Wydarzenia


Ekipa forum
Szopa
AutorWiadomość
Szopa [odnośnik]04.03.23 19:09

Szopa

Na skraju posesji stoi stara drewniana szopa, która od lat służy Elricowi za miejsce składowania niepotrzebnych mebli i narzędzi. Okresowo, na specjalnie zamontowanej żerdzi, pomieszkuje w niej również Marlena - gdy nadchodzi tydzień ciągłych deszczów, a jej rzępoleniu nie ma końca jest to ratunek dla sfatygowanych uszu. Podłoga jest tu raczej klepiskiem, ale ściany ocieplono zaklęciami, żeby drewno aż tak nie przemakało.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Szopa Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Szopa [odnośnik]05.03.23 18:21
01.07

In youth, you'd lay awake at night and scheme
Of all the things that you would change
But it was just a dream


Trzask aportacji na granicach posesji Lovegoodów poniósł się echem, podrywając gromadę kruków z pobliskiego klonu. Ich ostrzegawcze skrzeczenie zagłuszyło cierpiętnicze pojękiwania, ale czarna zasłona, na chwilę przecinająca niebo, zwróciła uwagę Marleny, która tego ciepłego wieczoru przysypiała na dachu ganku. Kolejny świst, kolejny śpiew, alarmujące każdego, kto mógł być w domu.
Elric naprawdę miał nadzieję, że Celine nie wróciła jeszcze z pracy.
- Dzięki, Steve. Bez ciebie nie dałbym rady.
Obydwaj dźwigali wymizerowane ciało owłosionego mężczyzny, który to odzyskiwał, to tracił przytomność. Dźwiganie to może nawet za dużo powiedziane; zawlekli go przez furtkę, a potem przystrzyżoną trawą w kierunku szopy. Elric nie zamierzał kłaść tego człowieka w domu, dopóki nie dowie się więcej. Nie zamierzał go też jednak zostawiać, na co nalegał Steve, gdy natknęli się na niego podczas jednej z wycieczek zapoznawczych, mających na celu ocenę fauny na zakreślonym w rezerwacie obszarze. Za nic w świecie nie podejrzewali, że elementem tej fauny stanie się dzisiaj umierający człowiek. Fakt, wyglądał podejrzanie jak zbiegły więzień z tymi wszystkimi tatuażami i skołtunioną brodą, śmierdział też przy tym krwią, wymiocinami i szczynami, ale sumienie nie pozwoliło Elricowi tak po prostu go porzucić. Widać było, że - jeśli w ogóle jest czarodziejem - nie będzie w stanie użyć różdżki. Musiał też nie jeść od jakiegoś czasu i równie dobrze mógł być poddawany torturom.
Steve nie chciał się w to mieszać, ale chyba zrobiło mu się wstyd, gdy Elric zarządził, że weźmie go do siebie do Doliny. Ostatecznie więc pomógł, i dobrze, bo tylko on z ich dwójki potrafił teleportować się łącznie.
- Pobiegnij do lecznicy. Wiesz, gdzie jest, prawda? Wezwij pierwszego uzdrowiciela, który będzie wolny. Ale lepiej niech się pospieszy. - Krótkie skinięcie głową było jedynym potwierdzeniem na jakie mógł liczyć. Widział wszak jak Steve zaciska szczękę, łypiąc na ten cień człowieka z podejrzliwością i niechęcią. Bandyta? Może, ale gdybym dał mu umrzeć, to bym się zastanawiał do końca życia, czy nie był czasem niewinny.
Elric Lovegood nie był może aż takim bohaterem jak Lucinda Hensley, ale potrafił zrobić choć tyle.
W szopie nie miał dużo miejsca, więc machnięciem różdżki posłał wszystkie graty w kąt i ułożył rannego na kawałku starego, kraciastego obrusa. Zastanawiał się co powinien zrobić teraz, do czasu przybycia uzdrowiciela. Z medycyny wiedział tylko tyle, że jak coś krwawi to trzeba to ucisnąć gazą. Tego mężczyznę musiałby chyba całego zawinąć w całun.
- Słyszysz mnie? Hej, kolego! - Potrząsnął wielkoluda za bark, najpierw lekko, potem mocniej i natarczywie. - Jak się nazywasz? Co robiłeś w tym lesie?
Skrzypnięcie otwieranych drzwi za plecami na chwilę odwróciło jego uwagę.
- Cholera, Steve, mówiłem... - obrócił się przez ramię i zamarł, widząc w progu swoją małą siostrę. Na tle promieni słońca wydawała się niemal anielska w tej dusznej od potu i smrodu szopie. - Cela... to nie jest najlepszy moment. - Starał się stanąć tak, żeby zasłonić sobą mężczyznę, ale na niewiele się to zdało.
[bylobrzydkobedzieladnie]



This is my
home
and you can't
frighten me


Ostatnio zmieniony przez Elric Lovegood dnia 02.12.23 22:08, w całości zmieniany 2 razy
Elric Lovegood
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
all of them dreams
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9649-elric-lovegood https://www.morsmordre.net/t9725-vincent#295249 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9724-skrytka-bankowa-nr-2210#295204 https://www.morsmordre.net/t9723-elric-lovegood#295203
Re: Szopa [odnośnik]06.03.23 15:58
Ben znajdował się na krawędzi śmierci wystarczająco wiele razy, by nieco powściągnąć panikę oraz zaakceptować nieuchronność odejścia z tego świata - niestety, aktualnie nie pamiętał żadnego z tych razów, umierał więc po raz pierwszy. A w tych samych bólach rodziła się jego świadomość, poszatkowana, rozerwana na strzępy, niknące w mroku cierpienia niczym ostatnie iskierki buchające z dogasającego ogniska wprost w głęboką noc.
Nie miał pojęcia kim jest. I kim byli ludzie wokół niego. I gdzie właściwie się znajdywał. Ostatnie godziny - a może dni? - zlewały się w dziwną, brudnobrązową masę, z której wyraźniej wybijały się tylko pojedyncze, mało przyjemne odczucia. Głównie strachu, ale nie takiego zwykłego, a panicznego, granicznego wręcz, zamieniającego dorosłego faceta w wyjące z przerażenia zwierzę. Do tego dochodził ból, wyjątkowy, zróżnicowany, nietłumiący się wzajemnie; każda część jego ciała bolała inaczej, tak samo mocno, chociaż na prowadzenie wysuwał się bez wątpienia potworny, palący dyskomfort płynący z rozciętej na pół klatki piersiowej. To on sporadycznie wyciągał go z czeluści nieprzytomności, w jaką zapadał się regularnie, odkąd tylko zdołal odczołgać się od zniszczonego budynku. Co działo się później? Nie wiedział. Wcześniej? Też nie. Teraz? Na Merlina, z którego istnienia także nie zdawał sobie sprawy, nie miał pojęcia.
Przytomność odzyskiwał na krótkie momenty, stopklatki, niewiele mówiące mu o otaczającym go świecie. Mokra od krwi trawa, odległe beczenie owiec, rozpadające się kamienne ściany. Mrok. Wilgoć. Krzyk. Szelest rozmów. Torsje. Trzaski i ściskanie. Piach w zębach. Ból, ból i jeszcze raz ból. Ciemność przyjmował z wdzięcznościa, wolałby się już nie budzić, wolałby zasnąć, coś jednak nie pozwalało mu ponownie odpłynąć w miękki mrok. Coś lub ktoś? To ten, który mu to zrobił? Ben odruchowo chciał unieść rękę, by się osłonić, lecz nie miał na to siły, leżał dalej, niemal bez życia, brudny, bosy, poturbowany, z posiniaczoną twarzą, głębokimi poparzeniami od czarnomagicznego łańcucha na całym ciele, obklejony pyłem, kurzem, brudem i trawą, lecz uwagę na pewno przykuwała głównie ziejąca dziura, głębokie do żeber rozcięcie klatki piersiowej, od prawego barku do brzucha, rozlewające wokół siebie krew.
Nie mógł odpowiedzieć, nie mógł też oddychać, nie otwierał oczu. Zemdlał, znów, nieświadomy, gdzie się znajduje i kim jest. Wiedział tylko, że miał na imię Ben - ale nie miało to żadnego znaczenia, nie teraz, gdy powoli tracił oddech, a jego serce zwalniało rytm.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Szopa Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Szopa [odnośnik]06.03.23 20:39
Okienna firanka była kurtyną zapowiadającą przedstawienie przesiąknięte obrazoburczym realizmem. Zza jej półprzezroczystej faktury dostrzegła dwie sylwetki ciągnące przez podwórze coś ciężkiego, ciemnego, masę skołtunionych włosów i rozdartych materiałów, i w pierwszej chwili uderzył w nią lęk. Strażnicy z Tower of London wreszcie wpadli na jej trop, sprowadziła ich prosto do gniazda, w którym Elric miał być szczęśliwy i bezpieczny, a teraz wyrżną ich w pień, albo zawloką z powrotem do więzienia w sercu londyńskiego zepsucia. Zdębiała, zastygła bez ruchu, niemalże parząc dłonie zaciśnięte na kubeczku ze świeżo zaparzoną herbatą, aż zmusiła zmrożone, ciężkie jak ołów mięśnie do posłuszeństwa i odgarnęła zasłonę, rozpoznając w jednym z tych mężczyzn brata. Towarzyszył mu ktoś, kogo nie znała, z trudem wlekli bezwładne ciało. Ten człowiek był w złym stanie, widziała to nawet stąd: był brudny, poraniony, pokryty krwawymi wybroczynami, porozcinany, pomiażdżony. Nie dojrzała jego twarzy. Kim był? Serce gwałtownie rozszalało się w piersi, Celine obróciła się na pięcie i bez pomyślunku wybiegła na dwór, choć być może byłoby rozsądniej, gdyby została w domu i pozwoliła Elricowi działać. Ale może to był przyjaciel? Może sam Elric potrzebował pomocy?
Steve zdążył oddalić się z posesji zanim półwila zbliżyła się do drewnianej chatynki, zostali sami, a każdy krok naprzód pchał w jej nozdrza coraz bardziej niepokojący zapach. Tak pachniało Tower. Więzienie, w którym ludzi redukowano do najgorszych wersji siebie, do katatonicznych nieszczęść, które nie chciały i nie miały już po co się starać, czekając na śmierć. Dopadła do framugi, szarpnęła za klamkę drżącą ze strachu dłonią, lecz nic nie mogło przygotować jej na smród, który uderzył w nią ze środka. Krew, mocz, wymiociny, może i coś gorszego. Swąd śmierci, która nachylała się nad bezwładnym mężczyzną i ostrzyła pazury, wygłodniała, bezwzględna, rozkoszująca się odbieranym mu tchnieniem. Torsje szarpnęły jej żołądkiem, przycisnęła rękę do nosa, zasłoniła nozdrza, zasłoniła też usta, a oczy otwarły się szeroko. Musiała walczyć każdą nicią swojej duszy, żeby nie zwymiotować tam, gdzie stała; próbowała być dzielna, na moment otworzywszy usta, żeby się odezwać, ale wtedy poczuła kwasotę niczym wąż prześlizgującą się w górę przełyku i odskoczyła w tył, przycisnąwszy plecy do zewnętrznej ścianki szopy.
- Kto to jest, Ellie? - pisnęła, usiłowała oddychać przez wargi, ale nie była już pewna co było gorsze. Myśli zamgliły się od przejaskrawionej świadomości, której jeszcze nie dowierzała: w ich szopie leżał pokiereszowany nieznajomy, wyglądał jak ktoś, kto ledwie uszedł z życiem, ktoś, kogo los nie był jeszcze przesądzony. Musiała stać się mu okropna krzywda. Ani przez moment nie doszła do wniosku, że to Elric mógł go tak urządzić, wiedziała, że brat nie skrzywdziłby muchy... Lub przynajmniej nie poddałby nikogo podobnym torturom. - Co mu się stało? Ja... Co mam robić? Mam iść po kogoś, czy, czy... Kto mu to zrobił? Czy on żyje? Tobie nic nie jest? Ja zaraz... coś... - wymyślę; mówiła w rozgorączkowaniu, bez ładu i składu, czując panikę i bezradność oplatające serce. Wtedy skrzypnęła bramka u płotu, rozległ się znajomy dźwięk laski wspierającej chód równie znajomego czarodzieja; Hector pojawił się na horyzoncie, prowadzony przez mężczyznę, który mignął jej wtedy przez okno. - Hectorze! Och, pomóż - zawołała do niego, blada jak ściana, na dygoczących, sarnich nogach. Wolną dłonią, rozchwianą jak liść szarpany przez wiatr, wskazała na drzwi prowadzące do środka szopy, gdzie Elric wciąż uwijał się wokół Benjamina. - T-tam.


