Szopa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szopa
Na skraju posesji stoi stara drewniana szopa, która od lat służy Elricowi za miejsce składowania niepotrzebnych mebli i narzędzi. Okresowo, na specjalnie zamontowanej żerdzi, pomieszkuje w niej również Marlena - gdy nadchodzi tydzień ciągłych deszczów, a jej rzępoleniu nie ma końca jest to ratunek dla sfatygowanych uszu. Podłoga jest tu raczej klepiskiem, ale ściany ocieplono zaklęciami, żeby drewno aż tak nie przemakało.
The member 'Elric Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 34
'k100' : 34
Im lepiej - pojęcie względne, dopiero przecież umknął spod ostrza śmierci, o włos unikając ostatecznego pożegnania z otaczającym go światem - się czuł, tym bardziej się bał. Prosta zależność, sprawiająca, że mętne tęczówki o barwie gorącej czekolady coraz świadomiej dostrzegały detale otoczenia. Głosy ciągle migotały gdzieś poza nim, wychwytywał pojedyncze słowa, lecz przynajmniej zdawał sobie sprawę, że wokół niego kłębią się ludzie, co prawda nieznajomi i potencjalnie groźni, lecz niepodobni do potworów lub koszmarnie poparzonych inferiusów. Tylko jedna sylwetka otoczona rozświetloną aurą - a może koroną z jasnych włosów - wydawala mu się dobra, bezpieczna, anielska. I pewnie dlatego chwytał się jej w szalenczo nieustępliwym geście, ignorując niemal wszystko dookoła. Padały kolejne inkantacje, pytania, czuł, że ktoś próbuje oderwać jego dłoń od przedramienia złocistego zjawiska, ale nie ustąpił, potrzebował jej kojącego głosu i lekkiego dotyku. Odetchnął głębiej, gotów szarpać się dalej, przerażony i zagubiony, lecz uspokajające zaklęcia spłynęły na niego niczym ciepły koc. Palce zaciśnięte niemal do bólu na skórze Celine powoli się rozwarły, jeden po drugim, a Ben opadł bezwładnie na obrus, wypuszczając głośno powietrze z płuc. Ból zelżał razem z lękiem, zrobiło mu się sennie, dalej odczuwał dyskomfort, lecz tym razem, ukojony wprawną ręką uzdrowiciela, nie próbował uciekać lub walczyć. Spojrzenie stało się przytomniejsze, przesunął nim od wystraszonej dziewczyny - dlaczego? dlaczego twarz tej pięknej czarownicy była nieco zielona i poruszona, skoro mieli być bezpieczni? - przez stojącego w ochronnej wobec niej pozie bruneta, przez niknącego gdzies przy jego stopach mężczyzny, aż do...uzdrowiciela, którego słowa zdołały przebić się przez otumanienie. - Ja...nie wiem - odpowiedział zagubiony, mrugając gwałtownie oczami. - Steve? - dodał nieco rozpaczliwie, to imię, wypowiedziane w chwili nieprzytomności, na razie przykleiło się mocno do przebijającego się gdzieś z mroków niepamięci Bena. - Musimy im pomóc... - wychrypiał, dalej zagubiony pomiędzy pragnieniem niesienia pomocy, które doprowadziło do jego uwięzienia, a mętną rzeczywistością, w jakiej się znalazł. Nie wiedział, komu musieli pomóc, nie wiedział, dlaczego, a po kolejnym kojącym zaklęciu przestało być to tak ważne. Rozluźnił się już zupełnie, czuł ból, ale ten stanowił zaledwie odprysk cierpienia, które do niedawna znosił. - Gdzie ja jestem? Co mi się stało? - wymamrotał jeszcze, powracając spojrzeniem do kobiety. Czuł, że był półnagi i mokry, coś rwało go w mostku, a w nozdrza uderzał go niezwykle mocny kwiatowy zapach. Na Merlina, nic nie rozumiał, a co gorsza coś lub ktoś zaczęło łaskotać go w stopy. Wierzgnął nogą, lżej jednak niż przed momentem, a łagodzące niepokój zaklęcia spowijały go w coraz ściślejszy kokon z miękkości i senności. - Różdżka... - wybełkotał resztkami sił, spoglądając spod przymrużonych oczu na anielską piękność; czerwień resztek krwi tylko podkreślała nieskazitelność jej skóry. Dobrze było odchodzić - zasypiać? - z widokiem Anioła Stróża przed oczami. Mama opowiadała o nim, tak, pamiętał to - ale nic poza tym, nic poza strzępkami historii, nie powiązanymi żadną stałą nicią z jakąkolwiek tożsamością.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przynajmniej co do tego, że się nie kłócą, są zgodni, pomyślała skwaszona. Zaróżowiona złością półwila opuściła wzrok na pulchną od wody tkaninę, którą obmywała włosy Benjamina, przesuwając palce po linii pukli nad czołem. Cicho szemrzący już gniew nie mknął w jego kierunku - wręcz przeciwnie, widok twarzy nieznajomego przypominał jej o tym, że emocje nie mogły dokładać mu bólu ani zmartwienia, nie powinny. Wystarczająco dużo przeszedł. To na nim należało się skupić, na tym, by zawrócił spod bram śmierci i na resztkach sił podryfował do nich, do świata żywych, kimkolwiek był.
Zsunęła ręcznik z powrotem do misy i wypłukała materiał, skupiwszy się potem na brodzie pełnej poskręcanych i pozlepianych ze sobą czarnych kosmyków. Ilekroć wzrok napotykał ślady, których pochodzenia nie chciała sobie dopowiadać, unosiła spojrzenie i udawała, że ich nie widzi, wdychała wówczas do płuc przyjemną woń kwietnego mydełka i skupiała się na wyliczaniu gatunków, które mogły podarować światu bukiet tych zapachów. Bez, fiołki, kwiaty wiśni, chabry, dzikie róże. Piwonie, hiacynty, konwalie, niezapominajki. Goździki. Lawendy. Po kilku minutach ręcznik klapnął do wody, wymieniony w jej dłoniach na szmatkę, czystą i znacznie miększą, jaką chciała otrzeć twarz Bena z wilgoci. Steve'owi chwalącemu jej mierne próby pomocy odpowiedziała uśmiechem, choć to on zasługiwał na docenienie, na podziękowanie za zajęcie się najsurowszymi zadaniami bez słowa sprzeciwu, rozchyliła nawet wargi, by to podkreślić - lecz zabrakło jej czasu.
Obręcz z żelaza palców wytrawionych chorobą i cierpieniem usidliła nadgarstek, na policzek spadły krople krwawego deszczu, bo o ileż łatwiej było myśleć o nich w ten sposób, niż jak o ślinie opuszczającej zdarte gardło bezimiennego niedźwiedzia. Oddech zatrzepotał w piersi, walczył o uwolnienie, uciekał, skoro ona uciec nie mogła. Zamarła, niemalże odcięta lękiem od świadomości tego, że Elric usiłował obluzować chwyt Benjamina, choć ten nie odpuścił. Może nie spodobał mu się sposób, w jaki go myła? Może niechcący zrobiła mu krzywdę? A może to strach doszedł w nim do głosu, instynkt spłoszonego zwierzęcia, człowieka, który budzi się w nieznanym miejscu, wśród nieznanych ludzi? Otrzeźwiała po dłuższej chwili, słowa dochodziły do niej jak z oddali, jednak wreszcie zaczęły przedzierać się przez głuszę oddzielającą ją od tu i teraz, a kwaśność w ustach, wspinająca się w górę przełyku, po raz kolejny cofnęła się do wzburzonych ryzów żołądka. Miał znajome oczy. Nie w barwie, nie w kształcie, ale w emocjach, które w nim rozpoznała. Pełne popłochu, rozgorączkowania, przerażenia, oczy, na których odcisnęły się powidoki przeżyć zatrutych katuszami i wspomnieniami, które bardziej niż rana mogły wprawić go w żałość, że tego dnia nie umarł. To z pamięcią trudniej było żyć, niż z bliznami.
Oddychała głęboko, drżąco, wpatrzona w niego z bliźniaczą ulgą, chociaż to Bena dosięgło zaklęcie Hectora i zwróciło mu namiastkę spokoju; poluźniły się mięśnie jego twarzy, potężna sylwetka opadła na materac, pozwoliwszy jej nadgarstkowi ochłonąć. Bez chwili namysłu skorzystała z możliwości i cofnęła dłoń, a w miejscu, gdzie wcześniej ją ścisnął, pozostały jasne pręgi pozostawione przez jego palce. Przelotnie zerknęła na brata z wdzięcznością, kiedy pojęła, że oczyścił jej twarz, otarł, i panika w jej sercu ucichła - a gdyby nie wstyd, zapewne spojrzałaby mu w oczy; nie zrobiła tego.
Spokojnie, Celine, nie chciał zrobić ci krzywdy. Nie chciał.
Otaczają cię przyjaciele, już dobrze. On cierpi.
- Też masz na imię Steve? - zdziwiła się głupiutko, nie rozumiejąc, że tak kazała mu myśleć niewiedza, niepewność. Przywołał imię, którym go nazwała, błądził po omacku w poszukiwaniu sensu w zamglonych chaszczach wypełniających mu czaszkę, chwytał się domysłów jak tonący brzytwy, szukał śladów samego siebie. - Jesteś w Somerset... U nas, w naszym domu, w ogrodzie. Mieszkamy tu z Elrikiem; on i Steve cię znaleźli i przyprowadzili do ciebie dobrego uzdrowiciela. Powiedziałabym, że jednego z najlepszych, ale jestem pewna, że kiedyś by mi to wypomniał. Nic ci tu nie grozi, dobrze? Jesteś bezpieczny - mówiła cicho, głosem przyprószonym pozostałością strachliwego rozgorączkowania, na nowo przytaczając ten fragment wyjaśnień ubrany w podobne szaty do sposobu, jakim chwilę temu ukoił ją Ellie. Nie wiedziała, czy powinna dodać, że los sprowadził go do Doliny Godryka, na wszelki wypadek pozostawiła więc tę decyzję mądrzejszym od siebie; własne aresztowanie i utracenie zaufania sprawiły, że nie wyrecytowała mu natychmiast całego adresu, z kodem pocztowym i gatunkami kwiatów hodowanych w doniczkach na parapetach włącznie. Brat i Hector mogli opowiedzieć mu o reszcie: o tym, co mu się stało, o własnych podejrzeniach, o naturze odniesionych obrażeń, o tym, gdzie znajdowała się różdżka, do której pognał myślami, mogli wypytać go o co tylko chcieli. Ona tymczasem założyła kosmyk srebrnych włosów za ucho, po czym leciutko nachyliła się ku niemu, powoli i ostrożnie, niepewnie, patrząc na nieznajomego czarodzieja, i spytała, - Chce ci się pić?
Zsunęła ręcznik z powrotem do misy i wypłukała materiał, skupiwszy się potem na brodzie pełnej poskręcanych i pozlepianych ze sobą czarnych kosmyków. Ilekroć wzrok napotykał ślady, których pochodzenia nie chciała sobie dopowiadać, unosiła spojrzenie i udawała, że ich nie widzi, wdychała wówczas do płuc przyjemną woń kwietnego mydełka i skupiała się na wyliczaniu gatunków, które mogły podarować światu bukiet tych zapachów. Bez, fiołki, kwiaty wiśni, chabry, dzikie róże. Piwonie, hiacynty, konwalie, niezapominajki. Goździki. Lawendy. Po kilku minutach ręcznik klapnął do wody, wymieniony w jej dłoniach na szmatkę, czystą i znacznie miększą, jaką chciała otrzeć twarz Bena z wilgoci. Steve'owi chwalącemu jej mierne próby pomocy odpowiedziała uśmiechem, choć to on zasługiwał na docenienie, na podziękowanie za zajęcie się najsurowszymi zadaniami bez słowa sprzeciwu, rozchyliła nawet wargi, by to podkreślić - lecz zabrakło jej czasu.
Obręcz z żelaza palców wytrawionych chorobą i cierpieniem usidliła nadgarstek, na policzek spadły krople krwawego deszczu, bo o ileż łatwiej było myśleć o nich w ten sposób, niż jak o ślinie opuszczającej zdarte gardło bezimiennego niedźwiedzia. Oddech zatrzepotał w piersi, walczył o uwolnienie, uciekał, skoro ona uciec nie mogła. Zamarła, niemalże odcięta lękiem od świadomości tego, że Elric usiłował obluzować chwyt Benjamina, choć ten nie odpuścił. Może nie spodobał mu się sposób, w jaki go myła? Może niechcący zrobiła mu krzywdę? A może to strach doszedł w nim do głosu, instynkt spłoszonego zwierzęcia, człowieka, który budzi się w nieznanym miejscu, wśród nieznanych ludzi? Otrzeźwiała po dłuższej chwili, słowa dochodziły do niej jak z oddali, jednak wreszcie zaczęły przedzierać się przez głuszę oddzielającą ją od tu i teraz, a kwaśność w ustach, wspinająca się w górę przełyku, po raz kolejny cofnęła się do wzburzonych ryzów żołądka. Miał znajome oczy. Nie w barwie, nie w kształcie, ale w emocjach, które w nim rozpoznała. Pełne popłochu, rozgorączkowania, przerażenia, oczy, na których odcisnęły się powidoki przeżyć zatrutych katuszami i wspomnieniami, które bardziej niż rana mogły wprawić go w żałość, że tego dnia nie umarł. To z pamięcią trudniej było żyć, niż z bliznami.
Oddychała głęboko, drżąco, wpatrzona w niego z bliźniaczą ulgą, chociaż to Bena dosięgło zaklęcie Hectora i zwróciło mu namiastkę spokoju; poluźniły się mięśnie jego twarzy, potężna sylwetka opadła na materac, pozwoliwszy jej nadgarstkowi ochłonąć. Bez chwili namysłu skorzystała z możliwości i cofnęła dłoń, a w miejscu, gdzie wcześniej ją ścisnął, pozostały jasne pręgi pozostawione przez jego palce. Przelotnie zerknęła na brata z wdzięcznością, kiedy pojęła, że oczyścił jej twarz, otarł, i panika w jej sercu ucichła - a gdyby nie wstyd, zapewne spojrzałaby mu w oczy; nie zrobiła tego.
Spokojnie, Celine, nie chciał zrobić ci krzywdy. Nie chciał.
Otaczają cię przyjaciele, już dobrze. On cierpi.
- Też masz na imię Steve? - zdziwiła się głupiutko, nie rozumiejąc, że tak kazała mu myśleć niewiedza, niepewność. Przywołał imię, którym go nazwała, błądził po omacku w poszukiwaniu sensu w zamglonych chaszczach wypełniających mu czaszkę, chwytał się domysłów jak tonący brzytwy, szukał śladów samego siebie. - Jesteś w Somerset... U nas, w naszym domu, w ogrodzie. Mieszkamy tu z Elrikiem; on i Steve cię znaleźli i przyprowadzili do ciebie dobrego uzdrowiciela. Powiedziałabym, że jednego z najlepszych, ale jestem pewna, że kiedyś by mi to wypomniał. Nic ci tu nie grozi, dobrze? Jesteś bezpieczny - mówiła cicho, głosem przyprószonym pozostałością strachliwego rozgorączkowania, na nowo przytaczając ten fragment wyjaśnień ubrany w podobne szaty do sposobu, jakim chwilę temu ukoił ją Ellie. Nie wiedziała, czy powinna dodać, że los sprowadził go do Doliny Godryka, na wszelki wypadek pozostawiła więc tę decyzję mądrzejszym od siebie; własne aresztowanie i utracenie zaufania sprawiły, że nie wyrecytowała mu natychmiast całego adresu, z kodem pocztowym i gatunkami kwiatów hodowanych w doniczkach na parapetach włącznie. Brat i Hector mogli opowiedzieć mu o reszcie: o tym, co mu się stało, o własnych podejrzeniach, o naturze odniesionych obrażeń, o tym, gdzie znajdowała się różdżka, do której pognał myślami, mogli wypytać go o co tylko chcieli. Ona tymczasem założyła kosmyk srebrnych włosów za ucho, po czym leciutko nachyliła się ku niemu, powoli i ostrożnie, niepewnie, patrząc na nieznajomego czarodzieja, i spytała, - Chce ci się pić?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Był indywidualistą i wolał prowadzić rozmowy z pacjentami indywidualnie - dlatego otworzył własny gabinet, z dala od pielęgniarek i obsługi szpitala, dlatego wytrwale ćwiczył Paxo i Ignominię zarówno do uspokajania jak i do samoobrony przed wybuchami emocji nieobliczalnych pacjentów - więc w pierwszej chwili westchnął w duchu, gdy Elric wszedł mu w słowo i spytał nieznajomego o imię. Przez myśl od razu przemknęły mu błędy początkującego, błędy które wytknąłby samemu sobie w tej sytuacji: łagodniej, nie tak natarczywie, on jest spanikowany. Po sekundzie wahania, mając pod różdżką i dłońmi otwarte i poważne rany - przyznał jednak w duchu, że sytuacja znacząco różni się od tej w gabinecie i że Elric jest dość pomocny.
