Jazda do Oksfordu - 17.07.1958
AutorWiadomość
Louis Bott i Oliver Summers jadą samochodem z Doliny Godryka do Oxfordu.
Początek wątku, potem wylądują tutaj
I show not your face but your heart's desire
Przygotowywałem się do tej wyprawy od kiedy napisałem do Olivera. Zbierałem materiały, narzędzia, które sądziłem, że mogą się nam przydać przy badaniu superbolidu... ale im bliżej było do wyjazdu, tym trudniej było mi ignorować powracającą jak kometa Halleya myśl o tym, jak nikłą mam wiedzę o meteorach i że... nawet nie wiem od czego powinienem zacząć przy badaniu któregoś z nich. Szczególnie tak szalonego i nietypowego jak ten, który od dwóch tygodni przemykał po brytyjskim niebie. Co mogłem zdziałać? Tutaj potrzebny byłby ekspert, albo chociaż ktoś, kto skończył studia, a ja? Ja skończyłem zaledwie jeden rok na uniwerku i to na kierunku, który zajmował się zjawiskami dużo bardziej oddalonymi od Ziemi niż ten meteor. Mogłoby się wydawać, że w takim razie powinno być mi łatwiej... ale tak nie było. Uczyłem się jak pracować na dużych teleskopach, jak odczytywać dane także z radioteleskopu, który zbierał sygnały z kosmosu. Kosmosu! A nie z atmosfery ziemskiej... Do badania tego typu zjawisk był z pewnością zupełnie inny sprzęt, na którym ja się kompletnie. Nie. Znałem. Do tego nie wiedziałem co zastanę w Oxfordzie - czy nie był na przykład zdemolowany, opróżniony ze wszystkich sprzętów...?
Tak, zdecydowanie zżerał mnie lekki stres. Miałem wrażenie, że niektórzy pokładali we mnie stanowczo za dużo nadziei i że siłą rzeczy ich rozczaruję, ale... mimo wszystko nie chciałem rezygnować. Nawet jeśli nic nie wskóram, to wciąż musiałem chociaż spróbować zbadać to zjawisko.
No i... już od dawna się zastanawiałem czy Oksfordzki Uniwersytet być może... działa? Albo czy w ogóle kogoś tam zastaniemy? Karmiłem się jakąś naiwną nadzieją, że spotkam tam kogoś ze swojego uniwerku. Choćby zbłąkanego profesora, który na przekór wojnie wciąż się ostał na uczelni, albo... no wiem, wiem, głupota.
Dzień dzisiejszy należał swoją drogą do historycznych, bo już od świtu byłem na nogach (a wcześniej nawet spałem!), co się naprawdę rzadko zdarzało. Zwykle tak wcześnie to byłem nie do obudzenia, ale podekscytowanie wyprawą i fakt, że byłem umówiony z Oliverem właśnie RANO, zerwał mnie z wyrka bez większych problemów. Być może nie bez znaczenia był przy okazji piekąco-palący ból prawej strony twarzy, gdy nieopatrznie przewracałem się na nie ten bok, na który powinienem, podczas snu.
Niestety po wczorajszym incydencie z kocią bestią w roli głównej została mi paskudna pamiątka w postaci wciąż spuchniętych, czerwonych szram na facjacie i... szczerze? Moim zdaniem wyglądały nawet gorzej niż wczoraj. Może jednak trzeba było je wczoraj czymś zdezynfekować i sama woda nie była wystarczająca...? Ech, teraz pewnie i tak już za późno. Trudno. Zresztą... jak nic nie dotykało mojej twarzy, to nie było źle, nawet zapominałem, że wyglądam inaczej niż zwykle. Do tego stopnia, że nie zrozumiałem reakcji sąsiadki, która na mój widok zamiast mi odmachać na powitanie, zrobiła taki grymas, jakby zobaczyła potwora Frankensteina, i przyspieszyła kroku. Może przejąłbym się tym bardziej, gdybym nie był tak zaaferowany pakowaniem rzeczy do zielonkawego Forda Anglii. TAK! Koniec z dostawczakiem pani Spencer! Specjalnie na ten wyjazd załatwiłem nam samochód osobowy (który zresztą parę miesięcy wcześniej naprawiłem) od państwa Peterson. Za to musieliśmy zahaczyć o Bath, żeby podrzucić jakieś rzeczy ich córce, ale to było właściwie po drodze, więc nie zamierzałem wybrzydzać. Jazda takim Fordem to zupełnie inny komfort niż w samochodzie dostawczym i była warta nawet podjechania do Weymouth gdyby trzeba było.