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9177-celine-lovegood#278139 https://www.morsmordre.net/t9212-dziadek#279452 https://www.morsmordre.net/t12088-celine-lovegood#372637 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9214-skrytka-bankowa-2148#279459 https://www.morsmordre.net/t9213-celine-lovegood#279455
Re: Szopa [odnośnik]07.03.23 22:49
1.07

Hector postanowił wykorzystać wolne od teściów i syna popołudnie (ostatnio rodzinne obiady stawały się na tyle nieznośne, że zaczął zostawiać Orestesa stęsknionym dziadkom i wymykać się "w pilnych zawodowych sprawach" na spacery po Dolinie - nie kłamał zresztą, czasami zaglądał do leśnej lecznicy, a czasami nawet umawiał się z jednym mieszkających w pobliżu pacjentów) na miły spacer. Nie czuł się w Dolinie Godryka na tyle bezpiecznie, by tu mieszkać, ale lubił malownicze domy i opowieści siostry o tym miejscu. Podobno mieszkańcy wierzyli w lecznicze właściwości jednej z fontann w miasteczku - postanowił zrobić dziś coś miłego dla siebie, udać się w to miejsce i napisać potem do Archibalda, co o tym sądzi. Mogliby się posprzeczać dla zabawy, albo przyznałby mu rację i przytaknął, że to szarlatańskie przesądy - postanowił zdecydować spontanicznie.
Nie zdążył. Na ulicy dopadł go jakiś zaaferowany mężczyzna, zdyszany - Hector rozpoznał go z widzenia, Steve był chyba synem koleżanki teściowej. Steve rozpoznał go pierwszy, jako uzdrowiciela (teściowie woleli przedstawiać go ogólnikowo, jakby w magipsychiatrii było coś upokarzającego dla ich jedynej córki. Wybrał specjalizację dopiero po ślubie i sądził, że nie będzie się musiał nikomu tłumaczyć, ale musiał) i pilnie poposił o pomoc. Vale uniósł lekko brwi, ale słowa umierający człowiek sprawiły, że nie dopytywał. Ukończył w Mungu ten sam kurs co Yvette i Ted, przed wyborem specjalizacji przyswoił te same umiejętności, i chociaż rzadziej stykał się z umierającymi to lubił o tym pamiętać.
Poza tym, wciąż przypominał sobie czasem tamtego nieznajomego, pocałowanego dementora, bez duszy. I Teda, na progu jego domu, pierwszego kwietnia, ledwo żywego. Choć kilka lat temu zażądałby zapłaty za swoje usługi, to tamte dwie sytuacje i wojenna rzeczywistość zmiękczyły go nieco, uczyniły etykę ważniejszą od ekonomii.
Chciał podążyć za Steve'm najszybciej jak umiał, ściskając mocniej laskę i wiedząc, że liczy się czas - ale mężczyzna niespodziewanie oszczędził mu wycieńczającego półbiegu, chwaląc się umiejętnością teleportacji łącznej. W innej sytuacji kategorycznie by odmówił, to ryzykowne, ale ktoś podobno umierał i liczył się czas.
Dopiero po chwili zauważył, że Steve ma nieco niezadowoloną minę, jakby się nad czymś wahał.
Gdy pojawili się przed domem, ujrzał kogoś, kogo się nie spodziewał.
Celine.
Blada, drżąca, umiał już rozpoznawać objawy jej nadciągającej paniki. Wiedział, jak szkliły się jej oczy, gdy myślała o przeżytej traumie. I nagle zapomniał o niespodziewanym pacjencie i stojącym obok Stevie, nagle poczuł tylko ukłucie rozżalenia i szczerej irytacji, że ktoś naraził ją na powrót tamtych uczuć. Merlinie, był przede wszystkim jej magipsychiatrą i takie regresy były niebezpieczne i przez myśl nawet mu nie przemknęło, że przy innej pacjentce zirytowałby się trochę mniej. I już miał unieść różdżkę i rzucić Paxo na nią, ale przypomniała mu, że gdzieś, z kogoś ucieka życie.
-Pomogę. - wydusił, bo poprosiła, a potem wtrącił jeszcze -Celine, oddychaj -bo musiał, bo nie mógł jej tak zostawić (poczuwszy zapach w szopie pożałował, że nie uściślił by oddychała ustami, ale miał nadzieję, że sama na to wpadnie) i ruszył za nią (czemu Steve stał jakoś z tyłu?) do szopy. Zmarszczył lekko nos, spojrzał pytająco na przystojnego mężczyznę, którego twarz kojarzył jeszcze z pokoju wspólnego Ravenclawu - Elric, Merlinie, to musiał być on - i to on wyglądał na najmniej spanikowanego. Zwrócił się zatem do niego:
-Co się stało? Steve mnie sprowadził, jestem - magipsychiatrą -uzdrowicielem. - nie musiał się przedstawiać, Lovegood go chyba pamiętał - a nawet jeśli nie, nie było czasu.
Przeszedł do przodu, ostrożniej opierając się na lasce. Lovegood zasłaniał kogoś sobą, więc Hector najpierw poczuł odór - a dopiero potem zobaczył potężną, zwalistą, brudną i zakrwawioną sylwetkę.
Najpierw zobaczył krew, ziejącą pustką ranę wymagającą natychmiastowej interwencji - ale nie sposób było nie widzieć reszty, tatuaży, starej blizny na twarzy. Czy to przestępca? Tylko przestępcy nosili tatuaże. I chyba marynarze, ale nie tyle. Co robi przestępca w domu Celine?
Nagle po plecach przeszedł mu dreszcz chłodu, przypomniał sobie tamtego młodzieńca o pustych oczach, ofiarę ataku dementora. Wedle prawa on pewnie też był przestępcą, a jemu współczuł. Nie miał zatem prawa oceniać tego.
(Czasami współczucie nie przychodziło mu naturalnie, czasami musiał się go uczyć - długo i mozolnie).
Opadł na kolana, odrzucił laskę, przyłożył różdżkę do klatki piersiowej mężczyzny. Krwotok był obfity, powinien go zabić - ale powolny, a brodacz nadal żył, Hector widział jak lekko unosi się jego klatka piersiowa.
Powinien go zdiagnozować, ale najpierw priorytety.
-Fosilio - szepnął, by zahamować krwotok. Krew przestała płynąć, mógł się skupić i pierwszym, co zobaczył był brud, brud wokół otwartej tkanki. Wszystko inne pachniało tak ohydnie, że nie mógł od razu stwierdzić czy już doszło do poważnego zakażenia, ale stanie się to lada moment.
-Ile tak leżał? Muszę to oczyścić, a potem - musimy go umyć. Ale dopiero, gdy zaleczę tą ranę. - rzucił w przestrzeń, chłodno, rzeczowo. -Przytrzymajcie go, może się szarpać, jeśli ból go ocuci. Odkażę to. - zwrócił się do Steve'a i Elrica, nieprzywykły do tłumaczenia się z tego co robi, ale przywykły do dbania o własne bezpieczeństwo i do spanikowanych pacjentów. -Puratio exercette - i choć dłoń lekko mu drżała i na kursie rzucał to zaklęcie staranniej, to magia natychmiast zadziałała odkażająco, talizman na serdecznym palcu błysnął lekko, a z rany trysnęła ropa, brud zaczął się rozmywać w magicznych iskrach. Mężczyznę zabolało, z pewnością, rana zapiekła - ale pewnie nie bolało bardziej niż wszystko, czego doświadczył (kalkulował w głowie Hector, bo znał się na bólu). Dopiero teraz mógł przystąpić do próby zasklepienia ciętej, najpoważniejszej rany:
-Curatio Vulnera Horribilis. - szepnął, przesuwając różdżką wzdłuż ziejącej w klatce piersiowej dziury. Docierało do niego, że nigdy nie widział czegoś takiego, na pewno nie po Lamino.
A jedyne urazy, z którymi nie stykali się w Mungu były czarnomagiczne.