Obiecał sobie, że porozmawia z pacjentem później, spokojnie - ale na razie musiał pomóc jego ciału i psychice równocześnie. Z pozornym roztargnieniem skinął głową, gdy Elric uznał, że powinien porozmawiać akurat z nim - akurat to wydawało się teraz Hectorowi najmniejszym priorytetem, choć rezerwa mężczyzny nie umknęła jego uwadze. Potem wiele rzeczy zaczęło dziać się równocześnie, Vale i Lovegood zdążyli zaniepokoić się o Celine, ale na szczęście olbrzym wreszcie ją puścił. Hector nie mógł mieć tego za złe człowiekowi w szoku, w i e d z i a ł, że to pewnie naturalna reakcja, ale w obecności Celine zmartwienie brało górę nad magipsychiatryczną racjonalnością. Czasem przypominał sobie w takich chwilach o tym, co mówiła Yvette o dziedzictwie jej genów, czasem próbował się pilnować - ale dziś miał na głowie zbyt wiele. Już chciał się odezwać, ale zaklęcie uspokajające poluzowało uścisk olbrzyma, a Celine poradziła sobie sama, nazywając go w dodatku świetnym uzdrowicielem - a choć nie wzruszał się łatwo to przyjemne ciepło rozlało się gdzieś w okolicach serca i nabrał pragnienia zaimponowania jej ową ekspertyzą uzdrowicielską.
-Tak, leczę cię i już prawie kończę. Wcześniej byłeś nieprzytomny. Bądź nieruchomo, by nie bolało. - potwierdził, a że za słowami musiały iść czyny (najlepiej robiące wrażenie na Celine, to na pewno pokrzepi psychikę jego drugiej pacjentki!)
-Episkey Maxima. - szepnął, przykładając różdżkę do najpoważniej i najboleśniej wyglądających sińców i krwiaków. Te zaczęły znikać, a Hector ponowił zaklęcie, -Episkey Maxima - ale rozproszyły go słowa mężczyzny, o kimś, komu powinni pomóc. Gdzie, kto, jak, czy powinni kogoś zaalarmować? Wziął głębszy wdech, uspokajając sam siebie.
-Spokojnie. Najpierw pomożemy tobie. - poprosił, szukając kontaktu wzrokowego z... drugim Stevem? Miał tak na imię, czy tylko półprzytomnie powtarzał inne słowa? Obie opcje wydawały się na razie nawet prawdopodobne, więc na wszelki wypadek Hector jeszcze nie zwrócił się do niego po imieniu. -Co jest ostatnim, czym pamiętasz? - zadał łagodniejszą wersję pytania gdzie byłeś torturowany i na chwilę porzucając siniaki postanowił do końca zatamować krwotok. -Curatio Vulnera Horribilis. - tym razem, wiedziony ambicją, rzucił zaklęcie idealnie. W skroniach czuł lekkie ćmienie, jak zawsze gdy rzucał tak wiele zaklęć w tak krótkim czasie, ale ludzkie życie i podziw Celine liczyły się rzecz jasna ponad jego komfort.
Klatka piersiowa wyglądała już znośnie, choć gojenie się zajmie sporo czasu. Sińce i oparzenia prawdopodobnie ciągnęły się na plecach, ale najpierw...
Powstrzymał odruch otarcia dłoni o spodnie i sięgnął do torby, którą wziął ze sobą. Drobne zapasy dla teściowej, narzekającej na osłabienie od śmierci Beatrice, ale ten pacjent był priorytetem.
-Wypij, to wywar wzmacniający. Pozwoli ci wrócić do sił, pomóc innym i sobie. - odszukał właściwą fiolkę, podsunął "Steve'owi". Zerknął znacząco na Elrica - nie chciał marnować eliksiru jeśli pacjent będzie nieobliczalny, możliwe, że będzie potrzebował pomocy. -Dasz radę odwrócić się na brzuch? - poprosił. -Tam ciągną się ostatnie rany - wiedział jak wyglądały te po łaļcuchach, oparzenia oplatające cały tors Olivera; widział fiolet sińców na boku. -potem - będziemy mogli przestać.
rzuty: pierwsze Episkey Maxima leczy 37 obrażeń tłuczonych (moc powyżej 100), drugie nieudane, Curatio Vulnera Horribilis leczy wszystkie obrażenia cięte (moc >120, uleczyłoby 63 ale jest 24)
podaję Benowi wywar wzmacniający ze stałego ekwipunku
310/370;67 - psychiczne, 20 - oparzenia, 43 - tłuczone, 24 - cięte, 40 7 - oparzenia, 10-osłabienie (zniknie po wypiciu eliksiru)
Obiecał sobie, że porozmawia z pacjentem później, spokojnie - ale na razie musiał pomóc jego ciału i psychice równocześnie. Z pozornym roztargnieniem skinął głową, gdy Elric uznał, że powinien porozmawiać akurat z nim - akurat to wydawało się teraz Hectorowi najmniejszym priorytetem, choć rezerwa mężczyzny nie umknęła jego uwadze. Potem wiele rzeczy zaczęło dziać się równocześnie, Vale i Lovegood zdążyli zaniepokoić się o Celine, ale na szczęście olbrzym wreszcie ją puścił. Hector nie mógł mieć tego za złe człowiekowi w szoku, w i e d z i a ł, że to pewnie naturalna reakcja, ale w obecności Celine zmartwienie brało górę nad magipsychiatryczną racjonalnością. Czasem przypominał sobie w takich chwilach o tym, co mówiła Yvette o dziedzictwie jej genów, czasem próbował się pilnować - ale dziś miał na głowie zbyt wiele. Już chciał się odezwać, ale zaklęcie uspokajające poluzowało uścisk olbrzyma, a Celine poradziła sobie sama, nazywając go w dodatku świetnym uzdrowicielem - a choć nie wzruszał się łatwo to przyjemne ciepło rozlało się gdzieś w okolicach serca i nabrał pragnienia zaimponowania jej ową ekspertyzą uzdrowicielską.
-Tak, leczę cię i już prawie kończę. Wcześniej byłeś nieprzytomny. Bądź nieruchomo, by nie bolało. - potwierdził, a że za słowami musiały iść czyny (najlepiej robiące wrażenie na Celine, to na pewno pokrzepi psychikę jego drugiej pacjentki!)
-Episkey Maxima. - szepnął, przykładając różdżkę do najpoważniej i najboleśniej wyglądających sińców i krwiaków. Te zaczęły znikać, a Hector ponowił zaklęcie, -Episkey Maxima - ale rozproszyły go słowa mężczyzny, o kimś, komu powinni pomóc. Gdzie, kto, jak, czy powinni kogoś zaalarmować? Wziął głębszy wdech, uspokajając sam siebie.
-Spokojnie. Najpierw pomożemy tobie. - poprosił, szukając kontaktu wzrokowego z... drugim Stevem? Miał tak na imię, czy tylko półprzytomnie powtarzał inne słowa? Obie opcje wydawały się na razie nawet prawdopodobne, więc na wszelki wypadek Hector jeszcze nie zwrócił się do niego po imieniu. -Co jest ostatnim, czym pamiętasz? - zadał łagodniejszą wersję pytania gdzie byłeś torturowany i na chwilę porzucając siniaki postanowił do końca zatamować krwotok. -Curatio Vulnera Horribilis. - tym razem, wiedziony ambicją, rzucił zaklęcie idealnie. W skroniach czuł lekkie ćmienie, jak zawsze gdy rzucał tak wiele zaklęć w tak krótkim czasie, ale ludzkie życie i podziw Celine liczyły się rzecz jasna ponad jego komfort.
Klatka piersiowa wyglądała już znośnie, choć gojenie się zajmie sporo czasu. Sińce i oparzenia prawdopodobnie ciągnęły się na plecach, ale najpierw...
Powstrzymał odruch otarcia dłoni o spodnie i sięgnął do torby, którą wziął ze sobą. Drobne zapasy dla teściowej, narzekającej na osłabienie od śmierci Beatrice, ale ten pacjent był priorytetem.
-Wypij, to wywar wzmacniający. Pozwoli ci wrócić do sił, pomóc innym i sobie. - odszukał właściwą fiolkę, podsunął "Steve'owi". Zerknął znacząco na Elrica - nie chciał marnować eliksiru jeśli pacjent będzie nieobliczalny, możliwe, że będzie potrzebował pomocy. -Dasz radę odwrócić się na brzuch? - poprosił. -Tam ciągną się ostatnie rany - wiedział jak wyglądały te po łaļcuchach, oparzenia oplatające cały tors Olivera; widział fiolet sińców na boku. -potem - będziemy mogli przestać.
rzuty: pierwsze Episkey Maxima leczy 37 obrażeń tłuczonych (moc powyżej 100), drugie nieudane, Curatio Vulnera Horribilis leczy wszystkie obrażenia cięte (moc >120, uleczyłoby 63 ale jest 24)
podaję Benowi wywar wzmacniający ze stałego ekwipunku
310/370;
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niepokój, zupełnie racjonalny, choć zepchnięty do odmętów nieświadomości, aby tylko nie stchórzyć w ostatnim momencie, nie porzucić tego człowieka na pastwę losu, wrócił ze zdwojoną siłą, gdy zrozumiał, że nie jest w stanie pokonać stalowego uścisku męskich palców na nadgarstku siostry. Być może miałby wystarczająco dużo siły, gdyby tylko się zaparł, uparł, ale nie chciał prowadzić teraz agresywnej przepychanki - starał się być ostrożny, by nie zadać Celine więcej niepotrzebnego bólu. Te wyważone próby szarpania palca po palcu spełzały jednak na niczym i coraz więcej potu wstępowało na kark Elrica.
- Puść ją, ona ci nie robi krzywdy. Nikt ci nie zrobi krzywdy, słyszysz? Próbujemy ci pomóc... - mamrotał natarczywie, a potem odetchnął z ulgą, gdy facet w końcu sam zaczął wiotczeć i się uspokajać; zapewne za sprawą zaklęć Hectora, ale tego przecież duma nie pozwoliłaby Elricowi tego przyznać. Rzucił mu tylko krótkie, wdzięczne spojrzenie; mógł je zauważyć albo nie. Potem pogładził palcami obolałą skórę na nadgarstku Celine, w jedynym wyrazie wsparcie, jaki mógł jej teraz zapewnić. - Masz na imię Steve?
Starszy przyjaciel, który skończył już ze stopami rannego i próbował je teraz ustawić na miękkich kawałkach ligniny, żeby rany wyschły i były widoczne dla uzdrowiciela, westchnął ciężko i rzucił Elricowi spojrzenie pełne irytacji.
- To by dopiero było... wydaje mi się, że on blefuje.
Elricowi też się tak wydawało, ranny mógł być jeszcze zbyt oszołomiony, by cokolwiek sobie przypomnieć, mógł też umyślnie kłamać... ale nie chciał go osądzać zbyt szybko, ostatecznie mimo zawieszenia broni wojna trwała, a ten człowiek był tego najlepszym przykładem. Jeśli obawiał się zdradzić swoją prawdziwą tożsamość, musiał go zrozumieć. W końcu dopiero co przeszedł przez piekło.
- Nie wiemy co ci się stało, znaleźliśmy cię w lesie. Teraz jesteś w Dolinie Godryka. Spróbujemy się dowiedzieć, ale najpierw musisz odpocząć. - To był niezły eufemizm na stan, w jakim się znalazł, ale z całym jego nikłym doświadczeniem w pomaganiu śmiertelnie rannym zdawało się Elricowi, że przyznawanie jak niewiele brakowało by odszedł na zawsze nie było najwłaściwszą rzeczą do powiedzenia. - Nie myśl na razie o różdżce... odzyskasz ją. - Na pewno nie w najbliższym czasie, nawet gdyby ją znaleźli, nie zamierzał jej mu dawać. Potencjalnie nadal mógł okazać się niebezpieczny, może niepoczytalny.
Był pod wrażeniem łagodności w głosie Celine, jej nieustającej troski, mimo strachu, jaki dopiero co musiała przeżyć, który przecież dostrzegł w jej oczach. Buzię wciąż miała bladą jak świeży pergamin, ale mimo to miała dla rannego tylko ciepłe słowa. Z zaskoczeniem przyrównał ją do Magdalene, swojej starszej siostry, a potem z uśmiechem pomyślał, że byłaby z niej bardzo dobra pielęgniarka.
Nie powiedział tego jednak na głos, wiedział, że miała inne marzenia i nie musiała się niczym sugerować; powinna sama znaleźć własną drogę.
- Może przydałoby mu się trochę ale... albo portera - rzucił pod nosem, gdy Celine zaoferowała mu picie. Sam na jego miejscu pewnie nie marzyłby o niczym innym. Steve zgodził się z nim w ciszy, ale nie sprawdził, co na ten temat myśli uzdrowiciel, bo chyba się tego domyślał. No ale co on tam mógł wiedzieć na ten temat. Na co dzień zajmował się rozmowami, nie prawdziwymi problemami.
Hector miał zresztą dla mężczyzny (Steve'a Dwa?) własny napój, jakiś wzmacniający eliksir, a Elric ze Stevem Jeden rzucili się do pomocy.
- Poczekaj chwilę, Cela. - Musieli go przytrzymać, na wypadek gdyby wierzgał. - To dla twojego dobra, stary. Naprawdę. Zrobi ci się lepiej. Obiecuję, że potem przyniosę piwo. - Nie był pewien, czy mają w spiżarce akurat piwo, ale jakoś podświadomie chciał faceta uspokoić. Rzucił przy tym wymowne spojrzenie Celine; może mogłaby już po nie skoczyć? Im mniej czasu spędzi przy tych ranach, w tym smrodzie, tym lepiej dla niej. Powinni jej przydzielać jakieś babskie zadania, nawet jeśli świetnie radziła sobie także jako młoda uzdrowicielka.
Skinął głową Hectorowi, pomagając potem mężczyźnie obrócić się na brzuch. Byli już bliżej niż dalej końca, a co będzie potem... to potem będzie się musiał zastanowić.
- Puść ją, ona ci nie robi krzywdy. Nikt ci nie zrobi krzywdy, słyszysz? Próbujemy ci pomóc... - mamrotał natarczywie, a potem odetchnął z ulgą, gdy facet w końcu sam zaczął wiotczeć i się uspokajać; zapewne za sprawą zaklęć Hectora, ale tego przecież duma nie pozwoliłaby Elricowi tego przyznać. Rzucił mu tylko krótkie, wdzięczne spojrzenie; mógł je zauważyć albo nie. Potem pogładził palcami obolałą skórę na nadgarstku Celine, w jedynym wyrazie wsparcie, jaki mógł jej teraz zapewnić. - Masz na imię Steve?
Starszy przyjaciel, który skończył już ze stopami rannego i próbował je teraz ustawić na miękkich kawałkach ligniny, żeby rany wyschły i były widoczne dla uzdrowiciela, westchnął ciężko i rzucił Elricowi spojrzenie pełne irytacji.
- To by dopiero było... wydaje mi się, że on blefuje.
Elricowi też się tak wydawało, ranny mógł być jeszcze zbyt oszołomiony, by cokolwiek sobie przypomnieć, mógł też umyślnie kłamać... ale nie chciał go osądzać zbyt szybko, ostatecznie mimo zawieszenia broni wojna trwała, a ten człowiek był tego najlepszym przykładem. Jeśli obawiał się zdradzić swoją prawdziwą tożsamość, musiał go zrozumieć. W końcu dopiero co przeszedł przez piekło.
