Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Moczary Queerditch Marsh
Strona 1 z 17 • 1, 2, 3 ... 9 ... 17
AutorWiadomość
Queerditch Marsh
Sławetne moczary, na których już w XI wieku grywano w prymitywną wersję Quidditcha. Choć minęło już tyle długich lat, utworzone na nich boisko - traktowane jako symbol, pamiątka - wciąż nadaje się do gry; wszak Macmillanowie dbają o to, by pozostawało w jak najlepszym stanie.
Queerditch Marsh trudno nazwać pełnoprawnym obiektem sportowym - wszak mimo upływu czasu nijak nie zostało ono zmodernizowane. Obręcze umieszczone zostały na gałęziach dwóch wysokich, potężnych drzew, zaś granice pola walki oznaczono większymi kamieniami i piaskiem. Wokół miejsca gry wybudowano także kilka prymitywnych trybun, gdzie może zasiadać niewielka ilość widzów czy też sprowadzony specjalnie na tę okazję komentator. Trzeba jednak pamiętać, że jego powierzchnia jest nierówna, naznaczona najróżniejszymi skałami czy pieniami przewalonych drzew, a upadek na takową może okazać się szczególnie niebezpieczny. Gdy przyjdą ulewne deszcze, boisko robi się podmokłe, grząskie, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla grających tam śmiałków.
Queerditch Marsh trudno nazwać pełnoprawnym obiektem sportowym - wszak mimo upływu czasu nijak nie zostało ono zmodernizowane. Obręcze umieszczone zostały na gałęziach dwóch wysokich, potężnych drzew, zaś granice pola walki oznaczono większymi kamieniami i piaskiem. Wokół miejsca gry wybudowano także kilka prymitywnych trybun, gdzie może zasiadać niewielka ilość widzów czy też sprowadzony specjalnie na tę okazję komentator. Trzeba jednak pamiętać, że jego powierzchnia jest nierówna, naznaczona najróżniejszymi skałami czy pieniami przewalonych drzew, a upadek na takową może okazać się szczególnie niebezpieczny. Gdy przyjdą ulewne deszcze, boisko robi się podmokłe, grząskie, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla grających tam śmiałków.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 10.10.16 20:35, w całości zmieniany 2 razy
17 lipca 1955 r.
Było deszczowe, lipcowe popołudnie, gdy amatorzy Quidditcha przybyli na znajdujące się w Kornwalii moczary. Termin został ustalony wcześniej, dużo wcześniej, dlatego też nie było mowy o przełożeniu ich spotkania - niezależnie od niedogodności pogody. Na szczęście znajdujące się nad Queerditch Marsh chmury nie zwiastowały gwałtownego pogorszenia się warunków atmosferycznych - deszcz mógł być dużo gorszy, zaś wiatr znacznie silniejszy.
Niektórzy wyglądali niezbyt pewnie siebie, inni - jakby czekali na to wydarzenie od dawna. Wszak wśród graczy znajdowali się zarówno prawdziwi profesjonaliści, jak i wieloletni pasjonaci sportu, którzy jednak związali swą ścieżkę z innym zawodem. Pracownicy Ministerstwa, aurorzy, uzdrowiciele... Dzisiaj łączyło ich jedno - chcieli poczuć tę adrenalinę, chcieli zwyciężyć.
Nim rozpocznie się rozgrywka, zachęcamy kapitanów (czy raczej kapitanki) drużyn do wygłoszenia kilku słów do swych współgraczy; pierwsza kolejka będzie fabularnym wstępem do meczu (jeśli ktoś chce użyć swojej pasty, niech zrobi to teraz), dlatego niech kapitanki jeszcze nie rozpoczynają walki o kafla. Tu przypominamy jakie są składy, zaś tu jak wygląda mechanika. Posty powinny być krótkie i treściwe, by zachować dynamikę należną Quidditchowi.
Na meczu mogą pojawić się obserwatorzy, choć trybuny są naprawdę niewielkie, pogoda nie zachęca i, cóż, nie za bardzo będą mieli co robić.
Nie mogłam doczekać się tego meczu. W mojej krwi buzowało tyle adrenaliny, co podczas pierwszego meczu Quidditcha. Nie był to bowiem zwykły mecz, na prawdziwym boisku z prawdziwymi graczami. Dzisiaj miałam przewodzić grupce amatorów, którzy prawdziwe mecze prawdopodobnie oglądali tylko i wyłącznie z trybun. Samo miejsce też nie zachwycało, przyzwyczajona byłam do innych standardów, jednakże nie było co wybrzydzać. Mieliśmy obręcze, jakoś zaznaczone pole, szkoda, że pojawi się mało widzów. Żałowałam, że nie możemy tego rozegrać na boisku Harpii, na przykład. Tuż przed meczem, zanim zebrała się cała moja drużyna, na swojej najlepszej miotle użyłam pasty, tak aby podnieść swoje szanse. Moja drużyna składała się z kilku osób, o których wcześniej chciałam się czegoś dowiedzieć. Diana, moja imienniczka pochodziła z rodziny Crouch, zdziwiła mnie trochę jej obecność w składzie, miała być obrońcą. Panią Black kojarzyłam, była testerką mioteł. Leonard również Crouch był łamaczem klątw i razem z Panią Black, mieli być razem ze mną ścigającymi. Szukająca to Kler. Miałam jednego prawdziwego gracza, Rudolfa z Sokołów, na co bardzo się cieszyłam i towarzyszyć mu będzie Parys, który z moich informacji był muzykiem. Piękna drużyna!
Gdy wszyscy zebrali się w końcu przede mną na odprawę, że tak powiem, nie do końca wiedziałam co mam powiedzieć. Stwierdziłam, że powiem to samo, co mówiłam w Hogwarcie przed meczami ze Ślizgonami.
- Dobra, moi drodzy. Wiem, że większość z was nie ma styczności z tym sportem na codzień, jednak łączy nas w tym momencie miłość do niego. Kiedy wsiądziecie na miotły, nie myślcie o trybunach, ludziach, którzy was oglądają. Nie myślcie o swoich umiejętnościach, lepszych bądź gorszych. Starajcie się poczuć tę grę całym swoim sercem, wczuć się i dać z siebie wszystko. Miło będzie, jeśli wygramy, ale nie to jest najważniejsze! Mamy się wspólnie dobrze bawić - mówiłam. - Chcę, żebyście poczuli to, co czują gracze podczas wielkich meczy, adrenalina niech was wypełni i uniesie was wysoko na miotłach, da wam skrzydeł i odwagi do walki! Grajcie ostro, porządnie, nie dajcie sobie odebrać piłki, grajcie jednak czysto, bo tylko czysta gra daje satysfakcję z wygranej! A ja wiem, że w takim składzie możemy wygrać. Dajmy z siebie wszystko, drużyno! - zaakcentowałam ostatnie słowo czekając na ich reakcję.
Gdy wszyscy zebrali się w końcu przede mną na odprawę, że tak powiem, nie do końca wiedziałam co mam powiedzieć. Stwierdziłam, że powiem to samo, co mówiłam w Hogwarcie przed meczami ze Ślizgonami.
- Dobra, moi drodzy. Wiem, że większość z was nie ma styczności z tym sportem na codzień, jednak łączy nas w tym momencie miłość do niego. Kiedy wsiądziecie na miotły, nie myślcie o trybunach, ludziach, którzy was oglądają. Nie myślcie o swoich umiejętnościach, lepszych bądź gorszych. Starajcie się poczuć tę grę całym swoim sercem, wczuć się i dać z siebie wszystko. Miło będzie, jeśli wygramy, ale nie to jest najważniejsze! Mamy się wspólnie dobrze bawić - mówiłam. - Chcę, żebyście poczuli to, co czują gracze podczas wielkich meczy, adrenalina niech was wypełni i uniesie was wysoko na miotłach, da wam skrzydeł i odwagi do walki! Grajcie ostro, porządnie, nie dajcie sobie odebrać piłki, grajcie jednak czysto, bo tylko czysta gra daje satysfakcję z wygranej! A ja wiem, że w takim składzie możemy wygrać. Dajmy z siebie wszystko, drużyno! - zaakcentowałam ostatnie słowo czekając na ich reakcję.
Gość
Gość
Pogoda nie była zachęcająca. Gwen obserwowała niebo z trudną do odczytania miną, spacerując wzdłuż krawędzi boiska. Pojawiła się w Kornwalii jako jedna z pierwszych i miała chwilę czasu na ocenę lokalizacji. Zawsze starała się w ten sposób przygotować do nadchodzącego meczu. Ostatnia chwila dla niej, nim w pełni poświęci się drużynie. Oczywiście wiedziała, że boisko w Queersitch Marsh miało ogromne znaczenie historyczne dla nich wszystkich, ale... no cóż, nie całkiem było boiskiem. Przynajmniej nie takim do jakiego przywykła. Nierówny, błotnisty grunt i ogromna ilość drzew wokół budziły w niej pewien niepokój. Oczywiście nie martwiła się jakoś szczególnie o siebie i resztę profesjonalistów - ale amatorzy? Nie wiedziała czego się po nich spodziewać i gdzieś z tyłu jej głowy czaiły się ponure wizje potencjalnych wypadków. Pozostawało mieć nadzieję, że umieją utrzymać się na miotłach dość dobrze, by się nie pozabijać. Nie chciała ich mieć na sumieniu.
