonanego odkrycia, wciąż lekko wstawiony, postanowił wspaniałomyślnie spełnić jedną z próśb siostry i pomóc jej z kurnikiem. Coś tam się stało ― nie słuchał, gdy tłumaczyła mu konkretnie co takiego ― i sprawa sprowadzała się do konieczności remontu. Teleportował się zatem do Doliny, z lubością odpalił kolejnego papierosa wyjątkowo chujowej jakości i wszedł do ogrodu pani Evans jak do siebie. Krytycznym okiem obejrzał kurnik, wymienił nieprzyjemne spojrzenia z jedną z tych pojebanych kur, po czym przysiadł na jednym ze schodków prowadzących do domu. Było jeszcze wcześnie, słońce dopiero wygrzebywało się zza obrzydliwie różowych chmur i szykowało się do podniebnej wędrówki. Jeśli pamięć go nie myliła, Leta powinna niedługo wstać i zajrzeć do kur po jajka; Orphie podobno lubił jajecznicę.
Świadomość, że o tym pamiętał, wyjątkowo mu nie pasowała. Victor obrócił papierosa w palcach, zaciągnął się dymem i westchnął ponuro.
Co za chujowy wschód słońca.
Soul for sale
Miałam serdecznie dosyć tego, co działo się ze światem. Oblepiona kosmicznym pyłem szkoła przez pewien czas po trzynastym sierpnia stała w Dolinie jak upiór, cicha, samotna i cynicznie oceniająca, bo sama nie byłam w stanie jej doszorować. Dopiero wspólna siła mieszkańców doprowadziła to miejsce do jako-takiej używalności, jednak zdawało mi się, że co kilka kroków natrafiałam na garść wciąż niedomytych błyszczących drobinek i dostawałam przez nie cholery. Ile można? Nie mogłam dopuścić, by wpuszczone do klas dzieci wdychały niewidzialne gwiezdne opary, dlatego niestrudzenie zaglądałam we wszystkie kąty, chcąc wytropić wyzywającego mnie na nierówną walkę wroga. W tym czasie teść zajmował się Orpheusem, czasem również zostawiałam syna z przyjaciółką doglądającą dzieciaków sąsiadów zajętych porządkami i odgruzowywaniem pogorzelisk dotkniętych buntem meteorytów. Jaka ja głupia! Przecież Louis mi mówił, że kometa spadnie nam na głowę, ostrzegał, a ja na niego nawrzeszczałam jak ostatnia idiotka i miałam pretensje, że celowo próbuje mnie nastraszyć. Ilekroć teraz wracałam myślami do tamtej rozmowy, żałowałam, że nie wysłuchałam dokładniej tego, co miał do powiedzenia... Ale z drugiej strony co by to zmieniło? Nie uciekłabym z Orpheusem do bezpiecznego miejsca, bo bezpieczne miejsca nie istniały. Nawet władająca trującymi, legendarnymi mocami Bellowa nie mogła przeciwstawić się ogromowi zniszczeń, pozostało mi więc dziękować Merlinowi, że koniec końców ani mi, ani moim najbliższym nie stało się nic złego.
Koszmar trzęsącego się domu i wybuchającego nieopodal pożaru wciąż jednak męczył mnie nocami, jak piasek drażniący wnętrze powiek. Budziłam się oblana potem i zamotana w pościel, z zamrożonymi na ustach słowami, których treści nie pamiętałam. Zazwyczaj do świtu było wówczas tak niedaleko, że nie opłacało mi się próbować dosypiać, zresztą nie chciałam ryzykować powtórki z wątpliwej rozrywki i przy pierwszych bladych smugach światła spędzających czerń z nieba wstawałam z łóżka, żeby skorzystać z kilku godzin spokoju, nim zbudzi się Orpheus.
Chłodne powietrze poranka przyjemnie studziło moją skórę po kolejnej nocnej marze, niechętnie sięgnęłam więc po cienki szal, by omotać nim ramiona. Nie zważałam także na rozsypane kasztanowe pukle zmierzwionych włosów, zeszłam po prostu na parter, wsunęłam kapcie na nogi i przekręciłam klucz w zamku, by z ociężałymi powiekami wydostać się na zewnątrz. Helena i Poliksena zapewne były już gotowe na moją wizytę i nie chciałam pozwolić im czekać, w pierwszej chwili nie zrozumiałam także, czym była ta ciemna plama siedząca na werandzie, lecz kiedy pojęłam, że to człowiek, na dodatek znajomy człowiek, aż podskoczyłam.