wedle posta MG: Benjamin - 80/370; 60 67 (7 od zaklęcia Hectora...) - psychiczne, 20 - oparzenia, 80 - tłuczone, 85 - cięte, 40 - oparzenia, 10-osłabienie;

zaczynam leczenie & rzucam na Curatio Vulnera Horribilis


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.



Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 16.05.23 15:51, w całości zmieniany 3 razy
Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Szopa [odnośnik]07.03.23 22:49
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością


#1 'k100' : 99

--------------------------------

#2 'k8' : 2, 5, 3, 8
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Szopa Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Szopa [odnośnik]09.03.23 21:07
Chciałby móc oszczędzić Celine widoku ran odniesionych przez obcego im mężczyznę, prawdopodobnie ofiarę wojny. I tak wycierpiała dość w swoim krótkim życiu, żeby własny brat donosił jej dodatkowych zmartwień. Może jednak zrozumie, gdy minie już pierwszy szok - zrozumie, że porzucanie człowieka odnalezionego w takim stanie nie było czymś na co Lovegood mógłby się zdobyć. Nie zamierzał zgrywać bohatera i udawać, że może odmienić czyjeś życie - ale zabranie rannego do ciepłego miejsca i wezwanie uzdrowiciela było jego zdaniem rzeczą najprostszą i najbardziej oczywistą do zrobienia. Nie wyobrażał sobie, że ktokolwiek uczciwy postąpiłby inaczej, nawet Steve, mimo jego początkowej niepewności.
- Nie wiem, Celine - przyznał, dając wreszcie za wygraną z próbami zasłonienia sobą nieprzytomnego. Sam zapach i tak wydał się wystarczający, by doprowadzić jego siostrę na skraj histerii. - Spokojnie - dorzucił, choć nie wierzył, by ktoś tak wrażliwy jak ona był w stanie na to przystać. Opadł na kolana przy ciele czarodzieja i zaczął ostrożnie ściągać z niego ostatnie strzępy materiałów, które kiedyś musiały być ubraniami. Wszystko kleiło się do ran, ociekało czerwienią i żółcią, i okropnie śmierdziało. - Znaleźliśmy go ze Stevem w lesie, na rzadko uczęszczanym szlaku. Uzdrowiciel został już wezwany. Może zdążymy mu pomóc - Zmarszczył brwi, patrząc na głębokie rozcięcie przy żebrach. Zwinął kawałek brudnej koszuli i docisnął je mocno, by zatrzymać krwotok. A przynajmniej miał nadzieję, że to robi. - Nic mi nie jest, znaleźliśmy tylko rannego - Znów spróbował uspokoić siostrę, choć jemu samemu kręciło się już w głowie od metalicznego swądu krwi. - Najlepiej jakbyś przyniosła wody, dużo czystej wody, Cela. - mamrotał gorączkowo, odchylając lekko głowę nieprzytomnego faceta, żeby sprawdzić czy oddycha. Miał z tym jednak problem, bo gęsta broda znacznie ograniczała widoczność gardła, a klatka piersiowa, może przez rany, unosiła się bardzo dziwnie.
Nie wiedział, czy go usłyszała, bo zaraz wypadła z krzykiem za drzwi, jakby kogoś nawoływała. Cholera, miał nadzieję, że Celine zupełnie nie spanikuje; nie mógł w tym momencie zająć się i nią i nieznajomym. I tak radził sobie z ledwością, jego dłonie już były umorusane we krwi i czymś jeszcze, i było mu niedobrze, ale wytrzymywał odważnie, bo przecież nie po to ściągnął tu rannego, żeby teraz dać mu od tak umrzeć.
Rozważał właśnie, czy powinien rzucić jakieś zaklęcie czyszczące, gdy usłyszał męski głos na podwórzu, za szeroko otwartymi drzwiami szopy, tworzącymi choć minimalny przewiew.
Jaki mężczyzna nazywa Celę po imieniu? Nieistotne, zapyta o to później.
Nie rozpoznał od razu Hectora Vale'a, może dlatego, że nie był on nigdy szczególnie popularny. Kojarzył tylko laskę, z której pomocą poruszał się kiedyś chuderlawy chłopiec, ale na dobrą sprawę przecież istniało wielu ludzi z defektami chodzenia.
Gdyby nie Celine i jej równie instynktowna poufałość, pewnie by nie wiedział, z kim ma do czynienia.
- Hector - przywitał się, może trochę ostrzej niż powinien. Potem skupił się na coraz bledszym i bardziej wiotkim mężczyźnie. - Znaleźliśmy tego faceta pod krzakami przy leśnej ścieżce. Nie wiemy kim jest, niczego przy sobie nie miał, nie ma z nim kontaktu. Nie jestem nawet pewny, czy to czarodziej, ale nie mogliśmy go tak zostawić, nie wiedząc, co się stało. Popatrz zresztą, to - ściszył głos, odsuwając się nieco i robiąc uzdrowicielowi miejsce przy rannym. - widać, że ślady tortur - zniżył głos aż do szeptu, żeby nie usłyszała go Celine.
Kiedy Hector kazał im złapać rannego, solidarnie chwycili go, Elric za ramiona, a Steve za nogi w kolanach, żeby przypadkiem nikogo nie kopnął. Jego przyjaciel nadal krzywił się i ciężko było powiedzieć, czy to z powodu smrodu, czy na widok tych wszystkich tatuaży. Cóż, Steve zawsze był tradycjonalistą.
- Cela, letniej wody i dużo czystych szmatek, mogłabyś? I może mydło? - Spojrzał na siostrę spomiędzy włosów, odczuwając cień poczucia winy, że ją na to wszystko naraził.