Do bagażnika upchałem torbę ze słoikami od Petersonów dla córki, przenośne radio, kilka książek i zeszytów. Skrzynkę z narzędziami ulokowałem za fotelem kierowcy, a na tylnym siedzeniu ułożyłem jeszcze prowiant: butelkę wody i kanapki z serem żółtym i masłem (na bogato! Nieważne, że chleb był już suchy) zapakowane w papierową torbę. Nie wiedziałem ile nam zejdzie, ale wolałem być przygotowany na dłuższy czas. Jedzenie i tak się nie zmarnuje.
Od kilkudziesięciu minut tak kursowałem między Kurnikiem a zaparkowanym pod nim samochodem, co chwila przypominając sobie o kolejnej "bardzo istotnej rzeczy", albo o czymś co może się przydać. Wróciłem tak po kompas, który schowałem od razu do kieszeni, po okulary przeciwsłoneczne i jeszcze takie domowej roboty do obserwacji zaćmienia słońca, a teraz już właściwie gotowy do drogi maszerowałem do Forda z torebką wczoraj zerwanych malin.
Chyba wszystko. A jak nie, to będę się tym martwić potem.
Tak, zdecydowanie zżerał mnie lekki stres. Miałem wrażenie, że niektórzy pokładali we mnie stanowczo za dużo nadziei i że siłą rzeczy ich rozczaruję, ale... mimo wszystko nie chciałem rezygnować. Nawet jeśli nic nie wskóram, to wciąż musiałem chociaż spróbować zbadać to zjawisko.
No i... już od dawna się zastanawiałem czy Oksfordzki Uniwersytet być może... działa? Albo czy w ogóle kogoś tam zastaniemy? Karmiłem się jakąś naiwną nadzieją, że spotkam tam kogoś ze swojego uniwerku. Choćby zbłąkanego profesora, który na przekór wojnie wciąż się ostał na uczelni, albo... no wiem, wiem, głupota.
Dzień dzisiejszy należał swoją drogą do historycznych, bo już od świtu byłem na nogach (a wcześniej nawet spałem!), co się naprawdę rzadko zdarzało. Zwykle tak wcześnie to byłem nie do obudzenia, ale podekscytowanie wyprawą i fakt, że byłem umówiony z Oliverem właśnie RANO, zerwał mnie z wyrka bez większych problemów. Być może nie bez znaczenia był przy okazji piekąco-palący ból prawej strony twarzy, gdy nieopatrznie przewracałem się na nie ten bok, na który powinienem, podczas snu.
Niestety po wczorajszym incydencie z kocią bestią w roli głównej została mi paskudna pamiątka w postaci wciąż spuchniętych, czerwonych szram na facjacie i... szczerze? Moim zdaniem wyglądały nawet gorzej niż wczoraj. Może jednak trzeba było je wczoraj czymś zdezynfekować i sama woda nie była wystarczająca...? Ech, teraz pewnie i tak już za późno. Trudno. Zresztą... jak nic nie dotykało mojej twarzy, to nie było źle, nawet zapominałem, że wyglądam inaczej niż zwykle. Do tego stopnia, że nie zrozumiałem reakcji sąsiadki, która na mój widok zamiast mi odmachać na powitanie, zrobiła taki grymas, jakby zobaczyła potwora Frankensteina, i przyspieszyła kroku. Może przejąłbym się tym bardziej, gdybym nie był tak zaaferowany pakowaniem rzeczy do zielonkawego Forda Anglii. TAK! Koniec z dostawczakiem pani Spencer! Specjalnie na ten wyjazd załatwiłem nam samochód osobowy (który zresztą parę miesięcy wcześniej naprawiłem) od państwa Peterson. Za to musieliśmy zahaczyć o Bath, żeby podrzucić jakieś rzeczy ich córce, ale to było właściwie po drodze, więc nie zamierzałem wybrzydzać. Jazda takim Fordem to zupełnie inny komfort niż w samochodzie dostawczym i była warta nawet podjechania do Weymouth gdyby trzeba było.