- Na wszystkie kamienie nerkowe i kołtuny w brodzie Merlina! - wymamrotałam sykliwie, chropawym od snu głosem. Wystraszył mnie i przez chwilę czułam jeszcze pobudzone dudnienie serca w piersi, do której przyłożyłam dłoń. - Co ty tu robisz, Vic? - spytałam zdumiona, rzadko mnie odwiedzał, jeszcze rzadziej o porannych porach doby. Był jak sowa żyjąca w czarnym woalu nocy, egzystował w niej tak naturalnie, że czasem nie docierało do mnie, że budził się przed godziną czternastą czy piętnastą. Dziś jednak wyglądał tak, jakby w ogóle nie spał. - Liczysz na śniadanie? - oparłam dłonie na biodrach, patrząc na niego z góry. Oczywiście, że zrobiłabym mu to śniadanie, dostałby nawet porcję większą, niż na jaką zasługiwał, ale wcale nie musiał dowiedzieć się tego od razu. - Ach, na dodatek cuchniesz. Czyżby w Londynie wyparowała woda i zaczęto jeść mydło? - wyczuwałam od niego ciężką woń alkoholu tańczącą wokół dymu, ale ani jednej nuty metalicznego zapachu krwi, na szczęście.
Koszmar trzęsącego się domu i wybuchającego nieopodal pożaru wciąż jednak męczył mnie nocami, jak piasek drażniący wnętrze powiek. Budziłam się oblana potem i zamotana w pościel, z zamrożonymi na ustach słowami, których treści nie pamiętałam. Zazwyczaj do świtu było wówczas tak niedaleko, że nie opłacało mi się próbować dosypiać, zresztą nie chciałam ryzykować powtórki z wątpliwej rozrywki i przy pierwszych bladych smugach światła spędzających czerń z nieba wstawałam z łóżka, żeby skorzystać z kilku godzin spokoju, nim zbudzi się Orpheus.
Chłodne powietrze poranka przyjemnie studziło moją skórę po kolejnej nocnej marze, niechętnie sięgnęłam więc po cienki szal, by omotać nim ramiona. Nie zważałam także na rozsypane kasztanowe pukle zmierzwionych włosów, zeszłam po prostu na parter, wsunęłam kapcie na nogi i przekręciłam klucz w zamku, by z ociężałymi powiekami wydostać się na zewnątrz. Helena i Poliksena zapewne były już gotowe na moją wizytę i nie chciałam pozwolić im czekać, w pierwszej chwili nie zrozumiałam także, czym była ta ciemna plama siedząca na werandzie, lecz kiedy pojęłam, że to człowiek, na dodatek znajomy człowiek, aż podskoczyłam.
- Na wszystkie kamienie nerkowe i kołtuny w brodzie Merlina! - wymamrotałam sykliwie, chropawym od snu głosem. Wystraszył mnie i przez chwilę czułam jeszcze pobudzone dudnienie serca w piersi, do której przyłożyłam dłoń. - Co ty tu robisz, Vic? - spytałam zdumiona, rzadko mnie odwiedzał, jeszcze rzadziej o porannych porach doby. Był jak sowa żyjąca w czarnym woalu nocy, egzystował w niej tak naturalnie, że czasem nie docierało do mnie, że budził się przed godziną czternastą czy piętnastą. Dziś jednak wyglądał tak, jakby w ogóle nie spał. - Liczysz na śniadanie? - oparłam dłonie na biodrach, patrząc na niego z góry. Oczywiście, że zrobiłabym mu to śniadanie, dostałby nawet porcję większą, niż na jaką zasługiwał, ale wcale nie musiał dowiedzieć się tego od razu. - Ach, na dodatek cuchniesz. Czyżby w Londynie wyparowała woda i zaczęto jeść mydło? - wyczuwałam od niego ciężką woń alkoholu tańczącą wokół dymu, ale ani jednej nuty metalicznego zapachu krwi, na szczęście.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Kurnik
Szybka odpowiedź