This is my
home
and you can't
frighten me
Elric Lovegood
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
all of them dreams
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9649-elric-lovegood https://www.morsmordre.net/t9725-vincent#295249 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9724-skrytka-bankowa-nr-2210#295204 https://www.morsmordre.net/t9723-elric-lovegood#295203
Re: Szopa [odnośnik]11.03.23 18:48
Miał ciemnozielone oczy. A może szarozielone? Bardziej jak leśna gęstwina niż wiosenna trawa, tak, jak krzewy i drzewa podczas upalnego lata, gdy ich zieleń przyprósza piach i ziemia. Dobrze, poznał więc jego oczy, przypomniał sobie ich kolor, jaśniejszą plamkę na lewej tęczówce, zmarszczkę nad prawą brwią - tą mrużył najczęściej, gdy się irytował - i kształt ust, ale...co dalej? Skąd poparzenia na przedramionach? Dlaczego patrzył na niego tak przeszywająco? Czy był jego bratem? Przyjacielem? Wrogiem? Męska twarz pochylała się nad Benjaminem, czuł w nozdrzach zapach spalenizny i krwi, tak, to krople z rozciętej, poparzonej twarzy bruneta - ach, więc był brunetem, to dobrze, nigdy nie ufał jasnowłosym - spadały raz po raz na jego twarzy, oblizał nerwowo usta, a przynajmniej próbował to zrobić, bo miał wrażenie, że zapada się coraz głębiej w miękką ciemność. Chwiał się jeszcze na pograniczu koszmaru, wyciągał ręce do Mężczyzny O Zielonych Oczach, pachnącego papierosami, piachem, rozgrzaną smoczą skórą i potem, samemu nie wiedząc, czy chce go pochwycić, uderzyć, popchnąć czy przyciągnąć, ale mrok zasklepiał się nad nim coraz szybciej...
Wirując w końcu w płomieniu potwornego bólu. Majaki się urwały, znajoma twarz zniknęła, zastąpiona inną, obcą, o ciemnych oczach. Tylko to zdołał dostrzec, zanim oślepiła go kolejna porcja cierpienia. Zalewała go coraz silniejszymi falami, nie zdawał sobie sprawy z tego, gdzie jest i co się właściwie dzieje wokół niego, lecz pochylający się nad nim Elric mógł dostrzec w tym pierwszym przytomniejszym spojrzeniu Benjamina prawdziwe przerażenie i udrękę. Uciekające z jego poranionego ciała przy pierwszym krzyku bólu; czul, że wrzeszczał z całych sił, nie miał jednak ich zbyt wiele; może jęczał, może bezgłośnie łapał powietrze, czuł się tak, jakby ktoś rozciął mu klatkę piersiową i, na Merlina, tak chyba było; każdy oddech prawie pozbawiał go przytomności, chciał się zwinąć w pozycję embrionalną i umrzeć, chciał przestać czuć, ale nie było to takie proste. Ciało reagowało niekontrolowanie, szarpał się gwałtownie w uścisku mężczyzn, a pomimo słabości zdołał odkopać kogoś, kto najwyraźniej trzymał jego nogi. Chciał przekręcić się na bok, uciec od palącego bólu - nieco słabnącego, kątem oka dostrzegł jakiś cień tuż obok niego, nad nim, pochylony, wykręcony, trzymający różdżkę - ale nie zdołał unieść ramion. Szarpnął tylko głowę na bok, uderzając nią o podłoże. Nie kamienne - kolejny przebłysk; rozsypujący się sufit, gruzy, trzęsienie ziemi - nie znajdował się więc w grobie, choć czuł się przecież jak trup. Zamrugał gwałtownie, wydając z siebie kolejny jęk. Palący ból z klatki piersiowej malał, pozwalał już na wydanie głośniejszego dźwięku i otworzenie powiek, a pierwsze, co ujrzał, wydawało mu się dziwnie nie na miejscu. Blask złota. Znicz? Nie, za duże; poblask nabierał kształtu, krystalizował się, jasna kurtyna, zasłona włosów, blada twarz, duże oczy, szczupła sylwetka, gdzieś w głębi tej ciemności. Anioł? Tak, mama mu o nich opowiadała, mama, miał mamę, a mama mówiła mu o aniołach, wyglądały dokładnie tak, dobre duchy, piękne, pomagały w trudnych chwilach, stróżowały; śmiał się z tego bardzo, wolał poltergeisty, ale tutaj, tak, naprawdę, tutaj widział anioła. Wyciągnął prawą rękę w stronę jasnowłosego zjawiska, wskazując je, przywołując, a kolejna fala bólu wycisnęła spomiędzy jego zagryzionych warg tylko jedno, niebiańsko znajome słowo. - Kurwa - wyrzęził z cierpieniem i zdziwieniem jednocześnie, mając nadzieję, że anioł nie weźmie tego słowa do siebie.
A później - znów stracił przytomność, a czerń wirowała wokół niego niczym łagodna toń, wciągająca go głębiej i głębiej.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Szopa Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Szopa [odnośnik]11.03.23 20:42
Słowa Elrica ledwo przedzierały się przez plątaninę huczącą w głowie; jego głos brzmiał odlegle, jakby nagle znalazł się na szczycie góry, do którego zadzierała głowę, i mówił do niej echem tysiąca powtórzeń, nijakich i rozmytych, obcych, w innym języku. Kiwała raz po raz, bez zrozumienia, w stresie wysupłując z tłumaczeń brata kilka kluczowych określeń - las, uzdrowiciel, nic nie jest, wody, Steve. Kim był Steve? Czy to właśnie był Steve?
Choć polecenie przyniesienia wody padło chwilę temu, kojarzyła je już jak przez mgłę, a ostre kanty odpowiedzialności rozmywały się w pianie niesionej przez fale paniki miarowo uderzające o wnętrze jej czaszki. Oparta plecami o ścianę szopy przyglądała się Hectorowi, jakby ten niósł na rękach świetliste, złociste zbawienie.
Celine, oddychaj, jego przypomnienie, trzeźwiące i łagodne, strząsnęło z niej pelerynę obezwładniającego przerażenia, pozwoliło zrozumieć, że oddech był za płytki, nie sycił, ani nie koił rozdygotanego organizmu. Skinęła, ale nie odezwała się słowem, jeszcze zbyt niepewna swoich reakcji, przyglądała się za to Hectorowi zbliżającemu się do Elrica i pokiereszowanego olbrzyma, tłumiąc w sobie pragnienie wrzasku. Wyciągnij różdżkę, Hectorze, zrób coś, Hectorze.
- Tak - wydusiła na prośbę brata, napięta jak struna. Letnia woda, dużo czystych szmatek. Z twarzą skrytą za rozedrganymi dłońmi powtórzyła to wszystko w myślach. - Tak, już idę - i zerwała się w kierunku domu. Żołądek płonął od środka, niczego nie pragnęła tak bardzo, jak pochylenia się nad zlewem, z którego wartkim strumieniem popłynęła woda, i wyrzucenia z ciała skłębionego stresu. Tuż po wyjściu z więzienia, kiedy za duszę szarpały demony, wyrzucała z siebie jedzenie i w ten sposób pleniła emocje, z jakimi nie potrafiła sobie poradzić. Ale dziś? Byłby to regres, zaburzenie czegoś, co zbudowała jak domek z kart z pomocą Hectora; nie chciała go zawieść, jego, Elrica, Yvette, nikogo, kto poświęcił własny czas i energię na to, by w końcu stanęła na nogi. Uspokoiła więc oddech, zmusiła się do tego, wypełniwszy dużą miednicę kranówką. W międzyczasie z szafki wydobyła kilka świeżo wypranych ściereczek, dopadła też kredensu w łazience i wyciągnęła z niego wciąż pachnące ręczniki, żeby przerzucić je sobie przez ramię, a kuchenne szmatki przewiesiła przez krawędź misy, z którą pobiegła w drogę powrotną. Ciążyła jej, woda chlupała to tu, to tam, zostawiwszy mokre ślady na sękatym drewnie podłogi i źdźbłach przyprażonej słońcem trawy, ale kto by się tym przejmował? W ich szopie leżał umierający człowiek. Ktoś, kto przeszedł całą drogę do piekła i potem z niego powrócił.
- Jestem - zwołała, z trudem dobiegając do starego materaca, na którym ułożono Benjamina. Tutaj, z tak bliska, otaczający go zapach był jeszcze gorszy, gryzący. Opadła na kolana tuż obok, nieświadoma, że krwotok mężczyzny został powstrzymany - cały był umazany krwią, nie widziała jej złowrogiego plucia, jedynie Hectora, który pochylał się dzielnie nad nieznajomym, zasłuchany w drganie magii odpowiadającej na jego wezwanie. Spojrzała na brata rozpalonym od adrenaliny i nerwów wzrokiem. - Czy on... Czy Steve nadal żyje? - spytała szybko. Przyjaciel Elrica mógł wówczas posłać jej dziwne spojrzenie, ale tego nie zauważyła.
Jedną ze szmatek zanurzyła w wodzie i lekko namydliła, ostrożnie przesuwając materiałem po ręce czarodzieja. Nie chciała zbytnio zbliżać się do ran, przeszkadzać Hectorowi przy pracy, zmywała więc brud i zaschniętą krew z jego skóry, pełna strachu o jego los, niezależnie od tego, jak bardzo próbowała trzymać się trzeźwości, nadziei czy optymizmu. Na dobrą sprawę to oni, Elric i Hector, byli kotwicą, która przytwierdzała ją do teraz, byli jej siłą. Bez nich rozpadłaby się na kawałeczki i pozwoliła mężczyźnie umrzeć, nie wiedząc jak mu pomóc.
- Trzymaj się, Steve - szepnęła, z całego serca mając nadzieję, że z tego wyjdzie, a śmierć będzie zmuszona obejść się smakiem, niezaspokojona i wcale tutaj niechciana. Zmoczyła kolejną szmatkę i przeszła wokół brata, żeby prowizoryczny kompres położyć na czole powoli przytomniejącego Wrighta, delikatnie obróciwszy jego głowę. Kołtuny ciemnych włosów i zarośniętej brody przysłaniały jego twarz, kosmyki zlepiły pot, krew i kurz. - Budzi się! - drżący z emocji głos popłynął odruchowo, zareagował na impuls ciężkich powiek unoszonych ku górze. - Steve, już nic ci nie grozi - wciąż nazywała go nienależącym do niego imieniem, jeśli ktoś wcześniej ją upomniał, chyba tego nie zarejestrowała. - Jesteś w bezpiecznym miejscu - obiecała; dzięki Elricowi, dzięki Hectorowi, dzięki mężczyźnie, którego nie znała, a który w rzeczywistości był Stevem. Jego chwiejna, niepewna dłoń uniesiona ku jej twarzy sprawiła, że zamarła na chwilę, po czym cofnęła się, uchylając przed dotykiem - nie dlatego, że był brudny, poraniony i zdezorientowany, a dlatego, że mimo wszystko go nie znała. Mógł być kimś złym. Mógł na to wszystko zasłużyć, podpowiedział ciernisty szept w jej duszy, szept, który odgoniła od siebie jak natrętną muchę. Kurwa. Czy właśnie to w niej widział? Czy w agonalnym delirium dostrzegł to, co tak bardzo próbowała od siebie odsunąć? Zbladła, zanim dotarło do niej, że może to tylko jęk bólu. Kogo chcesz oszukać, Celine? Nawet umierający człowiek widzi kim jesteś naprawdę. Jego dłoń opadła nagle, odpłynęła świadomość, na nowo spowiła go czerń. Półwila obutymi w ściereczkę palcami odgarnęła krucze kosmyki wyżej na jego czoło, a przez jej twarz przemknął cień. - Chyba znów stracił przytomność... - powiedziała cicho i przesunęła materiał na jego twarz, próbowała zmyć z niej brud, posokę, próbowała zwrócić mu ludzkość.