W zasięgu jej wzroku zbierali się już ludzie. Porzuciła więc swoje rozważania i energicznie podążyła w ich stronę. Złocisty kucyk kołysał się w rytm jej kroków. Tak włosy jak i jej strój z każdą chwilą zbierały coraz więcej wilgoci. Dobrze, że Walia nauczyła ją radzić sobie w bardziej ekstremalnych warunkach - taka mżawka to dla niej tylko mała niedogodność.
W myślach powtórzyła skład swojego zespołu. Dostały jej się trzy Osy i trójka amatorów. I samotna Harpia na czele tego chaosu. Cieszyła się z obecności znajomych - Melvin i Charlus grali z nią jeszcze w szkolnej drużynie, co przywoływało sporo miłych wspomnień. Znała oczywiście Sorena i Selinę, choć ich spotkania ograniczały się raczej do tych na murawie. I zwłaszcza te z Lovegood były... trudne. Z wielu powodów. Interesowała ją dwójka nieznajomych - Rosier i Fitzgerald, którzy mieli im towarzyszyć.
- Czołem drużyno! - powitała ich, gdy już otoczyli ją kołem. Jej czujne spojrzenie prześlizgnęło się po mniej i bardziej znajomych twarzach, próbując odgadnąć ich emocje i nastawienie do nadchodzącej rozgrywki. Ona sama z każdą chwilą czuła coraz większą ekscytację. Panowała jednak nad emocjami perfekcyjnie jak na kapitana przystało, ograniczając ich przejawy do pogodnego uśmiechu. - Bardzo się cieszę, że was wszystkich widzę. Zapowiada się wspaniały mecz. I przez wspaniały rozumiem taki pełen wyzwań - więc pod żadnym pozorem nie lekceważcie naszych przeciwników! Nie będzie taryfy ulgowej, bo na to nie ma miejsca w Quidditchu. Gramy zdecydowanie, czysto i co najważniejsze d r u ż y n o w o. - nie wiedzieć czemu przy tym ostatnim słowie jej wzrok zatrzymał się na Seline. Przepadek, na pewno... - Niezależnie od tego komu kibicujecie, z kim gracie i co wobec siebie czujecie; od teraz do złapania znicza jesteśmy jedną drużyną. I jak na drużynę przystało: współpracujemy, dbamy o siebie i wspólnie dążymy do zwycięstwa. Trzymajmy się tego i wygraną mamy w kieszeni. - zakończyła z nieco bardziej drapieżnym uśmieszkiem na ustach. Chwilę później miała już w rękach miotłę, która ku jej zadowoleniu przestała się już lepić od pasty, którą natarła ją zaraz po przybyciu do Kornwalii. Wśród graczy przeciwnej drużyny wypatrzyła Rudolfa. Kiedy spojrzał w jej stronę posłała mu perskie oko. Tak, teraz była gotowa do gry.
W zasięgu jej wzroku zbierali się już ludzie. Porzuciła więc swoje rozważania i energicznie podążyła w ich stronę. Złocisty kucyk kołysał się w rytm jej kroków. Tak włosy jak i jej strój z każdą chwilą zbierały coraz więcej wilgoci. Dobrze, że Walia nauczyła ją radzić sobie w bardziej ekstremalnych warunkach - taka mżawka to dla niej tylko mała niedogodność.
W myślach powtórzyła skład swojego zespołu. Dostały jej się trzy Osy i trójka amatorów. I samotna Harpia na czele tego chaosu. Cieszyła się z obecności znajomych - Melvin i Charlus grali z nią jeszcze w szkolnej drużynie, co przywoływało sporo miłych wspomnień. Znała oczywiście Sorena i Selinę, choć ich spotkania ograniczały się raczej do tych na murawie. I zwłaszcza te z Lovegood były... trudne. Z wielu powodów. Interesowała ją dwójka nieznajomych - Rosier i Fitzgerald, którzy mieli im towarzyszyć.
- Czołem drużyno! - powitała ich, gdy już otoczyli ją kołem. Jej czujne spojrzenie prześlizgnęło się po mniej i bardziej znajomych twarzach, próbując odgadnąć ich emocje i nastawienie do nadchodzącej rozgrywki. Ona sama z każdą chwilą czuła coraz większą ekscytację. Panowała jednak nad emocjami perfekcyjnie jak na kapitana przystało, ograniczając ich przejawy do pogodnego uśmiechu. - Bardzo się cieszę, że was wszystkich widzę. Zapowiada się wspaniały mecz. I przez wspaniały rozumiem taki pełen wyzwań - więc pod żadnym pozorem nie lekceważcie naszych przeciwników! Nie będzie taryfy ulgowej, bo na to nie ma miejsca w Quidditchu. Gramy zdecydowanie, czysto i co najważniejsze d r u ż y n o w o. - nie wiedzieć czemu przy tym ostatnim słowie jej wzrok zatrzymał się na Seline. Przepadek, na pewno... - Niezależnie od tego komu kibicujecie, z kim gracie i co wobec siebie czujecie; od teraz do złapania znicza jesteśmy jedną drużyną. I jak na drużynę przystało: współpracujemy, dbamy o siebie i wspólnie dążymy do zwycięstwa. Trzymajmy się tego i wygraną mamy w kieszeni. - zakończyła z nieco bardziej drapieżnym uśmieszkiem na ustach. Chwilę później miała już w rękach miotłę, która ku jej zadowoleniu przestała się już lepić od pasty, którą natarła ją zaraz po przybyciu do Kornwalii. Wśród graczy przeciwnej drużyny wypatrzyła Rudolfa. Kiedy spojrzał w jej stronę posłała mu perskie oko. Tak, teraz była gotowa do gry.
Gość
Gość
Cóż za piękna, typowo brytyjska pogoda, prawdziwy lipcopad, dzień idealny na mecz, szczególnie na moczarach! Razem z Amodeusem jesteśmy jednak bardzo obowiązkowym fanklubem Sorena, więc deszcz czy też nie deszcz, moczary czy nie moczary, teleportowaliśmy się w pobliże boiska w Queersitch Marsh, by grzęznąc w rozmokłej ziemi, ruszyć w kierunku trybun. Albo czegoś, co przypominało trybuny.
- Ach ta zabójcza kornwalijska infrastruktura! - zachwyciłem się jakże szczerze tym pożal-się-boże-boiskiem i iście vipowskimi trybunami, które wyglądał trochę tak, jakby się miały rozpaść, gdy tylko wdrapie się na nie więcej niż pięć osób. Obie drużyny akurat mobilizowały się na środku boiska i odbywały ostatnie narady wojenne, przyjrzałem im się więc uważnie, wyszukując znajomych twarzy. - Kojarzysz wszystkich graczy? - zapytałem Amodeusa, bo cóż, ja nie kojarzyłem. Może gdyby nie byli amatorami kojarzyłbym ich z różnych drużyn, ale nie oszukujmy się, nigdy zbyt wiele uwagi nie poświęcałem ludziom, z którymi pozornie nic mnie nie łączy, a niewyraźne twarze uciekały z mej pamięci szybciej niż procenty z krwi po całonocnej libacji.
- Ach ta zabójcza kornwalijska infrastruktura! - zachwyciłem się jakże szczerze tym pożal-się-boże-boiskiem i iście vipowskimi trybunami, które wyglądał trochę tak, jakby się miały rozpaść, gdy tylko wdrapie się na nie więcej niż pięć osób. Obie drużyny akurat mobilizowały się na środku boiska i odbywały ostatnie narady wojenne, przyjrzałem im się więc uważnie, wyszukując znajomych twarzy. - Kojarzysz wszystkich graczy? - zapytałem Amodeusa, bo cóż, ja nie kojarzyłem. Może gdyby nie byli amatorami kojarzyłbym ich z różnych drużyn, ale nie oszukujmy się, nigdy zbyt wiele uwagi nie poświęcałem ludziom, z którymi pozornie nic mnie nie łączy, a niewyraźne twarze uciekały z mej pamięci szybciej niż procenty z krwi po całonocnej libacji.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Zawsze czuję lekkie podekscytowanie wymieszane z obawą, kiedy mam grać w Quidditcha. Bo to nie jest tak, że jestem najlepszym z najlepszych, pozjadałem już wszystkie rozumy i gra nie ma przede mną żadnych tajemnic. Każda jest inna, ja jestem zawsze innym, inne są okoliczności, a czasem i ludzie w składzie. Może wydarzyć się absolutnie wszystko - może pałka mi się wyślizgnąć z rąk, mogę na kogoś wlecieć, albo może mnie trafić tłuczek, a ja spadnę wprost na ziemię i przytulę się do niej po raz ostatni. Szczególnie, że wcale nie mieliśmy grać na profesjonalnym boisku, a na jakichś moczarach jednej ze szlacheckich rodzin. Nie interesowały mnie żadne koneksje, ale sądziłem, że tacy ludzie to mają jednak pieniądze, aby wyremontować cokolwiek, co podobno jest pod ich patronatem. Nie kłóciłem się jednak, po prostu rano zrobiłem rozgrzewkę, potem wziąłem prysznic, ubrałem się stosownie do sportu, który miałem uprawiać, wziąłem swoją miotłę no i jakoś dostałem się do Kornwalii, na moczary Queerditch Marsh. Swoją drogą urocza nazwa, wcale nie kojarzy się z homoseksualizmem, skądże znowu. Mniejsza o to.