- Nie wiemy co ci się stało, znaleźliśmy cię w lesie. Teraz jesteś w Dolinie Godryka. Spróbujemy się dowiedzieć, ale najpierw musisz odpocząć. - To był niezły eufemizm na stan, w jakim się znalazł, ale z całym jego nikłym doświadczeniem w pomaganiu śmiertelnie rannym zdawało się Elricowi, że przyznawanie jak niewiele brakowało by odszedł na zawsze nie było najwłaściwszą rzeczą do powiedzenia. - Nie myśl na razie o różdżce... odzyskasz ją. - Na pewno nie w najbliższym czasie, nawet gdyby ją znaleźli, nie zamierzał jej mu dawać. Potencjalnie nadal mógł okazać się niebezpieczny, może niepoczytalny.
Był pod wrażeniem łagodności w głosie Celine, jej nieustającej troski, mimo strachu, jaki dopiero co musiała przeżyć, który przecież dostrzegł w jej oczach. Buzię wciąż miała bladą jak świeży pergamin, ale mimo to miała dla rannego tylko ciepłe słowa. Z zaskoczeniem przyrównał ją do Magdalene, swojej starszej siostry, a potem z uśmiechem pomyślał, że byłaby z niej bardzo dobra pielęgniarka.
Nie powiedział tego jednak na głos, wiedział, że miała inne marzenia i nie musiała się niczym sugerować; powinna sama znaleźć własną drogę.
- Może przydałoby mu się trochę ale... albo portera - rzucił pod nosem, gdy Celine zaoferowała mu picie. Sam na jego miejscu pewnie nie marzyłby o niczym innym. Steve zgodził się z nim w ciszy, ale nie sprawdził, co na ten temat myśli uzdrowiciel, bo chyba się tego domyślał. No ale co on tam mógł wiedzieć na ten temat. Na co dzień zajmował się rozmowami, nie prawdziwymi problemami.
Hector miał zresztą dla mężczyzny (Steve'a Dwa?) własny napój, jakiś wzmacniający eliksir, a Elric ze Stevem Jeden rzucili się do pomocy.
- Poczekaj chwilę, Cela. - Musieli go przytrzymać, na wypadek gdyby wierzgał. - To dla twojego dobra, stary. Naprawdę. Zrobi ci się lepiej. Obiecuję, że potem przyniosę piwo. - Nie był pewien, czy mają w spiżarce akurat piwo, ale jakoś podświadomie chciał faceta uspokoić. Rzucił przy tym wymowne spojrzenie Celine; może mogłaby już po nie skoczyć? Im mniej czasu spędzi przy tych ranach, w tym smrodzie, tym lepiej dla niej. Powinni jej przydzielać jakieś babskie zadania, nawet jeśli świetnie radziła sobie także jako młoda uzdrowicielka.
Skinął głową Hectorowi, pomagając potem mężczyźnie obrócić się na brzuch. Byli już bliżej niż dalej końca, a co będzie potem... to potem będzie się musiał zastanowić.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Był bezpieczny. Nikt tu nie chciał zrobić mu krzywdy. Nic mu nie groziło. Nie działo się nic złego. Nikt go nie torturował, nie wiązał, nie więził. Tak ciężko było uwierzyć w te pourywane słowa, wirujące gdzieś wokół jego głowy jak skrawki papieru rzuconego w ogień, porwane, na wpół spopielone, niemożliwe do pochwycenia. Widział je, był świadom ich istnienia, ale lęk ściskający jego żołądek nie pozwalał w pełni zrozumieć, że naprawdę znalazł się wśród ludzi, którzy nie chcą zadać mu kolejnych ran. Zaklęcie uspokajające uspokoiło panikę, nie pozwoliło wpaść rosłemu mężczyźnie w groźną i dla niego, i dla swych ratowników, agresywną histerię, opadł więc już zupełnie bezwładnie na obrus, w pewien sposób właściwie przypominając pokaźne prosię podane na ten dość prymitywny stół. Brakowało tylko jabłka w buzi. I może nieco ładniejszych oparzeń, wyczyszczony przecież został, woda przynosiła mu ulgę, podświadomie wystawiał twarz na dotyk delikatnej szmatki, powoli czując poza smrodem zapach kwiatów. Drażniący w nos, nie miał siły kichać ani się oburzyć na tak pedalską woń ablucji, niewiele nitek łączyło go z rzeczywistością, łaskawie dryfował więc pomiędzy, starając się wyłuskiwać z wypowiedzi czworga pochylonych nad nim osób jakiekolwiek możliwe do pojęcia szczegóły.
Jak miał na imię? Steve? Nie, coś tu nie pasowało, nie, pierwsze, co przyszło mu do głowy brzmiało obco, lecz czy mógł zaufać swym nagłym opiekunom na tyle, by się do tego przyznać? Jego prawdziwe imię było krótsze, twardsze, Ben, tak, Ben brzmiał znajomo. Blisko. Odetchnął głębiej, kiedy inkantacje uzdrowiciela po raz kolejny przynosiły mu ulgę, czuł coraz mniej palącego bólu, coraz więcej usypiającego zmęczenia. Mętne spojrzenie przestało błądzić po twarzach wyłaniających się z półmroku tuż nad nim, skupił się - i to z trudem - na buzi anioła stróża, starając się skoncentrować na jej jasnych oczach. Już nie opierał się próbom pomocy, dawał się przesuwać, przekręcać i myć, nie wierzgał, nie szalał, teraz bliższy otępionej orce wyrzuconej na brzeg, tracącej cały swój niszczycielski potencjał. - Chyba. Nie wiem. Nie pamiętam - wychrypiał niemal bezgłośnie na pytanie o imię, na razie nie ufał swym przebłyskom prawdy. Ani - nikomu zgromadzonemu tuż nad nim, niby wiedział, że gdyby chcieli zrobić mu krzywdę, już dawno by do tego doszło, lecz zakorzeniony czarną magią lęk nie zniknął, czyniąc nawet pozbawionego pamięci czarodzieja niezwykle podejrzliwym. Nie przeżyłby kolejnego koszmaru, nawet, gdyby miał go przez niego przeprowadzić niemal srebrzystowłosy anioł. Nie chciał wracać do tych strzępów poszarpanych wspomnień, pokręcił tylko głową, gwałtownie, na pytanie uzdrowiciela, o to, co ostatnie pojawiało się przed jego oczami. - Ból. Ciemność. Ogień. Ale nie...nie chcę i nie pamiętam...to... - urywane słowa padały spomiędzy jego spierzchniętych warg, drżących i sinych. Nie, nie chciał o tym pamiętać - i nie pamiętał niczego konkretnego. Zerknął znów nieco nerwowo na jasną twarz Celine, tak, to imię potrafił dopasować do jedynej w pomieszczeniu kobiety. - Whisky - wychrypiał, żadne piwo, żadna woda, potrzebował alkoholu, czegoś, co wypali ohydny posmak śmierci z gardła i ukoi resztki bólu. Nie bez niechęci pozwolił podeprzeć się - i nie bez grymasu wypił podany mu najpierw eliksir. Chłeptał go jednak grzecznie, niczym spragniony psiak, a później poddał się kolejnym działaniom, gotów przewrócić się na brzuch. Czuł się coraz bardziej sennie, nieprzytomnie, tym razem już nie z powodu odniesionych obrażeń i ran, a zmęczenia. Działo się zbyt wiele, a on - miał zbyt mało sił, by móc długo pozostać świadomym.
Jak miał na imię? Steve? Nie, coś tu nie pasowało, nie, pierwsze, co przyszło mu do głowy brzmiało obco, lecz czy mógł zaufać swym nagłym opiekunom na tyle, by się do tego przyznać? Jego prawdziwe imię było krótsze, twardsze, Ben, tak, Ben brzmiał znajomo. Blisko. Odetchnął głębiej, kiedy inkantacje uzdrowiciela po raz kolejny przynosiły mu ulgę, czuł coraz mniej palącego bólu, coraz więcej usypiającego zmęczenia. Mętne spojrzenie przestało błądzić po twarzach wyłaniających się z półmroku tuż nad nim, skupił się - i to z trudem - na buzi anioła stróża, starając się skoncentrować na jej jasnych oczach. Już nie opierał się próbom pomocy, dawał się przesuwać, przekręcać i myć, nie wierzgał, nie szalał, teraz bliższy otępionej orce wyrzuconej na brzeg, tracącej cały swój niszczycielski potencjał. - Chyba. Nie wiem. Nie pamiętam - wychrypiał niemal bezgłośnie na pytanie o imię, na razie nie ufał swym przebłyskom prawdy. Ani - nikomu zgromadzonemu tuż nad nim, niby wiedział, że gdyby chcieli zrobić mu krzywdę, już dawno by do tego doszło, lecz zakorzeniony czarną magią lęk nie zniknął, czyniąc nawet pozbawionego pamięci czarodzieja niezwykle podejrzliwym. Nie przeżyłby kolejnego koszmaru, nawet, gdyby miał go przez niego przeprowadzić niemal srebrzystowłosy anioł. Nie chciał wracać do tych strzępów poszarpanych wspomnień, pokręcił tylko głową, gwałtownie, na pytanie uzdrowiciela, o to, co ostatnie pojawiało się przed jego oczami. - Ból. Ciemność. Ogień. Ale nie...nie chcę i nie pamiętam...to... - urywane słowa padały spomiędzy jego spierzchniętych warg, drżących i sinych. Nie, nie chciał o tym pamiętać - i nie pamiętał niczego konkretnego. Zerknął znów nieco nerwowo na jasną twarz Celine, tak, to imię potrafił dopasować do jedynej w pomieszczeniu kobiety. - Whisky - wychrypiał, żadne piwo, żadna woda, potrzebował alkoholu, czegoś, co wypali ohydny posmak śmierci z gardła i ukoi resztki bólu. Nie bez niechęci pozwolił podeprzeć się - i nie bez grymasu wypił podany mu najpierw eliksir. Chłeptał go jednak grzecznie, niczym spragniony psiak, a później poddał się kolejnym działaniom, gotów przewrócić się na brzuch. Czuł się coraz bardziej sennie, nieprzytomnie, tym razem już nie z powodu odniesionych obrażeń i ran, a zmęczenia. Działo się zbyt wiele, a on - miał zbyt mało sił, by móc długo pozostać świadomym.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dotyk palców na skórze przywiódł jej spojrzenie do twarzy Elrika. Szorstkie, znaczone pracą opuszki nie przyniosły jej ukojenia, drażniąc nadwyrężone ciało, ale zamiast do bólu, półwila przylgnęła do myśli płynącej za gestem - do intencji, miłości, opiekuńczości, którą roztaczał nad nią jak prawdziwy starszy brat, wcielony w rolę wbrew własnej woli. Uśmiechnęła się do niego łagodnie, a kąciki ust zadrżały, zanim zmusiła je do posłuszeństwa.
Spojrzenie pomknęło później w kierunku Steve'a, prawdziwego i pierwotnego nosiciela tego imienia, starszego czarodzieja usadowionego na drugim końcu materaca, mężczyzny, który wraz z Elrikiem przywlókł Benjamina do szopy i później zniknął, by drugi raz powrócić z Hectorem. Nazwał jej podejrzenia, jej obawy, których się wstydziła. Może ten człowiek blefował, chroniąc się za bezpieczną maską amnezji zmywającej z sumienia wszystkie grzechy. Może mierzył siły na zamiary, chcąc uśpić ich czujność i obnażyć prawdziwe intencje, kiedy wokół niego skłębi się mniej ludzi. Może w głębi serca był zły. Zamrugała i przygryzła dolną wargę, uwikłana w gwałtowną walkę myśli, błądząca wzrokiem od twarzy przyjaciela Elrika do drugiego Steve'a, nad którego ciałem wytyczała ścieżki różdżka Hectora. Wyglądał lepiej, czyściej, zapewne tak też się czuł; czy tuż po przebudzeniu znalazłby w sobie przebiegłość, żeby okłamywać ich jak z nut?
- Spokojnie - szepnęła, ściągając troskliwie brwi; przemawiało przez niego piekło, które wydawało się jej prawdziwe. Wyschnięte na wiór gardło musiało zedrzeć się przy krzykach, zupełnie jak jej własna krtań przy pierwszych miesiącach aresztowania, kiedy walka wydawała się jej jeszcze drogą ku wolności, prowadząca przez purpurę siniaków. - Ból już ci nie grozi. Naprawdę, Steve. Odgonimy ciemność i odepchniemy płomienie. Nie dosięgną cię tu - obiecywała cicho, miękko, zmusiwszy się do stłumienia nieufności. Wybrała bycie osobą, której istnienia poszukiwała w ciągu miesięcy spędzonych wśród wilgotnych kamieni, zatęchłych pryczy i karaluchów budujących w kątach brudne imperia.
Osobą jak Marcel, życzliwą, dobrą i ciepłą.
Patrzyła na buteleczkę wywaru wzmacniającego, z którym rozstał się Hector, i przypomniała sobie te wszystkie razy, kiedy sowa Yvette przynosiła je fiolki tej samej substancji, i jak z każdą wypitą porcją wracały do niej siły utracone w więzieniu. Magia tkała w wymęczonym ciele nowe nici, jej pocałunki były jak łzy deszczu po wielu miesiącach suszy, aż mięśnie przypominały spieczone źdźbła trawy, łamiące się pod woalem najmniejszego powiewu wiatru. W tym biednym, olbrzymim mężczyźnie, w cierpieniu roszczącemu sobie prawo do jego organizmu, była w stanie dojrzeć okruch siebie sprzed miesięcy. Znajomy cień, który nie wymagał słów. Jej dłoń podsunęła się bliżej jego ramienia, ale nie dotknęła zaleczonej i wymytej skóry, nauczona, że nie musiała wzniecać bliskości, jakiej nie chciała poczuć.
- To wcale nie smakuje tak źle, wiesz? Kiedy sama go warzyłam, mój eliksir smakował nasionami słonecznika. A wywar mojej kuzynki zawsze przypominał mi świeże mleko - dodała po słowach Elrika, który namawiał olbrzyma do współpracy, choć tak naprawdę żadne z nich nie musiało się wysilać. Zaklęcia pozostawiły Benjamina plastycznym na podszepty, odganiając od niego stres i podejrzliwość, i już za chwilę Celine mogła przyglądać się temu, jak jego grdyka porusza się w miarowym przełykaniu, gdy eliksir zaordynowany przez magipsychiatrę opuszczał szklaną kołyskę do ostatniej kropli.
Uśmiechnęła się wtedy - blado, pochwalnie.
- Whisky? - uniosła spojrzenie na brata, po czym przesunęła je w kierunku Hectora, którego magia lecznicza wspięła się na nieznane jej wyżyny. Nie podejrzewała nawet, że w jego pewnej dłoni i świętym drzewie budującym różdżkę drzemał taki potencjał, dzień, kiedy uleczył ją pod wieżą w Walii bledło w zestawieniu z dzisiejszym pokazem nad kimś, kogo sprowadził sprzed wrót zimnej śmierci. Jego ekspertyzy uważniej poszukiwała wzrokiem, wiedział lepiej od nich wszystkich, czy ledwo uzdrowionemu mężczyźnie można było zaoferować alkohol, szczególnie po niedawnym wypiciu wywaru. - Tak... Zaraz czegoś poszukam - płynnym ruchem, sprawiającym wrażenie pozbawionego wysiłku, podniosła się z ziemi, w myślach wertując zapasy zgromadzone w spiżarce. Wody mieli pod dostatkiem, ale alkoholi? Whisky ani razu nie widziała w ich barku, pamiętała za to samotną butelkę piwa kremowego i kilka czarodziejskich miodów pitnych, niewiele więcej. Zależnie od tego, co wyczytała w oczach Hectora, podjęła decyzję - między zbawiennie chłodną wodą, pochodzącą nawet ze szklanej butelki zamiast z kranu, a miodem pitnym mogącym dodatkowo ukoić rozedrgane, nadszarpnięte nerwy ich poobijanego gościa. Ale czy ten nie zaśnie, zanim półwila wróci z kuchni? Był przemęczony, sfatygowany doznaniami, które pozostawiły na nim tak głębokie rany, zasłużył na odpoczynek. Na kilka długich godzin snu pozbawionego koszmarów, ze spokojnym, miarowym oddechem, którego nie rozpali więcej żaden ból. - Za chwilę wrócę. A wy? Czegoś potrzebujecie, coś wam przynieść? - rzuciła w eter do pozostałych. Każdy z nich zasłużył na nagrodę, na trochę słodyczy albo owoce pełne rześkiego miąższu - wszystko, czego nie miała i nie mogła im dać.