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9177-celine-lovegood#278139 https://www.morsmordre.net/t9212-dziadek#279452 https://www.morsmordre.net/t12088-celine-lovegood#372637 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9214-skrytka-bankowa-2148#279459 https://www.morsmordre.net/t9213-celine-lovegood#279455
Re: Szopa [odnośnik]12.03.23 2:35
-Znaleźliście go w Dolinie? - syknął do Elrica, przez rzeczowe opanowanie zaczął przebijać się strach. Dolina, Leta, Orpheus, Orestes u teściów. Martwił się o nich wszystkich odkąd nad Somerset rozbłysnął w zimie Mroczny Znak i odkąd usłyszał o tym od teściowej - ale do dzisiaj wieś zdawała się spokojniejsza.
Walia była spokojna, może Celine powinna była zostać w Walii - przemknęło mu przez myśl z goryczą, bo jak ten człowiek i to niebezpieczeństwo wpłynie na chwiejne postępy w jej terapii? Nie zauważył ostrego tonu Lovegoode'a, obydwoje mieli prawo być trochę zdenerwowani. Był mu zresztą wdzięczny za wyjaśnienia, za rzeczowe podejście do sprawy.
Usłyszał szept, powiódł wzrokiem za Elricem. Nigdy nie leczył kogoś torturowanego, rany na psychice musiały być równie ciężkie jak na ciele i przez myśl przemknęło mu, że to fascynujące, ale szybko się za nią zganił. Cenił własną naukową ciekawość, ale czasami go niepokoiła, skutki uboczne Klątwy Złego Oka pozostają, a w dorosłym życiu mogą pojawić się problemy psychiczne, czasem nie potrafił rodzielić siebie od widma dawnej klątwy, czasem chciałby być normalny.
Na szczęście, adrenalina i świadomość uciekającego czasu uniemożliwiały myślenie, troski, analizę. Dlatego lubił pracę z pacjentami - nie miał czasu na własne problemy. W przypadku kogoś umierającego, dosłownie nie miał czasu i w tej sytuacji było coś, do czego zdążył zatęsknić od skończenia kursu - wydawało mu się, że przyjemnie pracuje się z dala od ryzyka, ale świadomość, że życie tego człowieka wisi na włosku jego różdżki wcale nie onieśmielała. Pierwsze zaklęcia rzucał jeszcze z pewną tremą, usiłując oszacować obrażenia, ale Curatio Vulnera Horribilis wyartukułował już z jasnym umysłem - bezbłędnie, pewnie, stokroć lepiej niż na kursie. Efekt zobaczył natychmiast, magia zajęła się rozerwanymi tkankami, krwawiąca dziura zaczęła się zmniejszać. Gdyby zobaczył taką ranę w podręczniku lub na kimś innym uznałby, że muszą szyć - ale ciało tego mężczyzny zdawało się wyjątkowo dobrze reagować na leczenie, rana chyba nie była aż tak ciężka na jaką wyglądała.
-Te obrażenia nie miały go zabić, ta rana - tak. - odszepnął Elricowi, z pewnym opóźnieniem. Wcześniej oszczędzał słowa i czas, skupiał się na częściowym zaleczeniu rany i zatamowaniu krwotoku. Olbrzym wierzgnął, otrzeźwiający ból zaklęcia oczyszczającego musiał się spleść z uzdrawiającą i ożywiającą magią. Hector usłyszał przekleństwo Steve'a - brodacz musiał go kopnąć.
Szlag - przemknęło mu przez myśl. Samemu cofnął lekko tułów, w wyuczonym odruchu kogoś, kto uchylał się na widok jakichkolwiek gwałtownych ruchów - ale nie dość szybko, nigdy nie był dość szybki. Ani dla ojca ani nawet dla głupiej Kiny Huxley.
-Dajecie radę? - mówił do Steve'a i Elrica przytrzymujących brodacza, ale nie podnosił wzroku.
Ach, tak, mógłby go znieczulić. Nie umierał już, więc miał na to kilka sekund. Słyszał głos Celine, widział ją kątem oka, musiała już wrócić. Szlag.
-Subsisto Dolorem Horribilis. - syknął, ale wtedy brodacz uniósł rękę, Celine uchyliła się, rozbrzmiało przekleństwo - a Hector, zamiast na pacjenta, spojrzał na nią. Z niepokojem, a widząc ten szczególny lęk w jej oczach - zrozumiał, że z niepokojem uzasadnionym.
Musiał się rozproszyć gdzieś po drodze, albo może podświadomie nie chciał mu zabrać bólu - wiedział, że zaklęcie nie zadziałało, ale zanim zdążył je powtórzyć - rozdarty między nim i nią, dwoma pacjentami, mężczyzną któremu być może ocali życie i dziewczyną której duszę chciał ocalić od kilku miesięcy - brodacz znów stracił przytomność. I ułatwił mu decyzję.
-Nie wprowadzę go sam w śpiączkę, musicie go jeszcze chwilę przytrzymać. - przed specjalizacją nie rzucał Facio Coma i nie był pewien czy by w ogóle potrafił, znał jedynie teorię i wiedział, że jeśli ryzykować to ze wsparciem. -Elric, zaalarmuj mnie, gdyby się budził. Uspokoję go, wtedy. Celine, uważaj żeby cię przypadkiem nie uderzył. Steve, mocniej z tymi nogami. - mówił pośpiesznie, konkretami. Wydawanie rozkazów przychodziło mu naturalnie w stresowych sytuacjach - nie tylko z pracy, już wtedy, gdy miał dziesięć lat i bliźniak pobił do krwi innego dzieciaka a on musiał pokierować Victorem przy zacieraniu śladów.
-Curatio Vulnera Horribilis. - szepnął, znów kierując różdżkę na ranę, ale rezultat go nie zadowolił, krew wciąż powoli ciekła z rany. -Curatio Vulnera Horribilis. - powtórzył i tkanki wreszcie posłuchały, regeneracja przyśpieszyła - rana zasklepiła się na tyle, by nie krwawić, choć minie sporo czasu zanim zagoi się naturalnie.
-Nie wykrwawił się. Nie umrze. - zawyrokował, błądząc wzrokiem po ohydnych stłuczeniach, po śladach od poparzeń. -Nie od ran, ale trzeba go będzie umyć i tym też muszę się zająć. - koszula mężczyzny przypominała już bardziej resztki niż ubiór; rozcięta czymś co go zraniło umożliwiła Hectorowi swobodny dostęp do klatki piersiowej - ale teraz chciał zobaczyć wszystko, obrażenia po... łańcuchu? Chłodną dłonią zsunął (lub w razie potrzeby zdarł, nie bawił się w delikatność) skrawki ubrania z boków mężczyzny, chcąc zobaczyć jak daleko ciągną się poparzenia.
Zrobił dziwną, zamyśloną minę, rozszerzył szerzej oczy.
Widział już coś takiego, choć częściowo zaleczonego.
Uleczył już coś takiego - tak doskonale, że nie został ślad. Oliver, szmalcownicy, tamto popołudnie w maju.
Brodaty mężczyzna nie był już nieznajomy, podobieństwo obrażeń wzbudziło w Hectorze nagły przypływ współczucia.
-Celine nie powinna tego oglądać. - powiedział cicho, jakby do siebie, trochę do Elrica. Łańcuchy, czarna (chyba) magia. Niebezpieczeństwo, Tower. Nie, nie powinna mieć z tym styczności, to za wcześnie. -Zaleczę poparzenia, leczyłem już coś takiego. Potem trzeba będzie go umyć, porządnie. - w Mungu robiły to pielęgniarki, ale będą musieli to zrobić w trójkę. Ze Stevem, bez Celine.


w poprzednim poście Curatio Horribilis wyleczyło 51 + bonus 10 za >120 = 61; zostało 24 obrażeń ciętych, obecnie wyleczyło 53 -> rana po Vulnerario zagojona! Dzięki potężnej sprawności Bena nie była to rana I (ani II, ani III) stopnia.

stan obecny:
158/370; 67 - psychiczne, 20 - oparzenia, 80 - tłuczone, cięte, 40 - oparzenia, 10-osłabienie