Zjawiłem się na boisku w tą piekną pogodę, ekhm, po czym przystanąłem, aby posłuchać tego, co ma do powiedzenia PANI kapitan. Nie wiem, bardzo lubię Gwen (chyba mam słabość do tego imienia), ale jednak uważałem, że kapitanem powinien zostać Soren i nieważne, że jest pałkarzem, no, ale mniejsza, nie ja ustalałem zasady. Po prostu słuchałem Morgan kiwając głową, pewnie też przywitałem się ze znajomymi i mniej znajomymi ludźmi, takie tam szaleństwa szalone.
Chciałbym już zagrać.
Zjawiłem się na boisku w tą piekną pogodę, ekhm, po czym przystanąłem, aby posłuchać tego, co ma do powiedzenia PANI kapitan. Nie wiem, bardzo lubię Gwen (chyba mam słabość do tego imienia), ale jednak uważałem, że kapitanem powinien zostać Soren i nieważne, że jest pałkarzem, no, ale mniejsza, nie ja ustalałem zasady. Po prostu słuchałem Morgan kiwając głową, pewnie też przywitałem się ze znajomymi i mniej znajomymi ludźmi, takie tam szaleństwa szalone.
Chciałbym już zagrać.
Gość
Gość
Chyba nie mogli się spodziewać żadnej innej aury atmosferycznej na Wyspach. Te kilka ciepłych dni było już i tak dosyć niesamowite jak na ten klimat. Poza tym pogoda zdawała się idealnie oddawać nastrój pewnej graczki. Była równie ponura co to, co się działo za oknem.
Listy drużyn zostały ogłoszone spory czas przed meczem. Podobno było to wynikiem losowania. A Selina była zaś przekonana, że to wpływ złośliwego przeznaczenia. Życie z niej drwiło. I nie potrafiła zmyć z siebie tej frustracji. Gwendolyn Morgan miała być kapitanem drużyny, w której grała. Czy mogło być gorzej? Oczywiście, że mogło! Miała sprzymierzeńca w formie Melvina, który pewnie rozbudzi swą niechęć z powodu spotkania tego niezręcznego czworokątu. A i sam Rudolf postanowił wziąć udział. Do tego było jeszcze tyle ludzi, którzy będą na to patrzeć. A Lovegood nie była pewna czy uda jej się utrzymać w szyku. Tyle osób zaplątanych w tą pokręconą sprawę na jednym, małym polu, doliczyć jeszcze trzeba rywalizację i presję... I chaos gotowy. Ale poza tym czuła też podekscytowanie. Jedno z nazwisk, które pojawiło się w składzie, to Tristan Rosier. Nie widzieli się chyba od czasów szkoły. Była ciekawa czy się zmienił. Na ile. I, och, nie mogła uwierzyć, że się tutaj spotkają, znów na boisku, ale tym razem w tej samej drużynie. Niesamowita odmiana. Współpracowanie z nim, a nie rywalizowanie będzie czymś nowym.
Ścigająca Harpii nigdy nie była jej ulubioną osobą na świecie. Może to kobiecy szósty zmysł, ale jeszcze przed zaręczynami z Brandem żywiła do niej niechęć. Była też koleżanką z drużyny Aurigi. Czy potrzeba było jej więcej? Jej aktualny stosunek do tej kobiety był nie do opisania. Była bezpośrednią przyczyną jej cierpienia. Dosłownie zniszczyła jej życie. Czy nienawiść była wystarczającym rzeczownikiem? Można doliczyć jeszcze zazdrość, żal i frustrację.
Powinna zrezygnować z udziału. Ale Selina Lovegood nigdy się nie wycofywała. Nie potrafiła. Dlatego teraz, gdy stała w kole wraz z innymi, trzymała się z daleka, może nawet przystając przy starym koledze, na zmianę nie patrząc na kapitana lub też dosłownie miażdżąc ją wzrokiem. Zacisnęła mocniej palce na trzonie miotły, gdy Morgan skupiła na niej wzrok. Miała w tym momencie ochotę rzucić to wszystko w cholerę. Ale raz jeszcze: duma jej nie pozwalała.
Quidditch był czymś, dla czego poświęcała mnóstwo rzeczy. Naginała się. Robiła co do niej należy mimo przeciwności. Nie była jednak pewna czy i tym razem ta sztuka jej wyjdzie.
Ale gdy Gwen skończyła przemowę, a jej głowa odwróciła się w pewnym kierunku, ścigająca podążyła za nią wzrokiem. Rudolf. Uśmiechnęła się do niego promiennie, jakby nigdy nic, by potem rzucić długie spojrzenie drugiej blondynce. A potem odeszła od niej, nie mając zamiaru nawiązywać z nią bezpośredniego kontaktu.
-Pamiętaj, za co ci płacą, Avery.-rzuciła do blondyna, niejako nawiązując do pewnej rozmowy. Nie mogła nie wbić mu szpileczki.
Chyba po raz pierwszy podzielała uczucia Melvina, bo sama też chciała po prostu zacząć. Była gotowa. Rozgrzana. Miotła jeszcze pachniała pastą. A ją ściskało w środku od napięcia. Czas się wyżyć!
Listy drużyn zostały ogłoszone spory czas przed meczem. Podobno było to wynikiem losowania. A Selina była zaś przekonana, że to wpływ złośliwego przeznaczenia. Życie z niej drwiło. I nie potrafiła zmyć z siebie tej frustracji. Gwendolyn Morgan miała być kapitanem drużyny, w której grała. Czy mogło być gorzej? Oczywiście, że mogło! Miała sprzymierzeńca w formie Melvina, który pewnie rozbudzi swą niechęć z powodu spotkania tego niezręcznego czworokątu. A i sam Rudolf postanowił wziąć udział. Do tego było jeszcze tyle ludzi, którzy będą na to patrzeć. A Lovegood nie była pewna czy uda jej się utrzymać w szyku. Tyle osób zaplątanych w tą pokręconą sprawę na jednym, małym polu, doliczyć jeszcze trzeba rywalizację i presję... I chaos gotowy. Ale poza tym czuła też podekscytowanie. Jedno z nazwisk, które pojawiło się w składzie, to Tristan Rosier. Nie widzieli się chyba od czasów szkoły. Była ciekawa czy się zmienił. Na ile. I, och, nie mogła uwierzyć, że się tutaj spotkają, znów na boisku, ale tym razem w tej samej drużynie. Niesamowita odmiana. Współpracowanie z nim, a nie rywalizowanie będzie czymś nowym.
Ścigająca Harpii nigdy nie była jej ulubioną osobą na świecie. Może to kobiecy szósty zmysł, ale jeszcze przed zaręczynami z Brandem żywiła do niej niechęć. Była też koleżanką z drużyny Aurigi. Czy potrzeba było jej więcej? Jej aktualny stosunek do tej kobiety był nie do opisania. Była bezpośrednią przyczyną jej cierpienia. Dosłownie zniszczyła jej życie. Czy nienawiść była wystarczającym rzeczownikiem? Można doliczyć jeszcze zazdrość, żal i frustrację.
Powinna zrezygnować z udziału. Ale Selina Lovegood nigdy się nie wycofywała. Nie potrafiła. Dlatego teraz, gdy stała w kole wraz z innymi, trzymała się z daleka, może nawet przystając przy starym koledze, na zmianę nie patrząc na kapitana lub też dosłownie miażdżąc ją wzrokiem. Zacisnęła mocniej palce na trzonie miotły, gdy Morgan skupiła na niej wzrok. Miała w tym momencie ochotę rzucić to wszystko w cholerę. Ale raz jeszcze: duma jej nie pozwalała.
Quidditch był czymś, dla czego poświęcała mnóstwo rzeczy. Naginała się. Robiła co do niej należy mimo przeciwności. Nie była jednak pewna czy i tym razem ta sztuka jej wyjdzie.
Ale gdy Gwen skończyła przemowę, a jej głowa odwróciła się w pewnym kierunku, ścigająca podążyła za nią wzrokiem. Rudolf. Uśmiechnęła się do niego promiennie, jakby nigdy nic, by potem rzucić długie spojrzenie drugiej blondynce. A potem odeszła od niej, nie mając zamiaru nawiązywać z nią bezpośredniego kontaktu.
-Pamiętaj, za co ci płacą, Avery.-rzuciła do blondyna, niejako nawiązując do pewnej rozmowy. Nie mogła nie wbić mu szpileczki.
Chyba po raz pierwszy podzielała uczucia Melvina, bo sama też chciała po prostu zacząć. Była gotowa. Rozgrzana. Miotła jeszcze pachniała pastą. A ją ściskało w środku od napięcia. Czas się wyżyć!
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pogoda niezbyt zachęcała graczy, a tym bardziej kibiców do wysunięcia nosa z domu, ale ja nie miałem nic lepszego do roboty. Nie samą pracą człowiek żyje, jak to mówią, a sam uwielbiałem moment, w którym wzbijałem się do góry, chociaż dawno już pozbyłem się mojej miotły, a raczej sama się przez przypadek pozbyła. Pamiętajcie, w żadnym wypadku nie wsiadajcie na miotłę podczas ostrej burzy i nie próbujcie latać bez trzymanki, tylko dlatego, że założyliście się z sąsiadem. Miotła rąbnęła w drzewo, a ja w ziemię, lądując w Mungu. W każdym razie pojawiłem się w miejscu spotkania, a co za tym idzie, byłem już gotów do gry. Co prawda miotła nie była moja, ale miałem nadzieję, że jakoś sobie poradzę. Podobnie było z funkcją obrońcy. Jeszcze w Hogwarcie grałem na pozycji szukajacego, teraz byłem obrońcą, więc chyba, aż tak wielkich problemów nie powinienem mieć, prawda?W każdym razie pan Potter, to znaczy ja, zdążyłem na przemowę naszej pani kapitan. Uśmiechnąłem się pod nosem, a potem spojrzałem w niebo. Z Gwen i Melvinem miałem przyjemność grać w Hogwarcie, resztę kojarzyłem, przynajmniej tę sławną resztę. Nie mówiłem nic, bo to raczej nie czas i miejsce, aby mówić o wgniataniu gadów ze Slytherinu w ziemie czy coś w tym stylu. Trzymałem w ręku miotłę, myśląc już o tym jak cudownie będzie w powietrzu.
Charlus Potter
Zawód : auror
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Baby you're all that i want, when you lyin' here in my arms.
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To cholernie dobry dzień na mecz. Dla takiego przesiąkniętego duchem Anglii człowieka jak on nie można było sobie wymarzyć lepszej pogody. Przyzwyczaił się do mżawki podczas latania, gdy jako dzieciak przyprawiał ojca o zawał ćwicząc w ogrodach rodzinnej rezydencji. Poza tym była to miła odmiana od piekących wcześniej upałów, które wyciskały z niego siódme poty.
Teleportował się odpowiednio prędzej na Queerditch Marsh, aby zapoznać się z tym miejscem zanim ściągną pozostali gracze. Kolebka jego ukochanej gry wyglądała mniej niż imponująco, ale nie popsuło mu to humoru. Czuł się jakby wręcz powrócił do korzeni tego sportu. Niebezpieczeństwa, które czyhały na wszystkich graczy na zazwyczaj płaskiej i bezpiecznej murawie, wydawały mu się ciekawym urozmaiceniem odpowiednio podnoszącym poziom adrenaliny. Jego kontemplację tego uroczego boiska przerwało pojawienie się kapitan jego tymczasowej drużyny oraz jej pozostałych członków. Nie mógł być bardziej zadowolony ze składu, z którym przyszło mu grać. Drugim pałkarzem okazał się Melvin, a co dwie Osy to nie jedna. Nie musiał przestawiać się i przyzwyczajać się do stylu gry innego gracza, co dawało mu duży komfort gry. Szukającym został Tristan Rosier, o którym więcej słyszał niż go znał, ale wierzył, że łowca smoków będzie wystarczająco spostrzegawczy. O Potterze, który załapał się na obrońcę wiedział tyle, że jest aurorem. Skoro bronił ludzkość przed złem czarnej magii to chyba da radę obronić ich bramki przed kaflem, prawda? Z Fitzgerald nie miał żadnego problemu. Grali razem jeszcze w Hogwarcie, a chociaż teraz chłopak miał być ścigającym to nie wątpił w jego umiejętności. Harpia Morgan pozostawała problematyczna, bo ciężko było przestawić myślenie na to, że nie jest z wrogiej drużyny. Była jednak zawodowym graczem, więc ufał jej umiejętnością. W końcu jednoczył ich ten sam cel – zwycięstwo. Ostatnim ścigającym była Selina i tutaj sprawy się komplikowały. Równie dobrze mógł jej nie znać, bo nie miał pojęcia, czego się spodziewać.
Søren przyglądał się jej jednym okiem podczas przemowy pani kapitan. Napięcie między kobietami było praktycznie namacalne i to mogło okazać się problem. Aby odciągnąć od tego myśli przesunął wzrok na trybunę. Perseus i Amodeus byli już na trybunie, co szczerze podnosiło go na duchu. Był chyba jednym graczem posiadającym mini fanclub.
- Tak jest psze pani – zasalutował Lovegood ze śmiechem. Radosny Avery, chyba właśnie wzbudził światową sensację. Miał to jednak w nosie, bo teraz liczyła się tylko gra.
Teleportował się odpowiednio prędzej na Queerditch Marsh, aby zapoznać się z tym miejscem zanim ściągną pozostali gracze. Kolebka jego ukochanej gry wyglądała mniej niż imponująco, ale nie popsuło mu to humoru. Czuł się jakby wręcz powrócił do korzeni tego sportu. Niebezpieczeństwa, które czyhały na wszystkich graczy na zazwyczaj płaskiej i bezpiecznej murawie, wydawały mu się ciekawym urozmaiceniem odpowiednio podnoszącym poziom adrenaliny. Jego kontemplację tego uroczego boiska przerwało pojawienie się kapitan jego tymczasowej drużyny oraz jej pozostałych członków. Nie mógł być bardziej zadowolony ze składu, z którym przyszło mu grać. Drugim pałkarzem okazał się Melvin, a co dwie Osy to nie jedna. Nie musiał przestawiać się i przyzwyczajać się do stylu gry innego gracza, co dawało mu duży komfort gry. Szukającym został Tristan Rosier, o którym więcej słyszał niż go znał, ale wierzył, że łowca smoków będzie wystarczająco spostrzegawczy. O Potterze, który załapał się na obrońcę wiedział tyle, że jest aurorem. Skoro bronił ludzkość przed złem czarnej magii to chyba da radę obronić ich bramki przed kaflem, prawda? Z Fitzgerald nie miał żadnego problemu. Grali razem jeszcze w Hogwarcie, a chociaż teraz chłopak miał być ścigającym to nie wątpił w jego umiejętności. Harpia Morgan pozostawała problematyczna, bo ciężko było przestawić myślenie na to, że nie jest z wrogiej drużyny. Była jednak zawodowym graczem, więc ufał jej umiejętnością. W końcu jednoczył ich ten sam cel – zwycięstwo. Ostatnim ścigającym była Selina i tutaj sprawy się komplikowały. Równie dobrze mógł jej nie znać, bo nie miał pojęcia, czego się spodziewać.
Søren przyglądał się jej jednym okiem podczas przemowy pani kapitan. Napięcie między kobietami było praktycznie namacalne i to mogło okazać się problem. Aby odciągnąć od tego myśli przesunął wzrok na trybunę. Perseus i Amodeus byli już na trybunie, co szczerze podnosiło go na duchu. Był chyba jednym graczem posiadającym mini fanclub.
- Tak jest psze pani – zasalutował Lovegood ze śmiechem. Radosny Avery, chyba właśnie wzbudził światową sensację. Miał to jednak w nosie, bo teraz liczyła się tylko gra.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zacinający deszcz spadał ciężkimi kroplami na grząską ziemię, która powoli zmieniała się w bagno z prawdziwego zdarzenia. Powalone drzewa, świszczący wiatr nie tworzył atmosfery znanej Padraigowi jeszcze z Hogwartu. Brakowało radosnego podniecenia, gwizdów, dopingu oraz buczenia gapiów, których nie mogły przecież zastąpić zawodzące podmuchy powietrza i parę samotnych sylwetek majaczących w oddali na zniszczonych trybunach. Rozegranie meczu na zabytkowym boisku może i miało być zaszczytem – Paddy wszakże nie dostrzegał w tym honoru, a uciążliwość. Historia należała do przeszłości, a do tej zdecydowanie się nie wracało - nawet te szczęśliwe wspomnienia w skonfrontowaniu z obecną, szarą teraźniejszością, po prostu, bolały.
