Blaise Bastien Selwyn
Nazwisko matki: Nott
Miejsce zamieszkania: Beaulieu Palace; Essex
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: Dyplomata i urzędnik w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wzrost: 187 cm
Waga: 81 kg
Kolor włosów: Blond
Kolor oczu: Błękit
Znaki szczególne: Rozległa blizna na lewym barku i łopatce, będące pamiątką po wadliwym świstokliku. Sygnet z ornamentowym S, który dostał na siedemnaste urodziny.
9½ cali, Wiąz, Włókno z serca smoka
Beauxbatons; Smok
-
Rozczłonkowane ciało po rozszczepieniu
Miętą, czerwonym winem i wilgotnym powietrzem
Truchło Morgany
Szeroko pojętą sztuką, numerologią i obcymi kulturami
Tajfunom z Tutshill
Czyta ulubione książki, gra na fortepianie zapijając emocje winem
Klasyki
Jason Morgan
Na świat przyszedł jako pierwszy z nowego pokolenia Selwynów. Wyczekiwany pierworodny syn, którego krzyk rozbrzmiał nad ranem, gdy zawodzenie matki w końcu ucichło, ku uldze rodziny. Miał być dumą swego ojca, który jednak przez pierwsze trzy lata życia swego dziedzica niewiele wniósł do jego codzienności. Mężczyzna był obecny gdzieś z boku, jak cień, nie wchodząc w kompetencje kobiet sprawujących opiekę nad malcem. W końcu, jako dziecko był bezużyteczny, nie oferując nic ponad słabością drobnego ciałka i nieznajomością świata w jakim przyjdzie mu żyć. Oddany przez swą matkę w objęcia nianiek, mamek i guwernantek, zaskarbiał sobie całą ich uwagę, gdy lady Selwyn była zbyt rozczarowana, że to nie piękną córeczkę miała trzymać w ramionach. Mimo specyficznego położenia nie czuł się odtrącony. Śmiał się często, poznawał świat z dziecięcą ciekawością i nieostrożnością, wychylając zza spódnicy pani Bones. Kobiety, która stała mu się bliższa niż jego własna rodzicielka. Na tle swych sióstr, które po kolei pojawiały się w rodowej posiadłości, tym samym powiększając rodzinę, stał się w końcu pomijany przez swych rodziców. Nie płakał z tego powodu, zyskał czas i przestrzeń na beztroskie harce, kolekcjonowanie siniaków oraz szczerzenie ząbków, by załagodzić dezaprobatę swych opiekunek. Nieświadomie zmiękczał serca swych niań, a dźwięcznym chichotem przeganiał złości tych, które sprawowały nad nim pieczę. Dopiero trzecie urodziny na nowo przyciągnęły uwagę rodziców, wzbudziły poważne nadzieje, chociaż on nadal nie rozumiał swej sytuacji. Nie zwracał uwagi na ten etap oczekiwania oraz pierwszego cienia zawodu w spojrzeniu swego ojca, kiedy potrzebował trochę więcej czasu, aby ukazać magiczne zdolności. Spóźnił się, niewiele, bo już pół roku później, dał popis drzemiącej w nim magii i niecierpliwości. Upewnił wszystkich, że był Selwynem z krwi i kości, ognistą salamandrą, jak wszyscy z nich. Języki ogania ogarnęły bawialnie, zajęły zabawki i materiał foteli, gdy próbowano przerwać mu zabawę. Był gniewny i temperamentny, chciał stawiać na swoim, nie akceptując wytyczanych mu granic. Udało mu się, wraz ze strachem, który wzbudził u dorosłych i znów jedyną osobą, która do niego dotarła była starsza pani Bones. Tylko jej na to pozwolił, zanosząc się płaczem, gdy do dziecięcej świadomości dotarło, co działo się na około. Z czasem stało się to już tylko wspomnieniem, czymś, co prawie popadło w zapomnienie, ale pierwszy raz ukazało prawdziwy charakter Selwyna. Z wiekiem nie wyrósł z tego, swoje rzeczy pilnował ponad wszystko, nie akceptując osób, które wchodziły w jego przestrzeń i próbowały narzucać mu swoje zdanie. Chowany długo prawie, jak jedynak, mając gdzieś obok dwie młodsze siostry, nie zwracał na nie uwagi. Nie były jego światem i nie były w żaden sposób interesujące, pozostając za małe, by być mu towarzyszem zabaw, a jedynie dobitniej odbierające uwagę matki. W końcu były jej spełnieniem marzeń; śliczne, delikatne i niewinne.
Miał siedem lat, gdy los zrobił mu najgorszą z niespodzianek, gdy pierwszy raz dała o sobie znać choroba, która wpisana była w szlacheckie geny. Pamięta nadal ten ostry uścisk w klatce piersiowej, rozlewający się ból po ciele. Pomoc przyszła szybko i szczęśliwie uzdrowiciel pracujący dla rodu rozpoznał objawy, stawiając diagnozę. Transmutacyjne zaniki organowe. Rzadkie schorzenie, które zmieniło lewe płuco w wątrobę, odbierając oddech i dławiąc w panice. Dziecięcy strach zmienił się w akceptację, nieme i pozorne pogodzenie z tym, jak będzie wyglądała jego przyszłość. Niepewność, który organ kolejnym razem postanowi zmienić się w coś innego. Poznał ryzyko, lecz odpowiedzialność za własne zdrowie zrozumiał dopiero kilka lat później.
Uczył się chętnie, dostając coraz to lepszych nauczycieli i przyjmując wszelkie nauki, które powinien w swoim wieku. Wychowywany, jak każdy Selwyn, nauczony został uwielbienia dla szeroko pojętej sztuki, piękna skrywanego w drobiazgach. Co jednak najistotniejsze cieszył się nareszcie uwagą ojca, który przestał być cieniem w jego codzienności. Stał się słuchaczem i tym, który pomagał, prawdziwym wsparciem w poznawaniu świata na nowo przez pryzmat, którego wcześniej nie znał. Najmądrzejszym z nauczycieli, którego najchętniej słuchał chłonąc wszystkie rady, jak gąbka i nawet w dorosłości przestrzegając nie jednej. Lata mijały mu szybko na poznawaniu rzeczywistości, która go otaczała. Na rozrywkach, jeździe konnej na złamanie karku lub grze na fortepianie, które stało się ukochanym instrumentem i pierwszym gorzkim smaku obowiązków, gdy przyszło mu stać z przodu podczas kolejnych ważnych spotkań swego ojca. Obserwowaniu, jak lord Selwyn podejmował zagranicznych gości, swoich przyjaciół i kontrahentów. Uczył się tego w praktyce, przysłuchując z pewną nieśmiałością nowym słowom w obcych językach. Z podziwem słuchał dorosłych, którzy tak swobodnie toczyli niezrozumiałe dla niego rozmowy, nie wiedząc jeszcze, że to będzie również jego los. Że już niedługo niezrozumiałe konwersacje staną się jasne i interesujące w dwóch językach na które położono szczególny nacisk, by potrafił się nimi biegle posługiwać. Padło na niemiecki i francuski, tak skrajnie od siebie inne.
Świadomość, jak duże były wobec niego wymagania przyszła dopiero później, niosąc ze sobą cierpkie poczucie, braku swobody i wygórowanych oczekiwań. Musiał w ten sam sposób obracać się w towarzystwie, odnaleźć w każdej sytuacji, jaka mogła spotkać go w dorosłym życiu. Miał być kolejną dumą rodziny, a to nie było takie proste. Nauczył się z tym żyć i wykorzystywać chwile, kiedy był sam lub gdy miał cień w postaci najmłodszej siostry. Mała Lynn, Lucinda i w końcu jego ukochana siostrzyczka. Obie w pewnym etapie dzieciństwa kochał tak samo, obie były dla niego ważne, kiedy tylko pojął, że były nieodłącznym elementem rodzinnego domu. Mimo to młodsza z nich zaskarbiła sobie więcej uwagi. Nie był odpowiedzialny, nie zapewniał siostrom bezpieczeństwa. To w jego obecności najczęściej zabawy kończyły się płaczem, siniakami, a później kolejnymi reprymendami. Karnie słuchał złości rodziców, by łapiąc spojrzenie Lynn, uśmiechać się pod nosem. Zawsze był gotów gnać dalej i to też robił, gdy tylko pozwalano mu odejść. Oglądając się tylko i wyłącznie na nią.
Czas, kiedy tkwił w Beaulieu Palace, pod czujnym okiem rodziny skończył się wraz z nadchodzącymi wielkimi krokami jedenastymi urodzinami. Rodzice długo wahali się gdzie go posłać, która ze szkół zaoferuje mu najwięcej oraz wyciągnie jego talenty, które należało rozwijać. Był Selwynem, więc musiał posiadać jakieś i nikt w to nie wątpił. Padło na Francuską Szkołę Magii, by rygor Durmstrangu nie zabił w nim potencjału zbyt surowymi regułami, a Hogwart nie skupił uwagi na kwestiach nieistotnych dla arystokraty. Został Smokiem, manewrując słowem swobodniej niż rówieśnicy, barwiąc swe historie dla zabawy swojej i ogółu. Na wpół świadomie robił to, czego uczono go od najmłodszych lat, jednał sobie najbliższe otoczenie, by mieć przydatnych przyjaciół i szerokie znajomości. Z tego powodu chętnie bawił wśród Anglików, którzy podobnie, jak on trafili na obce sobie ziemie, zderzając się z innym językiem i zauważalnie inną kulturą. Dzięki nauczycielom języków, którzy dbali o jego komunikatowyność, pewnie operując językiem francuskim, otaczał się ludźmi, którzy jakkolwiek go interesowali. Imponował kolegom śmiałością i onieśmielał koleżanki płytkimi wierszami spisywanymi na kolanie, by wręczyć go tej jedynej, których do pewnego czasu było zbyt wiele. Za to tam, gdzie brakowało mu wiedzy, nadrabiał uporem oraz przesadną pewnością siebie, by otoczenie wierzyło w jego słowa. Życie z daleka od śledzących go spojrzeń stało się kuszące i nowe, powróciło poczucie wolności, a przy tym brak oczekiwań przy każdym stawianym kroku. Mógł być Blaise’em Selwynem, ale również najzwyklejszym chłopakiem, Blaise’em, którego mijano na korytarzach. Był prawdziwie sobą, czując się z tym najlepiej. Nie zapomniał jednak o nauce, spokojniejsze momenty codzienności spędzając z nosem w książkach. Wertował opasłe tomiszcze, znajdowane w szkolnej bibliotece lub te wysyłane przez stryja księgi wychodzące spod rąk największych nazwisk w naukowym świecie. Lubił się uczyć, chłonął wiedzę z nadal dziecięcą ciekawością, nieświadomie szukając swych pasji, jakie miały pozostać z nim na wiele kolejnych lat. Trudne dziedziny pochłaniały go na wiele godzin, czasami stając się ciekawsze od towarzystwa przyjaciół czy ślicznych panienek, które kręciły się w pobliżu. Bez bólu i wahania odrzucał propozycje kolegów, by innego dnia z taką samą stanowczością wybrać towarzystwo znajomych lub konne przejażdżki z ładnymi pannami, a porzucić książki. Kwestie zbyt skomplikowane dla rówieśników przychodziły mu jakoś łatwiej, by paradoksalnie czasami przerastały go te banalne zagadnienia. Zachęta ze strony profesorów pchała do przodu, by brylować na tle innych w tym w czym czuł się najlepiej i co dopowiedział sobie sam, lekceważąco traktować wszystko pozostałe. Zdradzał smykałkę do transmutacji i liche umiejętności w zakresie uroków, które bardziej niż dla innych, okazywały się niebezpieczne dla niego samego. Liczne odwiedziny w skrzydle szpitalnym tylko to potwierdzały. Brnąc w pierwszą z dziedzin magii, poznał trudną sztukę animagii, którą zgłębiał przez całą edukację w Akademii, stawiając sobie za cel opanowanie jej w praktyce. Niestety nigdy nie wykonał tego ostatniego kroku, który pozwoliłby mu spojrzeć na świat oczami zwierzęcia. Zabrakło mu odwagi, gdy wczytywał się we wszelkie komplikacje, które mogły być skutkiem, nawet drobnej pomyłki. Idąc w ślad za kolegami, chciał dostać się do drużyny Quidditcha, lecz szybko zniechęcił się, więcej udając na miotle, niż faktycznie potrafiąc grać. Wolał być kibicem, obserwującym z trybun popisy przyjaciół i świętować ich sukcesy, niż brać udział w meczu. Złamana ręka na pierwszym i ostatnim meczu tylko go w tym utwierdziła, kończąc ten wymysł.
Pod koniec nauki w szkole, zachęcony przez swego ojca, zwrócił swą uwagę ku Ministerstwu Magii. Staż w departamencie był tym, czego od niego wymagano. Oczekiwano, że obierze ścieżkę kariery godną każdego Selwyna, porzucając swe pasje, w których nikt z bliskich nie widział jego przyszłości. Nazwisko, znajomości i wyniki w szkole otworzyły przed nim drzwi Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. To był świat dla niego, środowisko, w którym obracał się z naturalną swobodą. Od dziecka uczono go, jak być dyplomatą, jak jednać sobie ludzi z którymi będzie musiał współpracować. Wiedział bardzo dobrze, jak krakać wśród wron.
Staż minął mu szybciej, niż mógł przypuszczać. Całe pięć lat, zanim stał się samodzielny na własnym stanowisku, przemknęło, jak przy mrugnięciu okiem. Mógł w końcu nazywać się dyplomatą, ale nadal wisiał nad nim obowiązek do spełnienia. Był stałym bywalcem balów i zabaw w arystokratycznym świecie, obserwował debiutantki, które tak ochoczo przedstawiano. Bawił je w końcu słowem i tańcem, unosił w niemym toaście kieliszek, gdy łapał spojrzenia wystrojonych panien. Któraś miała zostać jego żoną, wiedział od paru miesięcy, że ojciec wraz z nestorem rodu, zaczynają rozglądać się za okazją do nowego sojuszu między rodami. Nie uśmiechało mu się być środkiem do zacieśniania więzi między rodzinami, ale miał przecież świadomość, że taka była kolej rzeczy i jego zdanie nie miało znaczenia. Padło na młodą lady Longbottom, dziewczę delikatne i urodziwe, fałszywie skromne i nieśmiałe w towarzystwie. Wiedzieli, że są na siebie skazani, że nie uciekną przed tym, bez podejmowania głupich decyzji na które żadne nie było gotowe ani chętne. Zaczął ją poznawać, dostrzegając, że miała do zaoferowania więcej ponad zachwycającą urodę. Dobrze czuł się z nią u boku, nawet kiedy za plecami mieli przyzwoitkę, która nie spuszczała z nich oczu. Coraz częściej nazywał lady z przekorności swą lwicą, gdy wyraźnie nie przepadała za tym określeniem. Wspólne życie przestawało wyglądać, jak kara, a nabierało przyjemniejszych kolorów, wraz ze snutymi szeptem planami. Nie planował tego, a jednak zakochał się łatwiej i szybciej niż podpowiadał rozum. Świat nabierał barw, których nie spodziewał się, ale z ciekawością poznawał kolejne odcienie.
Niestety wszystko rozpadło się jak domek z kart przez nieporozumienie nestorów i nagle zerwane zaręczyny. Ten nieprzyjemny obrót spraw zabolał do żywego i pozostawił na głupim młodzieńczym sercu brzydką skazę, która stała się początkiem chłodu, jaki wlał się w duszę. Z nieufności nabrał dystansu do świata, wyciągając na wierzch zimną manierę oraz śliskie słowa, które nie przejawiały zbyt wiele prawdziwych emocji. Otoczył się murem, korzystając z tego, czego uczono go od zawsze i zmieniając maski w zależności od zapotrzebowania. Nie chciał więcej emocji, tych nad którymi nie panował. Nie chciał, by inni dostrzegli jeszcze kiedykolwiek, jak łatwo było go dotknąć. Był Selwynem, był salamandrą, był ogniem. To nie on powinien się sparzyć i nie w podobny żałosny sposób. Mimo to szukał pocieszenia nie tam, gdzie najpewniej powinien. Korzystając z nazwiska, łapał naiwne tancerki i artystki, które sądziły, że Selwyn otworzy im drzwi kariery. Nie robił tego, nie próbował nawet i nigdy nie zamierzał. Doceniał piękno kobiecego ciała, lecz nie był gotów oferować w zamian czegokolwiek.
Po roku nadeszło to, czego się spodziewał — dostał inną. Lady Greengrass, kolejna debiutantka, lecz tym razem nie zachwycała, a przynajmniej nie jego. Zdawała się z urody nijaka przy swej poprzedniczce, denerwująca ze swym temperamentem, który sprawiał, że przyglądał jej się z niechęcią. Nikt tym razem nie chciał się wtrącić, nikt nie próbował zerwać zaręczyn. Został mężem, mając u boku młodą kobietę, od której nie mógł się już uwolnić. Dni, których nie spędzał w pracy na kolejnych rozmowach z zagranicznymi gośćmi ani w kobiecym towarzystwie, przesiadywał w swoim pokoju, pochylony nad książkami. Raz jeszcze zaczytywał się w dziełach związanych z numerologią, pogłębiał swoją wiedzę, mając za wsparcie stryja. Człowieka, który lata temu zyskał miano odludka, młodo zostając wdowcem i poświęcając się nauce, którą zgłębiał samotnie. To on pokazał mu wtedy, gdzie może zastosować swoje talenty, jakie tuż po szkole kazano mu porzucić. W łaski wróciła transmutacja, której nigdy nie zaniedbywał, ciągle ciekaw gdzie leżały granice tej dziedziny. Świstokliki były czymś, co znał, ale nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak powstawały. Dostał jednak szansę, by rozłożyć je na części pierwsze, poznać składowe i nie stracić tego zainteresowania w ciągu kolejnych miesięcy. Traktował to jak hobby, ryzykowane i niewybaczające błędów. Szansę, by po dniu na rozmowach, manipulowaniu i składaniu pięknych zdań w listach, mógł w końcu zamilknąć. On i komponenty, z których miał powstać kolejny świstoklik. Cisza, która była wręcz kojąca, pozwalała pozbierać siły, zregenerować się przed kolejnym dniem i zastaniem w komnatach tej, która powinna być jedyną. Małżeństwo z rozsądku i dla wpływów nie zachęcało do poznawania kobiety, która od paru miesięcy nosiła nazwisko Selwyn. Milczące posiłki i krótko wymieniane spojrzenia, były wszystkim, czego chcieli od siebie w ciągu dnia. Z niechęci powoli wytworzyli porozumienie, niewypowiedzianą akceptację siebie nawzajem, by osiągnąć tyle ile musieli, aby przeżyć to jedno życie razem. Po dwóch latach Beaulieu Palace przepełniła nowina o ciąży młodej lady Selwyn. Wyczekiwana od samego ślubu, rozeszła się w końcu między bliskimi. Sam jednak nie podzielał tego ogromu szczęścia, ciesząc się bardziej, że miał ją z głowy i mógł skupić się na swojej karierze. Propozycja wyjazdu do Francji z ramienia Ministerstwa Magii była wybawieniem, na które przystał bez wahania. Mimo niezadowolenia rodziny i samego nestora nie zabroniono mu tego, gdyż spełnił swoje obowiązki wobec rodu. Miał argumenty, za dużo dobrych, aby zmuszono go do rezygnacji. To była przecież jego szansa, jego kariera zależała od tego, jak sprawdzi się za granicami państwa. Pobyt we francuskiej stolicy był wybawieniem. Praca w tamtejszym Ministerstwie okazywała się przyjemniejsza, niż mógł sądzić. Wolne chwile spędzał wśród tamtejszej socjety, lecz o wiele chętniej zwracał swe spojrzenia ku teatrom i operom, a raczej artystką, które tam brylowały. Znał się na sztuce, dostrzegał potencjały, które tym razem pchał do góry w ramiona śmietanki towarzyskiej, by co barwniejsze zostały zauważone przez wpływowe osoby. Wszystko miało jednak swoją cenę.
Wieść o śmierci nowo narodzonego dziecka wzbudziła dawno zapomniany smutek. Dotknęła wrażliwego miejsca w duszy, otwierając na nowo ranę, którą miał nadzieję, że zasklepił wystarczająco. Powrócił do Anglii na krótko, ledwie parę dni, by być obecnym podczas pogrzebu wyprawionego w najbliższym gronie. Nie chciał szeptów i złości bliskich, gdyby postanowił zostać we Francji. Chociaż o niczym bardziej nie marzył, jak uciszenie bólu w kolejnych szklankach alkoholu. Zapicie emocji, które po raz kolejny doprowadzały do szaleństwa, bo nigdy nie był tak nieczuły, jak przyszło mu grać z wyboru. We własnej złości obwinił za to żonę, okrutnie obarczył całą winą, niewinną kobietę. Nie potrafił inaczej, nie w tamtej chwili, kiedy siedząc w ich sypialni zaczęli się kłócić. Nie mógł jej zdzierżyć w chaosie własnych emocji. Wyjechał ponownie, wiedząc, że praca nie poczeka więcej, a dla niego stanie się ucieczką, której w tamtym momencie potrzebował ponad wszystko.
Śmiertelne żniwo odezwało się jednak raz jeszcze i w najmniej spodziewanym momencie. Wyciągając swe trupie dłonie po nestora rodu i niosąc wieść kto go zastąpił. Nie podobał mu się ten samozwańczy wybór, nie ufał Morganie Selwyn i sam fakt, że władze miała sprawować kobieta jej pokroju budził w nim niechęć. Kobieta, która nie zawahała się zabić wśród swoich, otruć człowieka, którego powinna szanować. Zmiana strony politycznej rodziny nie zrobiła na nim wrażenia, nie spotkała się z akceptacją ani dezaprobatą. Wychował się w konserwatyzmie, wychował w wartościach, które sprawiały, że stał w zgodzie z Selwynami, będąc jednym z nich, nawet daleko od domu. Nie odpowiedział wtenczas na wieści, pozostawił list bez odpowiedzi. Mając przed sobą powrót do Anglii, zwlekał do ostatniego dnia, by w końcu wybrać inny kierunek. Zdecydował się na Niemcy, nadal osłabione po światowym konflikcie, który wywołało tamtejsze mugolskie społeczeństwo i poniosło sromotną porażkę. Zaoferował się by raz jeszcze z ramienia Brytyjskiego Ministerstwa, pozostać na obczyźnie. Dyplomaci byli tam potrzebni przez ostatnie parę lat, by upewnić się i określić, jak będą wyglądać tworzone na nowo międzynarodowe stosunki. Nie obyło się jednak bez komplikacji i skończyło na obietnicy. Czuł się, jak dziecko musząc przyrzec to Morganie. Podrostek obiecujący rodzicowi, że wróci o umówionej porze, że dotrzyma słowa i więcej nie będzie szukał wolności. Przełknął jednak własną dumę, mając świadomość, że innej drogi nie ma.
Wiedział, co działo się przez ten czas w ojczyźnie, co miało miejsce w rodzinnej rezydencji Selwynów. Powrót zbliżał się wielkimi krokami i szybciej niż by chciał, a już zwłaszcza, gdy przeczytał list o losie swojej młodszej siostry. Z jednej strony rozumiał powody odebranie jej nazwiska i domyślał się dlaczego nie dało się temu zapobiec, nawet jeśli nigdy nie dostał tego na piśmie. Jednak z drugiej to była jego siostra, jego Lynn. Nie potrafił jej skrytykować za głupie decyzje, za wyłamywanie się z szablonu grzecznej lady na rzecz walki o coś, co powinno się tępić, jak szkodniki. Nie miał przy tym oporów, aby i z tego powodu gardzić kuzynostwem, które zdeptało rodowe wartości w imię obcych, jakie nie dawały im nic poza żałośnie obrzydliwymi idyllicznymi wizjami świata pośród szlam.
Pod koniec czerwca, był znów w domu, tym, który zostawił za sobą na zdecydowanie zbyt długo.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | +3 (różdżka) |
Uroki: | 0 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 20 | +2 (różdżka) |
Alchemia: | 0 | 0 |
Sprawność: | 11 | 0 |
Zwinność: | 7 | 0 |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język angielski | II | 0 |
Język francuski | II | 2 |
Język niemiecki | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Astronomia | I | 2 |
Historia Magii | II | 10 |
Kłamstwo | I | 2 |
Numerologia | II | 10 |
Perswazja | II | 10 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Savoir-vivre | II | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | II | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (tworzenie poezja) | I | 0.5 |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Sztuka (wiedza) | II | 7 |
Muzyka (gra na fortepianie) | I | 0.5 |
Muzyka (wiedza) | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Pływanie | I | 0.5 |
Taniec balowy | I | 0.5 |
Szermierka | I | 0.5 |
Jeździectwo | II | 7 |
Biegłości pozostałe | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 1 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Blaise Selwyn dnia 01.04.23 22:01, w całości zmieniany 49 razy
Witamy wśród Morsów
twoja karta została zaakceptowana- znajdź towarzystwo •
- wylosuj komponenty •
- załóż domek
- mapa forum •
- pogotowie graficzne i kody •
- ekipa forum
Kartę sprawdzał: Ramsey Mulciber
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.11.23 20:11, w całości zmieniany 1 raz
[18.05.23] Losowanie komponentów (lipiec/sierpień)
[11.12.23] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień); +60 PD