We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Szopa [odnośnik]13.03.23 16:35
Trudno było kontrolować wszystko co działo się właśnie przed jego oczami. Jak dotąd nic nie szło po jego myśli, Celine była w domu i natychmiast ich odnalazła, szybko tracił pewność siebie, ranny wciąż obficie krwawił, a wyprawa rozpoznawcza właściwie się nie udała, gdy musieli tak nagle ją przerwać. Czy podjął dobrą decyzję, wciąż nie miał pewności, ale nie było już szansy zawrócić. Teraz życie nieznajomego spoczywało w ich rękach, obciążając jego sumienie.
- Celine, nic nam nie grozi - przypomniał siostrze jeszcze raz, ze stalowym przekonaniem, którego wcale nie czuł. To że ranny ich nie skrzywdzi, tego był pewien, ale co z ludźmi, którzy wyrządzili mu te wszystkie rany. Czy wciąż mogli go poszukiwać, czy mogli nałożyć na niego śledzące zaklęcia? Kurwa, dlaczego pomyślał o tym dopiero teraz? - Nie, nie w Dolinie. W lasach koło Worcester - odparł rozkojarzony na pytanie Hectora, nie zauważając chyba nawet na to jak zirytowany jest uzdrowiciel. Wydawało się to naturalne, że ratowanie ludzkiego życia, zwłaszcza tak nagłe, bez żadnego przygotowania, może rozstroić nerwy najsilniejszego i najspokojniejszego czarodzieja.
Razem ze Stevem przytrzymywali szarpiącego się mężczyznę, gdy uzdrowiciel oczyszczał ranę. Nieznajomy był silny, to bez wątpienia, i gdyby nie jego stan, pewnie bez najmniejszego wysiłku by ich wszystkich powalił, ale w tej chwili osłabiały go całe tygodnie tortur i wycieńczenia. Z każdą chwilą Elric dostrzegał to coraz wyraźniej w uwidocznionych żebrach, żylastej skórze skrytej pod zaschniętą na skorupę krwią i gęstych, ciemnych włosach.
Skinął głową na wskazaną przez Hectora ranę, a potem zacisnął zęby. Od smrodu brało go na mdłości nie mniej niż od wyobrażeń piekła, przez jakie przeszedł ten człowiek, ale męska duma i pamięć o tym, że jest tutaj jeszcze Celine pozwoliła mu zachować zimną krew.
- Tak - potwierdził, choć ramiona go już bolały od powstrzymywania mężczyzny od szarpania się na lewo i prawo. Steve raz już prawie dostał stopą w brodę, ale radził sobie, siadając na nogach rannego. - Już traci przytomność. Cela... powiedziałaś Steve? - dotarło to do niego z opóźnieniem w tym całym chaosie. - Oczywiście, że żyje.
- Ja jestem Steve - dodał ponuro jego przyjaciel, ale, na szczęście, nie wydawał się urażony, tylko zaniepokojony kierunkiem, w jaki zmierzało to popołudnie. Ciągle nie odrywał wzroku od twarzy nieznajomego, teraz okrytej częściowo przez ręcznik i blade ręce Celine.
Elric skrzywił się, gdy facet rzucił przy jego siostrze wulgarne słowo, ale niczego nie powiedział, przecież nie mógł go winić. Wątpił, by facet w ogóle zdawał sobie sprawę z tego co się wokół niego dzieje.
Gdy przyszło co do czego i najgorsze rany zostały zaopatrzone, Elric puścił na nowo wiotkie ramiona mężczyzny i pomógł Hectorowi rozerwać lepką, postrzępioną koszulę.
- Umyjemy go. Steve, co? - Przyjaciel westchnął z niechęcią, ale zaczął zsuwać z rannego spodnie.
- Celine, może umyjesz mu głowę? - zasugerował zaraz, bo był skrępowany myślą o tym, że siostra mogłaby na jego prośbę szorować ciało obcego. To było zadanie raczej dla pielęgniarki czy innej uzdrowicielki, ale nie chciał zupełnie jej wyganiać po tym jak sam poprosił ją o pomoc. Co jeśli w sypialni rozpłacze się i popadnie w histerię zupełnie sama? Mógł chociaż udawać, że ją angażuje, nawet jeśli serce go zapiekło, gdy słyszał rozedrganą łagodność z jaką Cela stara się wysławiać do nieprzytomnego. - My się zajmiemy resztą. I... Co? - rzucił ostrzejsze spojrzenie Hectorowi, gdy ten się odważył na nieproszony komentarz. Wycisnął czysty ręcznik nad miską i sam zaczął szorować nim, może nie całkiem delikatnie, poparzoną klatkę piersiową rannego. Nie było to łatwe, wyschnięta ropa kleiła się do włosów, wymiociny chyba też. - Skąd znasz Celine? Co ci w ogóle do tego? Jeśli nie chce tu być, wcale nie musi. I dobrze o tym wie. - Nie podobała mu się ta dziwna poufałość, której nie rozumiał. Do samej Celine zwrócił się jednak łagodniej. - Calineczko, wiesz, że możesz wrócić do domu, prawda? Nikt cię nie zmusza do tego wszystkiego, to nie jest łatwe i wszyscy to rozumiemy. Silniejsi od nas by się załamali.
Steve w tym czasie z kolejnym westchnieniem wyrżnął szmatkę nad poranionymi, nagimi stopami.