Gdy mijała Vale'a, pochyliła się lekko, żeby na kilka ułamków sekundy, ledwie mrugnięcie zagubionej powieki, musnąć opuszkami palców jego ramię w dziękczynnym geście. Był darem od losu, bo gdyby nie on, Benjamin by umarł. Nie powiedziała jednak nic więcej - czmychnęła za drewniane drzwi szopy i pobiegła w kierunku domu, gdzie otulona samotnością pozwoliła sobie na drżenie kolan, na węzeł sznurujący trzewia w żelazny supeł, co prawda lżejszy niż poprzednio, ale wciąż obecny, rozbuchany i żywy. Uratowali kogoś. Ocalili przed śmiercią i gniciem pod pierzyną wściekłego słońca. Tylko - czy ocalili niewinnego człowieka, czy mordercę?
Spojrzenie pomknęło później w kierunku Steve'a, prawdziwego i pierwotnego nosiciela tego imienia, starszego czarodzieja usadowionego na drugim końcu materaca, mężczyzny, który wraz z Elrikiem przywlókł Benjamina do szopy i później zniknął, by drugi raz powrócić z Hectorem. Nazwał jej podejrzenia, jej obawy, których się wstydziła. Może ten człowiek blefował, chroniąc się za bezpieczną maską amnezji zmywającej z sumienia wszystkie grzechy. Może mierzył siły na zamiary, chcąc uśpić ich czujność i obnażyć prawdziwe intencje, kiedy wokół niego skłębi się mniej ludzi. Może w głębi serca był zły. Zamrugała i przygryzła dolną wargę, uwikłana w gwałtowną walkę myśli, błądząca wzrokiem od twarzy przyjaciela Elrika do drugiego Steve'a, nad którego ciałem wytyczała ścieżki różdżka Hectora. Wyglądał lepiej, czyściej, zapewne tak też się czuł; czy tuż po przebudzeniu znalazłby w sobie przebiegłość, żeby okłamywać ich jak z nut?
- Spokojnie - szepnęła, ściągając troskliwie brwi; przemawiało przez niego piekło, które wydawało się jej prawdziwe. Wyschnięte na wiór gardło musiało zedrzeć się przy krzykach, zupełnie jak jej własna krtań przy pierwszych miesiącach aresztowania, kiedy walka wydawała się jej jeszcze drogą ku wolności, prowadząca przez purpurę siniaków. - Ból już ci nie grozi. Naprawdę, Steve. Odgonimy ciemność i odepchniemy płomienie. Nie dosięgną cię tu - obiecywała cicho, miękko, zmusiwszy się do stłumienia nieufności. Wybrała bycie osobą, której istnienia poszukiwała w ciągu miesięcy spędzonych wśród wilgotnych kamieni, zatęchłych pryczy i karaluchów budujących w kątach brudne imperia.
Osobą jak Marcel, życzliwą, dobrą i ciepłą.
Patrzyła na buteleczkę wywaru wzmacniającego, z którym rozstał się Hector, i przypomniała sobie te wszystkie razy, kiedy sowa Yvette przynosiła je fiolki tej samej substancji, i jak z każdą wypitą porcją wracały do niej siły utracone w więzieniu. Magia tkała w wymęczonym ciele nowe nici, jej pocałunki były jak łzy deszczu po wielu miesiącach suszy, aż mięśnie przypominały spieczone źdźbła trawy, łamiące się pod woalem najmniejszego powiewu wiatru. W tym biednym, olbrzymim mężczyźnie, w cierpieniu roszczącemu sobie prawo do jego organizmu, była w stanie dojrzeć okruch siebie sprzed miesięcy. Znajomy cień, który nie wymagał słów. Jej dłoń podsunęła się bliżej jego ramienia, ale nie dotknęła zaleczonej i wymytej skóry, nauczona, że nie musiała wzniecać bliskości, jakiej nie chciała poczuć.
- To wcale nie smakuje tak źle, wiesz? Kiedy sama go warzyłam, mój eliksir smakował nasionami słonecznika. A wywar mojej kuzynki zawsze przypominał mi świeże mleko - dodała po słowach Elrika, który namawiał olbrzyma do współpracy, choć tak naprawdę żadne z nich nie musiało się wysilać. Zaklęcia pozostawiły Benjamina plastycznym na podszepty, odganiając od niego stres i podejrzliwość, i już za chwilę Celine mogła przyglądać się temu, jak jego grdyka porusza się w miarowym przełykaniu, gdy eliksir zaordynowany przez magipsychiatrę opuszczał szklaną kołyskę do ostatniej kropli.
Uśmiechnęła się wtedy - blado, pochwalnie.
- Whisky? - uniosła spojrzenie na brata, po czym przesunęła je w kierunku Hectora, którego magia lecznicza wspięła się na nieznane jej wyżyny. Nie podejrzewała nawet, że w jego pewnej dłoni i świętym drzewie budującym różdżkę drzemał taki potencjał, dzień, kiedy uleczył ją pod wieżą w Walii bledło w zestawieniu z dzisiejszym pokazem nad kimś, kogo sprowadził sprzed wrót zimnej śmierci. Jego ekspertyzy uważniej poszukiwała wzrokiem, wiedział lepiej od nich wszystkich, czy ledwo uzdrowionemu mężczyźnie można było zaoferować alkohol, szczególnie po niedawnym wypiciu wywaru. - Tak... Zaraz czegoś poszukam - płynnym ruchem, sprawiającym wrażenie pozbawionego wysiłku, podniosła się z ziemi, w myślach wertując zapasy zgromadzone w spiżarce. Wody mieli pod dostatkiem, ale alkoholi? Whisky ani razu nie widziała w ich barku, pamiętała za to samotną butelkę piwa kremowego i kilka czarodziejskich miodów pitnych, niewiele więcej. Zależnie od tego, co wyczytała w oczach Hectora, podjęła decyzję - między zbawiennie chłodną wodą, pochodzącą nawet ze szklanej butelki zamiast z kranu, a miodem pitnym mogącym dodatkowo ukoić rozedrgane, nadszarpnięte nerwy ich poobijanego gościa. Ale czy ten nie zaśnie, zanim półwila wróci z kuchni? Był przemęczony, sfatygowany doznaniami, które pozostawiły na nim tak głębokie rany, zasłużył na odpoczynek. Na kilka długich godzin snu pozbawionego koszmarów, ze spokojnym, miarowym oddechem, którego nie rozpali więcej żaden ból. - Za chwilę wrócę. A wy? Czegoś potrzebujecie, coś wam przynieść? - rzuciła w eter do pozostałych. Każdy z nich zasłużył na nagrodę, na trochę słodyczy albo owoce pełne rześkiego miąższu - wszystko, czego nie miała i nie mogła im dać.
Gdy mijała Vale'a, pochyliła się lekko, żeby na kilka ułamków sekundy, ledwie mrugnięcie zagubionej powieki, musnąć opuszkami palców jego ramię w dziękczynnym geście. Był darem od losu, bo gdyby nie on, Benjamin by umarł. Nie powiedziała jednak nic więcej - czmychnęła za drewniane drzwi szopy i pobiegła w kierunku domu, gdzie otulona samotnością pozwoliła sobie na drżenie kolan, na węzeł sznurujący trzewia w żelazny supeł, co prawda lżejszy niż poprzednio, ale wciąż obecny, rozbuchany i żywy. Uratowali kogoś. Ocalili przed śmiercią i gniciem pod pierzyną wściekłego słońca. Tylko - czy ocalili niewinnego człowieka, czy mordercę?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Gdyby leczył kogoś innego, kogoś w szpitalu, nie podnosiłby już głowy i skupił się na ranach. Pozwoliłby pielęgniarkom i personelowi obezwładnić szarpiącego się pacjenta, nie dbałby o potencjalne sińce na ramieniu stażystki. Wszystko toczyło się w Mungu szybko, wyznaczonym rytmem. Bez sentymentów. Może dlatego czuł się tam nieswojo, choć przykładał się do stażu całym sercem - które ostatecznie wyrwało się ku własnej praktyce, gdy szpitalna atmosfera zaczęła go dusić. Wciąż pamiętał jednak procedury, skup się na obrażeniach i własnym bezpieczeństwie, w innych okolicznościach pewnie intuicyjnie by za nimi podążał. Nie przy Celine, nie gdy miał... dwoje pacjentów, gdy jedna z pacjentek zaczęła pomagać przy kimś do niedawna umierającym, a obecnie oszołomionym. Zawiesił kontrolnie wzrok na jej nadgarstku i rękach Bena, co pozwoliło mu podchwycić spojrzenie Elrica. Łagodniejsze, może nawet wdzięczne - nie miał czasu tego roztrząsać, ale kiwnął mu lekko głową i wrócił do pracy.
Steve (ten, który na pewno był Stevem) nazwał w kilku słowach to, co wszystkim wydawało się zaskakujące, a Hectorowi trochę podejrzane.
-Możliwe, że to szok. - wymamrotał, nie do oszołomionego Bena, a do Elrica i Steve'a. Jeszcze raz spojrzał na Lovegoode'a, trochę kontrolnie, trochę wymownie - obydwoje musieli sobie zdawać sprawę z tego samego, że nie wiedzą kto to. A przyjmowanie zupełnych nieznajomych pod własny dach bywało ryzykowne. Z jednej strony podziwiał Elrica, szczerze. Za impuls i męstwo, nad którym sam musiałby się długo zastanawiać, ważąc wszystkie za i przeciw, pokonując własny lęk. Z drugiej - czuł, że nie powinni tak tego zostawiać. A gdy mężczyzna wydobrzeje, będzie spróbować mógł ocenić, czy mają do czynienia z kłamstwem, prawdą, czy traumami na psychice, i jak trwała jest niepamięć, o której mamrotał coś teraz pacjent. Posłał mu prędkie spojrzenie.
-Spokojnie. Nie myśl już o tym. - gest podyktowany pragmatyzmem i doświadczeniem, niekoniecznie empatią. Ostatnim, czego potrzebowali, był kolejny wybuch paniki - zaklęcia mogły uśpić wiele traum, ale nie wszystkie. Nie myśl już o tym, nie gdy boli, nie gdy zaleją cię emocje - ale w r ó c i m y do tego, na pewno wrócimy. - Celine mogła już kojarzyć ten ton, ten mechanizm, z własnych terapii.
Z wdzięcznością usłyszał, że Elric i Celine pomogli przekonać olbrzyma do wypicia eliksiru.
-Piwo i wodę. - uzupełnił, lekkie procenty nie zaszkodzą pacjentowi, ale na pewno był odwodniony. Posłał półwili wdzięczne spojrzenie, a gdy przeszła obok i musnęła lekko jego ramię - spuścił wzrok na własne dłonie, cudzą krew, zamrugał. Duszna szopa Lovegoodów różniła się od Wenus jak dzień od nocy, ale nie wiedząc czemu - pomyślał o wspomnieniach, do których w teorii nie chciał wracać.
Pewnie przez ból. Przez krew. Przez ulotną satysfakcję z tego, że komuś pomógł - ale jeszcze nie do końca, jeszcze plecy.
Mężczyzna zasnął albo stracił przytomność, ale po oddechu widać było jego stabilny stan. Hector pomógł Elricowi i Steve'owi odwrócić go na plecy, skrzywił się lekko widząc czarną sieć siniaków.
-Episkey Maxima. Episkey Maxima. - szeptał, czekając aż czarne plamy zbledną nieco pod kojącym dotykiem magii. Poparzenia od łańcucha odcinały się czerwienią na ich tle, ale na szczęście po tej stronie działa zdawały się mniej dotkliwe. -Cauma sanavi. - lżejsze zaklęcie powinno wystarczyć.
Odetchnął, wyprostował się. Miał spięte barki, albo może mięśnie nóg (czy lewe udo bolało go tak samo rano? Może tak...), a w skroniach czuł ćmienie typowe dla migren po intensywnym używaniu magii, ale to nic. Liczyło się, że czuł ulgę. Chwilową, bo pragmatyzm podpowiadał mu, że nic w życiu nie jest proste, a wszystko ma cenę.
-To wszystko, co dzisiaj mogę dla niego zrobić. - skonkludował. -Dziękuję za pomoc. - zwrócił się do Elrica i Steve'a, a potem utkwił spojrzenie w Lovegoodzie. -Jestem ze specjalizacji magipsychiatrą - nie był pewien, czy Elric już o tym wiedział i ile zdążyli mu powiedzieć Steve i Celine -a gdy dojdzie do siebie, może uda się ustalić, kim jest, czy nie kłamie. Zaleczyłem na ile mogłem rany na ciele, ale te po torturach pozostaną na psychice. Te poparzenia... wydaje mi się, że mogły być od czarnej magii. - nie znał się na tej, ale nie widział takich wcześniej, nie wiedział też jak inaczej opleść kogoś rozgrzanym łańcuchem. Reszta też wyglądała zresztą nienaturalnie. -A reszta, szczególnie ta cięta, wymagać czasu. Czegokolwiek nie zdecydujesz, jutro rano albo dziś wieczorem - jeśli Elric chce go wyrzucić z tej szopy, zrozumie -mogę wrócić z bandażami i eliksirami. - proponował, gospodarzowi domu, ale i tak powróci. Na szali leżało bezpieczeństwo jego pacjentki, z którą nieznajomy był prawie pod jednym dachem; ale w trakcie leczenia poczuł się też odpowiedzialny za los tego mężczyzny.
Odpowiedzialny i zaciekawiony. Nie prowadził jeszcze wywiadu psychiatrycznego z ofiarą tego rodzaju tortur.
Duszna szopa nie była dobrym miejscem na decyzje, mężczyzna wymagał picia, Steve pewnie był zmęczony.
-Mógłbym gdzieś umyć ręce? - poprosił Elrica, wstając. Sięgnął z wahaniem po laskę, ją też będzie musiał umyć.
rzuty - Episkey Maxima leczy 31 tłuczonych, kolejne Episkey maxima pozostałe 12 tłuczonych, a Cauma sanavi pozostałe 7 obrażeń - Ben wypił eliksir i ma 370/370!
/zt x 4
Steve (ten, który na pewno był Stevem) nazwał w kilku słowach to, co wszystkim wydawało się zaskakujące, a Hectorowi trochę podejrzane.
-Możliwe, że to szok. - wymamrotał, nie do oszołomionego Bena, a do Elrica i Steve'a. Jeszcze raz spojrzał na Lovegoode'a, trochę kontrolnie, trochę wymownie - obydwoje musieli sobie zdawać sprawę z tego samego, że nie wiedzą kto to. A przyjmowanie zupełnych nieznajomych pod własny dach bywało ryzykowne. Z jednej strony podziwiał Elrica, szczerze. Za impuls i męstwo, nad którym sam musiałby się długo zastanawiać, ważąc wszystkie za i przeciw, pokonując własny lęk. Z drugiej - czuł, że nie powinni tak tego zostawiać. A gdy mężczyzna wydobrzeje, będzie spróbować mógł ocenić, czy mają do czynienia z kłamstwem, prawdą, czy traumami na psychice, i jak trwała jest niepamięć, o której mamrotał coś teraz pacjent. Posłał mu prędkie spojrzenie.
-Spokojnie. Nie myśl już o tym. - gest podyktowany pragmatyzmem i doświadczeniem, niekoniecznie empatią. Ostatnim, czego potrzebowali, był kolejny wybuch paniki - zaklęcia mogły uśpić wiele traum, ale nie wszystkie. Nie myśl już o tym, nie gdy boli, nie gdy zaleją cię emocje - ale w r ó c i m y do tego, na pewno wrócimy. - Celine mogła już kojarzyć ten ton, ten mechanizm, z własnych terapii.
Z wdzięcznością usłyszał, że Elric i Celine pomogli przekonać olbrzyma do wypicia eliksiru.
-Piwo i wodę. - uzupełnił, lekkie procenty nie zaszkodzą pacjentowi, ale na pewno był odwodniony. Posłał półwili wdzięczne spojrzenie, a gdy przeszła obok i musnęła lekko jego ramię - spuścił wzrok na własne dłonie, cudzą krew, zamrugał. Duszna szopa Lovegoodów różniła się od Wenus jak dzień od nocy, ale nie wiedząc czemu - pomyślał o wspomnieniach, do których w teorii nie chciał wracać.
Pewnie przez ból. Przez krew. Przez ulotną satysfakcję z tego, że komuś pomógł - ale jeszcze nie do końca, jeszcze plecy.
Mężczyzna zasnął albo stracił przytomność, ale po oddechu widać było jego stabilny stan. Hector pomógł Elricowi i Steve'owi odwrócić go na plecy, skrzywił się lekko widząc czarną sieć siniaków.
-Episkey Maxima. Episkey Maxima. - szeptał, czekając aż czarne plamy zbledną nieco pod kojącym dotykiem magii. Poparzenia od łańcucha odcinały się czerwienią na ich tle, ale na szczęście po tej stronie działa zdawały się mniej dotkliwe. -Cauma sanavi. - lżejsze zaklęcie powinno wystarczyć.
Odetchnął, wyprostował się. Miał spięte barki, albo może mięśnie nóg (czy lewe udo bolało go tak samo rano? Może tak...), a w skroniach czuł ćmienie typowe dla migren po intensywnym używaniu magii, ale to nic. Liczyło się, że czuł ulgę. Chwilową, bo pragmatyzm podpowiadał mu, że nic w życiu nie jest proste, a wszystko ma cenę.
-To wszystko, co dzisiaj mogę dla niego zrobić. - skonkludował. -Dziękuję za pomoc. - zwrócił się do Elrica i Steve'a, a potem utkwił spojrzenie w Lovegoodzie. -Jestem ze specjalizacji magipsychiatrą - nie był pewien, czy Elric już o tym wiedział i ile zdążyli mu powiedzieć Steve i Celine -a gdy dojdzie do siebie, może uda się ustalić, kim jest, czy nie kłamie. Zaleczyłem na ile mogłem rany na ciele, ale te po torturach pozostaną na psychice. Te poparzenia... wydaje mi się, że mogły być od czarnej magii. - nie znał się na tej, ale nie widział takich wcześniej, nie wiedział też jak inaczej opleść kogoś rozgrzanym łańcuchem. Reszta też wyglądała zresztą nienaturalnie. -A reszta, szczególnie ta cięta, wymagać czasu. Czegokolwiek nie zdecydujesz, jutro rano albo dziś wieczorem - jeśli Elric chce go wyrzucić z tej szopy, zrozumie -mogę wrócić z bandażami i eliksirami. - proponował, gospodarzowi domu, ale i tak powróci. Na szali leżało bezpieczeństwo jego pacjentki, z którą nieznajomy był prawie pod jednym dachem; ale w trakcie leczenia poczuł się też odpowiedzialny za los tego mężczyzny.
Odpowiedzialny i zaciekawiony. Nie prowadził jeszcze wywiadu psychiatrycznego z ofiarą tego rodzaju tortur.
Duszna szopa nie była dobrym miejscem na decyzje, mężczyzna wymagał picia, Steve pewnie był zmęczony.
-Mógłbym gdzieś umyć ręce? - poprosił Elrica, wstając. Sięgnął z wahaniem po laskę, ją też będzie musiał umyć.
rzuty - Episkey Maxima leczy 31 tłuczonych, kolejne Episkey maxima pozostałe 12 tłuczonych, a Cauma sanavi pozostałe 7 obrażeń - Ben wypił eliksir i ma 370/370!
/zt x 4
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
6 lipca
Zwrócenie kroków w kierunku szopy było pierwszą rzeczą, którą zrobił po powrocie z dwudziestoczterogodzinnego dyżurowania na głównej bramie Peak District. W pierwszej kolejności dlatego, że był to pierwszy raz, gdy zostawił Celine w domu na tak długo z towarzystwem ich niespodziewanego współlokatora. Po drugie dlatego, że czuł się trochę winny, że wciąż trzymają go w zamkniętej od zewnątrz szopie. Nie był ich więźniem, był tylko rannym człowiekiem - po prostu obcym, potężnie zbudowanym i potencjalnie niebezpiecznym, nawet jeżeli osłabienie i rany zapewne jeszcze przez długi czas będą go trzymać pod ciepłą pierzyną na starym, śmierdzącym stęchlizną materacu, który dla niego przygotowali.
Kiedy opuszczał Dolinę, Steve wciąż wegetował w stanie półsnu, na przemian odzyskując i tracąc przytomność. Nie za bardzo mieli jak go nakarmić, Hector nie zostawił im za dużo przydatnych instrukcji, ale kiedy mógł, przynosił mu wodę i pomagał ją wypić. Kontrolował, czy ma gorączkę, podawał eliksiry, które zalecił uzdrowiciel, no i od czasu do czasu zmieniał prześcieradło. Nieprzytomny Ben nie kontrolował pęcherza, ale liczył na to, że niedługo zacznie korzystać z wiadra, które mu zostawił. Nie wiedział ile dni jeszcze minie zanim będzie miał siłę wstać i wyjść na dwór po ludzku, ale cóż, po cichu żywił nadzieję, że stanie się to zanim zacznie porządnie jeść i zbierać w kiszkach.
Nie nadawał się na pielęgniarkę, to na pewno, a nie chciał zostawiać takiej brudnej roboty Celi, która i tak wystarczająco się napracowała.
Z tymi ponurymi myślami zrzucił roboczą torbę na ganku i ruszył wydeptaną ścieżyną do szopy. Na widok lekko uchylonych drzwi zesztywniał i błyskawicznie wyszarpnął z pasa różdżkę. Od kiedy?
Zamknął je starannie, kiedy wychodził, więc albo Steve obudził się i sam poradził sobie z niemagicznym zamkiem albo to Celine zostawiła go otwartego specjalnie lub przypadkiem.
Zaklął pod nosem.
W uszach słyszał szum krwi, gdy ostrożnie zbliżył się do klamki, z wyciągniętą różdżką, jakby spodziewał się wewnątrz zastać najprawdziwszą rzeź, może nawet wściekłego nundu.
Jeśli Celine stała się jakakolwiek krzywda, nigdy sobie tego nie wybaczy.
Gwałtownie otworzył drzwi i wycelował w kierunku materaca.
Mężczyzna siedział tam w istocie, o własnych siłach i chyba całkiem świadomy tego co się wokół niego dzieje. Mimo wyniszczenia miał szerokie bary i widoczne tatuaże.
Elric nie czuł się uspokojony.
- Kiedy się obudziłeś? - zażądał odpowiedzi. Do tej pory, gdy odzyskiwał przytomność, to raczej na chwilę, dość długą, by się wyszczać i napić wody. Jeszcze nie widział go siedzącego i momentalnie odczuł wątpliwości. Dobrze zrobili, że go uratowali? Merlinie, miał nadzieję, że tak. - Odpowiedz. Ile pamiętasz? - Nie tylko z ratunku, ale też z tego co było wcześniej. Przynajmniej tylko on z ich dwójki miał różdżkę. - Jestem Elric, to ja cię znalazłem - dodał nieco spokojniej. Adrenalina wciąż w nim buzowała, ale może nie wydarzyło się nic tragicznego.
Miał taką nadzieję.
Tremble for yourself, my man
You know that you have seen this all before
You know that you have seen this all before
Zwrócenie kroków w kierunku szopy było pierwszą rzeczą, którą zrobił po powrocie z dwudziestoczterogodzinnego dyżurowania na głównej bramie Peak District. W pierwszej kolejności dlatego, że był to pierwszy raz, gdy zostawił Celine w domu na tak długo z towarzystwem ich niespodziewanego współlokatora. Po drugie dlatego, że czuł się trochę winny, że wciąż trzymają go w zamkniętej od zewnątrz szopie. Nie był ich więźniem, był tylko rannym człowiekiem - po prostu obcym, potężnie zbudowanym i potencjalnie niebezpiecznym, nawet jeżeli osłabienie i rany zapewne jeszcze przez długi czas będą go trzymać pod ciepłą pierzyną na starym, śmierdzącym stęchlizną materacu, który dla niego przygotowali.
Kiedy opuszczał Dolinę, Steve wciąż wegetował w stanie półsnu, na przemian odzyskując i tracąc przytomność. Nie za bardzo mieli jak go nakarmić, Hector nie zostawił im za dużo przydatnych instrukcji, ale kiedy mógł, przynosił mu wodę i pomagał ją wypić. Kontrolował, czy ma gorączkę, podawał eliksiry, które zalecił uzdrowiciel, no i od czasu do czasu zmieniał prześcieradło. Nieprzytomny Ben nie kontrolował pęcherza, ale liczył na to, że niedługo zacznie korzystać z wiadra, które mu zostawił. Nie wiedział ile dni jeszcze minie zanim będzie miał siłę wstać i wyjść na dwór po ludzku, ale cóż, po cichu żywił nadzieję, że stanie się to zanim zacznie porządnie jeść i zbierać w kiszkach.
Nie nadawał się na pielęgniarkę, to na pewno, a nie chciał zostawiać takiej brudnej roboty Celi, która i tak wystarczająco się napracowała.
Z tymi ponurymi myślami zrzucił roboczą torbę na ganku i ruszył wydeptaną ścieżyną do szopy. Na widok lekko uchylonych drzwi zesztywniał i błyskawicznie wyszarpnął z pasa różdżkę. Od kiedy?
Zamknął je starannie, kiedy wychodził, więc albo Steve obudził się i sam poradził sobie z niemagicznym zamkiem albo to Celine zostawiła go otwartego specjalnie lub przypadkiem.
Zaklął pod nosem.
W uszach słyszał szum krwi, gdy ostrożnie zbliżył się do klamki, z wyciągniętą różdżką, jakby spodziewał się wewnątrz zastać najprawdziwszą rzeź, może nawet wściekłego nundu.
Jeśli Celine stała się jakakolwiek krzywda, nigdy sobie tego nie wybaczy.
Gwałtownie otworzył drzwi i wycelował w kierunku materaca.
Mężczyzna siedział tam w istocie, o własnych siłach i chyba całkiem świadomy tego co się wokół niego dzieje. Mimo wyniszczenia miał szerokie bary i widoczne tatuaże.
Elric nie czuł się uspokojony.
- Kiedy się obudziłeś? - zażądał odpowiedzi. Do tej pory, gdy odzyskiwał przytomność, to raczej na chwilę, dość długą, by się wyszczać i napić wody. Jeszcze nie widział go siedzącego i momentalnie odczuł wątpliwości. Dobrze zrobili, że go uratowali? Merlinie, miał nadzieję, że tak. - Odpowiedz. Ile pamiętasz? - Nie tylko z ratunku, ale też z tego co było wcześniej. Przynajmniej tylko on z ich dwójki miał różdżkę. - Jestem Elric, to ja cię znalazłem - dodał nieco spokojniej. Adrenalina wciąż w nim buzowała, ale może nie wydarzyło się nic tragicznego.
Miał taką nadzieję.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
W szopie znajdowało się wiele ciekawych rzeczy. Może nie powinien wśród nich grzebać, ale musiał działać, bezczynność go przerażała. Gdy nie miał czymś zajętych rąk, niebezpiecznie zbliżał się do krawędzi paniki, a ta wciągała go głębiej w mrok niepamięci. I paranoi. Bał się, ten stan towarzyszył mu stale, nic dziwnego, padł ofiarą pieprzonych tortur - i nie miał pojęcia dlaczego. Natrętne rozmyślanie na ten temat nie przynosiło żadnych odpowiedzi, starał się więc, choć na razie, wyciszyć rozgorączkowany umysł. Rozmowa z Celine nieco mu pomogła, dostał nowy, mały cel, krok po kroku, tak, właśnie tak miał wrócić do pełni zdrowia, nie lenił się więc, przystępując do porządków w swoim nowym tymczasowym domu. Szopa nie była aż tak zagracona, ale część przedmiotów poukładał, część odkurzył znalezioną w kącie ścierką, a część połamanych elementów narzędzi, skrzyń i mebli złożył na kupce tuż przy drzwiach. Nadawały się tylkod o wyrzucenia, ale nie zamierzał panoszyć się na tyle, by pozbywać się czegokolwiek na stałe, zresztą, nie zamierzał palić ogniska, nie w środku dnia. Swoje legowisko także uprzątnął, wytrzepał koce i sienniki na zewnątrz, a później wymienił stare materiały na nowe, otrzymane od Celine. Praca, nawet tak niewymagająca, pomagała mu, nie osiadał więc na laurach, postanawiając naprawić część prostych sprzętów ogrodowych. Zajmował się właśnie jednym z nich, siedząc na odświeżonym barłogu - już nie zasługującym na to miano - gdy usłyszał szybkie, ciężkie kroki, trzaśnięcie drzwi, a potem niezbyt przyjemne powitanie. Obrócił się na posłaniu natychmiastowo, instynkty działały szybciej niż rozsądek, a uczynił to zaskakująco szybko, z niemal sportową zwinnością. Był gotów do ataku, do powalenia przeciwnika; tak, znaleźli go, nie wiedział kto, nie wiedział jak, ale musiał się bronić - siebie i tą słodką, niewinną dziewczynę, która przyjęła go pod swój dach, ją i jej brata i...
Elric miał szczęście - Benjamin rozpoznał go niemal od razu, nie rzucił się więc na niego z całym impetem, wyhamował ciało jeszcze zanim zdołało poderwać się z legowiska. Mięśnie rozluźniły się, a dłoń, zaciśnięta mimowolnie na trzonku trzymanej między nogami motyki, również opadła niżej, swobodniej.
- Uważaj następnym razem - mruknął ochryple, serce z trudem powracało do normalnego rytmu. Nie pamiętał, jak ma na imię jego matka, ale nawet on wiedział, że zachodzenie od tyłu ofiary tortur, bez zapowiedzi i powitania, w kilka dni po odzyskaniu przytomności, nie jest najlepszym pomysłem. - Mogłem cię pierdyknąć motyką w zaskoczeniu - westchnął, jakby ignorując fakt, że pewnie nie byłby szybszy od zaklęcia powalającego. - Opuść to drewno najpierw, co? I czy to przesłuchanie? - łypnął na niego z ukosa, nie wrogo - raczej z jakimś mogącym budzić współczucie zmęczeniem, wycieńczeniem wręcz. Ledwie się ocknął, ledwie pohamował paniczne pragnienie ucieczki - uprzednio wyjadając wszystko ze spiżarni Celine - a tu znów ktoś stawiał go w trudnej sytuacji. - Nie wiem, nie mam zegarka. Rozmawiałem już z twoją siostrą. To dobre dziecko - odpowiedział jak najkonkretniej umiał, nie chciał przecież eskalować tej sytuacji. A stojący w progu mężczyzna też musiał być przerażony. - Nie zrobię ci krzywdy. Czułbym się lepiej, gdybyś we mnie nie mierzył różdżką - mruknął, najchętniej puściłby trzonek motyki, ale...też się bał. A nie było bardziej niebezpiecznej sytuacji niż dwójka przerażonych mężczyzn zamkniętych na małej przestrzeni, wierzących, że ten drugi zaraz oderwie mu głowę. Tyle o świecie pamiętał. - Naprawiłem ci motykę, wygięta była, jakbyś nią kamienie kopał - dodał, wskazując na trzymany między nogami trzonek oraz oczyszczony koniec, teraz idealnie nadający się do ogrodowych prac. Chciał rozluźnić sytuację oraz uspokoić własne ciało, oddychał trochę wolniej i powtarzał sobie w głowie, że nic mu nie grozi. Tak powiedziała Celine. A ona - nie mogła kłamać. - Niewiele pamiętam. Prawie nic - zmarszczył brwi, przez co blizny na jego twarzy brzydko się uwypukliły. - Wiem. Dlaczego? - wyrzucił z siebie szybko, słysząc jego imię i potwierdzenie, że to właśnie Elric przywlókł go tutaj, ryzykując pewnie własnym życiem. Nie pytał wrogo czy kpiąco, raczej w ciepłym zdziwieniu. Na podziękowania przyjdzie czas później, gdy brunet przestanie mierzyć w niego różdżką.
Elric miał szczęście - Benjamin rozpoznał go niemal od razu, nie rzucił się więc na niego z całym impetem, wyhamował ciało jeszcze zanim zdołało poderwać się z legowiska. Mięśnie rozluźniły się, a dłoń, zaciśnięta mimowolnie na trzonku trzymanej między nogami motyki, również opadła niżej, swobodniej.
- Uważaj następnym razem - mruknął ochryple, serce z trudem powracało do normalnego rytmu. Nie pamiętał, jak ma na imię jego matka, ale nawet on wiedział, że zachodzenie od tyłu ofiary tortur, bez zapowiedzi i powitania, w kilka dni po odzyskaniu przytomności, nie jest najlepszym pomysłem. - Mogłem cię pierdyknąć motyką w zaskoczeniu - westchnął, jakby ignorując fakt, że pewnie nie byłby szybszy od zaklęcia powalającego. - Opuść to drewno najpierw, co? I czy to przesłuchanie? - łypnął na niego z ukosa, nie wrogo - raczej z jakimś mogącym budzić współczucie zmęczeniem, wycieńczeniem wręcz. Ledwie się ocknął, ledwie pohamował paniczne pragnienie ucieczki - uprzednio wyjadając wszystko ze spiżarni Celine - a tu znów ktoś stawiał go w trudnej sytuacji. - Nie wiem, nie mam zegarka. Rozmawiałem już z twoją siostrą. To dobre dziecko - odpowiedział jak najkonkretniej umiał, nie chciał przecież eskalować tej sytuacji. A stojący w progu mężczyzna też musiał być przerażony. - Nie zrobię ci krzywdy. Czułbym się lepiej, gdybyś we mnie nie mierzył różdżką - mruknął, najchętniej puściłby trzonek motyki, ale...też się bał. A nie było bardziej niebezpiecznej sytuacji niż dwójka przerażonych mężczyzn zamkniętych na małej przestrzeni, wierzących, że ten drugi zaraz oderwie mu głowę. Tyle o świecie pamiętał. - Naprawiłem ci motykę, wygięta była, jakbyś nią kamienie kopał - dodał, wskazując na trzymany między nogami trzonek oraz oczyszczony koniec, teraz idealnie nadający się do ogrodowych prac. Chciał rozluźnić sytuację oraz uspokoić własne ciało, oddychał trochę wolniej i powtarzał sobie w głowie, że nic mu nie grozi. Tak powiedziała Celine. A ona - nie mogła kłamać. - Niewiele pamiętam. Prawie nic - zmarszczył brwi, przez co blizny na jego twarzy brzydko się uwypukliły. - Wiem. Dlaczego? - wyrzucił z siebie szybko, słysząc jego imię i potwierdzenie, że to właśnie Elric przywlókł go tutaj, ryzykując pewnie własnym życiem. Nie pytał wrogo czy kpiąco, raczej w ciepłym zdziwieniu. Na podziękowania przyjdzie czas później, gdy brunet przestanie mierzyć w niego różdżką.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Steve był olbrzymim mężczyzną i to była jego największa wada - wielu ludzi mogłoby przejść koło niego obojętnie, nawet gdy był niedożywiony i na skraju śmierci, tylko dlatego, że obawiali się co może zrobić w ich domach, gdy odzyska siły. Elric też miał wątpliwości co do tego, czy pozwoli mu zostać u nich dłużej. O siebie nie martwił się tak jak o Celine. Może nie miał takiej postury, ale trzymał różdżkę w dłoni, potrafiłby się obronić, gdyby przyszło co do czego. Celine była wrażliwsza, łatwo dało się ją zmanipulować. Nigdy nie uważał się za zdolnego do morderstwa, ale gdyby obcy, któremu zaoferowali tyle pomocy, podniósł rękę na jego małą siostrę, zapewne obudziłyby się w nim uśpione pokłady agresji.
Chciał sądzić, że ludzka przyzwoitość i wdzięczność zwyciężą; ale zanim w pełni mu zaufa, minie trochę czasu. To było rozsądne; na pewno bardziej rozsądne niż fakt, że zawlekł rannego do domu ze świadomością, że sam nie potrafi nawet porządnie wymazywać pamięci.
Uniósł brwi i zacieśnił palce na różdżce, gdy spostrzegł między nogami mężczyzny cholerną motykę. Ile jeszcze potencjalnie niebezpiecznych narzędzi zostawił tu w wierze, że przez kolejne dni Steve pozostanie zbyt słaby, by podnieść się z łóżka? Merlinie.
- Uważaj? Jestem u siebie w domu! Skąd masz tę motykę? Znalazłeś tu coś jeszcze? - Aż wstyd się było przyznać, że nie robił w szopie porządków od tak dawna, że nie miał pojęcia co jeszcze kryje się po zakurzonych skrzyniach, ale to był problem, który będzie musiał rozwiązać wkrótce, nie w tej chwili. Teraz to usłyszał, że mógł zostać pierdyknięty motyką, a zaraz po tym, że ma opuścić różdżkę. Jeszcze czego.
Trochę ją może opuścił, wycelował w ziemię, nie wyzywająco w męską pierś, ale nie zamierzał jej chować do kieszeni dopóki nie porozmawiają i cóż, nie zrozumieją się choć trochę.
- Nie przesłuchanie, po prostu chcę się coś o tobie dowiedzieć. Mieszkasz teraz z nami, dziwisz mi się? - W głowie mu się zagotowało, gdy usłyszał, że Steve rozmawiał już z Celine. Jak? Czy sama tu przyszła, czy to on...? - Byłeś w domu? Kto ci...? Nie pozwoliłem ci jeszcze wejść do mojego domu! - To była mało uprzejma sugestia, że Steve'owi należała się tylko szopa, ale myśl o tym wielkim mężczyźnie górującym nad Celine sfrustrowała go bardziej niż dbałość o gościnność. Ktoś powinien tu z nią być, kiedy to wszystko miało miejsce. Zatłukłby każdego, kto próbowałby ją przestraszyć. - Oczywiście, że to dobre dziecko. Moja siostra. I jeśli ją skrzywdzisz... - Zatoczył szerokie, nieokreślone koło ramieniem. Musiał wyglądać na wściekłego, gdy tak zaciskał zęby i tracił słowa w gębie, to nie był codzienny widok dla kogoś tak łagodnego jak on. Musiał się uspokoić, ale różdżka w dłoni nadal zdawała mu się jakaś cieplejsza niż zwykle. - Ja tobie nie zrobię krzywdy, musisz po prostu być przyzwoity i powiedzieć mi co wiesz. Nie dam rady ci pomóc wrócić do... rodziny, przyjaciół, czy kogokolwiek... jeśli się nie dowiem kim jesteś. - Zamilkł z niedowierzaniem, gdy Steve pokazał mu motykę, o ile pamiętał to rzeczywiście jakąś czystszą i prostszą niż zwykle. Nie sądził, żeby potrzebował jej takiej, kiedy już się zabierał do robót w ogródku, zazwyczaj wystarczała mu motyka lekko przerdzewiała i krzywa. To nie tak, że miał do przekopania ogromne pole. - Dzięki - wyrzucił z siebie jednak, bo tak należało.
Rozluźnił się tak naprawdę dopiero, gdy po kolejnych wymienianych słowach zauważył jak bardzo przybity i pokonany wydaje się być Steve. Ani razu nie próbował się podnieść, mimo sylwetki wydawał się bardziej, cóż, skulony niż wrogi. Może to przez to, że siedział na materacu. Teraz, jak na to spojrzeć, ten materac ze starego tapczanu wydawał się przy nim śmiesznie mały.
Elric westchnął i oparł się o skrzynie z narzędziami ustawione jedne na drugich.
- Jeśli nic nie pamiętasz to wiele komplikuje. Będziemy musieli... kurwa mać, nie wiem co nawet. - Trzymał teraz różdżkę w wiotkich palcach, a drugą ręką złapał się za grzbiet nosa, bo już czuł, że wieczorem będzie go boleć głowa. - Dopóki nie wróci ci pamięć albo nie znajdziemy kogoś kto cię znał, będziesz tu mógł zostać. Damy ci jeść i gdzie spać, będziesz tu bezpieczny, mało kto wie, że tu jesteś, jak na razie przynajmniej - Steve'owi, temu starszemu, swojemu przyjacielowi, ufał w pełni, a uzdrowicieli obowiązywała chyba jakaś tajemnica, prawda? Wciąż miał przed sobą perspektywę rozmowy z Celą o tym całym Hectorze i wcale go to nie pocieszało. - Dlaczego? - to pytanie wydało mu się dziwne.
Łatwiej byłoby mu odpowiedzieć na pytanie "Dlaczego nie?".
- Bo umierałeś. To była rzadko uczęszczana droga, a my byliśmy tam z pracą. Gdybyśmy cię zostawili, równie dobrze mógłby cię nie znaleźć nikt inny. A nawet gdyby, pewnie i tak byś już nie żył. Więc ci pomogliśmy - To było chyba dość oczywiste. Nie wspomniał o tym, że Steve wcale nie chciał zbierać z lasu nieznajomych rannych, uznał to za nieistotne w tej chwili, bo ostatecznie przecież pomógł. - Na co dzień zajmuję się smokami, nie jestem tchórzem - dodał trochę żartem, może podświadomie też chcąc rozładować tę napiętą atmosferę.
Chciał sądzić, że ludzka przyzwoitość i wdzięczność zwyciężą; ale zanim w pełni mu zaufa, minie trochę czasu. To było rozsądne; na pewno bardziej rozsądne niż fakt, że zawlekł rannego do domu ze świadomością, że sam nie potrafi nawet porządnie wymazywać pamięci.
Uniósł brwi i zacieśnił palce na różdżce, gdy spostrzegł między nogami mężczyzny cholerną motykę. Ile jeszcze potencjalnie niebezpiecznych narzędzi zostawił tu w wierze, że przez kolejne dni Steve pozostanie zbyt słaby, by podnieść się z łóżka? Merlinie.
- Uważaj? Jestem u siebie w domu! Skąd masz tę motykę? Znalazłeś tu coś jeszcze? - Aż wstyd się było przyznać, że nie robił w szopie porządków od tak dawna, że nie miał pojęcia co jeszcze kryje się po zakurzonych skrzyniach, ale to był problem, który będzie musiał rozwiązać wkrótce, nie w tej chwili. Teraz to usłyszał, że mógł zostać pierdyknięty motyką, a zaraz po tym, że ma opuścić różdżkę. Jeszcze czego.
Trochę ją może opuścił, wycelował w ziemię, nie wyzywająco w męską pierś, ale nie zamierzał jej chować do kieszeni dopóki nie porozmawiają i cóż, nie zrozumieją się choć trochę.
- Nie przesłuchanie, po prostu chcę się coś o tobie dowiedzieć. Mieszkasz teraz z nami, dziwisz mi się? - W głowie mu się zagotowało, gdy usłyszał, że Steve rozmawiał już z Celine. Jak? Czy sama tu przyszła, czy to on...? - Byłeś w domu? Kto ci...? Nie pozwoliłem ci jeszcze wejść do mojego domu! - To była mało uprzejma sugestia, że Steve'owi należała się tylko szopa, ale myśl o tym wielkim mężczyźnie górującym nad Celine sfrustrowała go bardziej niż dbałość o gościnność. Ktoś powinien tu z nią być, kiedy to wszystko miało miejsce. Zatłukłby każdego, kto próbowałby ją przestraszyć. - Oczywiście, że to dobre dziecko. Moja siostra. I jeśli ją skrzywdzisz... - Zatoczył szerokie, nieokreślone koło ramieniem. Musiał wyglądać na wściekłego, gdy tak zaciskał zęby i tracił słowa w gębie, to nie był codzienny widok dla kogoś tak łagodnego jak on. Musiał się uspokoić, ale różdżka w dłoni nadal zdawała mu się jakaś cieplejsza niż zwykle. - Ja tobie nie zrobię krzywdy, musisz po prostu być przyzwoity i powiedzieć mi co wiesz. Nie dam rady ci pomóc wrócić do... rodziny, przyjaciół, czy kogokolwiek... jeśli się nie dowiem kim jesteś. - Zamilkł z niedowierzaniem, gdy Steve pokazał mu motykę, o ile pamiętał to rzeczywiście jakąś czystszą i prostszą niż zwykle. Nie sądził, żeby potrzebował jej takiej, kiedy już się zabierał do robót w ogródku, zazwyczaj wystarczała mu motyka lekko przerdzewiała i krzywa. To nie tak, że miał do przekopania ogromne pole. - Dzięki - wyrzucił z siebie jednak, bo tak należało.
Rozluźnił się tak naprawdę dopiero, gdy po kolejnych wymienianych słowach zauważył jak bardzo przybity i pokonany wydaje się być Steve. Ani razu nie próbował się podnieść, mimo sylwetki wydawał się bardziej, cóż, skulony niż wrogi. Może to przez to, że siedział na materacu. Teraz, jak na to spojrzeć, ten materac ze starego tapczanu wydawał się przy nim śmiesznie mały.
Elric westchnął i oparł się o skrzynie z narzędziami ustawione jedne na drugich.
- Jeśli nic nie pamiętasz to wiele komplikuje. Będziemy musieli... kurwa mać, nie wiem co nawet. - Trzymał teraz różdżkę w wiotkich palcach, a drugą ręką złapał się za grzbiet nosa, bo już czuł, że wieczorem będzie go boleć głowa. - Dopóki nie wróci ci pamięć albo nie znajdziemy kogoś kto cię znał, będziesz tu mógł zostać. Damy ci jeść i gdzie spać, będziesz tu bezpieczny, mało kto wie, że tu jesteś, jak na razie przynajmniej - Steve'owi, temu starszemu, swojemu przyjacielowi, ufał w pełni, a uzdrowicieli obowiązywała chyba jakaś tajemnica, prawda? Wciąż miał przed sobą perspektywę rozmowy z Celą o tym całym Hectorze i wcale go to nie pocieszało. - Dlaczego? - to pytanie wydało mu się dziwne.
Łatwiej byłoby mu odpowiedzieć na pytanie "Dlaczego nie?".
- Bo umierałeś. To była rzadko uczęszczana droga, a my byliśmy tam z pracą. Gdybyśmy cię zostawili, równie dobrze mógłby cię nie znaleźć nikt inny. A nawet gdyby, pewnie i tak byś już nie żył. Więc ci pomogliśmy - To było chyba dość oczywiste. Nie wspomniał o tym, że Steve wcale nie chciał zbierać z lasu nieznajomych rannych, uznał to za nieistotne w tej chwili, bo ostatecznie przecież pomógł. - Na co dzień zajmuję się smokami, nie jestem tchórzem - dodał trochę żartem, może podświadomie też chcąc rozładować tę napiętą atmosferę.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Oburzony ton Elrica nie wystraszył go, nie zapowiadało się na to, by mężczyzna rzucił w niego jakieś paskudne zaklęcie w celu ukarania go za naprawę motyki, a choć Percy czuł się nieswojo, starał się pohamować odruchy ciała, nakazujące mu obrócenie się przodem do stojącego nieopodal bruneta. - Jesteśmy w szopie, chłopie - odparł niespecjalnie rymując; doprawdy, typ mógł zaserwować mu inne pytania na "dzień dobry", skąd bowiem miał wziąć motykę? Wyczarować jej nie mógł, bo nie miał pieprzonej różdżki - ten palący problem stawał sie coraz bardziej istotny. - Kilka połamanych krzeseł, mebli, zepsuta kosa. Jak się denerwuję, to se coś znajduję do roboty - wyjaśnił jak najbardziej cierpliwie, chociaż z każdą sekundą coraz bardziej mierziło go zachowanie wybawiciela. Rozumiał go, starał się przynajmniej, wiedział już, że żyli w niespokojnych czasach, ale na Merlina, gdyby chciał pozbawić Elrica głowy i zhańbić jego siostrę, zrobiłby to już dawno. Łypnął na rozwścieczonego czarodzieja z ukosa, dalej nie ruszając się z prowizorycznego posłania. - Weź ze dwa głębokie oddechy, Elric. Z nas dwojga to ja mam bardziej przesrane, kapuję, że to nie jest idealna sytuacja, ale machając tym patykiem i sugerując, że mógłbym zrobić wam krzywdę wcale jej nie polepszasz - mruknął ostrzegawczo, był cierpliwy i spokojny, do czasu. Stracił pamięć, ktoś rozwalił mu połowę ciała i najwyraźniej torturował go w wyrafinowany sposób, a potem zostawił, żeby zdechł - zasługiwał chyba, kurde, na to, by nie przesłuchiwać go, nie stresować nadmiernie i nie rzucać zawoalowanych gróźb. I nie sugerować, że nie ma wstępu do domu, jakby był trędowatym, zapchlonym śmieciem, niegodnym stać obok jego ślicznej siostrzyczki.
Ben zamilkł na dłuższą chwilę, dając Elricowi się wyzłościć - a sobie, zebrać myśli i przestać miażdżyć palcami trzonek trzymanej między nogami motyki. Obracał nim to w lewo, to w prawo, zauważając zmianę w podejściu Lovegooda. Uspokoił się, przestał tak miotać, ale poprzednie słowa zapadły głęboko w wrażliwą tkankę umysłu Percivala. - Nie trzeba, poradzę se. Potrzebuje tylko kilku dni, żeby wrócić do formy i sobie pójdę. Nie musisz się martwić, nie będę wchodził do twojego domu ani patrzył na twoja siostrzyczkę - odburknął, nie tyle obrażony, co unoszący się dumą. Nie prosił go o pomoc, nie chciał mu się narzucać, a sugerowanie, jakoby miał złe zamiary mocno go ubodło. Tłumaczył sobie, że to naturalna reakcja przezornego, odpowiedzialnego maga, chcącego po prostu zabezpieczyć bliskich, ale nie pamiętał jak naprawdę wyglądała tocząca się dookoła wojna. I jak wiele zła i podejrzliwości zasiała w duszach nawet tych najlepszych, najbardziej empatycznych ludzi.
Lovegoodowie bez wątpienia należeli do tego grona. Wyjaśnienie uratowania mu życia było proste i szczere, złagodziło nieco urażoną dumę, westchnął więc ciężko i podniósł się w końcu z barłogu, opierając motykę o ścianę. Zatarł ręce, przeciągnął się, aż coś strzeliło mu w plecach, i spojrzał nieco z góry na Elrica. - Słuchaj, ja nie będę robił wam kłopotu. Potrzebuję trzech-czterech dni, żeby się wzmocnić. W tym czasie mogę wam pomóc przy domu i ogrodzie, widocznie byłem jakimś pracownikiem fizycznym, bo umiem zapieprzać i ręce mam silne. Nie chcę jakiejś łaski czy łajmużny - mówił ciszej, poważnie, jak facet do faceta, całkowicie pewny, że tak właśnie wymawia się to skomplikowane słowo. - Potem pójdę w swoją stronę a wy będziecie bezpieczni. Mam wobec was dług, uratowaliście mi życie, ale na razie ni mam jak go spłacić. Jak zacznę coś sobie przypominać, to może się okaże, że jestem jakimś bogaczem i sypne wam złota. Jak nie, to coś wymyślę - przedstawił konkretny zarys sytuacji, spoglądając na Elrica wyczekująco, mając nadzieję, że ten przystanie na te warunki. Chaotyczne i nieoczywiste, ale przecież praktycznie nic nie pamiętał. Nie miał nic więcej do zaoferowania - na razie.
Ben zamilkł na dłuższą chwilę, dając Elricowi się wyzłościć - a sobie, zebrać myśli i przestać miażdżyć palcami trzonek trzymanej między nogami motyki. Obracał nim to w lewo, to w prawo, zauważając zmianę w podejściu Lovegooda. Uspokoił się, przestał tak miotać, ale poprzednie słowa zapadły głęboko w wrażliwą tkankę umysłu Percivala. - Nie trzeba, poradzę se. Potrzebuje tylko kilku dni, żeby wrócić do formy i sobie pójdę. Nie musisz się martwić, nie będę wchodził do twojego domu ani patrzył na twoja siostrzyczkę - odburknął, nie tyle obrażony, co unoszący się dumą. Nie prosił go o pomoc, nie chciał mu się narzucać, a sugerowanie, jakoby miał złe zamiary mocno go ubodło. Tłumaczył sobie, że to naturalna reakcja przezornego, odpowiedzialnego maga, chcącego po prostu zabezpieczyć bliskich, ale nie pamiętał jak naprawdę wyglądała tocząca się dookoła wojna. I jak wiele zła i podejrzliwości zasiała w duszach nawet tych najlepszych, najbardziej empatycznych ludzi.
Lovegoodowie bez wątpienia należeli do tego grona. Wyjaśnienie uratowania mu życia było proste i szczere, złagodziło nieco urażoną dumę, westchnął więc ciężko i podniósł się w końcu z barłogu, opierając motykę o ścianę. Zatarł ręce, przeciągnął się, aż coś strzeliło mu w plecach, i spojrzał nieco z góry na Elrica. - Słuchaj, ja nie będę robił wam kłopotu. Potrzebuję trzech-czterech dni, żeby się wzmocnić. W tym czasie mogę wam pomóc przy domu i ogrodzie, widocznie byłem jakimś pracownikiem fizycznym, bo umiem zapieprzać i ręce mam silne. Nie chcę jakiejś łaski czy łajmużny - mówił ciszej, poważnie, jak facet do faceta, całkowicie pewny, że tak właśnie wymawia się to skomplikowane słowo. - Potem pójdę w swoją stronę a wy będziecie bezpieczni. Mam wobec was dług, uratowaliście mi życie, ale na razie ni mam jak go spłacić. Jak zacznę coś sobie przypominać, to może się okaże, że jestem jakimś bogaczem i sypne wam złota. Jak nie, to coś wymyślę - przedstawił konkretny zarys sytuacji, spoglądając na Elrica wyczekująco, mając nadzieję, że ten przystanie na te warunki. Chaotyczne i nieoczywiste, ale przecież praktycznie nic nie pamiętał. Nie miał nic więcej do zaoferowania - na razie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oczywiście, że nie miał żadnego agresywnego zamiaru wobec swojego gościa. Merlinie, nie miałby go nawet, gdyby znalazł tu faceta przypadkiem, bezdomnego próbującego znaleźć sobie dach nad głową i z dwie kromki chleba. Lubił zgrywać twardziela, w końcu był smokologiem, i z magicznymi stworzeniami sobie świetnie radził - ale nigdy mu jeszcze naprawdę nie przyszło walczyć z drugim człowiekiem. Parę razy może obił komuś szczękę pod pubem, ale to też już dobre parę lat wcześniej, kiedy był młodszy i mniej cierpliwy. Teraz starał się najpierw rozmawiać i załatwiać sprawy polubownie; nie przepadał za przemocą w żadnej formie.
A różdżkę uniesioną trzymał i pozwalał sobie na groźbę lub dwie, bo miał nadzieję, że tyle wystarczy, żeby mężczyznę przekonać, że nie warto z nim zadzierać. I wtedy będą mogli już przejść do negocjacji najbliższych dni i Merlinie, oby tylko nie musiał udowadniać, że naprawdę jest skłonny obić mu mordę, bo wcale nie był pewien, czy jest.
- Kosa? Cholera, nie powinienem tu zostawiać tyle ostrych przedmiotów. A jakbyś sobie coś zrobił? - mruknął do siebie, coraz bardziej skonfundowany. Gdy opadła pierwsza irytacja, zaczął sobie zdawać sprawę z tego jak absurdalną rozmowę prowadzili. - Masz w ogóle siłę prostować motyki? - Jeśli chciał jakoś unormalnić tę rozmowę, to to pytanie zapewne mu w tym nie pomogło. Opuścił różdżkę, już definitywnie, i po chwili zawahania wsunął ją do skórzanej kabury, którą nosił w pracy. Dalej miał ją pod ręką, skośnym chwytem mógł ją wyciągnąć szybko, ale może bez broni na wierzchu Ben się trochę uspokoi.
Sam musiał wziąć parę głębszych oddechów. Przydałoby się też jakieś piwo albo chociaż dwójniak.
- Przepraszam. Po prostu się o nią martwię, okej? Ona... naprawdę wiele ostatnio przeszła. Siedziała w Tower. Przez tych samych ludzi, którzy pewnie dopadli też ciebie. - Przesunął dłonią po twarzy od brwi do brody, nagle cholernie zmęczony. - Wyobrażasz ją sobie w Tower? Bo ja nie. Jest taka... mała. I niczym nie zawiniła. Nie wiem. Po prostu nie zniósłbym, gdyby znowu ktoś ją skrzywdził. I to w moim własnym domu. - Westchnął, skrzyżował ramiona na piersi i zmarszczył brwi. - Tego nie powiedziałem. Że masz sobie iść. Jesteś w szopie, bo nie wiedziałem kim jesteś. To że nadal tego nie wiesz... cóż, trochę rzeczy komplikuje. Może ten uzdrowiciel od głowy byłby w stanie jakoś ci pomóc? - Gdyby się okazało, że psychiatrzy umieją przywracać wspomnienia po traumach i zaklęciach, to by znaczyło, że rzeczywiście do czegoś się nadają poza rozmową przy herbatce. Nie był złośliwy, Hector Vale już udowodnił, że na swoim fachu się zna, ale Elric dalej nie rozumiał, dlaczego mając taką wiedzę i zdolności zdecydował się właśnie na psychiatrię. To tak jakby smokolog poszedł do cyrku i gonił tekturowe smoki.
Instynktownie napiął mięśnie, kiedy Steve wstał. Był wysoki i dało się poznać, że w lepszych dniach pewnie też mógł się pochwalić niezłymi barami. Elric przy mało kim czuł się tak mały, ale tutaj, jeszcze w ciasnej szopie... cóż, chętniej wyszedłby na zewnątrz.
- Masz na myśli jałmużnę? - dopytał, nieco zdziwiony. - Nie musisz nic robić, póki nie masz siły. Potem... no, zależy ile zostaniesz. Nie wyrzucimy cię stąd jak nie będziesz miał gdzie pójść - Celine by mu nie wybaczyła. - Możesz zostać... jako współlokator - Dziwnie mu było z tą myślą, ale po prawdzie sam nie miał lepszego pomysłu. - Jeśli na siebie będziesz pracował, to to nie będzie jałmużna. Z ogrodem rzeczywiście nie jest najlepiej, nic w nim nie rośnie od dawna. Jak odzyskasz siły, mogę też cię zabrać do Peak District, to smoczy rezerwat. Tam zawsze potrzeba rąk do pracy. Jakaś tam robota się znajdzie, tylko musisz być gotowy na to, że na początek nie będzie lekko. Nie pamiętasz, czy miałeś szkołę, więc równie dobrze możesz jej nie mieć. Nikt cię nie dopuści do smoków. Ale w bazie, czy w magazynach, tam wystarczy zapał i siła. - Był to jakiś pomysł, nawet nie najgłupszy.
Miał tylko nadzieję, że jeśli zgarnie tam Steve'a, to ten nie przyniesie mu wstydu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
A różdżkę uniesioną trzymał i pozwalał sobie na groźbę lub dwie, bo miał nadzieję, że tyle wystarczy, żeby mężczyznę przekonać, że nie warto z nim zadzierać. I wtedy będą mogli już przejść do negocjacji najbliższych dni i Merlinie, oby tylko nie musiał udowadniać, że naprawdę jest skłonny obić mu mordę, bo wcale nie był pewien, czy jest.
- Kosa? Cholera, nie powinienem tu zostawiać tyle ostrych przedmiotów. A jakbyś sobie coś zrobił? - mruknął do siebie, coraz bardziej skonfundowany. Gdy opadła pierwsza irytacja, zaczął sobie zdawać sprawę z tego jak absurdalną rozmowę prowadzili. - Masz w ogóle siłę prostować motyki? - Jeśli chciał jakoś unormalnić tę rozmowę, to to pytanie zapewne mu w tym nie pomogło. Opuścił różdżkę, już definitywnie, i po chwili zawahania wsunął ją do skórzanej kabury, którą nosił w pracy. Dalej miał ją pod ręką, skośnym chwytem mógł ją wyciągnąć szybko, ale może bez broni na wierzchu Ben się trochę uspokoi.
Sam musiał wziąć parę głębszych oddechów. Przydałoby się też jakieś piwo albo chociaż dwójniak.
- Przepraszam. Po prostu się o nią martwię, okej? Ona... naprawdę wiele ostatnio przeszła. Siedziała w Tower. Przez tych samych ludzi, którzy pewnie dopadli też ciebie. - Przesunął dłonią po twarzy od brwi do brody, nagle cholernie zmęczony. - Wyobrażasz ją sobie w Tower? Bo ja nie. Jest taka... mała. I niczym nie zawiniła. Nie wiem. Po prostu nie zniósłbym, gdyby znowu ktoś ją skrzywdził. I to w moim własnym domu. - Westchnął, skrzyżował ramiona na piersi i zmarszczył brwi. - Tego nie powiedziałem. Że masz sobie iść. Jesteś w szopie, bo nie wiedziałem kim jesteś. To że nadal tego nie wiesz... cóż, trochę rzeczy komplikuje. Może ten uzdrowiciel od głowy byłby w stanie jakoś ci pomóc? - Gdyby się okazało, że psychiatrzy umieją przywracać wspomnienia po traumach i zaklęciach, to by znaczyło, że rzeczywiście do czegoś się nadają poza rozmową przy herbatce. Nie był złośliwy, Hector Vale już udowodnił, że na swoim fachu się zna, ale Elric dalej nie rozumiał, dlaczego mając taką wiedzę i zdolności zdecydował się właśnie na psychiatrię. To tak jakby smokolog poszedł do cyrku i gonił tekturowe smoki.
Instynktownie napiął mięśnie, kiedy Steve wstał. Był wysoki i dało się poznać, że w lepszych dniach pewnie też mógł się pochwalić niezłymi barami. Elric przy mało kim czuł się tak mały, ale tutaj, jeszcze w ciasnej szopie... cóż, chętniej wyszedłby na zewnątrz.
- Masz na myśli jałmużnę? - dopytał, nieco zdziwiony. - Nie musisz nic robić, póki nie masz siły. Potem... no, zależy ile zostaniesz. Nie wyrzucimy cię stąd jak nie będziesz miał gdzie pójść - Celine by mu nie wybaczyła. - Możesz zostać... jako współlokator - Dziwnie mu było z tą myślą, ale po prawdzie sam nie miał lepszego pomysłu. - Jeśli na siebie będziesz pracował, to to nie będzie jałmużna. Z ogrodem rzeczywiście nie jest najlepiej, nic w nim nie rośnie od dawna. Jak odzyskasz siły, mogę też cię zabrać do Peak District, to smoczy rezerwat. Tam zawsze potrzeba rąk do pracy. Jakaś tam robota się znajdzie, tylko musisz być gotowy na to, że na początek nie będzie lekko. Nie pamiętasz, czy miałeś szkołę, więc równie dobrze możesz jej nie mieć. Nikt cię nie dopuści do smoków. Ale w bazie, czy w magazynach, tam wystarczy zapał i siła. - Był to jakiś pomysł, nawet nie najgłupszy.
Miał tylko nadzieję, że jeśli zgarnie tam Steve'a, to ten nie przyniesie mu wstydu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Krzaczaste brwi Bena uniosły się wysoko, całkowicie znikając pod rozczochraną firanką loków. Doprawdy, nie spodziewał się troski ze strony tego przystojnego nerwusa, no chyba, że ten kpił sobie z niego w szczere oczy. - Ile ja mam lat, pięć, że musisz mi zabierać ostre przedmioty? - skomentował nieco oburzony podobnymi sugestiami. Rozumiał lęk związany z ryzykiem ujęcia przez niego ostrza i zaszlachtowania wesołej rodzinki Lovegoodów, ale strach o to, że dryblas się skaleczy? Parsknął śmiechem, bardziej obruszonym niż rozbawionym, chociaż i wesołość tam wybrzmiała. Ellie wydawał się zagubiony w tej konwersacji i reakcji na Percivala, co nieco łagodziło pierwsze niezbyt sympatyczne wrażenie, jakie zrobił na ledwo wyczołgującym się spod kosy śmierci brodaczu. Kosy, no właśnie. - Jak się dobrze oprzesz o kamień, to nie ma problemu. Łatwiej by mi było z różdzką, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi co się ma, co nie? - odpowiedział, bo nawet jeśli pytanie Lovegooda zasługiwało na określenie niedorzecznego, to był na tyle dobrze wychowany, by wiedzieć, że gospodarzowi należą się informacje, o jakie prosi.
Niezbyt przychylna mina Wrighta złagodniała, gdy Elric porwał się na przeprosiny i wyjaśnił swe nieprzyjemne podejście. Westchnął ciężko i pokiwał głową, słuchając niepokoju brata o siostrzyczkę; coś w tej historyjce z nim rezonowało, czuł, że też się tak martwił, że miał obok siebie kogoś zależnego, kruchego i małego, kogo chciał ochronić przed złem tego świata, nawet kosztem nadopiekuńczości. - Dobra, stary, rozumiem, już dość tego smęcenia. Zacząłeś ze złej stopy, ale ruszamy dalej - uniósł dłonie do góry, wchodząc mężczyźnie w słowo, trochę zakłopotany poruszaną tematyką oraz otwartością, z jaką brunet opowiadał o niepokoju o Celine. - Ta, coś tam mówiła o tym - mruknął, nie chcąc wchodzić w szczegóły dotyczące tortur, Tower i całego tego bajzlu, który w dalszym ciągu go przerażał. - No to albo musisz mi zaufać, albo se pójdę. Innego wyjścia nie ma, bo nie będę się tu napraszał, to nie byłoby dobre ani dla ciebie ani dla mnie - postawił sprawę jasno. Wyjawił swe intencje, nie miał zamiaru nikogo skrzywdzić, ale jeśli Elric mu w to nie uwierzy - co byłoby właściwie mądrym posunięciem - to żaden z nich nie czułby się dobrze w stałym niepokoju, kontroli i podejrzliwości. Kafel znalazł się jednak po stronie Lovegooda, to on tu rządził i podejmował decyzje, a Percy nie zamierzał płakać lub grozić, by stało się inaczej. Odchrząknął donośnie, słysząc o lekarzu od głowy. - Na galopujące gargulce, co to takiego? Medyk od głowy? - wybałuszył oczy, nie znał się na uzdrowicielskich specjalizacjach, a już na pewno nie miał nigdy do czynienia (świadomie) z magipsychiatrą. I nie zamierzał mieć.
- No wiem, że jestem w porządku - zadeklarował butnie, chociaż w głębi serca ciągle nie miał tej pewności. Nie zdradził się z moralnymi wątpliwościami, chciał tu zostać, nie tylko ze względu na Celine. Bał się tego, co czyhało na niego poza przytulnym zakątkiem Doliny Godryka. Rezerwat brzmiał wspaniale, serce zatrzepotało mu w ekscytacji, szybko zgaszonej właśnie lękiem. Nie był jeszcze gotowy, by wychodzić gdzieś dalej. Fizycznie szybko wracał do formy, psychicznie - z każdym koszmarem, odwiedzającym go w nocy, opadał z umysłowych sił.
- Na razie ogród wystarczy. Sporo tu masz do zrobienia. Weranda wam przecieka. W kuchni trzeszczy podłoga. Macie też zatkane rynny, ptaki utkały w nich gniazdo. Od południowej strony, nad gzymzem - zaczął wyliczać to, co zaobserwował w ciągu dzisiejszego dnia. - Przydałoby się też przerzedzić krzewy od strony zagajnika, zacieniają wam grządki - ciągnął w zamyśleniu, przystając tuż przed Elriciem, łypiąc na niego ponaglająco. - No i potrzebuję różdzki. Mojej. Gdzie ona jest? - powrócił do najbardziej palącego tematu, pewien, że Lovegood zaraz wyjmie jego drewienko i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie. Bez łajmużny, za to z listą zadań, które pozwolą Percivalowi nie myśleć o tym, kim był - i dlaczego nic nie pamięta.
Niezbyt przychylna mina Wrighta złagodniała, gdy Elric porwał się na przeprosiny i wyjaśnił swe nieprzyjemne podejście. Westchnął ciężko i pokiwał głową, słuchając niepokoju brata o siostrzyczkę; coś w tej historyjce z nim rezonowało, czuł, że też się tak martwił, że miał obok siebie kogoś zależnego, kruchego i małego, kogo chciał ochronić przed złem tego świata, nawet kosztem nadopiekuńczości. - Dobra, stary, rozumiem, już dość tego smęcenia. Zacząłeś ze złej stopy, ale ruszamy dalej - uniósł dłonie do góry, wchodząc mężczyźnie w słowo, trochę zakłopotany poruszaną tematyką oraz otwartością, z jaką brunet opowiadał o niepokoju o Celine. - Ta, coś tam mówiła o tym - mruknął, nie chcąc wchodzić w szczegóły dotyczące tortur, Tower i całego tego bajzlu, który w dalszym ciągu go przerażał. - No to albo musisz mi zaufać, albo se pójdę. Innego wyjścia nie ma, bo nie będę się tu napraszał, to nie byłoby dobre ani dla ciebie ani dla mnie - postawił sprawę jasno. Wyjawił swe intencje, nie miał zamiaru nikogo skrzywdzić, ale jeśli Elric mu w to nie uwierzy - co byłoby właściwie mądrym posunięciem - to żaden z nich nie czułby się dobrze w stałym niepokoju, kontroli i podejrzliwości. Kafel znalazł się jednak po stronie Lovegooda, to on tu rządził i podejmował decyzje, a Percy nie zamierzał płakać lub grozić, by stało się inaczej. Odchrząknął donośnie, słysząc o lekarzu od głowy. - Na galopujące gargulce, co to takiego? Medyk od głowy? - wybałuszył oczy, nie znał się na uzdrowicielskich specjalizacjach, a już na pewno nie miał nigdy do czynienia (świadomie) z magipsychiatrą. I nie zamierzał mieć.
- No wiem, że jestem w porządku - zadeklarował butnie, chociaż w głębi serca ciągle nie miał tej pewności. Nie zdradził się z moralnymi wątpliwościami, chciał tu zostać, nie tylko ze względu na Celine. Bał się tego, co czyhało na niego poza przytulnym zakątkiem Doliny Godryka. Rezerwat brzmiał wspaniale, serce zatrzepotało mu w ekscytacji, szybko zgaszonej właśnie lękiem. Nie był jeszcze gotowy, by wychodzić gdzieś dalej. Fizycznie szybko wracał do formy, psychicznie - z każdym koszmarem, odwiedzającym go w nocy, opadał z umysłowych sił.
- Na razie ogród wystarczy. Sporo tu masz do zrobienia. Weranda wam przecieka. W kuchni trzeszczy podłoga. Macie też zatkane rynny, ptaki utkały w nich gniazdo. Od południowej strony, nad gzymzem - zaczął wyliczać to, co zaobserwował w ciągu dzisiejszego dnia. - Przydałoby się też przerzedzić krzewy od strony zagajnika, zacieniają wam grządki - ciągnął w zamyśleniu, przystając tuż przed Elriciem, łypiąc na niego ponaglająco. - No i potrzebuję różdzki. Mojej. Gdzie ona jest? - powrócił do najbardziej palącego tematu, pewien, że Lovegood zaraz wyjmie jego drewienko i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie. Bez łajmużny, za to z listą zadań, które pozwolą Percivalowi nie myśleć o tym, kim był - i dlaczego nic nie pamięta.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Westchnął ciężko, widząc oburzenie na twarzy mężczyzny - bo, cholera, nie mógł mu się dziwić. Rzeczywiście traktował go trochę protekcjonalnie, trochę nadal nie wierzył, że dryblas byłby w stanie pozbierać się tak szybko ze stanu, w jakim go znaleźli. Kiedy taszczyli go tutaj razem ze Stevem bał się, że facet nie przeżyje nawet tej teleportacji - mógł się wykrwawić zanim zdążą coś zrobić, mógł się rozszczepić, bo magicznie nie był w stanie im nijak pomóc; a jego masa i wzrost były na tyle pokaźne, że Steve z pewnością wyczerpał wszystkie siły, żeby go tutaj zrzucić. A teraz umierający dopiero co człowiek siedział tu i konwersował jak gdyby nigdy nic, a Elric nie miał zielonego pojęcia co z nim zrobić.
Na razie musiał mu pozwolić tu zostać, dopóki nie odzyska pamięci. Nie był na tyle okrutny, żeby wyrzucić go bezbronnego z powrotem w tę wojnę, nawet jeśli takiego zgrywał.
- Masz rację. To głupota. Fakt, bardziej bym się bał, że zrobisz coś Ce... nam - Ugryzł się w język, bo facet już się raz oburzył, gdy zasugerował, że skrzywdziłby młodą, niewinną dziewczynę, a nie chciał go dalej podjudzać. Budziło to niejaką ulgę, że wydawał się mieć na tyle ustabilizowany kompas moralny, że sama myśl o tym go obrzydzała. Ale to mogła być gra, a on nie był legilimentą, więc nie zacznie wierzyć mu dzisiaj i od tak. - Wybacz mi tę różdżkę. Spróbujemy ci znaleźć nową. Naprawdę nie miałeś przy sobie żadnej, kiedy cię znaleźliśmy; racja, że bym ci ją na początek zabrał, gdybyś miał, ale nie miałeś. Możesz spytać Celine, wiesz, że ona nie potrafi kłamać - Uśmiechnął się lekko, z czułością, której nie umiał wyrzucić z głosu. Jego mała siostra ze swoim dobrym sercem pewnie byłaby skłonna oddać gościowi sypialnię i przenieść się do szopy, byle tylko było mu wygodnie zanim odzyska pełnię sił. Nie żeby zamierzał jej na to pozwalać.
W postawie tego Steve'a, w jego prostolinijności i życzliwości, którą mimo woli okazywał, było coś znajomego, co ciężko było Elricowi ubrać w słowa. Niemniej jednak wiedział już o co chce zapytać w pierwszej kolejności.
- Naprawdę masz na imię Steve? To imię powiedziałeś, kiedy majaczyłeś, ale... wydaje mi się, że mogłeś je po prostu usłyszeć
Wzruszył ramieniem, a potem, po chwili wahania, usiadł na niskim materacu, z którego sklecili mężczyźnie łóżko. Teraz byli na nieco równiejszej stopie, no i miał okazję może jakoś naprawić swoje dotychczasowe błędy. Nie żeby ktokolwiek go uczył jak się rozmawia z ofiarami wojny, które trafiają do jego domu. Do tej pory go to omijało, ale kto wie, czy nie zacznie tego robić częściej. Coraz bardziej poczuwał się do tej odpowiedzialności, zwłaszcza, odkąd odzyskał Lucindę.
- Niech będzie - skwitował w typowy dla siebie prosty sposób. Potem zmarszczył brwi i rozejrzał się po ścianach, na których po zimie i mokrej wiośnie pojawiły się ślady pleśni. - Jeśli ci nie odpowiada ta szopa to możesz... no, nie mam dodatkowej sypialni, ale możesz się przenieść na kanapę. Jest tam cieplej i bardziej sucho. - Nadal odczuwał lekki niepokój, gdy to oferował, ale zmusił się do zachowania dobrej myśli. - Dopóki nie odzyskasz pamięci - zaznaczył. Jakkolwiek długo to zajmie. - Tak, ten który tu był, to magipsychiatra, przynajmniej Celine tak twierdzi. Też nie do końca to łapię, ale może będzie wiedział jak się odzyskuje pamięć - To mu się przynajmniej wydawało logiczną specjalizacją dla medyka, a nie jakieś pogaduszki i inne takie.
Zobaczył w minie Steve'a jakąś zmianę, jakiś błysk ekscytacji, który potrafił rozpoznać; sam reagował tak samo przed każdą podróżą i przygodą, zwłaszcza w młodszych latach, kiedy nie miał jeszcze tylu obowiązków i mógł robić dosłownie co tylko zechciał. Zmieszał się jednak, kiedy facet przygasł znowu i zaczął rzeczowo wymieniać wszystkie jego... porażki?
- O. Ekhm. No. Ostatnio mało jestem w domu... - zaczął się od razu tłumaczyć, a potem zmarszczył brwi. - Pomogę ci z tym, nie powinieneś robić wszystkiego sam... - powiedział tylko i wyłącznie dlatego, że gryzła go męska duma, a nie dlatego, że uważał, że facet realnie potrzebuje jego pomocy. No ale to był jego dom i... cóż. Do tej pory uważał, że jest doskonały jaki jest, ale teraz zaczynał mieć wątpliwości. A co jeśli był z niego chujowy gospodarz?
Wzruszył ramionami z żalem, gdy facet znów spytał o różdżkę. Cholera, nie mógł mu z tym pomóc.
- Naprawdę nie wiem. Ktokolwiek cię tak urządził, musiał ci ją zabrać. - Skrzywił się gniewnie; sam wiedział jak wściekły byłby, gdyby ktoś mu odebrał to co dla każdego czarodzieja jest najważniejsze. - Sprowadzę kogoś, kto ci zrobi nową. Najszybciej jak będę mógł.
Na razie musiał mu pozwolić tu zostać, dopóki nie odzyska pamięci. Nie był na tyle okrutny, żeby wyrzucić go bezbronnego z powrotem w tę wojnę, nawet jeśli takiego zgrywał.
- Masz rację. To głupota. Fakt, bardziej bym się bał, że zrobisz coś Ce... nam - Ugryzł się w język, bo facet już się raz oburzył, gdy zasugerował, że skrzywdziłby młodą, niewinną dziewczynę, a nie chciał go dalej podjudzać. Budziło to niejaką ulgę, że wydawał się mieć na tyle ustabilizowany kompas moralny, że sama myśl o tym go obrzydzała. Ale to mogła być gra, a on nie był legilimentą, więc nie zacznie wierzyć mu dzisiaj i od tak. - Wybacz mi tę różdżkę. Spróbujemy ci znaleźć nową. Naprawdę nie miałeś przy sobie żadnej, kiedy cię znaleźliśmy; racja, że bym ci ją na początek zabrał, gdybyś miał, ale nie miałeś. Możesz spytać Celine, wiesz, że ona nie potrafi kłamać - Uśmiechnął się lekko, z czułością, której nie umiał wyrzucić z głosu. Jego mała siostra ze swoim dobrym sercem pewnie byłaby skłonna oddać gościowi sypialnię i przenieść się do szopy, byle tylko było mu wygodnie zanim odzyska pełnię sił. Nie żeby zamierzał jej na to pozwalać.
W postawie tego Steve'a, w jego prostolinijności i życzliwości, którą mimo woli okazywał, było coś znajomego, co ciężko było Elricowi ubrać w słowa. Niemniej jednak wiedział już o co chce zapytać w pierwszej kolejności.
- Naprawdę masz na imię Steve? To imię powiedziałeś, kiedy majaczyłeś, ale... wydaje mi się, że mogłeś je po prostu usłyszeć
Wzruszył ramieniem, a potem, po chwili wahania, usiadł na niskim materacu, z którego sklecili mężczyźnie łóżko. Teraz byli na nieco równiejszej stopie, no i miał okazję może jakoś naprawić swoje dotychczasowe błędy. Nie żeby ktokolwiek go uczył jak się rozmawia z ofiarami wojny, które trafiają do jego domu. Do tej pory go to omijało, ale kto wie, czy nie zacznie tego robić częściej. Coraz bardziej poczuwał się do tej odpowiedzialności, zwłaszcza, odkąd odzyskał Lucindę.
- Niech będzie - skwitował w typowy dla siebie prosty sposób. Potem zmarszczył brwi i rozejrzał się po ścianach, na których po zimie i mokrej wiośnie pojawiły się ślady pleśni. - Jeśli ci nie odpowiada ta szopa to możesz... no, nie mam dodatkowej sypialni, ale możesz się przenieść na kanapę. Jest tam cieplej i bardziej sucho. - Nadal odczuwał lekki niepokój, gdy to oferował, ale zmusił się do zachowania dobrej myśli. - Dopóki nie odzyskasz pamięci - zaznaczył. Jakkolwiek długo to zajmie. - Tak, ten który tu był, to magipsychiatra, przynajmniej Celine tak twierdzi. Też nie do końca to łapię, ale może będzie wiedział jak się odzyskuje pamięć - To mu się przynajmniej wydawało logiczną specjalizacją dla medyka, a nie jakieś pogaduszki i inne takie.
Zobaczył w minie Steve'a jakąś zmianę, jakiś błysk ekscytacji, który potrafił rozpoznać; sam reagował tak samo przed każdą podróżą i przygodą, zwłaszcza w młodszych latach, kiedy nie miał jeszcze tylu obowiązków i mógł robić dosłownie co tylko zechciał. Zmieszał się jednak, kiedy facet przygasł znowu i zaczął rzeczowo wymieniać wszystkie jego... porażki?
- O. Ekhm. No. Ostatnio mało jestem w domu... - zaczął się od razu tłumaczyć, a potem zmarszczył brwi. - Pomogę ci z tym, nie powinieneś robić wszystkiego sam... - powiedział tylko i wyłącznie dlatego, że gryzła go męska duma, a nie dlatego, że uważał, że facet realnie potrzebuje jego pomocy. No ale to był jego dom i... cóż. Do tej pory uważał, że jest doskonały jaki jest, ale teraz zaczynał mieć wątpliwości. A co jeśli był z niego chujowy gospodarz?
Wzruszył ramionami z żalem, gdy facet znów spytał o różdżkę. Cholera, nie mógł mu z tym pomóc.
- Naprawdę nie wiem. Ktokolwiek cię tak urządził, musiał ci ją zabrać. - Skrzywił się gniewnie; sam wiedział jak wściekły byłby, gdyby ktoś mu odebrał to co dla każdego czarodzieja jest najważniejsze. - Sprowadzę kogoś, kto ci zrobi nową. Najszybciej jak będę mógł.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Szopa
Szybka odpowiedź