Dzisiejszego dnia miał wystąpić w nowej roli – nie wątpił, czy podoła zadaniu ścigającego, gdyż po ukończeniu szkoły nie siedział przecież gnuśnie w domu, nie obijał się i nie zaniedbywał aktywności fizycznej. Całe dnie spędzał przecież na nogach – czyż był to wystarczający trening przed zbliżającym się meczem? Szkolne rozgrywki traktował poważnie – wówczas błyszczał nawet wśród arystokratów, więc i teraz zamierzał dać z siebie wszystko. Żałował, iż na widowni zabraknie Evandry… Choć może panna Lestrange nie zważając na niepogodę przybędzie, aby zobaczyć swego przyszłego małżonka – a wówczas i jego podniesie na duchu, budząc rozkoszne myśli z ich rozmowy tuż po pokonaniu Gryfonów w półfinałowym meczu 46’. Fitzgerald otrząsnął się szybko; Evandra niestety, tylko by go rozpraszała – pewnie po kilku minutach od oderwania się od ziemi, zarobiłby tłuczkiem w głowę, jak już raz się zdarzyło. Wówczas jakimś cudem zapomniał, że dzierży w dłoni pałkę – piłka z impetem trzasnęła go w łepetynę, ponieważ nierozważnie zagapił się na panienkę Lestrange (kiedy majaczył w Skrzydle Szpitalnym podobno mamrotał coś o uśmiechu anioła).
Pat wysłuchał przemowy kobiety, która miała dowodzić ich składem – dość doborowym; z Rosierem wszak łączyła go bliska więź, a z Sorenem grał w quidditcha jeszcze za dawnych lat i zacisnął dłoń na rączce miotły. Zaczynał już czuć pozytywne wibracje, pragnął jak najszybciej wzbić się w powietrze i wygrać mecz. Dla Evandry, lecz tego oczywiście nigdy jej nie powie.
Dzisiejszego dnia miał wystąpić w nowej roli – nie wątpił, czy podoła zadaniu ścigającego, gdyż po ukończeniu szkoły nie siedział przecież gnuśnie w domu, nie obijał się i nie zaniedbywał aktywności fizycznej. Całe dnie spędzał przecież na nogach – czyż był to wystarczający trening przed zbliżającym się meczem? Szkolne rozgrywki traktował poważnie – wówczas błyszczał nawet wśród arystokratów, więc i teraz zamierzał dać z siebie wszystko. Żałował, iż na widowni zabraknie Evandry… Choć może panna Lestrange nie zważając na niepogodę przybędzie, aby zobaczyć swego przyszłego małżonka – a wówczas i jego podniesie na duchu, budząc rozkoszne myśli z ich rozmowy tuż po pokonaniu Gryfonów w półfinałowym meczu 46’. Fitzgerald otrząsnął się szybko; Evandra niestety, tylko by go rozpraszała – pewnie po kilku minutach od oderwania się od ziemi, zarobiłby tłuczkiem w głowę, jak już raz się zdarzyło. Wówczas jakimś cudem zapomniał, że dzierży w dłoni pałkę – piłka z impetem trzasnęła go w łepetynę, ponieważ nierozważnie zagapił się na panienkę Lestrange (kiedy majaczył w Skrzydle Szpitalnym podobno mamrotał coś o uśmiechu anioła).
Pat wysłuchał przemowy kobiety, która miała dowodzić ich składem – dość doborowym; z Rosierem wszak łączyła go bliska więź, a z Sorenem grał w quidditcha jeszcze za dawnych lat i zacisnął dłoń na rączce miotły. Zaczynał już czuć pozytywne wibracje, pragnął jak najszybciej wzbić się w powietrze i wygrać mecz. Dla Evandry, lecz tego oczywiście nigdy jej nie powie.
Gość
Gość
//elo, elo! po spotkaniu z Garrettem
Pozwoliłam poddać się chwili i, niewiele myśląc, zgłosiłam się do tego amatorskiego meczu Quidditcha. Nie do końca wiedziałam, co mnie ostatecznie do niego przekonało. Chciałam polepszyć jeszcze bardziej moje relacje z Leonardem i pokazać mu, że nie musi się o mnie obawiać, gdyż świetnie dają sobie radę z własnym życiem, zaś nasza ostatnia rozmowa była jednorazowym defektem na moim nieskazitelnym wizerunku. Ciekawiła mnie niezmiernie również jego relacja z Parysem, więc każda okazja, podczas której mogłam obserwować ich rozmowy, była dla mnie niczym pączek z magicznym pudrem. Lubiłam również spędzać czas z kuzynem, więc jego obecność przechylała szalę na plus. Spotykając mnie na Nokturnie, nie robił mi wyrzutów, dzięki czemu nie traktowałam go jak wroga... Czego nie mogłam powiedzieć o Druelli, za którą raczej nie przepadałam podobnie jak za Darcy. Och, i nie mogłam zapomnieć o najważniejszej gwiazdce na tym meczu – Clarissa, najlepsza partnerka do wszelkich szaleństw.
Moje doświadczenie w tym sporcie praktycznie nie istniało. Na miotle za często nie latałam, bliżej zaś mi było do trzymania delikatnej filiżanki na podwieczorku u babci Selwyn niż do szalonego wirowania w powietrzu i chronienia bramek... Warto jednak wspomnieć, że miałam całkiem dobry refleks i uwielbiałam zakazane owoce, które nie do końca przystały szlachetnie urodzonej damie. Taki oto zaś mecz, wśród którego graczy miało być kilku zawodowców, należał do takich spraw, jednocześnie będąc rzeczą całkowicie naturalną i nie robiącą większych sensacji... jeśli pominąć fakt, że nie każdy obecny na boisku mógł pochwalić się czystą krwią.
Panią kapitan naszej drużyny kojarzyłam z gazet. Była zawodową graczką, choć jej przemowa... do specjalnie wyjątkowych nie należała. Musiałam się jednak zgodzić z tym, że faktycznie pragnęłam poczuć to, co zawodowi gracze, poczuć adrenalinę, podmuchy wiatru... Żałowałam jednak, że w tym miejscu było tak obleśnie i niezbyt przychylnie dla mych włosów. Wilgotno, mgliście, podmokle. Za nic nie chciałam spaść z miotły. Zamierzałam się jej trzymać kurczowo.
– Leonardzie, uśmiechnij się. Dziś zostaniemy zwycięzcami – rzuciłam, dźgając miotłą Clarissę w bok, by potwierdziła moje zdanie. Inna opcja nie istniała, mimo że doświadczeniem w grze, jak wspominałam, nie grzeszyłam.
Pozwoliłam poddać się chwili i, niewiele myśląc, zgłosiłam się do tego amatorskiego meczu Quidditcha. Nie do końca wiedziałam, co mnie ostatecznie do niego przekonało. Chciałam polepszyć jeszcze bardziej moje relacje z Leonardem i pokazać mu, że nie musi się o mnie obawiać, gdyż świetnie dają sobie radę z własnym życiem, zaś nasza ostatnia rozmowa była jednorazowym defektem na moim nieskazitelnym wizerunku. Ciekawiła mnie niezmiernie również jego relacja z Parysem, więc każda okazja, podczas której mogłam obserwować ich rozmowy, była dla mnie niczym pączek z magicznym pudrem. Lubiłam również spędzać czas z kuzynem, więc jego obecność przechylała szalę na plus. Spotykając mnie na Nokturnie, nie robił mi wyrzutów, dzięki czemu nie traktowałam go jak wroga... Czego nie mogłam powiedzieć o Druelli, za którą raczej nie przepadałam podobnie jak za Darcy. Och, i nie mogłam zapomnieć o najważniejszej gwiazdce na tym meczu – Clarissa, najlepsza partnerka do wszelkich szaleństw.
Moje doświadczenie w tym sporcie praktycznie nie istniało. Na miotle za często nie latałam, bliżej zaś mi było do trzymania delikatnej filiżanki na podwieczorku u babci Selwyn niż do szalonego wirowania w powietrzu i chronienia bramek... Warto jednak wspomnieć, że miałam całkiem dobry refleks i uwielbiałam zakazane owoce, które nie do końca przystały szlachetnie urodzonej damie. Taki oto zaś mecz, wśród którego graczy miało być kilku zawodowców, należał do takich spraw, jednocześnie będąc rzeczą całkowicie naturalną i nie robiącą większych sensacji... jeśli pominąć fakt, że nie każdy obecny na boisku mógł pochwalić się czystą krwią.
Panią kapitan naszej drużyny kojarzyłam z gazet. Była zawodową graczką, choć jej przemowa... do specjalnie wyjątkowych nie należała. Musiałam się jednak zgodzić z tym, że faktycznie pragnęłam poczuć to, co zawodowi gracze, poczuć adrenalinę, podmuchy wiatru... Żałowałam jednak, że w tym miejscu było tak obleśnie i niezbyt przychylnie dla mych włosów. Wilgotno, mgliście, podmokle. Za nic nie chciałam spaść z miotły. Zamierzałam się jej trzymać kurczowo.
– Leonardzie, uśmiechnij się. Dziś zostaniemy zwycięzcami – rzuciłam, dźgając miotłą Clarissę w bok, by potwierdziła moje zdanie. Inna opcja nie istniała, mimo że doświadczeniem w grze, jak wspominałam, nie grzeszyłam.
Diana Crouch
Zawód : szlachcicuje
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Caught in a landslide, no escape from reality.
Open your eyes, look up to the skies and see.
Open your eyes, look up to the skies and see.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| i pojawia się najpiękniejsza para na tym podniebnym densingu
Kiedyś taki podwórkowy mecz Quidditcha stanowiłby dla Benjamina szczyt miotlarskich marzeń. Wolność, swoboda, nieco zardzewiałe obręcze, błoto i zatęchły zapach niedalekich łąk. Wypisz wymaluj obraz chłopięcych nadziei związanych z podniebnym sportem. Nadziei spełnionych z nawiązką, po czym brutalnie zniszczonych. Fortuna toczyła się dość kanciastym kołem, najpierw wyrzucając Wrighta na szczyt prywatnego Olimpu tylko po to, by chwilę potem - długą chwilę, jakąś sprawiedliwość sile wyższej trzeba przyznać - zrzucić go do egalitarnych piekieł wiecznego cierpienia. Taki zapewne był zamysł: odebrać Benjaminowi największą miłość (o kogo...o co konkretnie chodziło? narzeczoną? przyjaciół? miłość? sławę? miotłę?) i sprawić, by jego egzystencja stała się pasmem rozpaczy. Plan podłego losu okazał się jednak niewypałem: Wright oczywiście mocno przeżył koniec swojej kariery i stabilnego szczęścia, ale wystarczyły dwa lata wygnania (i kolejne dwa pracy przy smokach), by całkowicie wrócił do pełni sił, także psychicznych. Gdzieś głęboko czaiła się jeszcze pulsująca tęsknota za lataniem, przybierająca na sile w trakcie każdego kontaktu z Quidditchem, ale nie była już ona paraliżująca. Dlatego, kiedy usłyszał od Tristana o amatorskim meczu, od razu postanowił, że pojawi się na trybunach, radośnie wyśmiewając wyczyny Rosiera. Wyruszał więc do Kornwalii w humorze naprawdę dobrym, zupełnie przypadkowo zahaczając poprzedniego wieczora o mieszkanie Venus. Tęsknił do swojej bystrej przyjaciółki, dlatego też krótka platoniczna wizyta nie wchodziła w grę. Zanim zorientował się, co robi (i z jakich niemoralnych pobudek), u panny Parkinson pozbywał się nie tylko stresu ale i wszystkich części garderoby. Nie, żeby narzekał, chociaż teraz- zaledwie dwie godziny po ostatniej wymianie przyśpieszonych oddechów; noc widocznie zlała im się z dniem bardzo ściśle - kiedy już aportowali się na moczary, nieco doskwierał mu ból poranionych paznokciami pleców. Co jednak w ogóle mu nie przeszkadzało: ostatnią dobę spędził w doborowym towarzystwie jednej z niewielu wspaniałych kobiet na tej planecie, której urodę mógł podziwiać teraz w pełnym słońcu. Lub zachmurzeniu, nieważne; dla niego złote włosy Venus i tak najwspanialej wyglądały rozrzucone na poduszce lub zawinięte wokół jego dłoni.
Nieco zdekoncentrował się wspomnieniami, bo prawie wyrżnął głową o wystającą z najwyższej trybuny deskę. Uchylił się w ostatniej chwili - ach, ten refleks pałkarza - i zaśmiał cicho, pozwalając sobie na sekundowe przesunięcie ustami po szyi sporo niższej od siebie dziewczyny. W tej chwili pod trybunami nie było nikogo, nie ryzykował więc oskarżeniem o molestowanie szlachcianki.
- Widzisz te wysokie obręcze? Przez nie przerzuca się kafla - powiedział tonem wyrozumiałego samca, tłumaczącego dziewoi skomplikowane zasady Quidditcha. Ten arogancki ton utrzymał jednak tylko na kilka sekund, znów ukazując swoje białe zęby w pełnym uśmiechu. Bliskość pachnącej skóry Venus została zastąpiona zdrowym dystansem - przynajmniej na razie, kiedy kierował ją ku bocznym, wyższym trybunom, na razie nie przyglądając się zawodnikom. Przed sobą miał dużo bardziej interesujący widok Parkinson wchodzącej po chybotliwych schodkach.
Kiedyś taki podwórkowy mecz Quidditcha stanowiłby dla Benjamina szczyt miotlarskich marzeń. Wolność, swoboda, nieco zardzewiałe obręcze, błoto i zatęchły zapach niedalekich łąk. Wypisz wymaluj obraz chłopięcych nadziei związanych z podniebnym sportem. Nadziei spełnionych z nawiązką, po czym brutalnie zniszczonych. Fortuna toczyła się dość kanciastym kołem, najpierw wyrzucając Wrighta na szczyt prywatnego Olimpu tylko po to, by chwilę potem - długą chwilę, jakąś sprawiedliwość sile wyższej trzeba przyznać - zrzucić go do egalitarnych piekieł wiecznego cierpienia. Taki zapewne był zamysł: odebrać Benjaminowi największą miłość (o kogo...o co konkretnie chodziło? narzeczoną? przyjaciół? miłość? sławę? miotłę?) i sprawić, by jego egzystencja stała się pasmem rozpaczy. Plan podłego losu okazał się jednak niewypałem: Wright oczywiście mocno przeżył koniec swojej kariery i stabilnego szczęścia, ale wystarczyły dwa lata wygnania (i kolejne dwa pracy przy smokach), by całkowicie wrócił do pełni sił, także psychicznych. Gdzieś głęboko czaiła się jeszcze pulsująca tęsknota za lataniem, przybierająca na sile w trakcie każdego kontaktu z Quidditchem, ale nie była już ona paraliżująca. Dlatego, kiedy usłyszał od Tristana o amatorskim meczu, od razu postanowił, że pojawi się na trybunach, radośnie wyśmiewając wyczyny Rosiera. Wyruszał więc do Kornwalii w humorze naprawdę dobrym, zupełnie przypadkowo zahaczając poprzedniego wieczora o mieszkanie Venus. Tęsknił do swojej bystrej przyjaciółki, dlatego też krótka platoniczna wizyta nie wchodziła w grę. Zanim zorientował się, co robi (i z jakich niemoralnych pobudek), u panny Parkinson pozbywał się nie tylko stresu ale i wszystkich części garderoby. Nie, żeby narzekał, chociaż teraz- zaledwie dwie godziny po ostatniej wymianie przyśpieszonych oddechów; noc widocznie zlała im się z dniem bardzo ściśle - kiedy już aportowali się na moczary, nieco doskwierał mu ból poranionych paznokciami pleców. Co jednak w ogóle mu nie przeszkadzało: ostatnią dobę spędził w doborowym towarzystwie jednej z niewielu wspaniałych kobiet na tej planecie, której urodę mógł podziwiać teraz w pełnym słońcu. Lub zachmurzeniu, nieważne; dla niego złote włosy Venus i tak najwspanialej wyglądały rozrzucone na poduszce lub zawinięte wokół jego dłoni.
Nieco zdekoncentrował się wspomnieniami, bo prawie wyrżnął głową o wystającą z najwyższej trybuny deskę. Uchylił się w ostatniej chwili - ach, ten refleks pałkarza - i zaśmiał cicho, pozwalając sobie na sekundowe przesunięcie ustami po szyi sporo niższej od siebie dziewczyny. W tej chwili pod trybunami nie było nikogo, nie ryzykował więc oskarżeniem o molestowanie szlachcianki.
- Widzisz te wysokie obręcze? Przez nie przerzuca się kafla - powiedział tonem wyrozumiałego samca, tłumaczącego dziewoi skomplikowane zasady Quidditcha. Ten arogancki ton utrzymał jednak tylko na kilka sekund, znów ukazując swoje białe zęby w pełnym uśmiechu. Bliskość pachnącej skóry Venus została zastąpiona zdrowym dystansem - przynajmniej na razie, kiedy kierował ją ku bocznym, wyższym trybunom, na razie nie przyglądając się zawodnikom. Przed sobą miał dużo bardziej interesujący widok Parkinson wchodzącej po chybotliwych schodkach.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że jestem zapaloną fanką Quidditcha. Po prostu lubię patrzeć na przystojnych, wysportowanych mężczyzn przepychających się w powietrzu ku zwycięstwu. Żałuję tylko, że zawsze są tak skrupulatnie ubrani i nie mogę podziwiać ich drgających przy wysiłku mięśni, to zdecydowanie byłoby ciekawsze od teatru nawet. Dlatego nie miałam najmniejszego pojęcia o jakimś towarzyskim meczu. Generalnie szykowałam się już do spania, miałam już nawet zakładać jedną z maseczek swojej produkcji, kiedy w progu mych drzwi pojawił się Ben. Wright zdecydowanie przywodził mi na myśl właśnie tych wszystkich umięśnionych zawodników, których pragnęłam podziwiać bez ubrań, dlatego powinniście zrozumieć mój brak oporu. Nawet, jeśli miałam to przypłacić nieprzespaną nocą. Przez cały ten czas skutecznie odwracał moją uwagę od myśli, że to wszystko nie działa zbyt dobrze na moją cerę, a wierzcie mi, to nielada wyzwanie. Bowiem moje myśli bywały coraz bardziej obsesyjne. Tymczasem zaś mogłam zatapiać się w przyjemności wspólnie spędzonych chwil, które szalenie relaksowały i to właśnie próbowałam sobie wmówić - że nasze działania będą mieć zbawienny wpływ na mój organizm. Dzięki temu byłam spokojna i nadzwyczajnie zadowolona dzisiejszego poranka. Nawet, kiedy Ben oznajmił mi, że wybieramy się na jakiś towarzyski mecz quidditchowy. I że niby w niecałe dwie godziny muszę się przyszykować! Nic, absolutnie nic nie potrafiło zepsuć mojego humoru a i uwijałam się całkiem sprawnie, wyglądając nie mniej olśniewająco niż zazwyczaj, kiedy dysponowałam większą ilością czasu.
Jednakże muszę przyznać, że moje wyobrażenia o kibicowaniu była zgoła inne niż stan faktyczny rozpościerający się przed mym zszokowanym spojrzeniem. Dookoła było brudno, ohydnie i mokro, a ja zupełnie nie pasowałam do wystroju tego miejsca. Byłam niczym żywa pochodnia pośród egipskich ciemności. Mało prawdopodobne, abym mogła przejść niezauważona przez ludzi, przynajmiej w momencie, kiedy się wraz z Benem wynurzyliśmy spod trybun.
Generalnie nie chciałam narzekać, lecz każdy wprawny obserwator zauważyłby przerażenie w moich oczach. Dobrze, że mój towarzysz miał dobry humor i odciągał moje myśli od okropieństwa tego miejsca. Czując jego usta na mojej szyi przeszedł mnie lekki dreszcz, a potem uśmiechnęłam się zadowolona i nawet zaśmiałam się krótko z "niezdarności" Wrighta. Sytuacja rzecz jasna zmieniła się, kiedy już byliśmy na widoku. Próbowałam przybrać wygląd osoby wręcz zniesmaczonej jego obecnością, jednak nie udawało mi się to zbytnio, dlatego uznałam, że będę udawać jego fankę. Wszak kiedyś sam był zawodnikiem Quidditcha.
- Naprawdę? To niesamowite - skomentowałam jego słowa, udając przejętą tą wskazówką, choć oczywiście wiedziałam o co chodzi w tej grze. Spojrzałam jeszcze niepewnie na trybuny, na które miałam wejść i z duszą na ramieniu zaczęłam iść do góry. Natknąwszy się na Perseusa poczułam dziwny ścisk w klatce piersiowej, lecz oczywiście skinęłam mu głową na powitanie, jak wypadało, a potem zajęłam jedno z miejsc wolnych.
- I co ten dziwny tłum ludzi będzie robić? Będą wspólnie przerzucać jednego kafla przez obręcz? - spytałam, dalej udając ciemną masę, kiedy w końcu usiedliśmy.
Byłabym wspaniałą aktorką.
Jednakże muszę przyznać, że moje wyobrażenia o kibicowaniu była zgoła inne niż stan faktyczny rozpościerający się przed mym zszokowanym spojrzeniem. Dookoła było brudno, ohydnie i mokro, a ja zupełnie nie pasowałam do wystroju tego miejsca. Byłam niczym żywa pochodnia pośród egipskich ciemności. Mało prawdopodobne, abym mogła przejść niezauważona przez ludzi, przynajmiej w momencie, kiedy się wraz z Benem wynurzyliśmy spod trybun.
Generalnie nie chciałam narzekać, lecz każdy wprawny obserwator zauważyłby przerażenie w moich oczach. Dobrze, że mój towarzysz miał dobry humor i odciągał moje myśli od okropieństwa tego miejsca. Czując jego usta na mojej szyi przeszedł mnie lekki dreszcz, a potem uśmiechnęłam się zadowolona i nawet zaśmiałam się krótko z "niezdarności" Wrighta. Sytuacja rzecz jasna zmieniła się, kiedy już byliśmy na widoku. Próbowałam przybrać wygląd osoby wręcz zniesmaczonej jego obecnością, jednak nie udawało mi się to zbytnio, dlatego uznałam, że będę udawać jego fankę. Wszak kiedyś sam był zawodnikiem Quidditcha.
- Naprawdę? To niesamowite - skomentowałam jego słowa, udając przejętą tą wskazówką, choć oczywiście wiedziałam o co chodzi w tej grze. Spojrzałam jeszcze niepewnie na trybuny, na które miałam wejść i z duszą na ramieniu zaczęłam iść do góry. Natknąwszy się na Perseusa poczułam dziwny ścisk w klatce piersiowej, lecz oczywiście skinęłam mu głową na powitanie, jak wypadało, a potem zajęłam jedno z miejsc wolnych.
- I co ten dziwny tłum ludzi będzie robić? Będą wspólnie przerzucać jednego kafla przez obręcz? - spytałam, dalej udając ciemną masę, kiedy w końcu usiedliśmy.
Byłabym wspaniałą aktorką.
Make the stars look like they’re not shining she's so beautiful
Ostatnio zmieniony przez Venus Parkinson dnia 08.09.15 11:02, w całości zmieniany 1 raz
Venus Parkinson
Zawód : Ikona mody
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Oh her eyes, her eyes make the stars look like they’re not shining. Her hair, her hair falls perfectly without her trying. She’s so beautiful.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Amodeus po prostu nie mógł sobie odpuścić meczu, w którym grał Søren. Już wystarczająco wiele przegapił, wymigując się pracą, obowiązkami czy wyjazdami. Oczywiście, liczba, na których był, dalej przeważała, ale tych kilku przegapionych nie mógł sobie wybaczyć. Zresztą, to nie tak, że chodził na mecze tylko i wyłącznie dla przyjaciela. Sam lubił Qudditch, chociaż latając na miotle dorównywał gracją tańczącemu olbrzymowi. Nie, to nie był sport dla niego, niestety. Ale! Przynajmniej nie cierpiał sam, miał towarzysza, z którym mógł wspólnie cieszyć się widowiskiem.
Piękne moczary, urzekająca pogoda, nie ma co. Ach, i te trybuny! Gdzie oni się aportowali? Co to ma być? Liga ukraińska!? Nie, nawet tam bywało lepiej. Ugryzł się w język, nie chcąc wyrazić swojej opinii na temat zabójczości tych dzieł architektonicznych. Naprawdę, wyglądały, jakby były zaprojektowany, aby kogoś zabiły. Zajął miejsce obok Perseusa.
- Hmm... - westchnął cicho, podczas przyglądania się zawodnikom. - Kilku, ale nie osobiście... - powiedział lekko zrezygnowanym tonem. Spodziewał się czegoś lepszego, lecz cóż, kto by tam rozumiał tego zapaleńca Averego i jego decyzje dotyczące Quidditcha. Pewnie zapisałby się do meczu dla dzieci, jeśli mógłby zagrać jeszcze jeden raz... Ech.
Skupił swoją uwagę na damskim głosie. Czyżby kolejna panienka? Dobrze znał upodobania i podejście swego kolegi, ba! Sam przecież nie lubił się ograniczać, ba po raz drugi! Amodeus był nawet bardziej wyzwolony od nieskrępowanego Persiego, ale... Tia, kolejna szlachcianka? Odpowiedział zdawkowym skinieniem głowy, uważając, że ta rozmowa w ogóle go nie dotyczy. Przyszedł zobaczyć rozgrywkę, a nie kolejne zdobycze agencika.
Odszukał Sørena wzrokiem i na pewno nie spodziewał się zobaczyć... Och, niczym dziecko, a nie mówiłem?
Piękne moczary, urzekająca pogoda, nie ma co. Ach, i te trybuny! Gdzie oni się aportowali? Co to ma być? Liga ukraińska!? Nie, nawet tam bywało lepiej. Ugryzł się w język, nie chcąc wyrazić swojej opinii na temat zabójczości tych dzieł architektonicznych. Naprawdę, wyglądały, jakby były zaprojektowany, aby kogoś zabiły. Zajął miejsce obok Perseusa.
- Hmm... - westchnął cicho, podczas przyglądania się zawodnikom. - Kilku, ale nie osobiście... - powiedział lekko zrezygnowanym tonem. Spodziewał się czegoś lepszego, lecz cóż, kto by tam rozumiał tego zapaleńca Averego i jego decyzje dotyczące Quidditcha. Pewnie zapisałby się do meczu dla dzieci, jeśli mógłby zagrać jeszcze jeden raz... Ech.
Skupił swoją uwagę na damskim głosie. Czyżby kolejna panienka? Dobrze znał upodobania i podejście swego kolegi, ba! Sam przecież nie lubił się ograniczać, ba po raz drugi! Amodeus był nawet bardziej wyzwolony od nieskrępowanego Persiego, ale... Tia, kolejna szlachcianka? Odpowiedział zdawkowym skinieniem głowy, uważając, że ta rozmowa w ogóle go nie dotyczy. Przyszedł zobaczyć rozgrywkę, a nie kolejne zdobycze agencika.
Odszukał Sørena wzrokiem i na pewno nie spodziewał się zobaczyć... Och, niczym dziecko, a nie mówiłem?
Amodeus Prince
Zawód : Pracownik u Borgina & Burke’a, teoretyk magii
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Nie wiem, co to filozofia.
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/po Dziurawym Kotle
Czy to naprawdę ma znaczenie, gdzie się gra? Już nie mogłam się doczekać wiatru we włosach, adrenaliny towarzyszącej lataniu i tej lekkości, którą czuje się szybując na miotle. Tak, to prawda, nie zrezygnowałam z powietrznych wycieczek. I nie zamierzam tego nigdy zrobić. Tęsknię do czasów szkolnych. Kiedy nie wiedziałam o chorobie, kiedy mogłam bez obaw wzbijać się w górę, walczyć o punkty, wygrywać, zbierać oklaski, wiwaty. Ale nie na tym zależało mi najbardziej. Ścierając się bok w bok z przeciwnikami, zmuszając swój instynkt samozachowawczy do zamilknięcia naprawdę czuję, że żyję. Wiem, że czasem ryzykuję wszystkim. I tak, to bardzo egoistyczne z mojej strony. Ale, na gacie Merlina, co to za życie, kiedy nie daje żadnej radości?
Jaka widownia, no proszę, nie spodziewałam się. Zwłaszcza nie oczekiwałam zobaczyć tu Parkinson. Szkoda, że nie gra. Dwa solidne tłuczki raczej by jej nie zaszkodziły. Zbliżając się do drużyny widziałam oraz więcej graczy, moich sojuszników i przeciwników na najbliższe godziny. Nie było jeszcze Tristana. Mam nadzieję, że nie zapił i przyjdzie. Przecież kocha Quidditcha równie mocno jak ja. A przynajmniej niemalże tak mocno. Zobaczyłam Selinę, której machnęłam ręką na powitanie. Wolałabym ją mieć po swojej stronie, ale, jak mówią, nie można mieć wszystkiego. Kto tam jeszcze? Paddy... Rzuciłam mu krótkie spojrzenie i szybko przeniosłam wzrok. Nie powinniśmy się znać, prawda? Oboje już zapomnieliśmy o Dziurawym Kotle i tym, co się tam działo. I nikt poza nami wiedzieć o tym nie będzie. PRAWDA?
Jakoś nie zdziwiło mnie, że Fitzgerald jest w drużynie mojego brata. I tak my wygramy. Mój zespół prezentował się nieźle, choć jeszcze nie wszyscy dotarli. Diana Crouch obrońcą? Nie wiedziałam, że kuzynka lubi miotlarstwo. No proszę, ciekawych rzeczy można się dowiedzieć na takim niepozornym meczyku. Pani kapitan, już na miejscu, była ścigającym, zupełnie jak ja. Liczyłam na owocną współpracę w powietrzu. Widziałam ją w niejednym meczu. Grała dla moich kochanych Harpii. Było tak blisko, a byłybyśmy koleżankami z boiska. A kto wie, może ona byłaby nawet moją zmienniczką? Podeszłam do zespołu z miotłą w jednej dłoni i pastę Fleetwooda w drugiej.
- Dobry dzień na zwycięstwo - rzuciłam żartem zamiast powitania. Łapiąc miotłę pod pachę podałam rękę wszystkim obecnym obdarzając ich uśmiechem, a następnie skorzystałam z magicznego specyfiku, który miał dopomóc mojemu kochanemu patykowi ze szczotką na jednym końcu wykonywać niezwykłe ewolucje.
W tym czasie dołączyła reszta. Rudolf, Leo, Parys, z nich wszystkich tylko ten pierwszy zawodowo zajmował się Quidditchem. Wszystkich jednak powitałam z uśmiechem. No i była jeszcze jedna Harpia. Clarissa. Jej obecność cieszyła mnie nieco mniej. Nie zepsuje mi jednak całego meczu. Skinęłam jej tylko głową. Ni to na powitanie, ni to na odczep się.
Przemowa pani kapitan, jak to przemowa. W szkole przez kilka lat wygłaszałam podobne. Ale mi zawsze zależało na zwycięstwie. Nie zaakceptuję innego rozwiązania. Nie lubię przegrywać.
- Skopmy im po prostu tyłki - mruknęłam na zakończenie monologu wykładając dłoń przed siebie tak, by inni mogli położyć na niej swoje, a potem chóralnie zakrzyknąć hasło... No jeszcze nie wiem jakie. Wygramy było w miarę neutralne. Chciałam wsiąść na miotłę, zostawić na ziemi wszystko, jak zwykle robiłam i wzbić się w przestworza, szybować, walczyć, cieszyć się, żyć. To ostatnie nade wszystko.
Czy to naprawdę ma znaczenie, gdzie się gra? Już nie mogłam się doczekać wiatru we włosach, adrenaliny towarzyszącej lataniu i tej lekkości, którą czuje się szybując na miotle. Tak, to prawda, nie zrezygnowałam z powietrznych wycieczek. I nie zamierzam tego nigdy zrobić. Tęsknię do czasów szkolnych. Kiedy nie wiedziałam o chorobie, kiedy mogłam bez obaw wzbijać się w górę, walczyć o punkty, wygrywać, zbierać oklaski, wiwaty. Ale nie na tym zależało mi najbardziej. Ścierając się bok w bok z przeciwnikami, zmuszając swój instynkt samozachowawczy do zamilknięcia naprawdę czuję, że żyję. Wiem, że czasem ryzykuję wszystkim. I tak, to bardzo egoistyczne z mojej strony. Ale, na gacie Merlina, co to za życie, kiedy nie daje żadnej radości?
Jaka widownia, no proszę, nie spodziewałam się. Zwłaszcza nie oczekiwałam zobaczyć tu Parkinson. Szkoda, że nie gra. Dwa solidne tłuczki raczej by jej nie zaszkodziły. Zbliżając się do drużyny widziałam oraz więcej graczy, moich sojuszników i przeciwników na najbliższe godziny. Nie było jeszcze Tristana. Mam nadzieję, że nie zapił i przyjdzie. Przecież kocha Quidditcha równie mocno jak ja. A przynajmniej niemalże tak mocno. Zobaczyłam Selinę, której machnęłam ręką na powitanie. Wolałabym ją mieć po swojej stronie, ale, jak mówią, nie można mieć wszystkiego. Kto tam jeszcze? Paddy... Rzuciłam mu krótkie spojrzenie i szybko przeniosłam wzrok. Nie powinniśmy się znać, prawda? Oboje już zapomnieliśmy o Dziurawym Kotle i tym, co się tam działo. I nikt poza nami wiedzieć o tym nie będzie. PRAWDA?
Jakoś nie zdziwiło mnie, że Fitzgerald jest w drużynie mojego brata. I tak my wygramy. Mój zespół prezentował się nieźle, choć jeszcze nie wszyscy dotarli. Diana Crouch obrońcą? Nie wiedziałam, że kuzynka lubi miotlarstwo. No proszę, ciekawych rzeczy można się dowiedzieć na takim niepozornym meczyku. Pani kapitan, już na miejscu, była ścigającym, zupełnie jak ja. Liczyłam na owocną współpracę w powietrzu. Widziałam ją w niejednym meczu. Grała dla moich kochanych Harpii. Było tak blisko, a byłybyśmy koleżankami z boiska. A kto wie, może ona byłaby nawet moją zmienniczką? Podeszłam do zespołu z miotłą w jednej dłoni i pastę Fleetwooda w drugiej.
- Dobry dzień na zwycięstwo - rzuciłam żartem zamiast powitania. Łapiąc miotłę pod pachę podałam rękę wszystkim obecnym obdarzając ich uśmiechem, a następnie skorzystałam z magicznego specyfiku, który miał dopomóc mojemu kochanemu patykowi ze szczotką na jednym końcu wykonywać niezwykłe ewolucje.
W tym czasie dołączyła reszta. Rudolf, Leo, Parys, z nich wszystkich tylko ten pierwszy zawodowo zajmował się Quidditchem. Wszystkich jednak powitałam z uśmiechem. No i była jeszcze jedna Harpia. Clarissa. Jej obecność cieszyła mnie nieco mniej. Nie zepsuje mi jednak całego meczu. Skinęłam jej tylko głową. Ni to na powitanie, ni to na odczep się.
Przemowa pani kapitan, jak to przemowa. W szkole przez kilka lat wygłaszałam podobne. Ale mi zawsze zależało na zwycięstwie. Nie zaakceptuję innego rozwiązania. Nie lubię przegrywać.
- Skopmy im po prostu tyłki - mruknęłam na zakończenie monologu wykładając dłoń przed siebie tak, by inni mogli położyć na niej swoje, a potem chóralnie zakrzyknąć hasło... No jeszcze nie wiem jakie. Wygramy było w miarę neutralne. Chciałam wsiąść na miotłę, zostawić na ziemi wszystko, jak zwykle robiłam i wzbić się w przestworza, szybować, walczyć, cieszyć się, żyć. To ostatnie nade wszystko.
Gość
Gość
Strona 1 z 17 • 1, 2, 3 ... 9 ... 17
Moczary Queerditch Marsh
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia