Ogród
AutorWiadomość
Ogród
Swoim rozmiarem ogród z łatwością przewyższa przestrzeń domu. Jego granice wyznaczone są kamiennym murkiem, który ciągnie się od wejścia do Księżycowej Chatki aż po granice działki, przy bardziej zadrzewionym terenie. Ogród jest utrzymywany w bardzo dobrym stanie, lecz ciężko w nim uświadczyć ręki architekta krajobrazu. Przeważają w nim rośliny kojarzone bardziej ze swoiskimi ogródkami babci - malwy, łubiny, astry, słoneczniki, aksamitki czy kosmosy. Zdarza się, że Oliver pozwala trawie rosnąć powyżej poziomu, który satysfakcjonowałby przeciętnego człowieka, lecz robi to przede wszystkim ze względu na ogólne dobro ogrodu, a nie względy estetyczne.
20 lipca 1958
Choć miał dzisiaj zamiar zrobić wszystko, aby przygotowana na tę okazję miotła pozostała w szopie, tam, gdzie było jej wyznaczone miejsce, myślami wciąż wracał do obietnicy Michaela z końca zeszłego miesiąca. Jak na dłoni widać było, że przyjaciel szczególnie uparł się na nauczenie Olivera latać, nawet wbrew gorącym sprzeciwom samego zainteresowanego. W końcu kibicowanie w meczach Quidditcha nie wiązało się jeszcze z tym, że sam pragnął zostać kolejną gwiazdą dyscypliny, najlepiej jeszcze w jeden księżyc. Do tej pory radził sobie zresztą naprawdę świetnie — gdy była taka potrzeba, potrafił się teleportować, gdy jej zresztą nie było również (co potwierdziła przykra okoliczność czkawki teleportacyjnej, na którą zapadł kilka dni wcześniej, a która po przyjęciu odpowiednich eliksirów przestała być bardzo uciążliwa). Miał przy sobie dwa świstokliki na wszelki wypadek, był już znacznie bardziej ostrożny, niż na początku swej rebelianckiej działalności, a w dodatku, też w ramach odpowiadania na echo wcześniejszych trosk przyjaciela, nie wybierał się w dalekie podróże sam.
Ostatnie miesiące wiele go nauczyły. Nie tylko, jeżeli chodzi o jego własne bezpieczeństwo i poruszanie się po kraju ogarniętym wojną. Wydawało mu się, że w pewien sposób dorósł. Wreszcie dorósł do roli, którą powinien wykonywać w społeczeństwie, we wspólnocie. Przestał być jedynie chuderlawym, podatnym na wszelkie kontuzje okularnikiem. Coraz odważniej wychodził ze swojej skorupy, zaczynał przejmować inicjatywę, rozwijał się nie tylko naukowo, ale przecież też społecznie. I był z tego dumny, bo oto okazywało się, że jednak miał siłę żyć. Tak prawdziwie. Pełną piersią. Że nie musiał wcale ukamieniować się wewnętrznie tylko dlatego, że padł ofiarą bardzo starej klątwy. Że był likantropem. Owszem, pewne drzwi zostały przed nim zamknięte na zawsze. Ale to nie oznaczało, że życie się kończyło. Nie. Życie miało się dopiero rozpocząć.
Spełniał przecież swoje marzenia — najpierw sklep, o którym marzył od maleńkości, teraz też swoje własne, prywatne miejsce. Cztery ściany, które staną się jego twierdzą, bezpieczną przystanią, miejscem, w którym mógł być prawdziwie sobą. Chyba tego właśnie potrzebował. Kontrolowanej samotności, która pozwoli mu nie zgrywać wiecznie radosnego, młodszego brata i syna; pogrążonego we własnych sprawach, grzecznego przyjaciela właściciela. Mógł być sobą. Wreszcie. W pełni.
I poza nią.
Nie oznaczało to jednak, że pragnął zamykać się na wcześniejsze znajomości. Że chciał stać w miejscu. Nie, czuł potrzebę progresu, narastającą z każdym mijającym miesiącem. Czuł, że musi pokonywać własne słabości, dążyć może nie do bycia najlepszym we wszystkim, czego się dotknie, ale chociaż wystarczającym na tyle, by nie stanowić ciężaru dla innych. Dlatego zaprosił Michaela do siebie, mając nadzieję, że trening rzucania zaklęcia patronus skutecznie zajmie jego myśli, przynajmniej na tyle, aby zapomniał o nauce latania. Po przygodzie w Oazie, gdy ledwo uratował się przed upadkiem, a i tak u m a r ł, jego niechęć do mioteł miała kolejne, niezbyt przyjemne oblicze.
Zerknął na zegarek, który nosił na ręku. Dochodziła godzina spotkania, powinien wyjść z ogrodu przed dom, powitać przyjaciela.
— Mike — nie dało się go nie zauważyć. Zresztą, też wyglądał jakoś lepiej, spokojniej. Zawieszenie broni musiało na niego dobrze oddziaływać, choć był przekonany, że jego przyjaciel, podobnie do niego samego, był w pewnym sensie pracoholikiem. Podniósł rękę do góry, pomachał nią, uśmiechając się przy tym szeroko. Przyspieszył kroku, podchodząc wreszcie do ogrodowej bramy, umieszczonej w kamiennym murku ogradzającym Księżycową Chatkę od reszty świata. — Jesteś w punkt. Zanim zaczniemy, jesteś głodny? A może chciałbyś się czegoś napić? — wypadł już nieco z roli prawdziwego gospodarza, ale wciąż pamiętał, jak jego mama, Idalia Sprout podejmowała gości. Nawet jeżeli nie chcieli poczęstunku, zapytać nie zaszkodziło, a wręcz wypadało.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Trudno było oczekiwać od zapalonego fana Quidditcha (a w szkole gracza), by tak po prostu zapomniał o nauce latania. W przeciwieństwie do Olivera, nie umiał rozdzielić kibicowania od latania i nie do końca rozumiał, jak przyjaciel był w stanie to zrobić - sądząc, że pewnie pokocha miotły, jak tylko się przełamie.
Nie miał jednak zamiaru natarczywie nalegać, zwłaszcza, że szlifowanie obrony przed czarna magią było zdecydowanie większym i bardziej uniwersalnym priorytetem. Lubił zresztą uczyć i trenować, a zawieszenie broni pozwoliło mu znaleźć na to więcej czasu nawet w Biurze Aurorów. Wykorzystywał czas z dala od pola walki na to, by znaleźć więcej okazji na treningi bojowe z Hipogryfami. Podpytywał czasem tych chłopaków, czy nie znali żadnego Jacoba ani Jodie Summers, ale na razie bez rezultatu. Obietnica złożona Alfiemu i niepokój Olivera ciążyły mu na sercu, ale nie będzie dziś wspominał o niczym, to tylko zaniepokoi Olivera. Niedługo Festiwal Lata, tam będzie miał więcej... okazji na rozpytanie o starsze rodzeństwo.
Uśmiechnął się na widok kamiennej furtki, zdawała się w jakiś sposób pasować do Olivera. Z ciekawością rozejrzał po ogrodzie - czy nowy właściciel już zaczął go zmieniać? (Czy w ogóle coś się sadziło w lipcu? Nie wiedział...). Wreszcie spojrzał na wychodzącego z domu gospodarza, powitał go radosnym machnięciem ręki i przyśpieszył kroku.
-Jak się tu urządziłeś? - jak ci się tu podoba? Po kilku miesiącach wspólnego schronienia, dziwnie mu było bez obecności współlokatora, ale zarazem pamiętał jak Oliver kochał Dolinę Godryka i widział, jak blisko był teraz swojej dawnej okolicy i sklepu. Samemu przespacerował się tutaj spod lecznicy (wpadł tam przywitać się z Kerrie, wreszcie mając czas na bycie narzucającym się starszym bratem), korzystając z pogody i rozpierającej go energii. Jeszcze dziesięć dni do pełni, był w formie. Obydwaj powinni być w formie. Mike na pewno był - i w formie, i w dobrym nastroju i korzystający z tego, że do końca zawieszenia nie musiał już igrać ze śmiercią każdego dnia.
-Zawsze jestem głodny. - roześmiał się, błyskając zębami i przewrócił oczami. Przecież wiesz. -Ale, o ile ty nie jesteś, zostawmy posiłek na koniec treningu. - inaczej się rozsiądą, rozgadają i stracą zapał. Oliver, zwłaszcza, potrzebował przecież skupienia. -Wystarczy woda! Powiedz mi - nie przejmując się manierami gościa, wszedł za Oliverem do domu jeśli ten poszedł po wodę -co już wiesz o zaklęciu patronusa? - nie uczono tego w Hogwarcie, ale znał ciąg do wiedzy Olivera i jego motywację, gdy na czymś mu zależało. Poza tym, działając w Zakonie, miał okazję widzieć wzmocnione dzięki wynalazkom profesora Dumbledore'a patronusy, choćby te jego.-Próbowałeś już ćwiczyć sam? - dopytywał dalej, chcąc dostosować popołudnie do stanu postępów czarodzieja.
Nie miał jednak zamiaru natarczywie nalegać, zwłaszcza, że szlifowanie obrony przed czarna magią było zdecydowanie większym i bardziej uniwersalnym priorytetem. Lubił zresztą uczyć i trenować, a zawieszenie broni pozwoliło mu znaleźć na to więcej czasu nawet w Biurze Aurorów. Wykorzystywał czas z dala od pola walki na to, by znaleźć więcej okazji na treningi bojowe z Hipogryfami. Podpytywał czasem tych chłopaków, czy nie znali żadnego Jacoba ani Jodie Summers, ale na razie bez rezultatu. Obietnica złożona Alfiemu i niepokój Olivera ciążyły mu na sercu, ale nie będzie dziś wspominał o niczym, to tylko zaniepokoi Olivera. Niedługo Festiwal Lata, tam będzie miał więcej... okazji na rozpytanie o starsze rodzeństwo.
Uśmiechnął się na widok kamiennej furtki, zdawała się w jakiś sposób pasować do Olivera. Z ciekawością rozejrzał po ogrodzie - czy nowy właściciel już zaczął go zmieniać? (Czy w ogóle coś się sadziło w lipcu? Nie wiedział...). Wreszcie spojrzał na wychodzącego z domu gospodarza, powitał go radosnym machnięciem ręki i przyśpieszył kroku.
-Jak się tu urządziłeś? - jak ci się tu podoba? Po kilku miesiącach wspólnego schronienia, dziwnie mu było bez obecności współlokatora, ale zarazem pamiętał jak Oliver kochał Dolinę Godryka i widział, jak blisko był teraz swojej dawnej okolicy i sklepu. Samemu przespacerował się tutaj spod lecznicy (wpadł tam przywitać się z Kerrie, wreszcie mając czas na bycie narzucającym się starszym bratem), korzystając z pogody i rozpierającej go energii. Jeszcze dziesięć dni do pełni, był w formie. Obydwaj powinni być w formie. Mike na pewno był - i w formie, i w dobrym nastroju i korzystający z tego, że do końca zawieszenia nie musiał już igrać ze śmiercią każdego dnia.
-Zawsze jestem głodny. - roześmiał się, błyskając zębami i przewrócił oczami. Przecież wiesz. -Ale, o ile ty nie jesteś, zostawmy posiłek na koniec treningu. - inaczej się rozsiądą, rozgadają i stracą zapał. Oliver, zwłaszcza, potrzebował przecież skupienia. -Wystarczy woda! Powiedz mi - nie przejmując się manierami gościa, wszedł za Oliverem do domu jeśli ten poszedł po wodę -co już wiesz o zaklęciu patronusa? - nie uczono tego w Hogwarcie, ale znał ciąg do wiedzy Olivera i jego motywację, gdy na czymś mu zależało. Poza tym, działając w Zakonie, miał okazję widzieć wzmocnione dzięki wynalazkom profesora Dumbledore'a patronusy, choćby te jego.-Próbowałeś już ćwiczyć sam? - dopytywał dalej, chcąc dostosować popołudnie do stanu postępów czarodzieja.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Czy tęsknił za Wrzosową Przystanią? Co to w ogóle za pytanie?
Oczywiście, że tęsknił. Tęsknił za nią całymi dniami, choć miejsce to nie miało być nigdy jego domem, a przyjęło go jak swojego. Oferując bezpieczeństwo w czasie chaosu, dach nad głową, gdy inni go tracili, a co ważniejsze — coś na kształt rodziny; dysfunkcyjnej, nienormalnej w każdym calu, odbiegającej od tego, czego o rodzinie zdążył się nauczyć Oliver — ale zawsze rodziny. Teraz gdy odnalazł Summersów nie zapomniał o Tonksach, nigdy nie zamierzał. To, że znalazł wreszcie siebie i tych, z którymi łączyły go więzy krwi nie oznaczało, że tę drugą rodzinę, tę z wyboru, ktoś mógłby powiedzieć, że przez to właśnie bardziej w ł a s n ą pielęgnował w swym sercu, pragnął zrobić wszystko, co w swej mocy, by ta koneksja nigdy nie zagasła. Aby czas nie mógł zetrzeć jej z powierzchni pamięci.
Chyba dlatego jego serce jakoś go ścisnęło, chyba dlatego uśmiech miał może nieco mniej entuzjastyczny, niż zakładał. Gdyby nie pomoc, którą może odrobinie nieświadomie przemycał mu w konwersacjach Hector, pewnie dusiłby swój smutek, nie chciał się do niego przyznawać, bo przecież był tak skrajnie niemęski, był wyrazem słabości. Teraz był o tyle mądrzejszy, że wiedział, że musi przebyć tę żałobę. Tak, jak przez długie miesiące był żałobnikiem dla samego siebie — bo umarł Castor Sprout, pojawił się wilkołak — tak teraz żałował tego, co utracone, co pokochał całym sobą, nawet odrobinę wbrew woli. Rozumiał już, rozumiał na wskroś, każdą komórką swego ciała, dlaczego przywiązanie było największą słabością człowieka.
Ale pamiętał też, że mogło być jego największą siłą.
Ciesz się z tego, co było i pielęgnuj to, co będzie, mówił sobie w takich chwilach jak ta, gdy wargi rozciągały się w szerokim, powitalnym uśmiechu. Cholera, tak bardzo za nim tęsknił, a ten pytał się o urządzanie.
— Wiesz, mało tu prawdziwie moich rzeczy... — odpowiedział delikatnie zmieszany; do Wrzosowej Przystani przybył przecież tylko z jednym kuferkiem, wypełnionym przede wszystkim pamiątkami z domu. Zdecydowana część wyposażenia domu pochodziła od jego wcześniejszych właścicieli, część — jak chociażby pościel — dostał w prezencie od Kerstin i popłakał się przy tym jak bóbr. Cały czas pachniała wrzosami. — Ale powoli do przodu. Jeszcze czeka mnie trochę pracy z uprzątnięciem niektórych pokoi, ale zwierzakom się podoba — dodał z entuzjazmem, a jakby na potwierdzenie jego słów, z domu rozległo się donośne szczekanie na dwa głosy. Pewnie Szarlotka zdołała już domyślić się, że odwiedzał ją jej ulubiony stary domownik, a Farfocel postanowił jej wtórować.
— Niech będzie woda. Chodź — zaprosił go gestem do środka i tak, jak się spodziewał, od razu po otwarciu drzwi zostali napadnięci przez Szarlotkę i Farfocla. Ta pierwsza zapiszczała w radości na widok Michaela, od razu próbując wskoczyć na niego, odebrać wszystkie zaległe pieszczoty. Niewielkie ciało psa nie mogło utrzymać całej jej ekscytacji tylko w ogonie, dlatego zaczęła też kręcić zadkiem, nie mogąc się powstrzymać. Farfocel z kolei obwąchał uważnie Michaela (czując na nim zapach mugola), jednak niedługo później dołączył do festiwalu błagania o atencję, na co Oliver roześmiał się głośno, nalewając wody do dzbanka i w drugą rękę biorąc dwie szklanki. — Już już, kochani, wujek Mike wróci jak skończymy — zwrócił się ciepło do psowatych, po czym brodą wskazał na drzwi prowadzące z kuchni na powrót do ogrodu. — Możesz mi pomóc? — poprosił, a gdy drzwi się otworzyły, wyszedł do ogrodu, następnie stawiając naczynia na niewielkim, drewnianym stoliku niedaleko domu.
Przeszedł bliżej środka ogrodu, do tej jego części, która nie była zarośnięta kwiatami, a prezentowała coś na wzór trawnika — na wzór, ponieważ i tak rosły tu niewielkie kwiatki pokroju mleczy i stokrotek, przeplatały one źdźbła trawy.
— Wiesz, Just dała mi w grudniu książkę o białej magii — zaczął opowiadać, zgodnie z prawdą zresztą. Chwila powagi, rysująca się na jego twarzy zwiastowała, że właśnie przypominał sobie wszystkie szczegóły, o których wiedzę posiadł w trakcie zapoznawania się z jej treścią. — Inkantacja expecto patronum pozwala przywołać zmaterializowaną pozytywną energię, właśnie dzięki białej magii. Czarodzieje odpowiednio wyszkoleni w zakresie posługiwania się białą magią potrafią skupić tę energię i wtedy przybiera ona kształt zwierzęcia, które chroni takiego czarodzieja, chociażby przed dementorami — spojrzał uważnie na Michaela, próbując wyczytać z jego twarzy, czy taka definicja, tudzież streszczenie mogłoby go usatysfakcjonować. — Najważniejsze jednak, poza umiejętnościami magicznymi, jest posiadanie odpowiednio silnych, szczęśliwych wspomnień. Wiesz, że jest nawet eliksir, który zatruwa wspomnienia pijącego tak, że nie będzie w stanie wyczarować patronusa, nawet jeżeli potrafi to zaklęcie? — to przecież wcale nie było zboczeniem z tematu; Oliver o eliksirach miał wiedzę ponadprzeciętną, był przecież zawodowcem. A wspomnienie Michaelowi o ryzyku, jakie niosły ze sobą trucizny, wydawało się bardzo na miejscu. Zwłaszcza, że od umiejętności z zakresu Patronusa zależała dość spora część siły Zakonu Feniksa.
— Nie wiem, czy ćwiczyć to dobre słowo... — burknął niechętnie, pocierając dłonią kark. — Spotkałem dementora, na cmentarzu, tutaj. Znaczy nie tu—tu, bo jak widzisz, nie ma tu grobów, ale w Dolinie Godryka — spróbował wytłumaczyć najlepiej, jak umiał, dla otuchy zaciskając palce na różdżce z agarowego drewna. — Spróbowałem wtedy pomyśleć o czymś wesołym, ale było tak... Sucho. I zimno. Ale też gorąco, jakby coś mnie paliło od środka. A świat tracił barwy z każdą milisekundą. I... myślałem, że to już koniec, ale spróbowałem i w sumie wyszła mi jakaś mgła, ale nic wielkiego... — zagryzł nerwowo dolną wargę, po czym przechylił głowę w bok i przeczesał palcami jasne, miodowe loki.
Dopiero po chwili westchnął cicho, przymykając lekko oczy. Musiał oczyścić głowę, jeżeli chciał pokazać Michaelowi, co potrafi.
— Ale już trochę czasu od tego minęło, pomyślałem więc, że mógłbym spróbować jeszcze raz. O tak... — wciąż z zamkniętymi oczami wysunął ramię, a wraz z nim różdżkę, przed siebie. Pod przymkniętymi powiekami przywoływał z pamięci obrazy, które kojarzyły mu się ze szczęściem — zapach drewna w salonie Wrzosowej Przystani, wspólnie jedzone obiady przygotowywane przez Kerstin, to jak stworzył talizman dla Michaela, a potem jedli kanapki w jego sypialni, jak Tom wskakiwał mu w ramiona, uciekając przed najstarszym z Tonksów, jak śmiał się wtedy do rozpuku, bo nic nie było śmieszniejsze od kota uciekającego od jednego likantropa do drugiego. Wszystkie okazje, gdy byli razem, tak po prostu, bezpieczni i wolni od świata, w małej idylli z niedalekim kurnikiem.
— Expecto patronum — przemówił, a w tym samym momencie z krańca jego różdżki niemal wybuchła biało—błękitna energia. Przez moment kotłowała się, jakby pragnęła przybrać jakiś określony kształt, lecz ostatecznie tego nie zrobiła. Nie można było nazwać jej mgiełką; była bowiem bardzo skondensowana, przypominała raczej chmurę utkaną z białej magii, gęstą i zwartą, choć o płynnych krawędziach.
Oliver otworzył oczy, które rozświetliły się w mieszance zachwytu i niedowierzania.
— ... Wtedy wyglądała znacznie słabiej... — wydusił z siebie, spoglądając raz na chmurę, raz na Michaela.
Oczywiście, że tęsknił. Tęsknił za nią całymi dniami, choć miejsce to nie miało być nigdy jego domem, a przyjęło go jak swojego. Oferując bezpieczeństwo w czasie chaosu, dach nad głową, gdy inni go tracili, a co ważniejsze — coś na kształt rodziny; dysfunkcyjnej, nienormalnej w każdym calu, odbiegającej od tego, czego o rodzinie zdążył się nauczyć Oliver — ale zawsze rodziny. Teraz gdy odnalazł Summersów nie zapomniał o Tonksach, nigdy nie zamierzał. To, że znalazł wreszcie siebie i tych, z którymi łączyły go więzy krwi nie oznaczało, że tę drugą rodzinę, tę z wyboru, ktoś mógłby powiedzieć, że przez to właśnie bardziej w ł a s n ą pielęgnował w swym sercu, pragnął zrobić wszystko, co w swej mocy, by ta koneksja nigdy nie zagasła. Aby czas nie mógł zetrzeć jej z powierzchni pamięci.
Chyba dlatego jego serce jakoś go ścisnęło, chyba dlatego uśmiech miał może nieco mniej entuzjastyczny, niż zakładał. Gdyby nie pomoc, którą może odrobinie nieświadomie przemycał mu w konwersacjach Hector, pewnie dusiłby swój smutek, nie chciał się do niego przyznawać, bo przecież był tak skrajnie niemęski, był wyrazem słabości. Teraz był o tyle mądrzejszy, że wiedział, że musi przebyć tę żałobę. Tak, jak przez długie miesiące był żałobnikiem dla samego siebie — bo umarł Castor Sprout, pojawił się wilkołak — tak teraz żałował tego, co utracone, co pokochał całym sobą, nawet odrobinę wbrew woli. Rozumiał już, rozumiał na wskroś, każdą komórką swego ciała, dlaczego przywiązanie było największą słabością człowieka.
Ale pamiętał też, że mogło być jego największą siłą.
Ciesz się z tego, co było i pielęgnuj to, co będzie, mówił sobie w takich chwilach jak ta, gdy wargi rozciągały się w szerokim, powitalnym uśmiechu. Cholera, tak bardzo za nim tęsknił, a ten pytał się o urządzanie.
— Wiesz, mało tu prawdziwie moich rzeczy... — odpowiedział delikatnie zmieszany; do Wrzosowej Przystani przybył przecież tylko z jednym kuferkiem, wypełnionym przede wszystkim pamiątkami z domu. Zdecydowana część wyposażenia domu pochodziła od jego wcześniejszych właścicieli, część — jak chociażby pościel — dostał w prezencie od Kerstin i popłakał się przy tym jak bóbr. Cały czas pachniała wrzosami. — Ale powoli do przodu. Jeszcze czeka mnie trochę pracy z uprzątnięciem niektórych pokoi, ale zwierzakom się podoba — dodał z entuzjazmem, a jakby na potwierdzenie jego słów, z domu rozległo się donośne szczekanie na dwa głosy. Pewnie Szarlotka zdołała już domyślić się, że odwiedzał ją jej ulubiony stary domownik, a Farfocel postanowił jej wtórować.
— Niech będzie woda. Chodź — zaprosił go gestem do środka i tak, jak się spodziewał, od razu po otwarciu drzwi zostali napadnięci przez Szarlotkę i Farfocla. Ta pierwsza zapiszczała w radości na widok Michaela, od razu próbując wskoczyć na niego, odebrać wszystkie zaległe pieszczoty. Niewielkie ciało psa nie mogło utrzymać całej jej ekscytacji tylko w ogonie, dlatego zaczęła też kręcić zadkiem, nie mogąc się powstrzymać. Farfocel z kolei obwąchał uważnie Michaela (czując na nim zapach mugola), jednak niedługo później dołączył do festiwalu błagania o atencję, na co Oliver roześmiał się głośno, nalewając wody do dzbanka i w drugą rękę biorąc dwie szklanki. — Już już, kochani, wujek Mike wróci jak skończymy — zwrócił się ciepło do psowatych, po czym brodą wskazał na drzwi prowadzące z kuchni na powrót do ogrodu. — Możesz mi pomóc? — poprosił, a gdy drzwi się otworzyły, wyszedł do ogrodu, następnie stawiając naczynia na niewielkim, drewnianym stoliku niedaleko domu.
Przeszedł bliżej środka ogrodu, do tej jego części, która nie była zarośnięta kwiatami, a prezentowała coś na wzór trawnika — na wzór, ponieważ i tak rosły tu niewielkie kwiatki pokroju mleczy i stokrotek, przeplatały one źdźbła trawy.
— Wiesz, Just dała mi w grudniu książkę o białej magii — zaczął opowiadać, zgodnie z prawdą zresztą. Chwila powagi, rysująca się na jego twarzy zwiastowała, że właśnie przypominał sobie wszystkie szczegóły, o których wiedzę posiadł w trakcie zapoznawania się z jej treścią. — Inkantacja expecto patronum pozwala przywołać zmaterializowaną pozytywną energię, właśnie dzięki białej magii. Czarodzieje odpowiednio wyszkoleni w zakresie posługiwania się białą magią potrafią skupić tę energię i wtedy przybiera ona kształt zwierzęcia, które chroni takiego czarodzieja, chociażby przed dementorami — spojrzał uważnie na Michaela, próbując wyczytać z jego twarzy, czy taka definicja, tudzież streszczenie mogłoby go usatysfakcjonować. — Najważniejsze jednak, poza umiejętnościami magicznymi, jest posiadanie odpowiednio silnych, szczęśliwych wspomnień. Wiesz, że jest nawet eliksir, który zatruwa wspomnienia pijącego tak, że nie będzie w stanie wyczarować patronusa, nawet jeżeli potrafi to zaklęcie? — to przecież wcale nie było zboczeniem z tematu; Oliver o eliksirach miał wiedzę ponadprzeciętną, był przecież zawodowcem. A wspomnienie Michaelowi o ryzyku, jakie niosły ze sobą trucizny, wydawało się bardzo na miejscu. Zwłaszcza, że od umiejętności z zakresu Patronusa zależała dość spora część siły Zakonu Feniksa.
— Nie wiem, czy ćwiczyć to dobre słowo... — burknął niechętnie, pocierając dłonią kark. — Spotkałem dementora, na cmentarzu, tutaj. Znaczy nie tu—tu, bo jak widzisz, nie ma tu grobów, ale w Dolinie Godryka — spróbował wytłumaczyć najlepiej, jak umiał, dla otuchy zaciskając palce na różdżce z agarowego drewna. — Spróbowałem wtedy pomyśleć o czymś wesołym, ale było tak... Sucho. I zimno. Ale też gorąco, jakby coś mnie paliło od środka. A świat tracił barwy z każdą milisekundą. I... myślałem, że to już koniec, ale spróbowałem i w sumie wyszła mi jakaś mgła, ale nic wielkiego... — zagryzł nerwowo dolną wargę, po czym przechylił głowę w bok i przeczesał palcami jasne, miodowe loki.
Dopiero po chwili westchnął cicho, przymykając lekko oczy. Musiał oczyścić głowę, jeżeli chciał pokazać Michaelowi, co potrafi.
— Ale już trochę czasu od tego minęło, pomyślałem więc, że mógłbym spróbować jeszcze raz. O tak... — wciąż z zamkniętymi oczami wysunął ramię, a wraz z nim różdżkę, przed siebie. Pod przymkniętymi powiekami przywoływał z pamięci obrazy, które kojarzyły mu się ze szczęściem — zapach drewna w salonie Wrzosowej Przystani, wspólnie jedzone obiady przygotowywane przez Kerstin, to jak stworzył talizman dla Michaela, a potem jedli kanapki w jego sypialni, jak Tom wskakiwał mu w ramiona, uciekając przed najstarszym z Tonksów, jak śmiał się wtedy do rozpuku, bo nic nie było śmieszniejsze od kota uciekającego od jednego likantropa do drugiego. Wszystkie okazje, gdy byli razem, tak po prostu, bezpieczni i wolni od świata, w małej idylli z niedalekim kurnikiem.
— Expecto patronum — przemówił, a w tym samym momencie z krańca jego różdżki niemal wybuchła biało—błękitna energia. Przez moment kotłowała się, jakby pragnęła przybrać jakiś określony kształt, lecz ostatecznie tego nie zrobiła. Nie można było nazwać jej mgiełką; była bowiem bardzo skondensowana, przypominała raczej chmurę utkaną z białej magii, gęstą i zwartą, choć o płynnych krawędziach.
Oliver otworzył oczy, które rozświetliły się w mieszance zachwytu i niedowierzania.
— ... Wtedy wyglądała znacznie słabiej... — wydusił z siebie, spoglądając raz na chmurę, raz na Michaela.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
-Jeśli pójdzie ci tak prędko, jak z moją szopą, to wszystko będzie posprzątane w przyszłym tygodniu. - zażartował, pokrzepiająco. -To najważniejsze. - dodał o zwierzętach, półżartem, ale szarobłękitne oczy spoważniały. Pamiętał, jak uciekły z domu, z Wrzosowej Przystani. Dobrze, że się znalazły i dobrze, że tu miały spokojniej. Roześmiał się, widząc psy - znaczy, psa i psidwaka, ale dla niewychowanego wśród czarodziejów Michaela psidwak był po prostu psem z rozdwojonym ogonem - i chętnie poświęciłby im uwagę na dłużej, gdyby nie pamięć o złożonej obietnicy i niechęć do przekładania sparingów (przyjemności potem!) oraz ponaglenie samego pana domu. Otworzył przed nim drzwi, a w ogrodzie chciwie chwycił szklankę wody i radośnie wypił duszkiem prawie całą - słuchając przy okazji raportu z postępów Olivera, ale trudno było coś wyczytać z jego twarzy, bo akurat przełykał wodę. Upały z początku miesiące nieco ustały, ale i tak było ciepło. Młodzieniec mówił dużo i chętnie, precyzyjnie streszczając samą definicję (Mike skinął głową), odwołując się do alchemicznej wiedzy (Mike skinął głową z mniejszym przekonaniem, bo kojarzył, że istnieje taki eliksir, ale nic ponadto - i właściwie miał ochotę spytać, ale wtedy będą rozprawiać o tym kolejny kwadrans, a chciał najpierw przejść do ćwiczeń zaklęcia!) i opowiadając o ćwiczeniu teoretycznym. Uniósł lekko brwi, spojrzenie stało się czujne, o tym nie wiedział i swoim zdaniem wiedzieć powinien (i jako auror patrolujący czasem Somerset i jako przyjaciel!), ale postanowił nie dopytać. Kwiecień to dawne dzieje, a samo wspominanie dementorów...
-...jeśli chcesz poważnie poćwiczyć, na razie o nim nie myśl. - wtrącił. -Potrafią zatruć wspomnienia, skutecznie, a ty nie możesz się rozpraszać. Później, jak nabierzesz wprawy, możesz próbować je rzucać myśląc o tamtym - dementorze, ale postanowił znaleźć synonim by nie wskrzeszać pogrzebanych wspomnień -zdarzeniu.
Widział wyczekujące spojrzenie i uśmiechnął się pod nosem.
-Definicja jest dobra i świetnie, że czytałeś o teorii - pochwalił, wiedząc, że Oliver tej pochwały oczekiwał - i swoim zdaniem wykazując się wspaniałym talentem pedagogicznym i zindywidualizowaniem potrzeb ucznia, bo kursanta lub Hipogryfa nigdy nie pochwaliłby tak otwarcie. -ale wiesz, że możesz i powinieneś był ćwiczyć? - kursantowi zadałby to pytanie ostrzej, ale dziś uśmiechnął się łagodnie i nawet osłodził wydźwięk pytania żartem: -To nie Horatio ani nawet Ventum Rota, którymi bez odpowiedniego przygotowania albo precyzji możesz wyrządzić trwałe szkody - ba, to jedno z nielicznych zaklęć, w którym porażka nie ma konsekwencji i wiąże się tylko za strzępem ładnej mgły. - może gdyby zrobił pauzę i się skupił, przypomniałby sobie, że Oliver może uznać świadomość porażki i własny brak satysfakcji i zepsuty humor za konsekwencję. Samemu był jednak zupełnie inny i szkolił się zbyt długo i pod zbyt surowym okiem, by w ogóle wziąć to pod uwagę. -Teoria nie zastąpi praktyki, nigdy - myśl o pozytywnych wspomnieniach i przywołuj białą mgłę - lub patronusa, gdy już się nauczysz - jak najczęściej. Pokażę ci dzisiaj co i jak, ale potrzebujesz do tego spokojnego miejsca i systematyczności. Jeśli chcesz poważnie podejść do własnego bezpieczeństwa - a przecież po to się spotkali. -to wiedz, że zaklęcie rzucone w ogrodzie, w spokojnych warunkach, nie powiedzie się w terenie i stresie dopóki nie przećwiczysz go wiele, wiele razy. - chciał zaszczepić w nim nawyk, bo wiedział przecież, że zmobilizowany Oliver po prostu to zrobi. Był zdolny i pilny, Mike widział ile energii potrafi włożyć w naukę run lub warzenie eliksirów, było to zresztą widać też w pewności, z jaką recytował definicję patronusa.
Może nieco na wyrost uraczył Olivera monologiem o konieczności długiej i mozolnej praktyki (z którego jednak się nie wycofa, warunki domowe to nie warunki terenu, a praktyki nigdy nie było zbyt mało), bo odwołując się jedynie do teorii i historii z cmentarnym dementorem, blondyn przedstawił swoje postępy o wiele skromniej niż sugerował efekt pierwszej próby zaklęcia: mgła zwarta, niemal gotowa przybrać pożądany kształt.
-No proszę! - rozpromienił się cały, na krótki moment wypadając z roli poważnego nauczyciela. Uśmiechnął się, oceniając mgłę wzrokiem z wyraźnym optymizmem.
-Jeszcze raz - tym razem przyjrzyj się mojemu ruchowi nadgarstka. Zaczynaj zawsze, w miarę możliwości, powoli i spokojnie, skupiając się na wspomnieniach dopóki nie wyłoni się to najsilniejsze, najpewniejsze. - od wybuchu wojny było tym dla Michaela wspomnienie wesołej zabawy na weselu Macmillanów, bliskości i bezpieczeństwa zgromadzonych tam bliskich, ale nie przestawał szukać jeszcze silniejszych, jeszcze pewniejszych. Skupił się, jak zwykle, na swojej kotwicy, ale pozwolił myślom błądzić swobodnie: do wspólnych śniadań i szumu morza we Wrzosowej Przystani, do spokoju zachodów słońca w (uratowanej) Oazie, do wspomnień sprzed lat, które dzięki magipsychoterapii i nie tylko już mniej bolały (scalając Michaela z Michaelem-wilkołakiem) i do huśtawki kołyszącej się na skraju świata. Zrobiło mu się cieplej na sercu, a słowa popłynęły same. -Expecto Patronum. - świetlistu wilk, zdawało się, że jeszcze potężniejszy niż zwykle (!) zmaterializował się (dosłownie, patronus Michaela przybierał od jakiegoś czasu formę materialną) pomiędzy nimi. Telepatycznie poprosił patronusa o podejście bliżej Olivera, zachwycony, że posłuchał - od czerwca rozumieli się z wilkiem lepiej, jak nigdy. Nie popisywał się (no, może trochę…!), bo wierzył, że bliskość i obecność jego patronusa mogą przynieść Oliverowi i namacalny dowód owoców pracy, i wiarę i otuchę i wsparcie.
Rzut - kostka 99 + stata!
-...jeśli chcesz poważnie poćwiczyć, na razie o nim nie myśl. - wtrącił. -Potrafią zatruć wspomnienia, skutecznie, a ty nie możesz się rozpraszać. Później, jak nabierzesz wprawy, możesz próbować je rzucać myśląc o tamtym - dementorze, ale postanowił znaleźć synonim by nie wskrzeszać pogrzebanych wspomnień -zdarzeniu.
Widział wyczekujące spojrzenie i uśmiechnął się pod nosem.
-Definicja jest dobra i świetnie, że czytałeś o teorii - pochwalił, wiedząc, że Oliver tej pochwały oczekiwał - i swoim zdaniem wykazując się wspaniałym talentem pedagogicznym i zindywidualizowaniem potrzeb ucznia, bo kursanta lub Hipogryfa nigdy nie pochwaliłby tak otwarcie. -ale wiesz, że możesz i powinieneś był ćwiczyć? - kursantowi zadałby to pytanie ostrzej, ale dziś uśmiechnął się łagodnie i nawet osłodził wydźwięk pytania żartem: -To nie Horatio ani nawet Ventum Rota, którymi bez odpowiedniego przygotowania albo precyzji możesz wyrządzić trwałe szkody - ba, to jedno z nielicznych zaklęć, w którym porażka nie ma konsekwencji i wiąże się tylko za strzępem ładnej mgły. - może gdyby zrobił pauzę i się skupił, przypomniałby sobie, że Oliver może uznać świadomość porażki i własny brak satysfakcji i zepsuty humor za konsekwencję. Samemu był jednak zupełnie inny i szkolił się zbyt długo i pod zbyt surowym okiem, by w ogóle wziąć to pod uwagę. -Teoria nie zastąpi praktyki, nigdy - myśl o pozytywnych wspomnieniach i przywołuj białą mgłę - lub patronusa, gdy już się nauczysz - jak najczęściej. Pokażę ci dzisiaj co i jak, ale potrzebujesz do tego spokojnego miejsca i systematyczności. Jeśli chcesz poważnie podejść do własnego bezpieczeństwa - a przecież po to się spotkali. -to wiedz, że zaklęcie rzucone w ogrodzie, w spokojnych warunkach, nie powiedzie się w terenie i stresie dopóki nie przećwiczysz go wiele, wiele razy. - chciał zaszczepić w nim nawyk, bo wiedział przecież, że zmobilizowany Oliver po prostu to zrobi. Był zdolny i pilny, Mike widział ile energii potrafi włożyć w naukę run lub warzenie eliksirów, było to zresztą widać też w pewności, z jaką recytował definicję patronusa.
Może nieco na wyrost uraczył Olivera monologiem o konieczności długiej i mozolnej praktyki (z którego jednak się nie wycofa, warunki domowe to nie warunki terenu, a praktyki nigdy nie było zbyt mało), bo odwołując się jedynie do teorii i historii z cmentarnym dementorem, blondyn przedstawił swoje postępy o wiele skromniej niż sugerował efekt pierwszej próby zaklęcia: mgła zwarta, niemal gotowa przybrać pożądany kształt.
-No proszę! - rozpromienił się cały, na krótki moment wypadając z roli poważnego nauczyciela. Uśmiechnął się, oceniając mgłę wzrokiem z wyraźnym optymizmem.
-Jeszcze raz - tym razem przyjrzyj się mojemu ruchowi nadgarstka. Zaczynaj zawsze, w miarę możliwości, powoli i spokojnie, skupiając się na wspomnieniach dopóki nie wyłoni się to najsilniejsze, najpewniejsze. - od wybuchu wojny było tym dla Michaela wspomnienie wesołej zabawy na weselu Macmillanów, bliskości i bezpieczeństwa zgromadzonych tam bliskich, ale nie przestawał szukać jeszcze silniejszych, jeszcze pewniejszych. Skupił się, jak zwykle, na swojej kotwicy, ale pozwolił myślom błądzić swobodnie: do wspólnych śniadań i szumu morza we Wrzosowej Przystani, do spokoju zachodów słońca w (uratowanej) Oazie, do wspomnień sprzed lat, które dzięki magipsychoterapii i nie tylko już mniej bolały (scalając Michaela z Michaelem-wilkołakiem) i do huśtawki kołyszącej się na skraju świata. Zrobiło mu się cieplej na sercu, a słowa popłynęły same. -Expecto Patronum. - świetlistu wilk, zdawało się, że jeszcze potężniejszy niż zwykle (!) zmaterializował się (dosłownie, patronus Michaela przybierał od jakiegoś czasu formę materialną) pomiędzy nimi. Telepatycznie poprosił patronusa o podejście bliżej Olivera, zachwycony, że posłuchał - od czerwca rozumieli się z wilkiem lepiej, jak nigdy. Nie popisywał się (no, może trochę…!), bo wierzył, że bliskość i obecność jego patronusa mogą przynieść Oliverowi i namacalny dowód owoców pracy, i wiarę i otuchę i wsparcie.
Rzut - kostka 99 + stata!
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ogród
Szybka odpowiedź