This is my
home
and you can't
frighten me
Elric Lovegood
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
all of them dreams
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9649-elric-lovegood https://www.morsmordre.net/t9725-vincent#295249 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9724-skrytka-bankowa-nr-2210#295204 https://www.morsmordre.net/t9723-elric-lovegood#295203
Re: Szopa [odnośnik]14.03.23 11:30
Ktoś nad nim rozmawiał, padały jakieś dziwne słowa, niezrozumiałe, w obcym dialekcie; czuł się tak, jakby leżał zakopany głęboko pod ziemią, w wilgotnym grobie, z ciężarem śmierdzącej ziemi na piersi, a gdzieś kilka metrów ponad nim toczyło się normalne i zupełnie abstrakcyjne życie. Ton głosu się zmieniał, unosił i opadał, działał jak kojąca melodia, pozwalająca zapaść głębiej w przyjemną miękkość czerni, ta pozbawiona bólu zasłona rozdzierała się jednak nitka po nitce. Coraz cieńsza, w niczym nieprzypominająca grubej kurtyny z początku tego całego koszmaru, spruła się do momentu, w którym przytłumione światło prześwitywało przez nią niczym przez delikatną koronkę.
Tym razem wrócił do przytomności powoli, wyciągany jak spod niezwykle udanego Crassitudo, a każda sekunda tego zawieszenia w półświecie kosztowała go potwornie wiele energii. Szczęśliwie ból także powracał nierównomiernie, leniwie, jakby łaskocząco, Ben mruknął coś niezrozumiałego i drgnął jeden raz, drugi, trzeci, jakby przebudzając się z pijackiej, wielogodzinnej drzemki. Już kiedyś się tak czuł, poobijany, jakby martwy, w nozdrza też uderzał go paskudny zapach, słyszał gorączkową wymianę zdań...Tak, to już się wydarzyło, ale nie pamiętał dlaczego i kiedy, nie pamiętał nic, nawet, jak miał na imię, chociaż akurat ten zbitk głosek docierał do niego najwyraźniej.
- Steve - wychrypiał słabo i dramatycznie swe pierwsze słowo niebędące przekleństwem. Tak miał na imię? Steve? To nie było ważne, ważne było to, że ktoś był w niebezpieczeństwie, ta świadomość docierała do obolałego umysłu jako pierwsza, bodziec tak mocny, że wybijał się ponad zamkniętą w zapomnieniu prawdę. Coś groziło komuś, kogo kochał, nie jednej osobie, wielu, widział je płonące, widział ich ciała, tak realne, to nie mógł być koszmar; widział swoją Gru.. Gru? To była kobieta, brązowe włosy, tlące się i żarzące, ale jak miała na imię? Kim dla niego była? Gruella? A potem, mężczyzna, zielone oczy, kto...Głośniejsza wymiana zdań nad jego głową wywołała jęk bólu, bólu powracającego coraz szybciej ze wszystkich stron, czyszczącego pamięć z tych ostatnich okruchów wspomnień. Gdy otworzył gwałtownie powieki, rozbudzony na dobre bólem promieniującym z mytego niezbyt delikatnie, poranionego ciała, nie pamiętał już nic.
- Kim... jesteś-cie? - wyjęczał niewyraźnie, miał wrażenie, jakby wpadł pod pociąg, wszystko go bolało - i czegoś się bał, poturbowana psychika domagała się działania, upewnienia się, że jest bezpieczny. Wzrok miał mętny, wokół niego gromadziło się kilka sylwetek, z trudem ogniskował wzrok na jednej, najbliższej, stojącej obok jego głowy. Anioł z jasełek, które wystawiała mugolska rodzina mamy. Anioł z baśni, o długich jasnych włosach, ślicznej buzi i błękitnych oczach. Anioł z tej dziwnej, dziecięcej kolorowanki, jaką podarowała mu babka, mówiąc coś o piekle, niebie i o tym, żeby był grzecznym chłopcem. Kolorowanka pełna była aniołów, gwiazdek, stajenek i panów w sukienkach. Uśmiechnął się półprzytomnie do tego wspomnienia - i do anioła - a później, niestety, niepowstrzymanie zakaszlał. Głównie krwią, czerwone krople rozprysnęły się przed nim, zapewne trafiając na twarz lub ubranie myjącej mu głowę anielicy; bordowe kropki migoczące na czystym złocie i bieli tej istoty, hipnotyzującej i nieco niepokojącej jednocześnie. Kaszel wzmógł ból, Wright jęknął ponownie, tym razem głośniej, im przytomniejszy się stawał, tym bardziej piekły go poparzenia i potłuczenia, a napięte, przerażone ciało nakazywało mu przytomność. Ktoś dotykał jego stóp, ktoś dotykał jego ciała, ktoś stał obok z wyciągniętą różdżką - Ben znów otworzył oczy, tym razem szerzej, niemalże przytomnie, po czym gwałtownie spróbował usiąść, prawie uderzając swym potężnym ciałem wszystkich pochylających się nad nim. Zachwiał się, pociemniało mu przed oczami, ból się wzmógł, nie zdołał więc zająć odpowiedniej pozycji, znów osunął się na obrus, bezwładnie, ale świadomie, rozglądając się w panice dookoła, tak, jakby szukał drogi ucieczki lub czegoś, czym mógłby się obronić. Pochwycił pierwszą rzecz, na jaką na ślepo natrafił brudną ręką, zaciskając palce z całej - na szczęście dla niej jeszcze wątłej - siły na nadgarstku blondynki. Czy chcieli go skrzywdzić? Gdzie się znajdował? Dlaczego tak bolało? Zdezorientowane spojrzenie jego ciemnych oczu zadawało te pytania bez konieczności używania słów.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Szopa Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Szopa [odnośnik]14.03.23 12:38
- Och - wymamrotała pod nosem, zawstydzona, kiedy odezwał się prawdziwy Steve. Steve, który nie wyglądał na zachwyconego tym, że przez chwilę dzielił tożsamość z mężczyzną, który w agonii usiłował kopnąć go w szczękę. - Przecież wiedziałam... - dodała usprawiedliwiająco, ale róż policzków sugerował coś zupełnie innego.
Przesunęła się na ubitej ziemi, ściereczkę, którą obmyła twarz Benjamina przewieszając przez metalową krawędź misy wypełnionej lekko spienioną już wodą. Usiadła za nim, tak, by móc sprawniej umyć mu głowę, bez słowa przyjmując na barki zadanie powierzone przez brata, w głębi ducha wdzięczna za jego rozwagę - za to, że nie poprosił, by zajęła się obnażoną, poranioną piersią, twardymi jak stal mięśniami ramion, biodrami oblepionymi najgorszą warstwą spiętrzonego brudu albo nogami, które wyglądały podobnie. Chwyciła za ręcznik i zanurzyła w wodzie cały materiał, nawet nie próbując go wyżąć, kiedy ciężki i napęczniały od wilgoci znów pojawił się na powierzchni, wiedziony przez jej dłonie na krucze włosy nieznajomego. Objął je całe, oddzielając od kosmyków jej palce, które zaczęły delikatnie masować, ostrożnie, wywabiając z powierzchni onyksowych włókien kurz, piach, krew i błoto, w które chyba musiał upaść na szlaku, na którym znalazł go Elric.
Nawet skoncentrowana na myciu nie mogła nie dostrzec nagle tężejącej atmosfery, tego, jak powietrze stało się ciężkie, pełne sztyletów wymienianych między jednym a drugim czarodziejem. Prędko uniosła głowę, nie wierząc w to co słyszy. Elric i Hector nie powinni byli zajmować się bzdurami, pierwszy obmywający tors nieznajomego, a drugi wciąż zaleczający pajęczynę ran rozciągającą się po całym ciele. Obaj musieli się skupić. Czyżby to odór, którego się pozbywali, tak zmącił im myśli? Przyćmił je, odbierając widoczność priorytetów i zamieniając je na coś, co w gruncie rzeczy teraz nie miało znaczenia? Jej policzki, wcześniej zzieleniałe od swędu przylepionego do Benjamina, nagle stały się czerwone jak świeżo rozniecony płomień. Wyprostowała plecy, ze świstem nabierając powietrza do płuc, niewrażliwa na to, jak szybko tego pożałowała, bo świdrowanie żołądka na moment zeszło na dalszy plan.
- Przestańcie... - odezwała się głucho, z niedowierzaniem. - Przestańcie natychmiast! Ten człowiek umiera, a jeśli nie, to prawie umarł, a wy... macie czas się nad nim przepychać? - opuszki jej palców zaświerzbiły iskierkami złości. Nie doceniała ich troski, nie tutaj i nie teraz, absolutnie pochłonięta myślą, że wystarczyła drobna zmiana trasy albo wycieczka w inny dzień i Benjamin Wright mógłby wykrwawić się na sprażonej słońcem ziemi. Jakie znaczenie miała w tym wszystkim Celine? Żadne. Spróbowała odetchnąć głębiej, odsunąć od siebie złość, żeby nie zrobić mężczyźnie krzywdy, jednak jej serce galopowało w oburzeniu, być może dodatkowo podjudzone stresem wciąż skumulowanym w tkankach. - Elric to mój brat, Hector to... to mój lekarz. Dobrze? Nie skaczcie sobie do gardeł nad kimś, kto tyle przeszedł! A ja nie wrócę do domu. Nie mogę, Ellie. On cierpi, zostanę i pomogę, jak wy - spojrzała na brata roziskrzonym spojrzeniem, próbowała być silna, teraz, gdy minął pierwszy strach. Machinalnie podążała już za adrenaliną, chociaż wrodzone tchórzostwo wrzeszczało w jej głowie, by zwiewała gdzie pieprz rośnie; mimo to przy nich czuła się bezpiecznie, podświadomie chciała też im obu udowodnić, że da radę. Znów przycisnęła dłonie do ręcznika wokół głowy Benjamina, a woda przyjemnie orzeźwiła palce, które wcześniej pragnęły jedynie spłonąć; wmasowała jej krople w jego włosy i zdjęła materiał, wrzucając go z powrotem do misy.
Usłyszała wówczas słaby głos na nowo rozbudzającego się czarodzieja, spojrzała na niego niepewnie, z nadzieją, że tym razem utrzyma się świadomości jak tratwy i nie odpłynie, porwany przez fale cichnącej agonii. Chciała mu odpowiedzieć. Wyjaśnić, że znalazł się w Dolinie Godryka, wśród dobrych ludzi, którzy zamierzali mu pomóc, nie skrzywdzić; że z zimnych szponów śmierci wyswobodził go odważny smokolog i mądry uzdrowiciel, oraz Steve, któremu w tym wszystkim przypadały najpodlejsze zadania, jakich nikt chyba nie chciał się podjąć. A mimo to zastygła - niepewna, truchlejąca, niezdolna odnaleźć w myślach słów, którymi mogłaby się posłużyć. Jej spojrzenie powędrowało do brata, liczyła, że on zajmie się wyjaśnieniami, że zdejmie z niej odpowiedzialność, bo gdyby powiedziała za dużo, a nieznajomy okazałby się szmalcownikiem, nigdy by sobie tego nie wybaczyła. Nie wiedziała jak zachować się w tej sytuacji. Była naiwna, a ta naiwność wielokrotnie doprowadzała do tragedii.
Wtem jednak przez powietrze przedarły się krople krwistej czerwieni. Kaszel przetoczył się przez szopę jak huragan i na jej policzkach wylądowało coś ciepłego, kalejdoskop rozrzuconych drobinek, które sprawiły, że wszystkie jej mięśnie napięły się jak struny, stężały i zamarły w przerażeniu. Posoka. Ślina. Jej żołądek zatańczył w piruecie, niemalże wywracając się na drugą stronę, a twarz, wcześniej czerwona od gniewu i oburzenia, na nowo zbladła, a potem zzieleniała. I nie był to koniec - wielka, niedźwiedzia dłoń zakleszczyła się wokół jej nadgarstka jak pierścień kajdany, słaba, ale nieprzewidziana i straszliwa. Celine znów znieruchomiała jak sarna, która miała przed sobą wilka obnażającego kły, mężczyzna mógł być wycieńczony chorobą i ranami orzącymi w jego ciele, ale nagle wzniecił w niej panikę, niezależnie od tego, jak dzielna i silna próbowała być.
- P-puść, proszę - zdołała wyjąkać słabo, drżąco. - Nie zrobimy ci krzywdy... - szeptała przestraszona, przyduszona wspomnieniami rozlanymi po duszy; nie rób mi krzywdy, zdawało się jednak mówić jej ciało, jej nagle mięknąca, kuląca się postawa.


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9177-celine-lovegood#278139 https://www.morsmordre.net/t9212-dziadek#279452 https://www.morsmordre.net/t12088-celine-lovegood#372637 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9214-skrytka-bankowa-2148#279459 https://www.morsmordre.net/t9213-celine-lovegood#279455
Re: Szopa [odnośnik]19.03.23 7:47
Skupiony na dwojgu pacjentów - nieznajomym i Celine, która jego zdaniem znalazła się w kryzysowej sytuacji; gdyby tylko była tutaj Yvette to na pewno mieliby jednolity front (i samemu czułby się pewniej uzdrawiając nieznajomego, wiedział już, że przeżyje, ale obrażenia były ciężkie, a czas był na wagę złota - nie spodziewał się, że jej brat, który go tu zaprosił (no cóż, właściwie to Steve go tu zaprosił) zmieni się w nastroszonego mężczyznę, postanawiającego właśnie teraz bronić z uporem swoich decyzji.
Nie musiał mówić tego monologu o wyborze, wystarczyło odesłać ją do domu.
Uniósł wzrok z wyraźną irytacją, samemu już dawno kategorycznie kazałby Orestesowi na to nie patrzeć - a choć nie miała siedmiu lat, to nie powinna na to patrzeć. Była ambitna, była pomocna. Potrzebowała teraz ojca, surowego opiekuna, a nie brata, który dawał jej jedynie iluzję wyboru i bawił się w domorosłego magipsychiatrę, przeszkadzając zarazem temu wykwalifikowanemu.
Może powinien przewidzieć, że po ludziach można spodziewać się wszystkiego i to w najgorszych momentach. A jednak ciągle go fascynowali zaskakiwali.
Otworzył usta, gotów do riposty, ale Celine go ubiegła.
Nie spodobała mu się jej decyzja, ale w jednym miała rację. A kobietom dobrze przyznawać rację.
-Nie mamy czasu. - przyznał jej, zanim zdążył to zrobić Elric. Postanowił nie zniżać się do odpowiedzi, kiwnął więc głową, a gdy Celine chwyciła szmatę - westchnął. Ciężko. Tak, żeby zauważył to Lovegood, ale nie ona.
-Jesteśmy spokojni. - uspokoił Celine w imieniu swoim i (niespokojnego) Elrica, zmusiwszy głos do idealnie wyćwiczonego sztucznego spokoju.
Ciekawe, czy Elric też tak umiał.
Umiał przynajmniej go myć, Steve podobnie. Hector przytknął różdżkę do świeżo przemytej skóry na boku, do poparzeń. Sińce wyglądały równie upiornie, fioletowe i wielkie, ale postanowił leczyć je na raz.
-Cauma sanavi horribilis. - zaczął od poparzeń, przesuwając różdżką wzdłuż śladu po łańcuchu.
I wtedy mężczyzna - pewnie reagując na regenerującą magię - się ocknął. Hector miał wzrok utkwiony w poparzeniach, nie mógł patrzeć na pięć rzeczy na raz, w pierwszej chwili nie zauważył otwierających się powiek. Elric miał tego pilnować, ale być może był bardziej zajęty nieuzasadnionymi pretensjami.
Rozbrzmiał ochrypły głos, a zanim Hector zdążył wypalić "miałeś mnie zaalarmować", w powietrzu rozbrzmiał jęk Celine.
Poderwał głowę, on ją dotknął, a nie była gotowa, a tyle rozmawiali o dotyku, miał nadzieję że Lovegood zareaguje równie szybko i strząśnie rękę olbrzyma - samemu miał w ręce różdżkę i zareagował prędko, instynktownie. Zaklęciem, które miało nie tylko uspokoić, ale przede wszystkim spowolnić i otępić mężczyznę, którego używał wobec zbyt pobudzonych, a czasem zwyczajnie niebezpiecznych pacjentów.
-Ignominia! - Ben mógł odczuć pewną ulgę, ociężałość. -Puść ją. - spokojnie i stanowczo. Wiedział, że aby zadziałało, ten człowiek potrzebował odpowiedzi, pewności, że musiał być straumatyzowany i lękać się o własne życie.
Ciekawe, jak bardzo.
Fascynujące, jak bardzo.
-Jestem uzdrowicielem. Nie zrobimy ci krzywdy. - wziął głębszy wdech, obrażenia fizyczne będą musiały poczekać. Najpierw musi go uspokoić, zająć się jego stanem emocjonalnym. -Właśnie cię leczę, oni pomagają, weź głębszy wdech, powinno pomóc - Paxo Maxima Horribilis. - kilka słów rozproszenia pacjenta, proste i niezłożone zdania, błysk zaklęcia. Pierwsza z inkantacji przyjemnie otępiła Bena, wprawiając go w błogi i półprzytomny stan. Lekko znieczulił też jego obrażenia, choć nie równie mocno jak zaklęciem przeciwbólowym. Druga inkantacja, umożliwiła Wrightowi zaczerpnięcie powietrza, spowolniła skołatane serce, subtelniej złagodziła paniczny nastrój.  -Jak się nazywasz? Potrzebujesz zaklęcia przeciwbólowego? Nie ruszaj się, leż spokojnie. - pytania, mające skierować jego umysł na coś innego niż panika, mające przynieść odpowiedzi. Zerknął w dół, musiał zająć się wciąż trwającym krwotokiem.


rzuty

leczę 53 oparzeń (20+40=60, zostaje 7); 10 psychicznych (Ignominia) i 71 psychiczne (Paxo Horribilis) = 81 psychicznych=wszystkie!

278/370; 67 - psychiczne, 20 - oparzenia, 80 - tłuczone, 24 - cięte, 40 7 - oparzenia, 10-osłabienie


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Szopa [odnośnik]24.03.23 20:33
Nie mógł pozwolić na to, by sytuacja w jego szopie eskalowała do niebezpiecznej eksplozji emocji - był w końcu panem tego domu, tego małego zakątka spokoju, które kiedyś należało wyłącznie do niego i nie mógł w nim szukać wieczorem niczego poza wygodnym fotelem, książką i towarzystwem wiecznie marudnej Marleny. Chętnie dopuścił do niego najbliższą rodzinę, przyjaciół, a teraz także obcego potrzebującego, być może zaspokajając w ten sposób poczucie winy i wstyd na myśl o tym o ile odważniejsza była od niego Lucinda.
A może zwyczajnie był dobrym człowiekiem, ale tego przecież od tak przed sobą nie przyzna.
- To jest Stevie, ja jestem Elric. To Celina, a to... - zasępił się, ale zmusił do łagodnego tonu. - ...Hector. - Mężczyzna zaczynał już artykułować pojedyncze słowa, zaczynając od jego przyjaciela, który na wspomnienie siebie wyraźnie się skrzywił. Skoro zaczynał rozpoznawać swoich ratowników, doszedł do wniosku, że powinien ich przynajmniej raz porządnie przedstawić. - Możesz nam powiedzieć swoje imię? - dodał, natarczywiej, uprzedzając Hectora w jego pytaniach, może trochę nazbyt energicznie.
Uzdrowiciel zabrał się do wywiadu znacznie lepiej niż oni, więc w końcu z westchnieniem oddał mu pałeczkę i zajął się tylko spełnianiem poleceń; szorował mężczyznę z zaschniętej krwi i resztek wymiocin, aż w końcu ponad odorem kwaśnego potu wybił się wreszcie słodki zapach kwiatowego mydełka, które używała Celine. Pamiętał, że przywoził je ze Staffordshire, z doliny Greengrassów. Ręcznie robione, z zatopionymi goździkami. Kto by pomyślał wtedy, że przydadzą im się do tego.
- Uważaj, Cela - ostrzegł, gdy mężczyzna zaczął kaszleć; sam się w porę nie osłonił przed porcją bordowej śliny. Sądząc po cichym przekleństwie, Steve również. Cholera, będzie mu za tę pomoc winny piwo.
- Skóra mu odchodzi z podeszwy - zauważył z niesmakiem przyjaciel.
Może nawet dwa piwa.
Nie spodziewał się, że Celine zareaguje tak ostro na jego próbę przepytania Hectora. Ostatecznie to było tylko jedno pytanie, a poza tym zadane z troski o nią. Hector był w jego wieku i kto wie jakie pstro mógł mieć w głowie w towarzystwie młodej półwili, słyszał już przecież od ich starych kolegów, że został magipsychiatrą. To była ta dziedzina, w której rozmawiało się bardzo długo o swoich problemach bez żadnych rozwiązań, drzemało na kozetkach i udawało, że można coś zrobić z ludźmi, których mózgi zostały uszkodzone przez okrutne zaklęcia. Nie wiedział na ile dziwaczny był w tym wszystkim Hector, ale na tyle na ile go pamiętał...
W każdym razie Celine mogła powiedzieć, że chodzi akurat do niego. Przecież by jej nie zabronił. Ale na pewno z nim porozmawiał.
- Rozumiem. Spokojnie, Cela, nic się nie dzieje. Nie kłócimy się - powiedział pojednawczo, wyginając usta do nieco pokrzywionego uśmiechu. Hectorowi rzucił tylko spojrzenie spode łba. - Porozmawiamy później - uściślił.
Klatka piersiowa i ramiona rannego były już właściwie czyste, odsłaniając kolejne rany, które skrwawiały się w miarę szorowania ich szmatką, nawet miękką i lnianą. I te cholerne oparzenia.
- Dziewczyna dobrze sobie radzi, dajcie jej spokój - rzucił Steve pod nosem, akurat w czas, gdy ranny zerwał się po raz kolejny i jego brudne, silne palce zacisnęły się na kościstym nadgarstku Celine.
W jego gardle natychmiast wezbrał protest, ale powstrzymał się przed warknięciem i pozwolił uzdrowicielowi uspokoić mężczyznę zaklęciami, sam natomiast sięgnął przez tapczan po szmatkę, która nie była jeszcze ani razu użyta i wykorzystał ją, by delikatnie zetrzeć nią ślady krwawej śliny z policzków siostry.
- Shh, już dobrze. Nic ci nie grozi. Ani nam. Jest już dobrze. - przypomniał, a drugą dłonią złapał mocno za palce obcego, rozwierając je siłą.
Wyglądał na bardziej sprawnego od niego, ale liczył na to, że zwycięży wyczerpanie i otępiające zaklęcia, że uda mu się sprawnie strząsnąć tę niechcianą dłoń zanim na bladej skórze siostry zakwitnie pierwszy siniak.

sprawność x2? zabieraj te łapska Ben



This is my
home
and you can't
frighten me
Elric Lovegood
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
all of them dreams
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9649-elric-lovegood https://www.morsmordre.net/t9725-vincent#295249 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9724-skrytka-bankowa-nr-2210#295204 https://www.morsmordre.net/t9723-elric-lovegood#295203

Strona 1 z 3 1, 2, 3  Next

Szopa
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach