Kuchnia
AutorWiadomość
Kuchnia
Do kuchni można dostać się z dwóch stron - od przedsionka lub od strony salonu, z którym jest połączona. Wszystkie meble znajdujące się w kuchni są jasnej barwy, dzięki czemu wydaje się, jakby pomieszczenie było większe, niż jest w rzeczywistości. Roi się tu od różnych podwieszanych szafek, w każdej z nich można coś znaleźć - czy to szklanki, czy malowane talerzyki po poprzednich właścicielach, czy przypalone nieco (wręczając mu kluczyki, starsza pani powiedziała Oliverowi, że te przypalenia powstały od miłości) garnki, rondelki i patelnie. Niedaleko przejścia do salonu znajduje się duży, noszący ślady użytkowania stół z sześcioma krzesłami.
4 lipca 1958
Nie spodziewał się, że życie samotne będzie równie trudne. Zawsze miał wizję bycia panem na własnym zamku, wolności, która łączyła się wprost z tym, że miał sporą przestrzeń dla siebie. We Wrzosowej Przystani właściwie nikt nie zaglądał mu w terminarz, a jeżeli ktoś pytał, kiedy wróci — robił to przede wszystkim z troski, nie po to zaś, by cokolwiek mu zabraniać, czy kontrolować w jakiś sposób. Gdyby chciał, zawsze było z kim porozmawiać. Czy to Kerrie, czy Michael, czy Just, w wyjątkowych przypadkach.
A teraz, gdyby nie entuzjazm pupili, witałaby go cisza. Cisza, której pragnął przez całe życie, ale która okazała się być jednocześnie niezwykle samotna. Może po prostu musiał przyzwyczaić się do swej nowej sytuacji, znaleźć jakieś zadanie, które pozwoliłoby mu o tym nie myśleć?
Jak lepiej zapomnieć, niż przez pracę? Może tym razem nie na własny rachunek, ale dla dobra okolicznej ludności. Niosąc pieśń feniksa.
Wspomnienia wydarzeń z plaży przylegającej do Wrzosowej Przystani wciąż nie wyblakły, podobnie jak poczucie winy, które rozgościło się w jego duszy, gdy tylko usłyszał o następującej po niej fali samobójstw. I choć wiedział, że to nie była jego wina — nie przyczynił się przecież do tego, próbował pomóc na miejscu, w trakcie tego ataku najlepiej, jak potrafił — to nie mógł się od niej odgonić. Spał lekkim snem, pojawienie się komety sprawiło, że nie udało mu się nawet porządnie odpocząć po pełni. I choć wtuleni w zgięcie jego nóg Farfocel i Szarlotka próbowali robić co mogli, by wywołać uśmiech na twarzy swego pana, podobnie jak Racuch sięgający raz za razem do nosa właściciela w poszukiwaniu smarków, na niewiele się to zdało.
Ocknął się ze swego zamyślenia, gdy stał przed swoją spiżarką. Udawało mu się całkiem dobrze ją wyposażyć, a mimo to nie wiedział zupełnie, co powinien zrobić z zebranymi zapasami. Florean z kolei pewnie znał się na gotowaniu całkiem dobrze, może przy dzisiejszej okazji podzieli się z nim jakimiś wskazówkami co do wykorzystania tego wszystkiego?
Umówili się na zupę, dlatego też starał się wybrać to, co do zupy będzie potrzebne. Na kuchennym stole pojawiły się więc ziemniaki, jagnięcina (na wszelki wypadek, nie miał pojęcia, czy da się z tego zrobić rosół, ale był głodny), olej, sól, czosnek i imbir. Otwierał kuchenne szafki po raz drugi od wprowadzenia się, szukając czegoś, w czym mogliby przygotować zupę. Wyciągnął więc z niej największy posiadany przez siebie garnek, drewniane łyżki, deskę do krojenia i kilka noży. Co więcej, sięgnął nawet po wyblakły już, niebieski fartuch, który obwiązał sobie wokół pasa, podobnie do roboczej odzieży, którą nosił w trakcie kursu alchemicznego w Świętym Mungu. Właściwie gotowanie nie mogło być szczególnie trudne — alchemia też wymagała dokładnego podążania za przepisem, a ją opanował (nieskromnie mówiąc) całkiem nieźle. A jednak nadciągająca walka z jedzeniem wywoływała w nim jakieś specyficzne zaniepokojenie.
Wreszcie usłyszał pukanie do drzwi. Czym prędzej ruszył do przedsionka, otworzył drzwi, witając swych gości od razu w progu.
— Cześć! Dzięki, że jesteście, sam bym sobie nie poradził — zaczął, przesuwając się w głąb domu, dając zarówno Floreanowi, jak i Tedowi przestrzeń na wejście do środka, ewentualne rozdzianie się z odzieży wierzchniej, jeżeli jakąś na sobie mieli. Nie spodziewał się, choć pewnie prędko zostanie wyprowadzony z błędu, że Moore potrafi gotować; to jego ekspertyza z zakresu magii leczniczej i uzdrowicielskie doświadczenie zwróciło uwagę Olivera. — Kuchnia jest na wprost, ja zaraz do was dołączę — oznajmił, samemu wychodząc na zewnątrz; prędkim krokiem pokonał odległość między domem a szopą, zabierając stamtąd trzy porcje przygotowanej wcześniej mieszanki antydepresyjnej. Wszak to ją mieli dodać do zupy, następnie przekazać mieszkańcom Minehead. Biegiem ruszył na powrót do kuchni, zatrzymując się w niej dopiero przy stole, na którego drugim krańcu położył przygotowany przez siebie specyfik. — To... Mieszanka anty... antydepresyjna... — wysapał między zadyszką, spoglądając to na Moore, to na Fortescue. — Myślicie, że uda się ukryć jej smak w takiej zupie?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nie zastanawiałem się ani chwili, kiedy Oliver poprosił mnie o pomoc. W Oazie codziennie spotykałem się z ludźmi w potrzebie i tak naprawdę codziennie starałem się im ulżyć (częściowo dlatego, żeby mieć zajęcie i samemu nie oszaleć). Teraz, mieszkając w Londynie, czułem się momentami jak oszust. Całe dnie wypełniła mi praca nad remontem mieszkania i lokalu – i choć było to coś, co sprawiało mi ogromną radość, nie mogłem wyzbyć się myśli, jakie to wszystko było samolubne. Dlatego Oliver nie musiał drugi raz powtarzać, od razu zaoferowałem swoją pomoc i nawet punktualnie pojawiłem się przed jego domem. Co prawda niewyspany przez niepokojące światło rzucane nocą przez kometę, ale i tak gotowy do działania.
– Cześć, cześć – przywitałem się, wchodząc do środka. Powędrowałem od razu do kuchni, patrząc na przygotowane wcześniej składniki. – Wziąłem jeszcze trochę rzepy – rzuciłem do Oliviera, wyciągając ją ze szmacianej torby. Kupiona dzisiaj na londyńskim targowisku, bo wyglądała całkiem smacznie, i była w przystępnej cenie (czyli praktycznie za pół darmo, na razie wszystkie moje oszczędności zjadał remont). – Nawet są przyprawy, wybornie! – Widok soli był jak miód na moje serce. Odkąd zaczęły się problemy z zaopatrzeniem, przyprawy były dobrem luksusowym, a moje kubki smakowe chyba pomału zapominały co to znaczy, że coś jest słone czy ostre. Zacząłem podwijać rękawy lnianej koszuli, już układając w głowie plan działania.
– A co w niej jest? – Dopytałem, pochylając się nad porcją mieszanki antydepresyjnej. Pachniała dość intensywnie, ale na tyle aromatycznie, by można było ten smak jakoś podbić i wykorzystać. Wziąłem czystą łyżeczkę i spróbowałem odrobiny eliksiru, bez tego mogłem jedynie zgadywać. – Chyba tylko czosnek jest na tyle intensywny, żeby mógł to przykryć – stwierdziłem, jeszcze raz spoglądając na zebrane za mną składniki. – Ale nie jest to jakieś... niesmaczne. Wydaje mi się, że bez problemu można to wkomponować w resztę wywaru. Nikt się nie zorientuje – wzruszyłem ramionami. – Dobra, chłopaki, nie ma na co czekać. Trzeba obrać ziemniaki i pokroić warzywa, ja obrobię mięso – rola szefa kuchni przychodziła mi naturalnie, więc rozdysponowałem zadania i faktycznie podszedłem do sporego kawału jagnięciny.
– Cześć, cześć – przywitałem się, wchodząc do środka. Powędrowałem od razu do kuchni, patrząc na przygotowane wcześniej składniki. – Wziąłem jeszcze trochę rzepy – rzuciłem do Oliviera, wyciągając ją ze szmacianej torby. Kupiona dzisiaj na londyńskim targowisku, bo wyglądała całkiem smacznie, i była w przystępnej cenie (czyli praktycznie za pół darmo, na razie wszystkie moje oszczędności zjadał remont). – Nawet są przyprawy, wybornie! – Widok soli był jak miód na moje serce. Odkąd zaczęły się problemy z zaopatrzeniem, przyprawy były dobrem luksusowym, a moje kubki smakowe chyba pomału zapominały co to znaczy, że coś jest słone czy ostre. Zacząłem podwijać rękawy lnianej koszuli, już układając w głowie plan działania.
– A co w niej jest? – Dopytałem, pochylając się nad porcją mieszanki antydepresyjnej. Pachniała dość intensywnie, ale na tyle aromatycznie, by można było ten smak jakoś podbić i wykorzystać. Wziąłem czystą łyżeczkę i spróbowałem odrobiny eliksiru, bez tego mogłem jedynie zgadywać. – Chyba tylko czosnek jest na tyle intensywny, żeby mógł to przykryć – stwierdziłem, jeszcze raz spoglądając na zebrane za mną składniki. – Ale nie jest to jakieś... niesmaczne. Wydaje mi się, że bez problemu można to wkomponować w resztę wywaru. Nikt się nie zorientuje – wzruszyłem ramionami. – Dobra, chłopaki, nie ma na co czekać. Trzeba obrać ziemniaki i pokroić warzywa, ja obrobię mięso – rola szefa kuchni przychodziła mi naturalnie, więc rozdysponowałem zadania i faktycznie podszedłem do sporego kawału jagnięciny.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od kiedy kometa pojawiła się na niebie, miał ręce pełne roboty. Ludzie przychodzili do niego po wszystko - po rady, po leki, po prośbę użycia magii, która przecież leczyła, jednak nie zawsze dawał im to, o co prosili. Objawy czasem nie wskazywały na konkretną chorobę, właściwie przeważnie na nią nie wskazywały, więc zalecał napary i okłady z ziół, obserwację i przyjście na drugi dzień, jeśli nic się nie poprawi. Najbardziej martwiło go to, że, podobnie jak dziewczynka, którą razem z Billy’m uratwali poprzedniego dnia, jego pacjentami najczęściej były dzieci. Im ciężej było mu coś więcej poradzić, w końcu z reguły były to dzieci magicznie uzdolnionych rodziców, więc wszystkie mocniejsze specyfiki mogły zaburzyć albo wyciszyć talent, jaki naturalnie mogły posiadać. I posiadały, jeśli były to dzieci starsze. Był zmęczony, pracował od rana do nocy, ale nie zawahał się odpowiedzieć na wezwanie Castora. To znaczy Olivera. Jeszcze nie mógł się przestawić.
Stawił się pod drzwiami jego domu, pod wskazanym adresem, z pęczniejącym pod skórą niepokojem. Rzadko wychodził poza granice Derby, jego gabinet bardzo dobrze trzymał go na ziemiach hrabstwa. Dolina Godryka była dodatkowo niejako centrum magicznej społeczności, na której kładły się spojrzenia obu stron konfliktu - zarówno wrogów, jak i sojuszników. Wziął głęboki wdech, gdy otworzył mu alchemik, a i, jak Tedowi się zdawało, przyjaciel. Wszedł do środka za zaproszeniem, ściągając od razu z pleców skórzaną, znoszą kurtkę. Odchrząknął, wchodząc dalej, do kuchni, w której już ktoś był. torbę, którą miał, odłożył na bok, na chwilę o niej zapominając. Były też tam dwie butelki, które brzdęknęły delikatnie o twardy grunt.
- Ted Moore, cześć - podał rękę nieznajomemu, uśmiechając się łagodnie, na zapoznanie. - Dobre pytanie - skinął głową. - Jakich składników użyłeś? Bo jak ziół, to mieszanka może nawet ciekawie podbić smak. A... jaką zupę robimy? - może i na gotowaniu się trochę znał, ale bez przesady. Mimo wszystko był ciekaw. Zawsze mógł podpatrzeć coś ciekawego. Przetarł oczy i zamrugał nimi kilka razy, markując ziewnięcie. - Wybaczcie, ciężka noc. Obiorę ziemniaki. I pokroję je, oczywiście. Zapomniałbym... przyniosłem kilka pomidorów i pietruszkę. Przyda się?
Zabrał się do pracy, chwytając za nóż leżący niedaleko... jagnięciny. Poczuł, jak kiszki budzą się z długiego snu, na szczęście nie zareagowały od razu. Mimo to wiedział, że zaczną grać radosny marsz, kiedy dookoła nich uniosą się smakowite zapachy. Oby do tego czasu nie zrobił sobie krzywdy ostrym narzędziem. Był dostatecznie zmęczony, żeby na sekundę czy dwie kompletnie stracić panowanie nad dłońmi.
| Daję z wyposażenia: pietruszka 1 kg (korzeń), pomidor 4 sztuki, Porter Starego Sue 2 butelki (0,5 l)
Stawił się pod drzwiami jego domu, pod wskazanym adresem, z pęczniejącym pod skórą niepokojem. Rzadko wychodził poza granice Derby, jego gabinet bardzo dobrze trzymał go na ziemiach hrabstwa. Dolina Godryka była dodatkowo niejako centrum magicznej społeczności, na której kładły się spojrzenia obu stron konfliktu - zarówno wrogów, jak i sojuszników. Wziął głęboki wdech, gdy otworzył mu alchemik, a i, jak Tedowi się zdawało, przyjaciel. Wszedł do środka za zaproszeniem, ściągając od razu z pleców skórzaną, znoszą kurtkę. Odchrząknął, wchodząc dalej, do kuchni, w której już ktoś był. torbę, którą miał, odłożył na bok, na chwilę o niej zapominając. Były też tam dwie butelki, które brzdęknęły delikatnie o twardy grunt.
- Ted Moore, cześć - podał rękę nieznajomemu, uśmiechając się łagodnie, na zapoznanie. - Dobre pytanie - skinął głową. - Jakich składników użyłeś? Bo jak ziół, to mieszanka może nawet ciekawie podbić smak. A... jaką zupę robimy? - może i na gotowaniu się trochę znał, ale bez przesady. Mimo wszystko był ciekaw. Zawsze mógł podpatrzeć coś ciekawego. Przetarł oczy i zamrugał nimi kilka razy, markując ziewnięcie. - Wybaczcie, ciężka noc. Obiorę ziemniaki. I pokroję je, oczywiście. Zapomniałbym... przyniosłem kilka pomidorów i pietruszkę. Przyda się?
Zabrał się do pracy, chwytając za nóż leżący niedaleko... jagnięciny. Poczuł, jak kiszki budzą się z długiego snu, na szczęście nie zareagowały od razu. Mimo to wiedział, że zaczną grać radosny marsz, kiedy dookoła nich uniosą się smakowite zapachy. Oby do tego czasu nie zrobił sobie krzywdy ostrym narzędziem. Był dostatecznie zmęczony, żeby na sekundę czy dwie kompletnie stracić panowanie nad dłońmi.
| Daję z wyposażenia: pietruszka 1 kg (korzeń), pomidor 4 sztuki, Porter Starego Sue 2 butelki (0,5 l)
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Widok przyniesionych przez przyjaciół (może Floreana nie znał tak długo i dobrze jak Teda, ale przecież całą trójką działali dla jednej sprawy) produktów spożywczych sprawił, że szaroniebieskie oczy otwarły się jeszcze szerzej, migocząc z zachwytu. Dłonie same zderzyły się ze sobą w radosnym oklasku, zupełnie jakby znów miał jedenaście lat i po raz pierwszy widział jak sklepienie Wielkiej Sali przystrojone w barwy nieba. Ekscytacja, którą poczuł z tego prostego powodu (wszak nie należał do najbardziej ubogich, wykonywał dobry zawód, na którego owoce pracy było zapotrzebowanie) równała się chyba pierwszej podjętej przez niego i udanej próbie przesadzenia wrzeszczącej mandragory bez utraty przytomności. Nie oczekiwał darów, ani od Floreana, ani od Teda, wiedział, że wszyscy mają ciężko, dlatego tym bardziej poruszony był ich altruistyczną postawą.
— Nie musieliście, wiecie? — spytał, spoglądając najpierw na Moora, później na Fortescue. Jednocześnie pociągnął głośno nosem, pragnąc jak najdłużej ukrywać swoje wzruszenie, ale aktorem był marnym; a goście poruszyli wrażliwe struny jego serca, tak się stać musiało.
Nie był jednak na tyle wprawnym gospodarzem (mieszkanie w domu skrytym pod Fideliusem przez ostatnie miesiące skutecznie przykryło jego maniery grubą warstwą kurzu), by dojść do wniosku, że jego goście mogą się nie znać; zostawił ich więc samopas, gdy pobiegł do szopy po mieszanki antydepresyjne, dopiero w drodze powrotnej przypominając sobie o tym, że zapomniał ich sobie przedstawić. Za to Ted przejął inicjatywę, okazując się bardziej trzeźwym człowiekiem od gospodarza. Ale jesteś głupkiem, Oliver.
Mógł więc tylko uśmiechnąć się głupkowato, rozłożyć ręce, a następnie przejść do odpowiadania na pytania dotyczące eliksirów, przynajmniej na tym się znał.
— Znaczy wiecie, teoretycznie nikt się na ten smak nie skarży, to nie jest lekarstwo na smoczą ospę — a lekarstwo na smoczą ospę było szczególnie przykre w smaku, bardzo gorzkie i w dodatku o mętnej konsystencji. Słysząc pytanie Teda o składniki, których użył do przygotowania mieszanki wzmiankę o ziołach, jego uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej, aby za chwilę utracić głupkowaty wyraz i przejść w coś wyraźnie zmieszanego. — To eliksir, same zioła nie wystarczą... Jest tam jeszcze wątroba smoka i pazur hipogryfa, inaczej nie działałoby, jak trzeba... — wytłumaczył, tym razem przenosząc zaniepokojone spojrzenie w kierunku Floreana. Poradzi sobie z tą informacją? Czy czosnek okaże się odpowiednio silny? Miał nadzieję, że tak, ale na ostateczny wynik ich kuchennej przygody musieli poczekać.
Zadania zostały rozdzielone, drogą eliminacji przyszło mu obierać warzywa inne niż ziemniaki, które zaanektował Ted. Chwyciwszy w dłonie nóż złapał za korzeń pietruszki przyniesionej przez Teda, oparł ją końcem o jedną z przygotowanych wcześniej drewnianych desek, aby następnie, w szczególnie niebezpiecznej próbie krojenia przesunąć nóż wzdłuż jej długości. Ten zsunął się z korzenia krzywo, niemalże rozłupując warzywo na wskroś, pod niewielkim kątem. Huk, który wywołał zderzeniem noża z deską (szczęśliwie ubyło się bez ubytków na ciele), sprawił, że niemal podskoczył w miejscu, zaraz rozglądając się dookoła.
— Przepraszam, ręka mi się... omskła? — wymamrotał na przeprosiny, decydując się jednak na położenie pietruszki na płasko i pokrojenie jej w talarki; niezbyt ładne, nierówne, a przede wszystkim nieobrane, bo Florean wspomniał tylko, żeby obrać ziemniaki, więc pewnie pietruszka mogła trafić do zupy w takim stanie...
Prawda?
— Nie musieliście, wiecie? — spytał, spoglądając najpierw na Moora, później na Fortescue. Jednocześnie pociągnął głośno nosem, pragnąc jak najdłużej ukrywać swoje wzruszenie, ale aktorem był marnym; a goście poruszyli wrażliwe struny jego serca, tak się stać musiało.
Nie był jednak na tyle wprawnym gospodarzem (mieszkanie w domu skrytym pod Fideliusem przez ostatnie miesiące skutecznie przykryło jego maniery grubą warstwą kurzu), by dojść do wniosku, że jego goście mogą się nie znać; zostawił ich więc samopas, gdy pobiegł do szopy po mieszanki antydepresyjne, dopiero w drodze powrotnej przypominając sobie o tym, że zapomniał ich sobie przedstawić. Za to Ted przejął inicjatywę, okazując się bardziej trzeźwym człowiekiem od gospodarza. Ale jesteś głupkiem, Oliver.
Mógł więc tylko uśmiechnąć się głupkowato, rozłożyć ręce, a następnie przejść do odpowiadania na pytania dotyczące eliksirów, przynajmniej na tym się znał.
— Znaczy wiecie, teoretycznie nikt się na ten smak nie skarży, to nie jest lekarstwo na smoczą ospę — a lekarstwo na smoczą ospę było szczególnie przykre w smaku, bardzo gorzkie i w dodatku o mętnej konsystencji. Słysząc pytanie Teda o składniki, których użył do przygotowania mieszanki wzmiankę o ziołach, jego uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej, aby za chwilę utracić głupkowaty wyraz i przejść w coś wyraźnie zmieszanego. — To eliksir, same zioła nie wystarczą... Jest tam jeszcze wątroba smoka i pazur hipogryfa, inaczej nie działałoby, jak trzeba... — wytłumaczył, tym razem przenosząc zaniepokojone spojrzenie w kierunku Floreana. Poradzi sobie z tą informacją? Czy czosnek okaże się odpowiednio silny? Miał nadzieję, że tak, ale na ostateczny wynik ich kuchennej przygody musieli poczekać.
Zadania zostały rozdzielone, drogą eliminacji przyszło mu obierać warzywa inne niż ziemniaki, które zaanektował Ted. Chwyciwszy w dłonie nóż złapał za korzeń pietruszki przyniesionej przez Teda, oparł ją końcem o jedną z przygotowanych wcześniej drewnianych desek, aby następnie, w szczególnie niebezpiecznej próbie krojenia przesunąć nóż wzdłuż jej długości. Ten zsunął się z korzenia krzywo, niemalże rozłupując warzywo na wskroś, pod niewielkim kątem. Huk, który wywołał zderzeniem noża z deską (szczęśliwie ubyło się bez ubytków na ciele), sprawił, że niemal podskoczył w miejscu, zaraz rozglądając się dookoła.
— Przepraszam, ręka mi się... omskła? — wymamrotał na przeprosiny, decydując się jednak na położenie pietruszki na płasko i pokrojenie jej w talarki; niezbyt ładne, nierówne, a przede wszystkim nieobrane, bo Florean wspomniał tylko, żeby obrać ziemniaki, więc pewnie pietruszka mogła trafić do zupy w takim stanie...
Prawda?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
– Florean – odpowiedziałem, palnąwszy się dłonią w czoło. Z wrażenia zapomniałem się przedstawić. – Florean Fortescue – jego nazwisko brzmiało dziwnie znajomo, choć w rysach twarzy nie odnajdowałem podobieństwa. Powstrzymałem się jednak od dodatkowych pytań; na to później przyjdzie pora.
– Skoro mamy takie dobre mięso to zrobiłbym rosół – stwierdziłem, jeszcze raz lustrując wzrokiem składniki. – I dodał wszystkie warzywa, jakie udało nam się zebrać. Prosta, pożywna zupa – wzruszyłem ramionami. W obecnych czasach nie mogłem liczyć na nic więcej, choć i tak to, co leżało dzisiaj na stole, dawało dość duże pole do popisu. Nawet skład eliksiru nie wydał mi się jakiś straszny. Wątroba smoka w restauracjach bywała wręcz dobrem luksusowym, a zupa i tak miała mieć mięsny posmak. Ten pazur hipogryfa wydawał mi się mało apetyczny, ale i tak nikt nie miał go widzieć. Na razie byłem dobrej myśli. – Eliksir tak czy siak musimy dodać, więc nie ma co za dużo o tym myśleć – stwierdziłem, chcąc przekierować ewentualne wątpliwości na inny tor. – To zabawne, ale problemy z zaopatrzeniem nauczyły mnie w kuchni dużo więcej niż wszystkie eksperymenty, jakie przeprowadzałem przed wojną – zaśmiałem się, wracając do obrabiania mięsa, w międzyczasie zalewając gar wodą.
– W ogóle przepraszam, że się tak... – rządzę; zdanie przerwane przez nagły huk. Odwróciłem się w stronę dzisiejszych kompanów, pomocników, kuchcików, z lekkim przerażeniem odkrywając, co się dzieje. – Proszę, nie obetnij sobie palców, ja nie wiem jak się to leczy – mruknąłem, podchodząc bliżej Oliviera. – A czy ty w ogóle umyłeś tę pietruszkę? – Zapytałem, stojąc mu nad głową jak zdenerwowana matka. – Skórka w zasadzie może zostać, ale ziemi chyba tam nie chcemy... Chociaż to na pewno zabiłoby smak eliksiru – zaśmiałem się, kontrolnie spoglądając na Teda, zanim wróciłem do swojego zadania. – Ted, a czym ty właściwie się zajmujesz? – Zagaiłem, i tak mając wrażenie, że zagaduję swoich towarzyszy na śmierć, ale to było silniejsze ode mnie, szczególnie w takich okolicznościach. – Nie, nie! Hmm, przepraszam, naprawdę, ale jestem... gadułą, no, ale... – znowu przerwałem pracę, podskakując do Oliviera, ale naprawdę martwiła mnie jego technika krojenia, a wyobraźnia podsuwała krwawe obrazy. – Zobacz, najlepiej będzie, jeżeli zegniesz opuszki palców, o tak, widzisz, nóż w razie czego będzie się ześlizgiwał, i wtedy nie powinieneś nic sobie obciąć, i w ogóle jest tak, chyba, efektywniej – wyjaśniłem pokrótce, oddając mężczyźnie nóż. No gorzej niż baba! Ponownie wróciłem do swojego stanowiska, obiecując sobie, że nie odejdę od niego aż nie obrobię całego mięsa, choćby za mną działy się sceny dantejskie. – A tak zmieniając temat... Widzieliście kometę? Nie wiem czy jest wszędzie czy tylko w Londynie... – patrząc na mieszkańców stolicy, nie zdziwiłoby mnie, gdyby reszta kraju tego nie doświadczyła. Kto wie co Minister kombinuje w swoim gabinecie, nie wspominając już o całej reszcie zwolenników Czarnego Pana.
– Skoro mamy takie dobre mięso to zrobiłbym rosół – stwierdziłem, jeszcze raz lustrując wzrokiem składniki. – I dodał wszystkie warzywa, jakie udało nam się zebrać. Prosta, pożywna zupa – wzruszyłem ramionami. W obecnych czasach nie mogłem liczyć na nic więcej, choć i tak to, co leżało dzisiaj na stole, dawało dość duże pole do popisu. Nawet skład eliksiru nie wydał mi się jakiś straszny. Wątroba smoka w restauracjach bywała wręcz dobrem luksusowym, a zupa i tak miała mieć mięsny posmak. Ten pazur hipogryfa wydawał mi się mało apetyczny, ale i tak nikt nie miał go widzieć. Na razie byłem dobrej myśli. – Eliksir tak czy siak musimy dodać, więc nie ma co za dużo o tym myśleć – stwierdziłem, chcąc przekierować ewentualne wątpliwości na inny tor. – To zabawne, ale problemy z zaopatrzeniem nauczyły mnie w kuchni dużo więcej niż wszystkie eksperymenty, jakie przeprowadzałem przed wojną – zaśmiałem się, wracając do obrabiania mięsa, w międzyczasie zalewając gar wodą.
– W ogóle przepraszam, że się tak... – rządzę; zdanie przerwane przez nagły huk. Odwróciłem się w stronę dzisiejszych kompanów, pomocników, kuchcików, z lekkim przerażeniem odkrywając, co się dzieje. – Proszę, nie obetnij sobie palców, ja nie wiem jak się to leczy – mruknąłem, podchodząc bliżej Oliviera. – A czy ty w ogóle umyłeś tę pietruszkę? – Zapytałem, stojąc mu nad głową jak zdenerwowana matka. – Skórka w zasadzie może zostać, ale ziemi chyba tam nie chcemy... Chociaż to na pewno zabiłoby smak eliksiru – zaśmiałem się, kontrolnie spoglądając na Teda, zanim wróciłem do swojego zadania. – Ted, a czym ty właściwie się zajmujesz? – Zagaiłem, i tak mając wrażenie, że zagaduję swoich towarzyszy na śmierć, ale to było silniejsze ode mnie, szczególnie w takich okolicznościach. – Nie, nie! Hmm, przepraszam, naprawdę, ale jestem... gadułą, no, ale... – znowu przerwałem pracę, podskakując do Oliviera, ale naprawdę martwiła mnie jego technika krojenia, a wyobraźnia podsuwała krwawe obrazy. – Zobacz, najlepiej będzie, jeżeli zegniesz opuszki palców, o tak, widzisz, nóż w razie czego będzie się ześlizgiwał, i wtedy nie powinieneś nic sobie obciąć, i w ogóle jest tak, chyba, efektywniej – wyjaśniłem pokrótce, oddając mężczyźnie nóż. No gorzej niż baba! Ponownie wróciłem do swojego stanowiska, obiecując sobie, że nie odejdę od niego aż nie obrobię całego mięsa, choćby za mną działy się sceny dantejskie. – A tak zmieniając temat... Widzieliście kometę? Nie wiem czy jest wszędzie czy tylko w Londynie... – patrząc na mieszkańców stolicy, nie zdziwiłoby mnie, gdyby reszta kraju tego nie doświadczyła. Kto wie co Minister kombinuje w swoim gabinecie, nie wspominając już o całej reszcie zwolenników Czarnego Pana.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Potrafił kombinować z jedzeniem, nastały czasy, kiedy tylko to mogło czasem człowieka uratować, ale nigdy jeszcze nie kombinował z jedzeniem i eliksirami - herbata z eliksirem nasennym to w końcu nie to samo. Uśmiechnął się lekko, kiedy zobaczył reakcję Olivera na przeniesione przez nich produkty. Nie było tego wiele, ale rozumiał - dzisiaj każdy taki gest wart był tysiące podobnych, tylko w czasach dostatku i pokoju. Wzrusyzł lekko ramionami, bo w rzeczywistości nie wiedział, co powiedzieć. Dla niego to było naturalne, zwyczajny odruch; skoro chcieli pomóc ludziom, musiał dać coś od siebie. Podskórnie czuł, że tak właśnie ma wyglądać kredyt życia, którego nigdy nie uda mu się całkiem spłacić. Może wtedy, gdy odda całego siebie. Bez reszty.
- Mhm... pazur hipogryfa nie brzmi jak coś smacznego. I łatwo rozpuszczalnego. - zmarszcyzł lekko brwi. Nie był pewny swoich przemyśleń, więc zerknął na Olivera raz jeszcze, jakby oczekiwał, że mu pomoże rozwikłać tę zagadkę. - Jeśli ludzie poczują w tym rosole coś niepokojącego, to zmaleje nasza siła przekonywania. A wątroba smoka na pewno będzie pożywna. Dużo żelaza, dobra na krew.
Na dźwięk nazwiska, jakim przedstawiciel się do niedawna jeszcze nieznajomy, coś zaświtało mu w głowie. Swego czasu był częstym bywalcem Pokątnej i wydawało mu się, że było tak miejsce, do którego raz czy dwa nawet zabrnął, zwłaszcza latem.
- Twoja rodzina prowadzi - prowadziła? Zawahał się. - na Pokątnej lodziarnię?
Zabierał się już do pracy, myjąc wcześniej ziemniaki z brudu i ziemistego pyłu, kiedy coś huknęło o deskę. Od razu, nauczony swoim zawodem, zwrócił uwagę na źródło dźwięku i prędko dotarło do niego, że jego powodem był Oliver.
- Nic ci nie jest? - spojrzał na jego dłoni, na nóż i na nieszczęsną pietruszkę, która zdawała się być ofiarą całego incydentu. - Gotowałeś kiedyś? Krój warzywa tak, jak kroisz ingrediencje - kiedyś przecież musieli coś rozgnieść albo przepołowić na lekcjach alchemii w Hogwarcie. Dzisiaj ta sztuka była mu niemal obca, ale znał podstawy i zasady gotowania wcale od nich daleko nie uciekały. Sam położył ziemniaka płasko na desce i położył nóż tak, by przekroić go na pół, zerkając kontrolnie na Olivera, sprawdzając, czy patrzy. Uczenie, jak się okazało, szło mu nie najgorzej z Nelą, młodegoSprouta Summersa też chyba dałby radę. Okazało się, że Florean miał w tej sprawie większe doświadczenie, więc swój pokaz zakończył szybko, chwytając ziemniak po ziemniaku tak, by je obrać. - Magomedykiem, więc z pociętymi palcami jestem za pan brat, ale, proszę, nie wykorzystujmy tutaj moich umiejętności - uśmiechnął się w ich stronę nerwowo, z podkrążonymi oczami pragnącymi snu i cerą tak bladą, że aż prawie niezdrowo wyglądającą. - Trochę traktuję to spotkanie jak wakacje.
Na chwilę jednak przystanął, kiedy młody Fortescue podjął temat komety. Przypomniał sobie twarz dziewczynki, pianę wokół jej ust, nawiedzony bełkot i Billy’ego. Spochmurniał.
- Wszędzie - odparł, wracając do krojenia ziemniaków w kostkę. - Niestety.
- Mhm... pazur hipogryfa nie brzmi jak coś smacznego. I łatwo rozpuszczalnego. - zmarszcyzł lekko brwi. Nie był pewny swoich przemyśleń, więc zerknął na Olivera raz jeszcze, jakby oczekiwał, że mu pomoże rozwikłać tę zagadkę. - Jeśli ludzie poczują w tym rosole coś niepokojącego, to zmaleje nasza siła przekonywania. A wątroba smoka na pewno będzie pożywna. Dużo żelaza, dobra na krew.
Na dźwięk nazwiska, jakim przedstawiciel się do niedawna jeszcze nieznajomy, coś zaświtało mu w głowie. Swego czasu był częstym bywalcem Pokątnej i wydawało mu się, że było tak miejsce, do którego raz czy dwa nawet zabrnął, zwłaszcza latem.
- Twoja rodzina prowadzi - prowadziła? Zawahał się. - na Pokątnej lodziarnię?
Zabierał się już do pracy, myjąc wcześniej ziemniaki z brudu i ziemistego pyłu, kiedy coś huknęło o deskę. Od razu, nauczony swoim zawodem, zwrócił uwagę na źródło dźwięku i prędko dotarło do niego, że jego powodem był Oliver.
- Nic ci nie jest? - spojrzał na jego dłoni, na nóż i na nieszczęsną pietruszkę, która zdawała się być ofiarą całego incydentu. - Gotowałeś kiedyś? Krój warzywa tak, jak kroisz ingrediencje - kiedyś przecież musieli coś rozgnieść albo przepołowić na lekcjach alchemii w Hogwarcie. Dzisiaj ta sztuka była mu niemal obca, ale znał podstawy i zasady gotowania wcale od nich daleko nie uciekały. Sam położył ziemniaka płasko na desce i położył nóż tak, by przekroić go na pół, zerkając kontrolnie na Olivera, sprawdzając, czy patrzy. Uczenie, jak się okazało, szło mu nie najgorzej z Nelą, młodego
Na chwilę jednak przystanął, kiedy młody Fortescue podjął temat komety. Przypomniał sobie twarz dziewczynki, pianę wokół jej ust, nawiedzony bełkot i Billy’ego. Spochmurniał.
- Wszędzie - odparł, wracając do krojenia ziemniaków w kostkę. - Niestety.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Pazur gryfa w ogóle brzmi raczej chrupko — zaśmiał się, choć szczerze powiedziawszy, nie był do końca pewien, czy żartował. Chyba tak, bo jakoś potrzebował rozluźnić się przed stresującym dla siebie procesem gotowania. Zawsze wolał po prostu obserwować, być na końcu całej pracy, w najlepszej i najwygodniejszej roli smakosza. Dziś jednak musiał wziąć sprawy w swoje ręce. O ile sam mógł wyżyć na kanapkach z chlebem (dostać masło było luksusem, ale czasem się udawało), o tyle ludność Minehead potrzebowała czegoś więcej, aby im zaufać. — Mieszanka antydepresyjna to raczej susz, więc myślę, że smak nie musi być aż tak intensywny, żeby nie dało się go czymś zamaskować, co nie? — spytał, spoglądając w kierunku Floreana, mając nadzieję, że uzyska jego potwierdzenie. Wszystko, o czym do tej pory mówił w kontekście kuchennym tak czy siak odbijało się na jego doświadczeniu w zakresie alchemii. Składniki osobno często były niejadalne, a jeżeli już zdatne do spożycia, to w zdecydowanej większości przypadków obrzydliwe. Procesy termiczne i magia alchemii pozwalała przeobrazić je jednak w coś o innych właściwościach smakowych i jeszcze większej mocy. Gdy z gotowania odjęło się używanie różdżki, pozostawały wciąż procesy termiczne, a wraz z nimi nadzieja, że może wszystko jakoś się ułoży...
Oczywiście do czasu, aż w trakcie krojenia nie pacnął nożem z całym impetem w zarysowaną już deskę do krojenia. Natychmiast odsunął się od blatu, zbladł nieco, rozglądając się na boki z prośbą o asystę. Na szczęście dziś miał pomoc dwóch altruistycznych mężczyzn, dlatego też z ulgą odetchnął, gdy Ted wspomniał o krojeniu ingrediencji. To akurat potrafił. Mina zrzedła mu dopiero na dźwięk pytania o umycie pietruszki. Ale najpierw musiał odpowiedzieć o uciętych palcach.
— Uciętego palca można wyhodować w eliksirze, w słoiku. Tylko potem ktoś go musi przeszczepić — powiedział szybko i zupełnie bez zahamowań związanych z raczej niesmaczną medyczną procedurą. Przy tym jednak zerknął na Teda, jakby szukał w nim pomocy w razie faktycznej utraty palców. Nie trwało to jednak długo; wspomnienia herszta bandy z Warwickshire, tego który odcięte kciuki nosił na szyi jak talizman, powróciły niechciane i niezapowiedziane. Oliverem wstrząsnął dreszcz, który mógł być równie dobrze odebrany jako niechęć przed staniem się bezpalczastym alchemikiem.
A to właściwie było bardzo zgodne z prawdą. Wolał jednak skupić się na pietruszce.
— Mówiłeś o obieraniu, nie o myciu... — przyznał nieco zmieszany, zaraz zabierając resztkę korzenia pietruszki oraz większe, niepokrojone części pozostałych, aby obmyć go w przygotowanej wcześniej misce z wodą. To samo zrobił jakiś czas później z pokrojonymi na mniejsze częściami. — Dobra, teraz już wszystko? — spytał dla potwierdzenia, nim przeszedł do kolejnej próby krojenia warzyw, tym razem z pomocą rad podarowanych przez Fortescue i Moore. Od razu widać było, że nabrał pewności siebie z nożem, kawałki były równe, niczym od linijki, a i całe przedsięwzięcie nie zajęło mu znowu tyle czasu.
— Była i tutaj — mruknął, a przez skupienie na wykonywanym zadaniu wydawało się, jakby w ogóle się tym nie przejął, co było już dalekie od prawdy. — Wyobraźcie sobie, że tego samego dnia coś nie tylko zepsuło moje eliksiry i talizmany, ale jeszcze zatruło plumpkową studnię. Woda zmieniła się w maź, plumpki wypłynęły na powierzchnię i zaczęły eksplodować... — zgarbił się mocno, aby nachylić się odpowiednio (według siebie) nad blatem, dla równego pocięcia końcowych czubków pietruszki.
Oczywiście do czasu, aż w trakcie krojenia nie pacnął nożem z całym impetem w zarysowaną już deskę do krojenia. Natychmiast odsunął się od blatu, zbladł nieco, rozglądając się na boki z prośbą o asystę. Na szczęście dziś miał pomoc dwóch altruistycznych mężczyzn, dlatego też z ulgą odetchnął, gdy Ted wspomniał o krojeniu ingrediencji. To akurat potrafił. Mina zrzedła mu dopiero na dźwięk pytania o umycie pietruszki. Ale najpierw musiał odpowiedzieć o uciętych palcach.
— Uciętego palca można wyhodować w eliksirze, w słoiku. Tylko potem ktoś go musi przeszczepić — powiedział szybko i zupełnie bez zahamowań związanych z raczej niesmaczną medyczną procedurą. Przy tym jednak zerknął na Teda, jakby szukał w nim pomocy w razie faktycznej utraty palców. Nie trwało to jednak długo; wspomnienia herszta bandy z Warwickshire, tego który odcięte kciuki nosił na szyi jak talizman, powróciły niechciane i niezapowiedziane. Oliverem wstrząsnął dreszcz, który mógł być równie dobrze odebrany jako niechęć przed staniem się bezpalczastym alchemikiem.
A to właściwie było bardzo zgodne z prawdą. Wolał jednak skupić się na pietruszce.
— Mówiłeś o obieraniu, nie o myciu... — przyznał nieco zmieszany, zaraz zabierając resztkę korzenia pietruszki oraz większe, niepokrojone części pozostałych, aby obmyć go w przygotowanej wcześniej misce z wodą. To samo zrobił jakiś czas później z pokrojonymi na mniejsze częściami. — Dobra, teraz już wszystko? — spytał dla potwierdzenia, nim przeszedł do kolejnej próby krojenia warzyw, tym razem z pomocą rad podarowanych przez Fortescue i Moore. Od razu widać było, że nabrał pewności siebie z nożem, kawałki były równe, niczym od linijki, a i całe przedsięwzięcie nie zajęło mu znowu tyle czasu.
— Była i tutaj — mruknął, a przez skupienie na wykonywanym zadaniu wydawało się, jakby w ogóle się tym nie przejął, co było już dalekie od prawdy. — Wyobraźcie sobie, że tego samego dnia coś nie tylko zepsuło moje eliksiry i talizmany, ale jeszcze zatruło plumpkową studnię. Woda zmieniła się w maź, plumpki wypłynęły na powierzchnię i zaczęły eksplodować... — zgarbił się mocno, aby nachylić się odpowiednio (według siebie) nad blatem, dla równego pocięcia końcowych czubków pietruszki.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Gotować potrafił na tyle, na ile musiał - czasem dla siebie, innym razem po prostu dla pacjentów. Potrawy przeważnie nie nosiły w sobie wielu walorów smakowych, o wiele bardziej zależało mu na składnikach, które mogły przynieść chorym trochę energii, czegoś na wzmocnienie organizmu, nawet jeśli była to kasza z ugotowaną pietruszką. Na dźwięk huku noża aż sam się wzdrygnął. Przełknął ślinę, odwracając się w stronę Olivera z narastającym strachem. Okazało się jednak, że palce miał jeszcze na swoich miejscach, a twarz nie oblała się posoką. Nim jednak przystąpił do działania, to znaczy zabrania mu pietruszki i pokrojenia jej samemu, przyglądał się chłopakowi ostrożnie, większą część uwagi skupiając na jego rękach, rzecz jasna.
- Musiałem pomylić mieszankę z eliksirem antydepresyjnym... - zmarszczył brwi, wracając do krojenia ziemniaka. To nie okazało się tak trudne. Ziemniaki zostały rozparcelowane na mniejsze kwadraty, dokroił też do nich pomidory, czując już powoli zapach gotującego się mięsa. To Florean miał być tutaj szefem kuchni, ale w gruncie rzeczy pracowali razem. - Nigdy tego nie rozumiałem. Nie zrozum mnie źle, szanuję alchemików, zresztą współpracowaliśmy, dobrze mnie znasz... ale nie dociera do mnie jak palec, żywa tkanka zawierająca wszystko, co tak naprawdę powinno się w tym palcu znajdować, może zostać wyhodowany w słoiku. Zrozumiem zakonserwowany, to prosta procedura, ale stworzony? Magia nie zna ograniczeń i to jest w jakiś sposób... przerażające - dopowiedział ostatecznie, w jakiś sposób będąc zafascynowanym tym tematem. Oczywiście, że to były jego tereny, na te w końcu zaglądał jak najchętniej. Zerknął jeszcze raz na dzieło Olivera, które faktycznie nosiło w sobie sporo z dzieła. - W życiu nie widziałem tak prosto pokrojonej pietruszki... czyli jednak metafora z krojeniem ingrediencji zadziałała? - uśmiechnął się blado, półgębkiem. - Możemy wrzucić warzywa do zupy, tak sądzę... weźmy je w garści i wrzućmy do gara, Oliver. Tym tak, żeby nie rozchlapać cennego bulionu.
Jak zapowiedział, tak zrobił. Zgarnął swoje ziemniaki i pomidory i powoli je wrzucał tuż nad bulgoczącą już z lekka taflą zupy, czując otulającą jego skórę parę wodną. Zaczynało to powoli pachnieć zachęcająco, aż poczuł budzące się do hymnu pochwalnego kiszki. Przełknął znów ślinę, chcąc zdusić w sobie to uczucie. To nie czas na głód. Chwycił za drewnianą chochlę, żeby zamieszać nią w zupie, w tym samym czasie przypatrywał się Oliverowi, kiedy opowiadał o komecie.
- Rany... - burknął, marszcząc w zmartwieniu brwi. - Myślicie, że to... jakiś początek końca? Anomalie były o wiele gorsze, ale to...
Westchnął cicho, do siebie, na swoją dociążającą go do ziemi bezczynność, której nie umiał zaradzić.
- Musiałem pomylić mieszankę z eliksirem antydepresyjnym... - zmarszczył brwi, wracając do krojenia ziemniaka. To nie okazało się tak trudne. Ziemniaki zostały rozparcelowane na mniejsze kwadraty, dokroił też do nich pomidory, czując już powoli zapach gotującego się mięsa. To Florean miał być tutaj szefem kuchni, ale w gruncie rzeczy pracowali razem. - Nigdy tego nie rozumiałem. Nie zrozum mnie źle, szanuję alchemików, zresztą współpracowaliśmy, dobrze mnie znasz... ale nie dociera do mnie jak palec, żywa tkanka zawierająca wszystko, co tak naprawdę powinno się w tym palcu znajdować, może zostać wyhodowany w słoiku. Zrozumiem zakonserwowany, to prosta procedura, ale stworzony? Magia nie zna ograniczeń i to jest w jakiś sposób... przerażające - dopowiedział ostatecznie, w jakiś sposób będąc zafascynowanym tym tematem. Oczywiście, że to były jego tereny, na te w końcu zaglądał jak najchętniej. Zerknął jeszcze raz na dzieło Olivera, które faktycznie nosiło w sobie sporo z dzieła. - W życiu nie widziałem tak prosto pokrojonej pietruszki... czyli jednak metafora z krojeniem ingrediencji zadziałała? - uśmiechnął się blado, półgębkiem. - Możemy wrzucić warzywa do zupy, tak sądzę... weźmy je w garści i wrzućmy do gara, Oliver. Tym tak, żeby nie rozchlapać cennego bulionu.
Jak zapowiedział, tak zrobił. Zgarnął swoje ziemniaki i pomidory i powoli je wrzucał tuż nad bulgoczącą już z lekka taflą zupy, czując otulającą jego skórę parę wodną. Zaczynało to powoli pachnieć zachęcająco, aż poczuł budzące się do hymnu pochwalnego kiszki. Przełknął znów ślinę, chcąc zdusić w sobie to uczucie. To nie czas na głód. Chwycił za drewnianą chochlę, żeby zamieszać nią w zupie, w tym samym czasie przypatrywał się Oliverowi, kiedy opowiadał o komecie.
- Rany... - burknął, marszcząc w zmartwieniu brwi. - Myślicie, że to... jakiś początek końca? Anomalie były o wiele gorsze, ale to...
Westchnął cicho, do siebie, na swoją dociążającą go do ziemi bezczynność, której nie umiał zaradzić.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Błąd nowicjusza — skomentował dość lekko i zdecydowanie za szybko słowa Teda odnośnie pomyłki mieszanki antydepresyjnej z eliksirem. Dla niego różnica była oczywista na tyle, że nie przyjmował nawet tego, że ktoś inny mógłby mieć z tym trudności. Nawet charakterystyczne wzruszenie ramionami, które mogłoby zaboleć kogoś z bardziej delikatnym ego nie wydawało się być złośliwe, bo stanowić miało tylko wyraz tego, że nie przywiązywał do tej pomyłki szczególnej uwagi. — Eliksir jest uspokajający. Nie antydepresyjny. Żeby łatwiej było zapamiętać — to już wyszeptał, nachylając się nieco bliżej Teda, a dokładniej jego twarzy, bowiem po niedawnym fiasku z nożem starał się jednak nie wchodzić na pierwszą linię cięcia.
Zapach gotowanej zupy niósł się po kuchni, a zapewne też i dalej domu, pobudzając raczej niezaspokojony, bo wilczy apetyt Olivera. Ten jednak postanowił postawić sobie za punkt honoru to, że najpierw da sobie radę z warzywami, dopiero później zajrzy do kociołka... Garnka znaczy się, aby ocenić efekty ich pracy.
Technika, którą zaprezentował mu Florean zresztą zadziałała dość prosto — wyobrażenie sobie, że kroił właśnie składniki do kolejnego eliksiru dodało ruchom jego dłoni więcej pewności siebie, nóż nie wydawał się być tak śliski jak poprzednio.
— Nic na świecie nie bierze się z niczego, Ted — i właściwie na tym mógłby zakończyć ten jakże interesujący wywód, jednakże gdy sprawy ocierały się o alchemię można było być pewnym, że Oliver będzie ciągnął temat dalej, do czasu aż jego rozmówca wreszcie wyrazi swoje wyraźne niezadowolenie i poprosi o zmianę tematu. — Czym się właściwie różni taka najmniejsza komórka z palca od tej na przykład z oka? — spytał, rozcinając ziemniaki na pół, następnie jeszcze raz i jeszcze. Może gdy Ted zwróci mu uwagę, że były lepsze sposoby na poradzenie sobie z tym warzywem, bardziej nadające się do zupy, to zdoła się poprawić. — Nie znam się oczywiście na tym tak jak ty, ale nie wydaje mi się, żeby była większa różnica. Także krew i włosy dawcy są jak ziarno. Reszta składników jest ziemią, wodą i powietrzem. To przepis na wzrost, którego po prostu nie można zepsuć — nie zdążył jeszcze dobrze zamknąć ust, gdy Moore skomplementował jego metody cięcia. Natychmiast wypiął dumnie pierś, następnie zaś odłożył nóż na blat i wolnymi już rękoma zaprezentował swoje najnowsze dzieło, także Floreanowi, jeżeli ten chciał patrzeć.
— Na to wygląda — zaśmiał się serdecznie, niedługo później nabierając w dłonie warzyw i naśladując uzdrowiciela, przetransportował je do garnka z bulionem. Gdy wszystko zostało już doń dodane, stanął obok, obserwując dokładnie wszelkie poczynania Teda. Kto wie, może kiedyś ugotuje podobną zupę? Już bez wkładki w postaci mieszanki antydepresyjnej, ma się rozumieć.
Z ciszy i umyślnego skupienia wyrwało go znów pytanie Teda. Tym razem powstrzymał się ze wzruszeniem ramionami; zamiast tego westchnął głęboko, rozkładając ręce na boki. Gdyby tylko wychylili się nieco w kierunku okna znajdującego się nad zlewem, bez trudu dostrzegliby kometę wiszącą nad Doliną.
— Może. A może to tylko ostrzeżenie — podzielił się swoimi przypuszczeniami z mężczyznami, chcąc przede wszystkim nie popaść w czarnowidztwo i spekulacje. Ciężko było wypowiedzieć się jakoś sensownie o superbolidzie, przynajmniej teraz. — Lepiej dla nas, jeżeli będzie z nią jak z anomaliami. Te udało się przecież powstrzymać — zmusił usta do uśmiechu, gdy pozwolił sobie wreszcie zerknąć do gara. — Jak myślisz, można już dodać tej mieszanki?
Zapach gotowanej zupy niósł się po kuchni, a zapewne też i dalej domu, pobudzając raczej niezaspokojony, bo wilczy apetyt Olivera. Ten jednak postanowił postawić sobie za punkt honoru to, że najpierw da sobie radę z warzywami, dopiero później zajrzy do kociołka... Garnka znaczy się, aby ocenić efekty ich pracy.
Technika, którą zaprezentował mu Florean zresztą zadziałała dość prosto — wyobrażenie sobie, że kroił właśnie składniki do kolejnego eliksiru dodało ruchom jego dłoni więcej pewności siebie, nóż nie wydawał się być tak śliski jak poprzednio.
— Nic na świecie nie bierze się z niczego, Ted — i właściwie na tym mógłby zakończyć ten jakże interesujący wywód, jednakże gdy sprawy ocierały się o alchemię można było być pewnym, że Oliver będzie ciągnął temat dalej, do czasu aż jego rozmówca wreszcie wyrazi swoje wyraźne niezadowolenie i poprosi o zmianę tematu. — Czym się właściwie różni taka najmniejsza komórka z palca od tej na przykład z oka? — spytał, rozcinając ziemniaki na pół, następnie jeszcze raz i jeszcze. Może gdy Ted zwróci mu uwagę, że były lepsze sposoby na poradzenie sobie z tym warzywem, bardziej nadające się do zupy, to zdoła się poprawić. — Nie znam się oczywiście na tym tak jak ty, ale nie wydaje mi się, żeby była większa różnica. Także krew i włosy dawcy są jak ziarno. Reszta składników jest ziemią, wodą i powietrzem. To przepis na wzrost, którego po prostu nie można zepsuć — nie zdążył jeszcze dobrze zamknąć ust, gdy Moore skomplementował jego metody cięcia. Natychmiast wypiął dumnie pierś, następnie zaś odłożył nóż na blat i wolnymi już rękoma zaprezentował swoje najnowsze dzieło, także Floreanowi, jeżeli ten chciał patrzeć.
— Na to wygląda — zaśmiał się serdecznie, niedługo później nabierając w dłonie warzyw i naśladując uzdrowiciela, przetransportował je do garnka z bulionem. Gdy wszystko zostało już doń dodane, stanął obok, obserwując dokładnie wszelkie poczynania Teda. Kto wie, może kiedyś ugotuje podobną zupę? Już bez wkładki w postaci mieszanki antydepresyjnej, ma się rozumieć.
Z ciszy i umyślnego skupienia wyrwało go znów pytanie Teda. Tym razem powstrzymał się ze wzruszeniem ramionami; zamiast tego westchnął głęboko, rozkładając ręce na boki. Gdyby tylko wychylili się nieco w kierunku okna znajdującego się nad zlewem, bez trudu dostrzegliby kometę wiszącą nad Doliną.
— Może. A może to tylko ostrzeżenie — podzielił się swoimi przypuszczeniami z mężczyznami, chcąc przede wszystkim nie popaść w czarnowidztwo i spekulacje. Ciężko było wypowiedzieć się jakoś sensownie o superbolidzie, przynajmniej teraz. — Lepiej dla nas, jeżeli będzie z nią jak z anomaliami. Te udało się przecież powstrzymać — zmusił usta do uśmiechu, gdy pozwolił sobie wreszcie zerknąć do gara. — Jak myślisz, można już dodać tej mieszanki?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Zmęczenie musiało wychodzić mu już uszami, skoro popełniał tak elementarne błędy. Aż zmarszczył brwi, dziwiąc się samemu sobie, że pomylił nie dość, że eliksir z mieszanką ziołową, z którymi przecież na co dzień pracował, to jeszcze działanie, jakie każdy specyfik miał nieść. Patrzył na Olivera trochę jak oszołomiony, jak strzelony obuchem, bo gdzieś go to honorowo zakuło, ale zdał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy ucząc studentów w Mungu eliksirów, bardziej zwracano uwagę na ich użyteczność, a nie ingrediencje i kolejne kroki, które należało wykonać, żeby je stworzyć. Oliver jednak samą pomyłką zdawał się nie przejmować, więc Ted poczuł się na miejscu, żeby wziąć z tego lekcję. Pokiwał głową, usiłując w oparach zmęczenia pracą wyryć sobie w głowie słowa Summersa.
- Lokalizacją zmysłu. Oczy widzą, są zbudowane tak, by wychwytywać promienie światła. Palce czują, więc unerwienie jest zupełnie inaczej zlokalizowane. To nie takie proste. Ludzki organizm to machina, której, gdy jedna część przestaje kręcić się zgodnie z przeznaczeniem, zaczyna szwankować. Ale z drugiej strony są przypadki, gdzie czarodzieje tracący wzrok, ślepnący to znaczy, zyskują na wrażliwości innych zmysłów, słuchu na przykład... albo dotyku właśnie. Magia to wszystko w nas spaja. - poczuł, że nieco odszedł od stricte tematu, ale z drugiej strony nie wiedział, jaką wiedzę o anatomii miał Oliver, nie chciał mu zrobić akademickiego wykładu w czasie robienia rosołu. - Czyli tam dodaje się krwi? Może to jest cały sekret... nasza krew to magia spajająca ciało. - pokiwał głową, jakby sam siebie chciał zapewnić, rozrysowując przy tym w głowie właśnie mapę naczyń krwionośnych, nerwów, ścięgien, mięśni, drobnych strumieni magii oplatających wszystkie struktury jak niekończące się rozwidlenia jednej rzeki. - Muszę wpaść kiedyś do ciebie i podpatrzeć cały proces, wiesz, robienia eliksirów. Ale to może jak będzie spokojniej...
Szumowiny zbierały się na tafli puszystą, szaro-białą pianą, więc zbierał je powoli, wyrzucając zlewu. Zamieszał jeszcze raz, zagarnął warzywa do góry, obserwując, jak z pokrojonych też pomidorów zaczyna wylewać się czerwony kolor, malujący zupę tak, by choć wyglądała bardziej zachęcająco. Pokiwał głową na pytanie o dolanie mieszanki.
- Dolewaj - zrobił mu miejsce, odsuwając się lekko w bok. - Tak, ale anomalie pojawiły się na ziemi, w zasięgu dłoni i różdżek. Mogliśmy je jakoś uspokoić, a ona... - zerknął odruchowo w stronę okna, ale nie wyglądał specjalnie, nie miał ochoty kusić losu. - A ona wisi na niebie jak oskarżycielka. Jakby chciała wymierzyć nam sąd.
- Lokalizacją zmysłu. Oczy widzą, są zbudowane tak, by wychwytywać promienie światła. Palce czują, więc unerwienie jest zupełnie inaczej zlokalizowane. To nie takie proste. Ludzki organizm to machina, której, gdy jedna część przestaje kręcić się zgodnie z przeznaczeniem, zaczyna szwankować. Ale z drugiej strony są przypadki, gdzie czarodzieje tracący wzrok, ślepnący to znaczy, zyskują na wrażliwości innych zmysłów, słuchu na przykład... albo dotyku właśnie. Magia to wszystko w nas spaja. - poczuł, że nieco odszedł od stricte tematu, ale z drugiej strony nie wiedział, jaką wiedzę o anatomii miał Oliver, nie chciał mu zrobić akademickiego wykładu w czasie robienia rosołu. - Czyli tam dodaje się krwi? Może to jest cały sekret... nasza krew to magia spajająca ciało. - pokiwał głową, jakby sam siebie chciał zapewnić, rozrysowując przy tym w głowie właśnie mapę naczyń krwionośnych, nerwów, ścięgien, mięśni, drobnych strumieni magii oplatających wszystkie struktury jak niekończące się rozwidlenia jednej rzeki. - Muszę wpaść kiedyś do ciebie i podpatrzeć cały proces, wiesz, robienia eliksirów. Ale to może jak będzie spokojniej...
Szumowiny zbierały się na tafli puszystą, szaro-białą pianą, więc zbierał je powoli, wyrzucając zlewu. Zamieszał jeszcze raz, zagarnął warzywa do góry, obserwując, jak z pokrojonych też pomidorów zaczyna wylewać się czerwony kolor, malujący zupę tak, by choć wyglądała bardziej zachęcająco. Pokiwał głową na pytanie o dolanie mieszanki.
- Dolewaj - zrobił mu miejsce, odsuwając się lekko w bok. - Tak, ale anomalie pojawiły się na ziemi, w zasięgu dłoni i różdżek. Mogliśmy je jakoś uspokoić, a ona... - zerknął odruchowo w stronę okna, ale nie wyglądał specjalnie, nie miał ochoty kusić losu. - A ona wisi na niebie jak oskarżycielka. Jakby chciała wymierzyć nam sąd.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pomimo bycia alchemikiem przebywającym większość doby w swoim sklepie, czasami wychodził do ludzi i nawet z nimi rozmawiał. Nieco w tym temacie rozpuściła go mama, również wielka pasjonatka alchemii, ale bardzo szybko dostrzegł, że zdecydowana większość populacji — czy to Doliny Godryka, czy kiedyś Londynu, czy jeszcze jakiegokolwiek innego zbiorowiska — w ogóle nie interesowała się dekoktami, miksturami czy eliksirami. Z uzdrowicielami bywało podobnie, z tym, że większość z nich podobne wytykanie niewiedzy przyjmowała ogromnie personalnie, zupełnie tak, jakby właśnie naruszał ich ego. Ted, gdy Oliver skupił na nim swoje spojrzenie, wydawał się być tylko delikatnie skołowany, nie szedł na siłę w kierunku obronnym, zaś płynnie przeszedł do tematu, w którym miał większą wiedzę. I właśnie tym zaimponował Summersowi najbardziej, nawet jeżeli jego odpowiedź nie była szczególnie satysfakcjonująca.
— Jesteś mało kreatywny — słowa wypadły mu z ust zupełnie bez wcześniejszego zastanowienia. Dopiero gdy wybrzmiały wśród dźwięków gotującego się bulionu zorientował się, że mogły one zabrzmieć nawet nie tyle, co niegrzecznie czy niedelikatnie, ale po prostu krzywdząco. — Znaczy się, masz rację, ale ograniczenia organizmu nie sprawiają, że nie może się przystosować do nowej sytuacji i od razu wszystko zaczyna się psuć — dodał, skupiając się na pietruszce, równe plastry wyglądały tak, jakby kroił je od linijki, z niezwykłą pieczołowitością. — Są przecież protezy, które właśnie dzięki magii działają cudownie. Ale są też rzeczy, których magia po prostu nie naprawi. Jak mój wzrok na przykład — zaśmiał się na koniec, jednakże szczerze i lekko, bez żadnej goryczy. Bo zdążył przyzwyczaić się do swej wady, do okularów, nawet do rozmazanego świata, który witał go każdego dnia, nim zebrał się z łóżka i nałożył korekcyjne szkła.
— Krwi, włosów, gąsienic, popiołu feniksa... — wymienił na jednym wdechu, następnie tylko kiwając głową na słowa o krwi jako spoiwie magii. Chyba tam spoczywało całe clue ich dzisiejszej naukowej rozprawy. — A to zapraszam serdecznie, do Świerzopu można wpadać nawet bez zaproszenia — zaśmiał się wesoło, dopiero przenosząc wzrok na biednego Floreana, który musiał wysłuchiwać wszystkich, niezbyt apetycznych szczegółów rozmowy alchemika i uzdrowiciela. — Ech, wybacz, to taki mało... Apetyczny temat do rozmów...
Obserwował przebieg zbierania szumowin spod przymrużonych oczu. Widywał mamę, która robiła to samo, ale właściwie nigdy nie było okazji, żeby zapytać się o sens tego zabiegu.
— To białe, co zdejmujesz z powierzchni. Co to i dlaczego trzeba to wyrzucić? — spytał, przechylając głowę w bok. Z eliksirów zazwyczaj nie ściągało się piany, bo często była właśnie pożądanym przez warzącego efektem. Tutaj jednak musiało być zgoła inaczej.
Niemniej jednak, gdy Ted odsunął się na bok, robiąc mu przy tym miejsce, Oliver wsypał do garnka dwie porcje mieszanki antydepresyjnej. Zaraz po tym złapał chochlę, żeby wymieszać zawartość garnka, a później nabrał w nią trochę zupy i podsunął Tedowi do twarzy.
— Spróbujesz czy zjadliwe? — spytał niepewnie; przecież od tego zależało być albo nie być ich wielkiego planu. Smakiem zupy przejął się chwilowo mocniej, niż wiszącą na niebie kometą.
| z/t[bylobrzydkobedzieladnie]
— Jesteś mało kreatywny — słowa wypadły mu z ust zupełnie bez wcześniejszego zastanowienia. Dopiero gdy wybrzmiały wśród dźwięków gotującego się bulionu zorientował się, że mogły one zabrzmieć nawet nie tyle, co niegrzecznie czy niedelikatnie, ale po prostu krzywdząco. — Znaczy się, masz rację, ale ograniczenia organizmu nie sprawiają, że nie może się przystosować do nowej sytuacji i od razu wszystko zaczyna się psuć — dodał, skupiając się na pietruszce, równe plastry wyglądały tak, jakby kroił je od linijki, z niezwykłą pieczołowitością. — Są przecież protezy, które właśnie dzięki magii działają cudownie. Ale są też rzeczy, których magia po prostu nie naprawi. Jak mój wzrok na przykład — zaśmiał się na koniec, jednakże szczerze i lekko, bez żadnej goryczy. Bo zdążył przyzwyczaić się do swej wady, do okularów, nawet do rozmazanego świata, który witał go każdego dnia, nim zebrał się z łóżka i nałożył korekcyjne szkła.
— Krwi, włosów, gąsienic, popiołu feniksa... — wymienił na jednym wdechu, następnie tylko kiwając głową na słowa o krwi jako spoiwie magii. Chyba tam spoczywało całe clue ich dzisiejszej naukowej rozprawy. — A to zapraszam serdecznie, do Świerzopu można wpadać nawet bez zaproszenia — zaśmiał się wesoło, dopiero przenosząc wzrok na biednego Floreana, który musiał wysłuchiwać wszystkich, niezbyt apetycznych szczegółów rozmowy alchemika i uzdrowiciela. — Ech, wybacz, to taki mało... Apetyczny temat do rozmów...
Obserwował przebieg zbierania szumowin spod przymrużonych oczu. Widywał mamę, która robiła to samo, ale właściwie nigdy nie było okazji, żeby zapytać się o sens tego zabiegu.
— To białe, co zdejmujesz z powierzchni. Co to i dlaczego trzeba to wyrzucić? — spytał, przechylając głowę w bok. Z eliksirów zazwyczaj nie ściągało się piany, bo często była właśnie pożądanym przez warzącego efektem. Tutaj jednak musiało być zgoła inaczej.
Niemniej jednak, gdy Ted odsunął się na bok, robiąc mu przy tym miejsce, Oliver wsypał do garnka dwie porcje mieszanki antydepresyjnej. Zaraz po tym złapał chochlę, żeby wymieszać zawartość garnka, a później nabrał w nią trochę zupy i podsunął Tedowi do twarzy.
— Spróbujesz czy zjadliwe? — spytał niepewnie; przecież od tego zależało być albo nie być ich wielkiego planu. Smakiem zupy przejął się chwilowo mocniej, niż wiszącą na niebie kometą.
| z/t[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Wydawało mu się, że takie słowa powinny go urazić jako magomedyka, w końcu w tym zawodzie trzeba było być kreatywnym, łączyć nieoczywiste objawy z oczywistymi chorobami, ale poczuł tylko, że Oliver trafił chyba w sedno. Chwytał się oczywistych połączeń, nie zgłębiał za bardzo nowych terenów, woląc obserwować je z daleka, raczej gromadzić powszechnie znane fakty niż odkrywać kolejne szczegóły, na które nie miał już miejsca pod kopułą, gdzie wszędzie walały się notatki z pobierania nauk w katedrze św. Munga, wycinki z encyklopedii anatomicznych, kolejne ryciny, fotografie i, chyba w największej ilości, każdy zatrzymany w czasie obraz widziany tamtego dnia na londyńskich ulicach.
- Psuje się na początku, bo wytrącamy go z jego naturalnego rytmu, ale potem odnajduje drogę do homeostazy. To znaczy równowagi. To taki termin fizjologiczny - odchrząknął. Rozmawiając o medycynie i wszystkim, co jej dotyczyło, łatwo było mu się rozpędzić, szybko wpadał w rytm, głos nieco przyspieszał, a umysł odnajdywał odpowiednie ścieżki o wiele szybciej niż zazwyczaj, ciągnąc współrozmówcę za sobą. Potrafił też jednak zauważyć w porę, że nie rozmawiali na tym samym poziomie w tej samej dziedzinie, więc nagle zatrzymał ten szaleńczy galop. - Popiół feniksa to zrozumiem, brzmi nawet szlachetnie... zresztą, skąd ty wziąłeś popiół feniksa? - gąsienice też go tutaj zadziwiły, ale jak tylko wyobraził sobie, że ktokolwiek miałby zbierać popiół po śmierci feniksa, to coś mu wewnętrznie zgrzytnęło. - A, to... - znów odchrząknął, ale tym razem dlatego, bo prędko zdał sobie sprawę, że nie zna odpowiedzi na zadane przez Olivera pytanie. A przynajmniej nie w pełni. - To są szumowiny, taka piana, wiesz... ale po co się to zbiera? Nie wiem. Mama zawsze to robiła. - w jego wspomnieniach pojawił się najpierw jej uśmiech, ale niezwykle szybko umknął, przesłonięty dźwiękiem łamanego nosa, kiedy Billy zdecydował się wylać na niego swoją złość. Dotknął krzywego mostka, jakby chciał sprawdzić, że to, co pamięta, to prawda. Tak, nos był krzywy, bo Ted nie pozwolił go sobie wtedy umiejętnie nastawić. Może w ten sposób sam chciał sobie zadać cios, otrzeźwieć, otrząsnąć się z marazmu, ale efekt był zupełnie odwrotny. Odciął się wtedy od rodziny na stałe, głupia wierząc, że go nienawidzą. Mimowolnie śledził ruchy dłoni Olivera wzrokiem, w chwilowym otępieniu obserwując jak susz rozsypuje się na tafli i znika pod nią, gdy tylko łyżka zamieszała w zupie. Przejął od niego chochlę, najpierw wąchając jej zawartość mocniej. - Pachnie lekko tłuszczem, nie czuję tam nic podejrzanego - zdradził pierwsze wrażenie, zaraz dmuchając na ten magiczny rosół i siorbiąc go ostrożnie, żeby się czasem nie poparzyć, chwycił też kawałek ziemniaka i pomidora. Pomlaskał. - Cóż... nie jest to wybitnie wspaniała zupa, ale ziemniaki są miękkie, a pomidor nieco nadaje kwaśności. - zupa rozlała się po pustym żołądku ciepłą falą, że aż się uśmiechnął. - Biorąc pod uwagę, że też jestem głodny, bez wahania wyżłopałbym cały sagan.
Pora obiadowa zbliżała się wielkimi krokami, należało więc zgasić ogień pod kotłem i wybrać się w podróż do Mineahead.
| zt
- Psuje się na początku, bo wytrącamy go z jego naturalnego rytmu, ale potem odnajduje drogę do homeostazy. To znaczy równowagi. To taki termin fizjologiczny - odchrząknął. Rozmawiając o medycynie i wszystkim, co jej dotyczyło, łatwo było mu się rozpędzić, szybko wpadał w rytm, głos nieco przyspieszał, a umysł odnajdywał odpowiednie ścieżki o wiele szybciej niż zazwyczaj, ciągnąc współrozmówcę za sobą. Potrafił też jednak zauważyć w porę, że nie rozmawiali na tym samym poziomie w tej samej dziedzinie, więc nagle zatrzymał ten szaleńczy galop. - Popiół feniksa to zrozumiem, brzmi nawet szlachetnie... zresztą, skąd ty wziąłeś popiół feniksa? - gąsienice też go tutaj zadziwiły, ale jak tylko wyobraził sobie, że ktokolwiek miałby zbierać popiół po śmierci feniksa, to coś mu wewnętrznie zgrzytnęło. - A, to... - znów odchrząknął, ale tym razem dlatego, bo prędko zdał sobie sprawę, że nie zna odpowiedzi na zadane przez Olivera pytanie. A przynajmniej nie w pełni. - To są szumowiny, taka piana, wiesz... ale po co się to zbiera? Nie wiem. Mama zawsze to robiła. - w jego wspomnieniach pojawił się najpierw jej uśmiech, ale niezwykle szybko umknął, przesłonięty dźwiękiem łamanego nosa, kiedy Billy zdecydował się wylać na niego swoją złość. Dotknął krzywego mostka, jakby chciał sprawdzić, że to, co pamięta, to prawda. Tak, nos był krzywy, bo Ted nie pozwolił go sobie wtedy umiejętnie nastawić. Może w ten sposób sam chciał sobie zadać cios, otrzeźwieć, otrząsnąć się z marazmu, ale efekt był zupełnie odwrotny. Odciął się wtedy od rodziny na stałe, głupia wierząc, że go nienawidzą. Mimowolnie śledził ruchy dłoni Olivera wzrokiem, w chwilowym otępieniu obserwując jak susz rozsypuje się na tafli i znika pod nią, gdy tylko łyżka zamieszała w zupie. Przejął od niego chochlę, najpierw wąchając jej zawartość mocniej. - Pachnie lekko tłuszczem, nie czuję tam nic podejrzanego - zdradził pierwsze wrażenie, zaraz dmuchając na ten magiczny rosół i siorbiąc go ostrożnie, żeby się czasem nie poparzyć, chwycił też kawałek ziemniaka i pomidora. Pomlaskał. - Cóż... nie jest to wybitnie wspaniała zupa, ale ziemniaki są miękkie, a pomidor nieco nadaje kwaśności. - zupa rozlała się po pustym żołądku ciepłą falą, że aż się uśmiechnął. - Biorąc pod uwagę, że też jestem głodny, bez wahania wyżłopałbym cały sagan.
Pora obiadowa zbliżała się wielkimi krokami, należało więc zgasić ogień pod kotłem i wybrać się w podróż do Mineahead.
| zt
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kuchnia
Szybka odpowiedź