Do bagażnika upchałem torbę ze słoikami od Petersonów dla córki, przenośne radio, kilka książek i zeszytów. Skrzynkę z narzędziami ulokowałem za fotelem kierowcy, a na tylnym siedzeniu ułożyłem jeszcze prowiant: butelkę wody i kanapki z serem żółtym i masłem (na bogato! Nieważne, że chleb był już suchy) zapakowane w papierową torbę. Nie wiedziałem ile nam zejdzie, ale wolałem być przygotowany na dłuższy czas. Jedzenie i tak się nie zmarnuje.
Od kilkudziesięciu minut tak kursowałem między Kurnikiem a zaparkowanym pod nim samochodem, co chwila przypominając sobie o kolejnej "bardzo istotnej rzeczy", albo o czymś co może się przydać. Wróciłem tak po kompas, który schowałem od razu do kieszeni, po okulary przeciwsłoneczne i jeszcze takie domowej roboty do obserwacji zaćmienia słońca, a teraz już właściwie gotowy do drogi maszerowałem do Forda z torebką wczoraj zerwanych malin.
Chyba wszystko. A jak nie, to będę się tym martwić potem.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Oliver przygotowywał się do wyprawy od kilku dni, choć można było powiedzieć, że robił to od zupełnie innej strony niż Louis. Właściwie nie było w tym nic dziwnego — obydwoje pochodzili z nieco innych środowisk, w związku z tym inne rzeczy uważali za konieczne i podstawowe dla badania interesującego ich zjawiska. Oliver przede wszystkim zapakował do swej torby kilka eliksirów, które jego zdaniem szczególnie by im się przydały, świstoklik, na wszelki wypadek, gdyby musieli ewakuować się z Oxfordu w trybie przyspieszonym, ostatnie wydanie Horyzontów Magii, które zamierzał czytać Louisowi w trakcie jazdy, a także suchy prowiant wciśnięty pomiędzy podręczniki do poznawania magicznych tajemnic astrologii.
Nigdy nie przypuszczał, że przyjdzie mu łączyć naukę mugolską z magiczną, ale nigdy wcześniej nie był równie podekscytowany taką możliwością. Odkrycie jego własnych mugolskich korzeni bardzo pomogło mu w otwieraniu się na tę część świata, którą kiedyś uznawał za nieswoją i niedostępną. Łaknął mugolskiej kultury, choć wciąż jej nie rozumiał i bał się tego niezrozumienia, ale dawał sobie czas. Przede wszystkim czas na dostosowanie się do niej, czasem — jak dziś — przy pomocy kogoś zaufanego. Na Louisie można było polegać, upewnił się w tym gdy razem pomagali ludziom w Leśnej Lecznicy, także tym, których uratowali z Quantock.
Wtedy podróżowali chyba innym samochodem. Dzisiaj, gdy odwiedził Kurnik, w oczy rzuciło mu się coś zielonego, coś, od czego odszedłby najchętniej, albo ominął szerokim łukiem, ale niedaleko był przecież on...
— Louis! — zawołał do niego, machając mu energicznie ręką. Wciąż tlił się w nim ten dziwny rodzaj strachu, że zielone, metalowe coś jednak ożyje i stanie się, chociażby smokiem ziejącym ogniem. Czarodzieje niezbyt prędko przekonywali się do nowinek, on nie był w tym przypadku wyjątkiem. — Gotowy? Chyba czeka nas długa podróż — mimo to był podekscytowany możliwością jazdy autem. Do tej pory taka przygoda zdarzyła mu się dwa razy, za każdym zapadając w pamięć tak mocno, że podróż ta śniła mu się przez następne kilka dni. Może dziś będzie podobnie?
Gdy Louis zbliżył się do niego, Oliver wskazał palcem na zieloną karoserię samochodu.
— To tez samochód? — spytał naiwnie; takiego jeszcze nie widział. Wcześniej jeździł wyłącznie dostawczakami. — Czy to inny gatunek? — dopytał, przechylając głowę w bok. Na wszelki wypadek odszedł o krok od maszyny, po czym obszedł ją dookoła, przyglądając się jej z ciekawością. Nie, żeby robił jakiś techniczny przegląd, co to to nie. Po prostu był ciekaw, jak się sprawy miały w świecie maszyn czterokołowych. Czy samochody mogły się rozmnażać? Jeżeli tak, jak dziedziczyły swoje cechy? Skąd się brały małe samochodziki? Czy one rosły? Czy może ten zielony, jak później dowie się Oliver, Ford Anglia też kiedyś zmieni się w samochód dostawczy, chociażby jak dorośnie? Tyle pytań nawiedziło umysł Olivera, że na moment zapomniał nawet o wiszącym wysoko na niebie superbolidzie. Ale zaraz wszystko powinno wrócić do normy.
Nigdy nie przypuszczał, że przyjdzie mu łączyć naukę mugolską z magiczną, ale nigdy wcześniej nie był równie podekscytowany taką możliwością. Odkrycie jego własnych mugolskich korzeni bardzo pomogło mu w otwieraniu się na tę część świata, którą kiedyś uznawał za nieswoją i niedostępną. Łaknął mugolskiej kultury, choć wciąż jej nie rozumiał i bał się tego niezrozumienia, ale dawał sobie czas. Przede wszystkim czas na dostosowanie się do niej, czasem — jak dziś — przy pomocy kogoś zaufanego. Na Louisie można było polegać, upewnił się w tym gdy razem pomagali ludziom w Leśnej Lecznicy, także tym, których uratowali z Quantock.
Wtedy podróżowali chyba innym samochodem. Dzisiaj, gdy odwiedził Kurnik, w oczy rzuciło mu się coś zielonego, coś, od czego odszedłby najchętniej, albo ominął szerokim łukiem, ale niedaleko był przecież on...
— Louis! — zawołał do niego, machając mu energicznie ręką. Wciąż tlił się w nim ten dziwny rodzaj strachu, że zielone, metalowe coś jednak ożyje i stanie się, chociażby smokiem ziejącym ogniem. Czarodzieje niezbyt prędko przekonywali się do nowinek, on nie był w tym przypadku wyjątkiem. — Gotowy? Chyba czeka nas długa podróż — mimo to był podekscytowany możliwością jazdy autem. Do tej pory taka przygoda zdarzyła mu się dwa razy, za każdym zapadając w pamięć tak mocno, że podróż ta śniła mu się przez następne kilka dni. Może dziś będzie podobnie?
Gdy Louis zbliżył się do niego, Oliver wskazał palcem na zieloną karoserię samochodu.
— To tez samochód? — spytał naiwnie; takiego jeszcze nie widział. Wcześniej jeździł wyłącznie dostawczakami. — Czy to inny gatunek? — dopytał, przechylając głowę w bok. Na wszelki wypadek odszedł o krok od maszyny, po czym obszedł ją dookoła, przyglądając się jej z ciekawością. Nie, żeby robił jakiś techniczny przegląd, co to to nie. Po prostu był ciekaw, jak się sprawy miały w świecie maszyn czterokołowych. Czy samochody mogły się rozmnażać? Jeżeli tak, jak dziedziczyły swoje cechy? Skąd się brały małe samochodziki? Czy one rosły? Czy może ten zielony, jak później dowie się Oliver, Ford Anglia też kiedyś zmieni się w samochód dostawczy, chociażby jak dorośnie? Tyle pytań nawiedziło umysł Olivera, że na moment zapomniał nawet o wiszącym wysoko na niebie superbolidzie. Ale zaraz wszystko powinno wrócić do normy.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Kiedy w głowie po raz setny przeprowadzałem rachunek sumienia czy aby na pewno wszystko wziąłem, w jednej chwili oderwało mnie od tego wołanie. Uśmiechnąłem się szeroko i odmachałem kumplowi podchodząc przy okazji do samochodu.
- Ollie! Dobrze, że już jesteś, bo zaraz zacząłbym znosić do auta jakieś szpeje, które "na pewno się przydadzą" - powiedziałem z rozbawieniem na przywitanie. - Chociaż maliny akurat się przydadzą - skwitowałem, potrząsając torebką z owocami. - Ale tak to chyba wszystko mam - dodałem, otwierając drzwi pasażera, żeby dopakować jeszcze te maliny na tylne siedzenie, a przy okazji zostawić Oliverowi drzwi otwarte, bo nie byłem pewien czy by sobie z tym tak szybko poradził. Czarodzieje byli super, ale czasami aż bolało jak nieporadni potrafili być w takich zwykłych czynnościach. Czasami wciąż mnie to zaskakiwało, ale z grubsza chyba do tego przywykłem.
- No... tak do czterech godzin w jedną stronę pojedziemy, tak myślę... - odpowiedziałem gramoląc się z powrotem z samochodu, żeby dla odmiany otworzyć też bagażnik. - Obiecałem państwu Peterson, że za pożyczenie samochodu podjedziemy do ich córki w Bath, podrzucić jej parę rzeczy. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? To nie zajmie długo, słowo! - spojrzałem na niego przepraszająco. - Z powrotem za to będzie szybciej, bez żadnego zbaczania z drogi - obiecałem - tu możesz wsadzić torbę - wskazałem w większości zapakowany moimi i Petersonów rzeczami bagażnik, ale torba chyba powinna się zmieścić... - Czy wolisz mieć ją przy sobie? Na tylnym siedzeniu jest jeszcze miejsce - odruchowo sięgnąłem ręką, żeby się podrapać po głowie i zahaczyłem palcami o pokiereszowaną twarz. Syknąłem, szybko odsunąłem łapę od ran i odwróciłem głowę mając faktycznie nadzieję, że Oliver niczego nie zauważy. Z tym, że ciężko było nie zauważyć wczorajszych szram na twarzy jak po walce z jakimś szalonym nożownikiem czy dzikim zwierzem. W sumie to drugie się zgadzało. Moją uwagę od wczorajszej walki na śmierć i życie odwróciło pytanie o samochód i kiwnąłem głową, a zaraz potem się odpaliłem:
- Marka ta sama, ale inny typ i inny model - przytaknąłem na jego słowa. - Tamten służy do przewożenia dużej ilości rzeczy, jak dostawy do sklepu, więc ma być pojemny, niekoniecznie wygodny. A teeeen... Chłopie...! - spojrzałem z namaszczeniem i rozmarzonym uśmiechem na osobówkę. - Ford Anglia to szybka, zgrabna, wręcz ekskluzywna bestia! - pogładziłem pieszczotliwie karoserię, jakby ten samochód naprawdę mógł to poczuć. - Zabierze nas wszędzie sprawnie i wygodnie. Jazda nim to sama przyjemność - zareklamowałem, ani trochę nie ukrywając, że bycie w posiadaniu takiej maszyny to moje marzenie. Może kiedyś... może kiedyś...
- Ale to się sam zaraz przekonasz. Pakuj się do środka i jedziemy. Wszystko masz? - ożywiłem się kiwając głową na wciąż otwarte drzwi pasażera, a kiedy zatrzasnąłem wieko bagażnika sam obszedłem samochód, żeby zająć miejsce kierowcy. Nie kłamałem - było zdecydowanie wygodniej niż w dostawczaku i jakoś przytulniej. Aż chciało się ruszać w drogę!
- Ollie! Dobrze, że już jesteś, bo zaraz zacząłbym znosić do auta jakieś szpeje, które "na pewno się przydadzą" - powiedziałem z rozbawieniem na przywitanie. - Chociaż maliny akurat się przydadzą - skwitowałem, potrząsając torebką z owocami. - Ale tak to chyba wszystko mam - dodałem, otwierając drzwi pasażera, żeby dopakować jeszcze te maliny na tylne siedzenie, a przy okazji zostawić Oliverowi drzwi otwarte, bo nie byłem pewien czy by sobie z tym tak szybko poradził. Czarodzieje byli super, ale czasami aż bolało jak nieporadni potrafili być w takich zwykłych czynnościach. Czasami wciąż mnie to zaskakiwało, ale z grubsza chyba do tego przywykłem.
- No... tak do czterech godzin w jedną stronę pojedziemy, tak myślę... - odpowiedziałem gramoląc się z powrotem z samochodu, żeby dla odmiany otworzyć też bagażnik. - Obiecałem państwu Peterson, że za pożyczenie samochodu podjedziemy do ich córki w Bath, podrzucić jej parę rzeczy. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? To nie zajmie długo, słowo! - spojrzałem na niego przepraszająco. - Z powrotem za to będzie szybciej, bez żadnego zbaczania z drogi - obiecałem - tu możesz wsadzić torbę - wskazałem w większości zapakowany moimi i Petersonów rzeczami bagażnik, ale torba chyba powinna się zmieścić... - Czy wolisz mieć ją przy sobie? Na tylnym siedzeniu jest jeszcze miejsce - odruchowo sięgnąłem ręką, żeby się podrapać po głowie i zahaczyłem palcami o pokiereszowaną twarz. Syknąłem, szybko odsunąłem łapę od ran i odwróciłem głowę mając faktycznie nadzieję, że Oliver niczego nie zauważy. Z tym, że ciężko było nie zauważyć wczorajszych szram na twarzy jak po walce z jakimś szalonym nożownikiem czy dzikim zwierzem. W sumie to drugie się zgadzało. Moją uwagę od wczorajszej walki na śmierć i życie odwróciło pytanie o samochód i kiwnąłem głową, a zaraz potem się odpaliłem:
- Marka ta sama, ale inny typ i inny model - przytaknąłem na jego słowa. - Tamten służy do przewożenia dużej ilości rzeczy, jak dostawy do sklepu, więc ma być pojemny, niekoniecznie wygodny. A teeeen... Chłopie...! - spojrzałem z namaszczeniem i rozmarzonym uśmiechem na osobówkę. - Ford Anglia to szybka, zgrabna, wręcz ekskluzywna bestia! - pogładziłem pieszczotliwie karoserię, jakby ten samochód naprawdę mógł to poczuć. - Zabierze nas wszędzie sprawnie i wygodnie. Jazda nim to sama przyjemność - zareklamowałem, ani trochę nie ukrywając, że bycie w posiadaniu takiej maszyny to moje marzenie. Może kiedyś... może kiedyś...
- Ale to się sam zaraz przekonasz. Pakuj się do środka i jedziemy. Wszystko masz? - ożywiłem się kiwając głową na wciąż otwarte drzwi pasażera, a kiedy zatrzasnąłem wieko bagażnika sam obszedłem samochód, żeby zająć miejsce kierowcy. Nie kłamałem - było zdecydowanie wygodniej niż w dostawczaku i jakoś przytulniej. Aż chciało się ruszać w drogę!
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Z pewnością fakt, że Oliver nie był pierwszym czarodziejem, który znalazł się w kręgu znajomych, kolegów i przyjaciół Louisa był niezwykle pomocny w momencie tak bliskiego obcowania z mugolską technologią. Wcześniejsze podróże samochodowe Olivera wyglądały podobnie — otwierano mu drzwi, on nie przyglądał się temu szczególnie uważnie (teraz, dla odmiany, wstrzymał aż oddech z przejęcia, gdy Louis dotykał klamki), ale ostatecznie tak czy siak wgramolił się albo na siedzenie, albo na kanapę, gotów do trzymania się panicznie za pas i wznoszenia życzeń pod adresem samego Merlina, aby po drodze nie stało się nic strasznego. Dzisiaj jego plan był jednak zgoła inny, ponieważ w trakcie wyprawy stało przed nim zadanie i to nie byle jakie.
Ale najpierw, jak zawsze, formalności.
— Co to szpeje? — spytał w szczególnej mieszance niewiedzy, ciekawości i swoistej naiwności. Gdyby sam miał odpowiedzieć na to pytanie, uznałby, że to pewnie nie tyle mugolska, co londyńska naleciałość. Louis studiował (Oliver założył, że właśnie w stolicy), pewnie przy okazji nauczył się takich słów, których w powolnym życiu Doliny Godryka nie można było ujrzeć. Nie zmieniało to jednak faktu, że Summers był ciekawy, o co właściwie chodziło, nawet jeżeli sam wrzucił swoje szpeje na tylne siedzenie, za wyjątkiem jednej gazety i różdżki. Tę zawsze miał w pogotowiu.
— Nie no, co obiecane to obiecane, najpierw kierunek Bath — pamiętał swoją ostatnią wizytę w tym miejscu; był środek mroźnej zimy, a jakimś cudem i tak znaleźli się z Trixie na targu i rozdawali pluskwy do Ptasiego Radia. Ciekawe, co teraz z tymi ludźmi. Czy dalej pamiętali hasło? Czy słuchali ich rozgłośni? Czy jeszcze żyli? Oby tak. — Cztery godziny to nie jest długo... Nawet szybciej niż miotłą — pokiwał głową z zaskoczonym docenieniem umiejętności tego żelaznego smoka, czy tam samochodu. Zajęty był swymi myślami do czasu, aż nie usłyszał syku. Może w innym świecie, w którym nie wybrałby działalności rebelianckiej, coś takiego nie zrobiłoby na nim wrażenia. Ale teraz, gdy działał dla Zakonu, wydawał się być bardziej niespokojny, z pewnością bardziej reaktywny niż wcześniej.
— Lou? Wszystko w porządku? — spytał, wreszcie przyglądając się twarzy Botta. Świeże zadrapania nie wyglądały na dzieło nawet najdłuższych ludzkich paznokci, a skóra zaczerwieniona na krawędziach sugerowała, że wciąż jeszcze musiało piekielnie piec, zwłaszcza przy bezpośrednim dotyku. — Jak przyjedziesz do panny Peterson w takim stanie, to zamknie nam drzwi przed nosami — uśmiechnął się szelmowsko; założył, że córka Petersonów była dość młoda, a zatem też pewnie atrakcyjna. Szkoda było straszyć nawet wredne starsze panie, a co dopiero ładne dziewczyny. — Wolisz magią, czy tradycyjnie? — dodał, przechylając się przez przednie siedzenie do tyłu, aby sięgnąć po swój plecak, w którym — jak to polowy sanitariusz — miał przygotowany zestaw do pierwszej pomocy. Oczywiście zaleczenie takich ran przy pomocy Curatio Vulnera byłoby wygodniejsze i szybsze, ale tak samo, jak on cenił sobie możliwość wyboru, tak samo pragnął dawać go wszystkim innym. Louis w końcu, niezależnie od tego, jak długo żył z czarodziejami, mógł nie czuć się wygodnie, gdy ktoś od razu majstrował z nim magią.
— Skoro tak mówisz, nie zostaje mi nic innego jak tylko zaufać, że ta bestia odstawi nas pod dom w jednym kawałku — zaśmiał się, próbując żartem i śmiechem przykryć swą nerwowość. Choć teoretycznie rozumiał, że nic nie powinno mu się stać, lęk przed niemalże nieznanym był szczególnie silny. Ale nie mieli czasu do stracenia, jeżeli chcieli trafić do Oksfordu w jednym kawałku i możliwie jak najszybciej. — Oliver Summers gotowy do drogi!
Ale najpierw, jak zawsze, formalności.
— Co to szpeje? — spytał w szczególnej mieszance niewiedzy, ciekawości i swoistej naiwności. Gdyby sam miał odpowiedzieć na to pytanie, uznałby, że to pewnie nie tyle mugolska, co londyńska naleciałość. Louis studiował (Oliver założył, że właśnie w stolicy), pewnie przy okazji nauczył się takich słów, których w powolnym życiu Doliny Godryka nie można było ujrzeć. Nie zmieniało to jednak faktu, że Summers był ciekawy, o co właściwie chodziło, nawet jeżeli sam wrzucił swoje szpeje na tylne siedzenie, za wyjątkiem jednej gazety i różdżki. Tę zawsze miał w pogotowiu.
— Nie no, co obiecane to obiecane, najpierw kierunek Bath — pamiętał swoją ostatnią wizytę w tym miejscu; był środek mroźnej zimy, a jakimś cudem i tak znaleźli się z Trixie na targu i rozdawali pluskwy do Ptasiego Radia. Ciekawe, co teraz z tymi ludźmi. Czy dalej pamiętali hasło? Czy słuchali ich rozgłośni? Czy jeszcze żyli? Oby tak. — Cztery godziny to nie jest długo... Nawet szybciej niż miotłą — pokiwał głową z zaskoczonym docenieniem umiejętności tego żelaznego smoka, czy tam samochodu. Zajęty był swymi myślami do czasu, aż nie usłyszał syku. Może w innym świecie, w którym nie wybrałby działalności rebelianckiej, coś takiego nie zrobiłoby na nim wrażenia. Ale teraz, gdy działał dla Zakonu, wydawał się być bardziej niespokojny, z pewnością bardziej reaktywny niż wcześniej.
— Lou? Wszystko w porządku? — spytał, wreszcie przyglądając się twarzy Botta. Świeże zadrapania nie wyglądały na dzieło nawet najdłuższych ludzkich paznokci, a skóra zaczerwieniona na krawędziach sugerowała, że wciąż jeszcze musiało piekielnie piec, zwłaszcza przy bezpośrednim dotyku. — Jak przyjedziesz do panny Peterson w takim stanie, to zamknie nam drzwi przed nosami — uśmiechnął się szelmowsko; założył, że córka Petersonów była dość młoda, a zatem też pewnie atrakcyjna. Szkoda było straszyć nawet wredne starsze panie, a co dopiero ładne dziewczyny. — Wolisz magią, czy tradycyjnie? — dodał, przechylając się przez przednie siedzenie do tyłu, aby sięgnąć po swój plecak, w którym — jak to polowy sanitariusz — miał przygotowany zestaw do pierwszej pomocy. Oczywiście zaleczenie takich ran przy pomocy Curatio Vulnera byłoby wygodniejsze i szybsze, ale tak samo, jak on cenił sobie możliwość wyboru, tak samo pragnął dawać go wszystkim innym. Louis w końcu, niezależnie od tego, jak długo żył z czarodziejami, mógł nie czuć się wygodnie, gdy ktoś od razu majstrował z nim magią.
— Skoro tak mówisz, nie zostaje mi nic innego jak tylko zaufać, że ta bestia odstawi nas pod dom w jednym kawałku — zaśmiał się, próbując żartem i śmiechem przykryć swą nerwowość. Choć teoretycznie rozumiał, że nic nie powinno mu się stać, lęk przed niemalże nieznanym był szczególnie silny. Ale nie mieli czasu do stracenia, jeżeli chcieli trafić do Oksfordu w jednym kawałku i możliwie jak najszybciej. — Oliver Summers gotowy do drogi!
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Jazda do Oksfordu - 17.07.1958
Szybka odpowiedź