Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Moczary Queerditch Marsh
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Queerditch Marsh
Sławetne moczary, na których już w XI wieku grywano w prymitywną wersję Quidditcha. Choć minęło już tyle długich lat, utworzone na nich boisko - traktowane jako symbol, pamiątka - wciąż nadaje się do gry; wszak Macmillanowie dbają o to, by pozostawało w jak najlepszym stanie.
Queerditch Marsh trudno nazwać pełnoprawnym obiektem sportowym - wszak mimo upływu czasu nijak nie zostało ono zmodernizowane. Obręcze umieszczone zostały na gałęziach dwóch wysokich, potężnych drzew, zaś granice pola walki oznaczono większymi kamieniami i piaskiem. Wokół miejsca gry wybudowano także kilka prymitywnych trybun, gdzie może zasiadać niewielka ilość widzów czy też sprowadzony specjalnie na tę okazję komentator. Trzeba jednak pamiętać, że jego powierzchnia jest nierówna, naznaczona najróżniejszymi skałami czy pieniami przewalonych drzew, a upadek na takową może okazać się szczególnie niebezpieczny. Gdy przyjdą ulewne deszcze, boisko robi się podmokłe, grząskie, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla grających tam śmiałków.
Queerditch Marsh trudno nazwać pełnoprawnym obiektem sportowym - wszak mimo upływu czasu nijak nie zostało ono zmodernizowane. Obręcze umieszczone zostały na gałęziach dwóch wysokich, potężnych drzew, zaś granice pola walki oznaczono większymi kamieniami i piaskiem. Wokół miejsca gry wybudowano także kilka prymitywnych trybun, gdzie może zasiadać niewielka ilość widzów czy też sprowadzony specjalnie na tę okazję komentator. Trzeba jednak pamiętać, że jego powierzchnia jest nierówna, naznaczona najróżniejszymi skałami czy pieniami przewalonych drzew, a upadek na takową może okazać się szczególnie niebezpieczny. Gdy przyjdą ulewne deszcze, boisko robi się podmokłe, grząskie, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla grających tam śmiałków.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 10.10.16 20:35, w całości zmieniany 2 razy
- Chłopcy, spokojnie. - zwrócił synom uwagę - Powinniście więcej zajmować się samą grą niż rozstrzygać kto jest od kogo lepszy i spekulować dlaczego. - spojrzał nerwowo na Benjamina, w końcu to na jego temat toczyła się rozmowa.
Ach, te dzieci, w ich wieku jest się bardzo mało dyskretnym. Ale, chociaż przez ich brak dyskrecji może powstawać wiele problemów, jest w tym coś pięknego. A przynajmniej Fridtjof to widział. Może to po prostu wzbudza w nim nostalgiczne uczucia?
Nagle na boisku zaczęło dziać się bardzo dużo, czego starszy Brand bardzo nie chciał przegapić. Dlatego nie spuszczając oka z gry, wsłuchiwał się w odpowiedź Wrighta na temat jego nowego zajęcia. Kiedy ten doszedł do tej części wypowiedzi, w której proponował dzieciom odwiedziny w "smoczym zoo", ojca przeszedł silny dreszcz. Przed jego oczami od razu ukazał się widok ogromnego Rogogona Węgierskiego, którego bał się nad życie. Otrząsając się impulsywnie, przejechał ręką po swojej siwiźnie, odgarniając długie, jak na pięćdziesięcioletniego mężczyznę, włosy do tyłu.
Chrząknął i odpowiedział:
- Całkiem, hmm, interesujące zajęcie. Myślę, że możemy tam zabrać całą rodzinę, o ile macie dobre zabezpieczenia.
Od tego momentu przez jakiś czas nie powiedział ani słowa. Nie zwracał uwagi na Benjamina, jego "przyjaciółkę", Emily, Fryburga, Olgierda czy Freyę. Śledził Rudolfa, sunącego po boisku i byłby go oglądał cały czas, gdyby nie to, że zauważył szukającego z przeciwnej drużyny, który ewidentnie był już na tropie znicza, a nawet latał niebezpiecznie blisko tej fruwającej, złotej kuleczki. Nie krzyczał, nic nie mówił. Jego oko wędrowało za Tristanem i notowało każdy jego ruch. Zachowywał spokój, tylko pocił się nieco z tych wszystkich emocji.
No i stało się.
- Cóż... Szkoda. - skomentował, wzdychając.
Teraz już tylko brać rodzinkę na lody.
- Nie tym razem, Rudolf. Dobrze, że to nie był rankingowy mecz. - powiedział, wstając powoli z siedzenia.
Ach, te dzieci, w ich wieku jest się bardzo mało dyskretnym. Ale, chociaż przez ich brak dyskrecji może powstawać wiele problemów, jest w tym coś pięknego. A przynajmniej Fridtjof to widział. Może to po prostu wzbudza w nim nostalgiczne uczucia?
Nagle na boisku zaczęło dziać się bardzo dużo, czego starszy Brand bardzo nie chciał przegapić. Dlatego nie spuszczając oka z gry, wsłuchiwał się w odpowiedź Wrighta na temat jego nowego zajęcia. Kiedy ten doszedł do tej części wypowiedzi, w której proponował dzieciom odwiedziny w "smoczym zoo", ojca przeszedł silny dreszcz. Przed jego oczami od razu ukazał się widok ogromnego Rogogona Węgierskiego, którego bał się nad życie. Otrząsając się impulsywnie, przejechał ręką po swojej siwiźnie, odgarniając długie, jak na pięćdziesięcioletniego mężczyznę, włosy do tyłu.
Chrząknął i odpowiedział:
- Całkiem, hmm, interesujące zajęcie. Myślę, że możemy tam zabrać całą rodzinę, o ile macie dobre zabezpieczenia.
Od tego momentu przez jakiś czas nie powiedział ani słowa. Nie zwracał uwagi na Benjamina, jego "przyjaciółkę", Emily, Fryburga, Olgierda czy Freyę. Śledził Rudolfa, sunącego po boisku i byłby go oglądał cały czas, gdyby nie to, że zauważył szukającego z przeciwnej drużyny, który ewidentnie był już na tropie znicza, a nawet latał niebezpiecznie blisko tej fruwającej, złotej kuleczki. Nie krzyczał, nic nie mówił. Jego oko wędrowało za Tristanem i notowało każdy jego ruch. Zachowywał spokój, tylko pocił się nieco z tych wszystkich emocji.
No i stało się.
- Cóż... Szkoda. - skomentował, wzdychając.
Teraz już tylko brać rodzinkę na lody.
- Nie tym razem, Rudolf. Dobrze, że to nie był rankingowy mecz. - powiedział, wstając powoli z siedzenia.
Gość
Gość
Mecz się skończył, kiedy usłyszałam gwizdek nawet nie do końca wiedziałam o co chodzi. Okazało się, że szukający drużyny przeciwnej złapał znicza. Otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia, nic jednak nie mogłam zrobić. O wiele chętniej polatałabym jeszcze na miotle, po przepychała się z kaflem i pouciekała przed tłuczkiem, ale cóż zrobić. Podleciałam na miotle do szukającego, posłałam mu szeroki uśmiech i wyciągnęłam rękę.
- Gratuluje! Naprawdę dobra gra! Nie myślałeś o tym, aby zostać szukającymi? - zapytałam.
Gdy tylko na horyzoncie pojawiła się Gwen do niej też szeroko się uśmiechnęłam. Miała dziewczyna farta z drużyną, ale nie wiem czy gdyby nie Tristian, to by sobie tak genialnie poradzili.
- Gratuluje Gwen, aczkolwiek i tak uważam, że gdyby nie złapany znicz, to by wam tak super nie poszło. Szkoda Clar, ale też dawała z siebie wszystko - stwierdziłam.
Podleciałam do swojej drużyny, deszcz coraz bardziej zaczynał padać i już chyba znałam odpowiedź na to pytanie.
- Drużyno! Chcemy rewanżu czy wspólnego świętowania w pubie? - zapytałam.
- Gratuluje! Naprawdę dobra gra! Nie myślałeś o tym, aby zostać szukającymi? - zapytałam.
Gdy tylko na horyzoncie pojawiła się Gwen do niej też szeroko się uśmiechnęłam. Miała dziewczyna farta z drużyną, ale nie wiem czy gdyby nie Tristian, to by sobie tak genialnie poradzili.
- Gratuluje Gwen, aczkolwiek i tak uważam, że gdyby nie złapany znicz, to by wam tak super nie poszło. Szkoda Clar, ale też dawała z siebie wszystko - stwierdziłam.
Podleciałam do swojej drużyny, deszcz coraz bardziej zaczynał padać i już chyba znałam odpowiedź na to pytanie.
- Drużyno! Chcemy rewanżu czy wspólnego świętowania w pubie? - zapytałam.
Gość
Gość
Mecz który kończy się wynikiem 150 do 0 nigdy nie jest zadowalający. Gdy zabrzmiał gwizdek Gwen skrzywiła się minimalnie czując ukłucie zawodu. Jeszcze chwilę temu ściskała dłoń Diany, życząc jej powodzenia, a teraz trzeba już schodzić z miotły? Nie pamiętała kiedy ostatni raz była świadkiem tak błyskawicznego złapania znicza w wykonaniu kogoś innego niż Clarissa. A w wykonaniu amatora? To już zakrawa na cud. Odgoniła od siebie te myśli, bo upierdliwy tłuczek, który prześladował ją już od dłużej chwili, znów wrócił. Na boisku pojawili się właśnie chłopcy od piłek, więc zanurkowała w kierunku murawy by ściągnąć tłuczek za sobą w dół i ułatwić im zadanie. Gdy pozbyła się już natręta, znów wzbiła się w powietrze, by dogonić Dianę.
- Gdyby nie złapany znicz, poszłoby nam nawet lepiej. - oburzyła się żartobliwie w imieniu swojej drużyny, lekko szturchając młodszą koleżankę ramieniem. - Na następnym treningu sobie odbijemy, zamęczę nas na śmierć. - obiecała jeszcze z uśmiechem, a potem zebrała swoją drużynę. Pogratulowała doskonałej akcji Tristnowi, skinęła głową Sorenowi (dziękując bezgłośnie za ratunek przed tłuczkiem), a potem podziękowała wszystkim za spotkanie. Łatwo było dostrzec na jej twarzy odrobinę żalu, że mecz skończył się tak szybko. Ale deszcz padał coraz mocniej, a jej zaczynało się robić zimno. Nie miała też ochoty na przebywanie w towarzystwie Lovegood dłużej niż to konieczne. Po szybkim pożegnaniu ze zwycięską drużyną, odnalazła w powietrzu Rudolfa.
- Cały i zdrowy? - zapytała, obrzucając jego ramię badawczym spojrzeniem. Oczywiście jego przykre spotkanie z tłuczkiem, nie umknęło jej uwadze. Tak samo jak nie przegapiła pojawienia się na trybunach niemal całej familii Brandów. Wcześniej nie miała okazji, ale teraz pomachała im wesoło z powietrza. Razem z nimi był chyba Ben, którego widok też ją ucieszył.
- Nie popisaliśmy się dzisiaj. - mruknęła do Rudolfa, nie kryjąc przed nim swojego rozczarowania. Razem skierowali się w dół, ku błotnistej murawie Queerditch Marsh. Gwen marzyła teraz o suchych ciuchach, ciepłej herbacie i miejscu, w którym mogłaby się schować przed deszczem.
- Gdyby nie złapany znicz, poszłoby nam nawet lepiej. - oburzyła się żartobliwie w imieniu swojej drużyny, lekko szturchając młodszą koleżankę ramieniem. - Na następnym treningu sobie odbijemy, zamęczę nas na śmierć. - obiecała jeszcze z uśmiechem, a potem zebrała swoją drużynę. Pogratulowała doskonałej akcji Tristnowi, skinęła głową Sorenowi (dziękując bezgłośnie za ratunek przed tłuczkiem), a potem podziękowała wszystkim za spotkanie. Łatwo było dostrzec na jej twarzy odrobinę żalu, że mecz skończył się tak szybko. Ale deszcz padał coraz mocniej, a jej zaczynało się robić zimno. Nie miała też ochoty na przebywanie w towarzystwie Lovegood dłużej niż to konieczne. Po szybkim pożegnaniu ze zwycięską drużyną, odnalazła w powietrzu Rudolfa.
- Cały i zdrowy? - zapytała, obrzucając jego ramię badawczym spojrzeniem. Oczywiście jego przykre spotkanie z tłuczkiem, nie umknęło jej uwadze. Tak samo jak nie przegapiła pojawienia się na trybunach niemal całej familii Brandów. Wcześniej nie miała okazji, ale teraz pomachała im wesoło z powietrza. Razem z nimi był chyba Ben, którego widok też ją ucieszył.
- Nie popisaliśmy się dzisiaj. - mruknęła do Rudolfa, nie kryjąc przed nim swojego rozczarowania. Razem skierowali się w dół, ku błotnistej murawie Queerditch Marsh. Gwen marzyła teraz o suchych ciuchach, ciepłej herbacie i miejscu, w którym mogłaby się schować przed deszczem.
Gość
Gość
Cieszyła się. Śmiała się do siebie, mimo coraz mocniej pocinającego deszczu. Była mokra, z lepiącym się do ciała ubraniem i ciężkimi puklami, splecionych włosów. A mimo to, zachowywała się zupełnie jak za pierwszym razem, gdy wsiadła na miotłę. Nawet wrogie spojrzenie ścigającej, która trzymała kafla, nie zrobiło na niej wrażenia. Wiedziała, że to gra, więc skwitowała to, tylko szerszym uśmiechem. I już, już chciała sięgnąć po kafla, gdy Selinie nie udał się rzut do obręczy, gdy usłyszała gwizdek. Co? Przez chwilę rozglądała się, by w końcu dostrzec winowajcę. Zwróciła się na miotle, by z daleka wyciągnąć w stronę zwycięzców rękę, w geście gratulacji. Nie kto inny, jak Tristan - zakończył całą zabawę, w zastraszającym tempie przechwyciwszy znicz. Mogła się spodziewać, że znowu będzie błyszczał. Skubaniec, chyba zawsze osiągał to co chciał. No...może nie zawsze. Inara błysnęła kolejny raz łobuzerskim uśmiechem i zwróciła się do swojej drużyny, i kapitanki, która pojawiła się obok.
- Ja skusiłabym się na obie opcje - zaśmiała się i przetarła zaróżowione policzki, odsuwając kilka pasm ciemnych włosów - ale na ten moment, chyba tylko pub się przyda - rozejrzała się po pozostałych, zatrzymując spojrzenie dłużej na Druelli. Mrugnęła porozumiewawczo. Tak. Z nią zdecydowanie musiała się jeszcze spotkać. trzeba było nieco nadrobić czas, w którym się nie widziały (rozrabiały), a nocy wypad na miotłach, brzmiał niezwykle kusząco.
- Ja skusiłabym się na obie opcje - zaśmiała się i przetarła zaróżowione policzki, odsuwając kilka pasm ciemnych włosów - ale na ten moment, chyba tylko pub się przyda - rozejrzała się po pozostałych, zatrzymując spojrzenie dłużej na Druelli. Mrugnęła porozumiewawczo. Tak. Z nią zdecydowanie musiała się jeszcze spotkać. trzeba było nieco nadrobić czas, w którym się nie widziały (rozrabiały), a nocy wypad na miotłach, brzmiał niezwykle kusząco.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Blondynka zacisnęła usta z niezadowoleniem, już w momencie wyrzutu kafla, przewidując, jaki będzie tego efekt. Co najmniej słaby. Już ruszała w kierunku piłki, nie mając zamiaru się poddawać, gdy nagle tą ciszę, która jej aż dudniła w uszach, przerwał ostry gwizd. Zdołała przechwycić kafla, by z zaskoczeniem obrócić się i zobaczyć co się stało. Ktoś złapał znicz, bez wątpienia. Ale kto? Ustalenie tego zajęło jej zaledwie chwilę. Roześmiała się, widząc Tristana, któremu coś złotego pobłyskiwało w garści. Podleciała do niego, ignorując wszystkich innych, z szerokim uśmiechem na twarzy, który, im bardziej się zbliżała, jakby przypominając sobie o naturze ich dotychczasowej, dawnej relacji, starała się coraz bardziej maskować tą zadowoloną minę.
-Nieźle jak na amatora.-zagadnęła, ostentacyjnie akcentując ostatnie słowo, gdy już zbliżyła się do niego na odpowiednią odległość, pod pachą dzierżąc kafla, a drugą ręką obejmując trzon miotły. Komplement z jej ust, mimo że teoretycznie nieco pogardliwy (w końcu sugerowała amatorszczyzną bardziej łut szczęścia jak prawdziwe umiejętności), o tym charakterystycznym słodko-kwaśnym smaku, sprawił, że kąciki jej ust uniosły się ponownie.
-Nie sądziłam, że nasze kolejne spotkanie odbędzie się właśnie na boisku.-podzieliła się z nim po chwili, nieco poważniej, przyglądając się jego twarzy.
Definitywnie dorósł od momentu, gdy się ostatni raz widzieli. Nie był już chłopcem, a mężczyzną. Mimo że ciągle od niej młodszym. I chwilę patrzyła na niego z niejakim zaciekawieniem, gdy przez głowę przechodził jej szturm słów, które miała ochotę wypowiedzieć na głos. Ale jednocześnie nic z tego nie zostało powiedziane. Chwila została uhonorowana przez milczenie, które dla Lovegood było przecież tak rzadkie. Czyżby wzięło ją na refleksje?
Zaraz jednak odwróciła wzrok, jakby wracając do rzeczywistości, która w końcu działa się teraz, a nie 12 lat temu.
Zmrużyła lekko oczy na widok Morgan, która bezobcesowo postanowiła afiszować się najwyraźniej odnowionym romansem z Brandem. Selina była kompletnie rozdrażniona przez jej nieudolność. Bo przecież to nie była zazdrość, prawda?
Zaczęło padać, więc obniżyła lot, by w końcu zetknąć swoje stopy z ziemią. Wylądowała dziwnie blisko uroczej pary, której widok zapewne ucieszy Proroka Codziennego. Zdecydowanym ruchem zbliżyła się do nich i chyba nawet te kilka metrów od niej mogli dostrzec jej wściekłość. O ile oczywiście nie byli za mocno zajęci sobą.
-Faktycznie się nie popisałaś, Morgan.-powiedziała, skupiając na niej piorunujący wzrok, by po chwili przenieść jego łagodniejszą wersję na jej towarzysza.-Musiałaś być chyba rozproszona. Chyba ci to nie służy.-zauważyła, mierząc ją wzrokiem. Niezbyt przychylnym. Cmoknęła.-Cóż, najwyraźniej na boisku mieliśmy więcej amatorów niż myślałam.-skwitowała luźno, wzruszając ramionami od niechcenia, by potem rzucić niewinny uśmiech Rudolfowi.
I była gotowa się oddalić. Mała, zjadliwa złośnica.
-Nieźle jak na amatora.-zagadnęła, ostentacyjnie akcentując ostatnie słowo, gdy już zbliżyła się do niego na odpowiednią odległość, pod pachą dzierżąc kafla, a drugą ręką obejmując trzon miotły. Komplement z jej ust, mimo że teoretycznie nieco pogardliwy (w końcu sugerowała amatorszczyzną bardziej łut szczęścia jak prawdziwe umiejętności), o tym charakterystycznym słodko-kwaśnym smaku, sprawił, że kąciki jej ust uniosły się ponownie.
-Nie sądziłam, że nasze kolejne spotkanie odbędzie się właśnie na boisku.-podzieliła się z nim po chwili, nieco poważniej, przyglądając się jego twarzy.
Definitywnie dorósł od momentu, gdy się ostatni raz widzieli. Nie był już chłopcem, a mężczyzną. Mimo że ciągle od niej młodszym. I chwilę patrzyła na niego z niejakim zaciekawieniem, gdy przez głowę przechodził jej szturm słów, które miała ochotę wypowiedzieć na głos. Ale jednocześnie nic z tego nie zostało powiedziane. Chwila została uhonorowana przez milczenie, które dla Lovegood było przecież tak rzadkie. Czyżby wzięło ją na refleksje?
Zaraz jednak odwróciła wzrok, jakby wracając do rzeczywistości, która w końcu działa się teraz, a nie 12 lat temu.
Zmrużyła lekko oczy na widok Morgan, która bezobcesowo postanowiła afiszować się najwyraźniej odnowionym romansem z Brandem. Selina była kompletnie rozdrażniona przez jej nieudolność. Bo przecież to nie była zazdrość, prawda?
Zaczęło padać, więc obniżyła lot, by w końcu zetknąć swoje stopy z ziemią. Wylądowała dziwnie blisko uroczej pary, której widok zapewne ucieszy Proroka Codziennego. Zdecydowanym ruchem zbliżyła się do nich i chyba nawet te kilka metrów od niej mogli dostrzec jej wściekłość. O ile oczywiście nie byli za mocno zajęci sobą.
-Faktycznie się nie popisałaś, Morgan.-powiedziała, skupiając na niej piorunujący wzrok, by po chwili przenieść jego łagodniejszą wersję na jej towarzysza.-Musiałaś być chyba rozproszona. Chyba ci to nie służy.-zauważyła, mierząc ją wzrokiem. Niezbyt przychylnym. Cmoknęła.-Cóż, najwyraźniej na boisku mieliśmy więcej amatorów niż myślałam.-skwitowała luźno, wzruszając ramionami od niechcenia, by potem rzucić niewinny uśmiech Rudolfowi.
I była gotowa się oddalić. Mała, zjadliwa złośnica.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jednak pamiętał, jak się siedzi na miotle. Mknął za złotym błyskiem, tak prędko, jak prędko jego stara miotła mknąć potrafiła - i sięgnął po znicz, zamykając go w dłoni; trzepoczące skrzydełka delikatnie łaskotały jego skórę. Miał go? Naprawdę? Powoli zwalniał, okrążając teren boiska z wysoko uniesioną ręką, w której błyszczał złoty znicz, powoli zwalniając tempo. Naprawdę go złapał, kilka minut po rozpoczęciu meczu, mimo słabszej miotły, braku regularnych treningów... w szkole był naprawdę dobry, może jednak minął się z powołaniem? Zaciskał dłoń mocno, jakby bał się, że maleńka latająca piłka jeszcze mogła od niego uciec. Sędzia gwizdnął, koniec meczu. Wygrali, kafel ani razu nie zdążył przelecieć przez żadną z bramek. Uścisnął dłoń Diany, gdy ta pierwsza do niego podleciała; wciąż nieco oszołomiony szaleńczym pędem oraz smakiem zwycięstwa. Ścigająca Harpii właśnie proponowała mu zawodowstwo?
- Dziękuję - odparł jednak krótko, nie do końca będąc myślami wciąż na moczarach. Deszcz dżdżył, ociekając już z jego włosów drobnymi strużkami, ale nie zwracał na niego uwagi. Skinął głową Gwen na jej gratulacje, poniekąd rozumiejąc jej żal - mógł dać fory pannie Rookwood. Odnalazł spojrzeniem Inarę i Druellę, siostra zapewne również będzie zawiedziona zbyt krótką rozgrywką. Już ze spokojnym oddechem wzniósł wzrok na Selinę, niewiele się zmieniła od szkolnych czasów. Jego usta wygięły się w nieco kpiącym uśmiechu, zapewne pamiętanym przez nią z Beuxbatons; wiedział, że samo szczęście to za mało, żeby złapać znicz, a już na pewno - żeby złapać znicz przed zawodową szukającą Harpii. Skinął głową, rozbawiony drwiącym wydźwiękiem, bo i drwina ta o wiele mocniej uderzała w Clarissę, niż w niego.
- Tym razem po tej samej stronie boiska - odparł, również nieco poważniejszym tonem, również przyglądając się Selinie. Wydoroślała i dojrzała, niektórym kobietom czas wyłącznie służył. - Kiedyś sądziłem, że po szkole dołączysz do Harpii. Teraz rozumiem, czemu Osy były lepszym wyborem. - Uszanował jej milczenie, również nie mówiąc nic więcej. Kłębiło się w nim zbyt wiele zbyt trudnych do uporządkowania emocji. Ile lat minęło od ich ostatniego spotkania? Zabawne, rzeczywiście nigdy by nie przypuszczał, że po latach spotkają się akurat na miotle, podczas meczu. Kiedy odleciała, przez krótki moment wpatrywał się w jej plecy; zakuło go poczucie żalu. Mógł powiedzieć coś więcej, mógł spróbować ją zatrzymać. To wszystko wyglądało jak sen, z które zaraz miał się przebudzić. Jego spojrzenie raz jeszcze uciekło w kierunku Inary, później przeniosło się na trybuny. Kącik jest ust uniósł się wyżej na widok Bena; nie wierzyłeś we mnie, przyjacielu, co? Spojrzał na niego wyzywająco, Tristan był zbyt ciężki i zbyt duży na szukającego; jego atutem była siła, nie lekkość, a przy kruchej i drobnej Clarissie ta różnica musiała byś jeszcze bardziej uwydatniona. Ale powietrze wciąż pozostawało jego ulubionym, obok ognia, żywiołem, a siła wciąż pomagała utrzymać się na miotle podczas zawrotnych prędkości. Latanie na miotle niewiele różniło się od latania na aetonanach; z tą różnicą, że miotły były mniej humorzaste.
Wyraz jego twarzy złagodniał, gdy oczy Tristana napotkały wciąż stojącą u boku Benajmina Venus, dopiero teraz dostrzegając jej słodkie spojrzenie spod kurtyny czarnej, gęstej rzęsy; nic nie dodawało skrzydeł równie skutecznie, co towarzystwo pięknej kobiety. Skinął głową również jej, niemo - bo i znajdował się zbyt wysoko pod niebem, by mogła go usłyszeć - dziękując jej za ten doping. Z uznaniem zwrócił się do pozostałych członków drużyny, niemo dziękując za towarzystwo, pytająco zerknął na Dianę, która oberwała tłuczkiem, najwyraźniej zmartwiony jej zdrowiem. I sam również jął sunąć na murawę, po drodze nieprzypadkowo mijając Clarissę.
- Zwykle tego nie robię, ale mogę udzielić ci kilku prywatnych treningów - rzucił mimochodem z rozbawieniem, zrównawszy się z nią wysokością. Minęły całe wieki, od kiedy ostatnio widział tę dziewczynę - ale nie sądził, by przez te lata choć odrobinę stępił się jej charakter.
- Dziękuję - odparł jednak krótko, nie do końca będąc myślami wciąż na moczarach. Deszcz dżdżył, ociekając już z jego włosów drobnymi strużkami, ale nie zwracał na niego uwagi. Skinął głową Gwen na jej gratulacje, poniekąd rozumiejąc jej żal - mógł dać fory pannie Rookwood. Odnalazł spojrzeniem Inarę i Druellę, siostra zapewne również będzie zawiedziona zbyt krótką rozgrywką. Już ze spokojnym oddechem wzniósł wzrok na Selinę, niewiele się zmieniła od szkolnych czasów. Jego usta wygięły się w nieco kpiącym uśmiechu, zapewne pamiętanym przez nią z Beuxbatons; wiedział, że samo szczęście to za mało, żeby złapać znicz, a już na pewno - żeby złapać znicz przed zawodową szukającą Harpii. Skinął głową, rozbawiony drwiącym wydźwiękiem, bo i drwina ta o wiele mocniej uderzała w Clarissę, niż w niego.
- Tym razem po tej samej stronie boiska - odparł, również nieco poważniejszym tonem, również przyglądając się Selinie. Wydoroślała i dojrzała, niektórym kobietom czas wyłącznie służył. - Kiedyś sądziłem, że po szkole dołączysz do Harpii. Teraz rozumiem, czemu Osy były lepszym wyborem. - Uszanował jej milczenie, również nie mówiąc nic więcej. Kłębiło się w nim zbyt wiele zbyt trudnych do uporządkowania emocji. Ile lat minęło od ich ostatniego spotkania? Zabawne, rzeczywiście nigdy by nie przypuszczał, że po latach spotkają się akurat na miotle, podczas meczu. Kiedy odleciała, przez krótki moment wpatrywał się w jej plecy; zakuło go poczucie żalu. Mógł powiedzieć coś więcej, mógł spróbować ją zatrzymać. To wszystko wyglądało jak sen, z które zaraz miał się przebudzić. Jego spojrzenie raz jeszcze uciekło w kierunku Inary, później przeniosło się na trybuny. Kącik jest ust uniósł się wyżej na widok Bena; nie wierzyłeś we mnie, przyjacielu, co? Spojrzał na niego wyzywająco, Tristan był zbyt ciężki i zbyt duży na szukającego; jego atutem była siła, nie lekkość, a przy kruchej i drobnej Clarissie ta różnica musiała byś jeszcze bardziej uwydatniona. Ale powietrze wciąż pozostawało jego ulubionym, obok ognia, żywiołem, a siła wciąż pomagała utrzymać się na miotle podczas zawrotnych prędkości. Latanie na miotle niewiele różniło się od latania na aetonanach; z tą różnicą, że miotły były mniej humorzaste.
Wyraz jego twarzy złagodniał, gdy oczy Tristana napotkały wciąż stojącą u boku Benajmina Venus, dopiero teraz dostrzegając jej słodkie spojrzenie spod kurtyny czarnej, gęstej rzęsy; nic nie dodawało skrzydeł równie skutecznie, co towarzystwo pięknej kobiety. Skinął głową również jej, niemo - bo i znajdował się zbyt wysoko pod niebem, by mogła go usłyszeć - dziękując jej za ten doping. Z uznaniem zwrócił się do pozostałych członków drużyny, niemo dziękując za towarzystwo, pytająco zerknął na Dianę, która oberwała tłuczkiem, najwyraźniej zmartwiony jej zdrowiem. I sam również jął sunąć na murawę, po drodze nieprzypadkowo mijając Clarissę.
- Zwykle tego nie robię, ale mogę udzielić ci kilku prywatnych treningów - rzucił mimochodem z rozbawieniem, zrównawszy się z nią wysokością. Minęły całe wieki, od kiedy ostatnio widział tę dziewczynę - ale nie sądził, by przez te lata choć odrobinę stępił się jej charakter.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Może to i dobrze, że Tristan złapał tego przeklętego złotego znicza, kończąc tym samym dzisiejszy mecz... Nie zdążyłam zrobić z siebie kompletnej ciamajdy, dostając jedynie raz z tłuczka, co i tak przypominało mi niemałym bólem, który rozpościerał się paradnie niczym kwiat na moim obojczyku. Chyba mi to uderzenie nie złamało żadnej kości? Ręką ruszać mogłam... Kto tam wiedział. Z pewnością będę miała paskudnego siniaka.
Trochę kiepsko, gdyż jego dosyć szybko wyczyn podważał profesjonalność Clarissy, która pewnie teraz ciskała gromami i, niewychodzącymi poza jej własne myśli, klątwami pod jego adresem. Nie chciałam tracić tak dobrego kuzyna, więc nie zamierzałam jej podburzać. Obiecałam sobie, że skopię mu kiedyś tyłek za te gwiazdorzenie. Kiedyś jakoś to zrobię... Nie wiedziałam jeszcze w jaki sposób.
Sfrunęłam do reszty, lądując gdzieś nieopodal przyjaciółki. Wokół Rosiera kręcił się spory tłumek, więc zdawkowo rzuciłam mu: Gratuluję, Tristanie, gdy przechodził obok.
– To jak? Wpadamy do tego pubu? – zapytałam nieco głośniej, choć głównie miałam na myśli zdanie Clarissy. Dawno sobie nie rozmawiałyśmy, a ja miałam jej piękną wiadomość do przekazania. Tak piękną, że niezmiernie mnie ona radowała.
Rewanż zaś... Cóż, nie lubiłam przegrywać, więc z chęcią się godziłam... Aczkolwiek nie dziś dla dobra mej reputacji, która miała podupaść przez zaczynający poważniej padać deszcz.
Trochę kiepsko, gdyż jego dosyć szybko wyczyn podważał profesjonalność Clarissy, która pewnie teraz ciskała gromami i, niewychodzącymi poza jej własne myśli, klątwami pod jego adresem. Nie chciałam tracić tak dobrego kuzyna, więc nie zamierzałam jej podburzać. Obiecałam sobie, że skopię mu kiedyś tyłek za te gwiazdorzenie. Kiedyś jakoś to zrobię... Nie wiedziałam jeszcze w jaki sposób.
Sfrunęłam do reszty, lądując gdzieś nieopodal przyjaciółki. Wokół Rosiera kręcił się spory tłumek, więc zdawkowo rzuciłam mu: Gratuluję, Tristanie, gdy przechodził obok.
– To jak? Wpadamy do tego pubu? – zapytałam nieco głośniej, choć głównie miałam na myśli zdanie Clarissy. Dawno sobie nie rozmawiałyśmy, a ja miałam jej piękną wiadomość do przekazania. Tak piękną, że niezmiernie mnie ona radowała.
Rewanż zaś... Cóż, nie lubiłam przegrywać, więc z chęcią się godziłam... Aczkolwiek nie dziś dla dobra mej reputacji, która miała podupaść przez zaczynający poważniej padać deszcz.
Diana Crouch
Zawód : szlachcicuje
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Caught in a landslide, no escape from reality.
Open your eyes, look up to the skies and see.
Open your eyes, look up to the skies and see.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pierwszy dostrzegł znicza.
Cholera?
To nie jest poprawne określenie. Żadne z kolejnych - nawet tych brzydkich i niestosownych - które nasuwają mi myśli nie są adekwatne do sytuacji, w jakiej się znalazłam. I mam okazję za moment przekonać się, w jak bardzo fatalnej i nieprawdopodobnej. Znów komicznej! Żart najwyraźniej twardo trzyma się mojego niemal rozpadającego się w drobny mak życia, tylko gdzie znajdujesz się ty? - Anthony Burke, żebyś zaśmiał mi się w twarz, poklepał po główce jakbyś pocieszał niedorobione dziecię i wyszeptał kolejną salwę słodko-ostrych słów. Zatrzymuję się i wiem, że teraz z pewnością miałbyś ubaw, bo muszę wyglądać na zdziwioną, szczerze rozhisteryzowaną i - choć nie mak zamiaru wyciskać łez z jego powodu - bliską płaczu. Oddycham jednak głęboko. Teraz chcę go zabić, gdy dotarło do mnie co się stało. Pieprzony fuksiarz, wypudrowany laluś.
Potrafię jednak nienawidzić mocniej. I, o dziwo!, ta nienawiść nie jest skierowana w Twoim kierunku. Nie ty dziś jesteś moim koszmarem.
Gdy podchodzi, uśmiecham się czarująco. Nie zmylę go, nie zmylę nikogo tutaj. Może ty byś się jeszcze nabrał ma ten uśmiech, ale nie ci którzy mnie znają.
-Gratulacje, Rosier - rzucam, jakbym nie usłyszała jego wcześniejszych słów, mówię od niechcenia i bez entuzjazmu, swobodnie niemal, ale moje oczy ciskają błyskawicami. Och, tak, Diana zna mnie doskonale. Stoi obok i gdy odwracam się, łapię ją sugestywnie za nadgarstek. Nie mam zamiaru bawić się i świętować - i udław się tym pieprzonym zniczem - mówię w powietrze, gdy odchodzimy, mijamy ich wszystkich. Być może ktoś usłyszał, być może hasło pójdzie dalej. Ale nie interesuje mnie to.
Nic mnie teraz nie interesuje.
Cholera?
To nie jest poprawne określenie. Żadne z kolejnych - nawet tych brzydkich i niestosownych - które nasuwają mi myśli nie są adekwatne do sytuacji, w jakiej się znalazłam. I mam okazję za moment przekonać się, w jak bardzo fatalnej i nieprawdopodobnej. Znów komicznej! Żart najwyraźniej twardo trzyma się mojego niemal rozpadającego się w drobny mak życia, tylko gdzie znajdujesz się ty? - Anthony Burke, żebyś zaśmiał mi się w twarz, poklepał po główce jakbyś pocieszał niedorobione dziecię i wyszeptał kolejną salwę słodko-ostrych słów. Zatrzymuję się i wiem, że teraz z pewnością miałbyś ubaw, bo muszę wyglądać na zdziwioną, szczerze rozhisteryzowaną i - choć nie mak zamiaru wyciskać łez z jego powodu - bliską płaczu. Oddycham jednak głęboko. Teraz chcę go zabić, gdy dotarło do mnie co się stało. Pieprzony fuksiarz, wypudrowany laluś.
Potrafię jednak nienawidzić mocniej. I, o dziwo!, ta nienawiść nie jest skierowana w Twoim kierunku. Nie ty dziś jesteś moim koszmarem.
Gdy podchodzi, uśmiecham się czarująco. Nie zmylę go, nie zmylę nikogo tutaj. Może ty byś się jeszcze nabrał ma ten uśmiech, ale nie ci którzy mnie znają.
-Gratulacje, Rosier - rzucam, jakbym nie usłyszała jego wcześniejszych słów, mówię od niechcenia i bez entuzjazmu, swobodnie niemal, ale moje oczy ciskają błyskawicami. Och, tak, Diana zna mnie doskonale. Stoi obok i gdy odwracam się, łapię ją sugestywnie za nadgarstek. Nie mam zamiaru bawić się i świętować - i udław się tym pieprzonym zniczem - mówię w powietrze, gdy odchodzimy, mijamy ich wszystkich. Być może ktoś usłyszał, być może hasło pójdzie dalej. Ale nie interesuje mnie to.
Nic mnie teraz nie interesuje.
Gość
Gość
Syknął z bólu, kiedy tłuczek zamiast odlecieć po jego uderzeniu, ześlizgnął się i boleśnie uderzył go w ramię. Na chwilę stracił koncentrację, zaciskając mocniej palce na sprzęcie. Począł rozmasowywać ramię lewą dłonią i krążyć wokół boiska w poszukiwaniu atakujących tłuczków. Ból momentalnie zelżał, kiedy dostrzegł, że jedna z Quidditchowych agresorów obrała sobie za kurs Gwendolyn. Raptownie skierował swoją miotłę w jej kierunku, nie zważając na to, że dziewczyna należała do drużyny przeciwnej. W końcu był to mecz podwórkowy, a uratowanie kogoś od złamania kości było więcej warte niż unikanie strzelenia samobója. W tym momencie zabrzmiał gwizdek zakańczający mecz. Rudolf rozejrzał się ze zdziwieniem. Od kiedy oberwał tłuczkiem, nie śledził zbyt uważnie akcji szukających ani ścigających. Jego wzrok padł na młodego szlachcica z drużyny przeciwnej, który trzymał w palcach złotą piłeczkę. Na początku nie dowierzał własnym oczom, a po chwili roześmiał się dźwięcznie. Cóż, mecz dobiegł końca. Żałował, że nie zdążył się nawet zmęczyć, ale Quidditch bywa nieprzewidywalną grą. Czasem znicz zostaje schwytany po kilkunastu minutach, czasem można grać przez cały tydzień. Pomógł zebrać tłuczki do skrzyni, a następnie zrównał się z uczestnikami gry, by pogratulować drużynie przeciwnej, a kiedy miał skierować się w stronę Gwendolyn, ta znalazła się tuż obok niego, wyprzedzając go w tym, tak jakby czytała mu w myślach.
- Nic mi nie jest. – Odparł, wodząc spojrzeniem po jej twarzy. Z uwagą przyglądała się jego ramieniu, dlatego, by udowodnić, że rzeczywiście uderzenie nie było poważne, pokręcił barkiem, czując, że rano będzie miał paskudnego sińca. Nie myślał jednak nad tym dłużej niż było konieczne, ponieważ słowa Gwendolyn wywołały kolejny uśmiech na jego twarzy. Położył jej dłoń na ramieniu.
- To tylko zabawa, Gwen. Nie przejmuj się. Chociaż szkoda, że nie trwała dłużej. – Puścił jej perskie oko, dając do zrozumienia, co miał na myśli, a mianowicie mecz z pięćdziesiątego trzeciego. Widząc jej minę, nie mógł się powstrzymać i przyciągnął ją, dotykając ustami czubka jej wilgotnych od deszczu włosów. Odsunął się jednak po chwili i skierował swój wzrok na trybuny, gdzie zasiadała cała jego rodzina oraz Ben. Miał ochotę odciągnąć go na bok, żeby porozmawiać, jednak za plecami usłyszał głos znany mu od wielu lat.
- Selina. – Spojrzał na Selinę ostrzegawczo, marszcząc brwi. Spodziewał się, że prędzej czy później dojdzie do konfrontacji. Rzucił okiem na Gwendolyn, oceniając sytuację. Miał ochotę zabrać ją stąd i nie słuchać gadaniny panny Lovegood. – Chodźmy stąd. Co powiesz na czekoladowego shake’a? Należy Ci się po meczu z taką parszywą pogodą. – Szepnął jej na ucho, tak, że tylko ona mogła go usłyszeć. Ujął jej dłoń i ścisnął lekko, wcale nie ponaglająco. Przy okazji pomachał do ojca, by zatrzymał jeszcze na chwilę swoją Drużynę Pierścienia. Nazywał ich tak żartobliwie odkąd w zeszłym roku w jego ręce wpadł pierwszy tom powieści Tolkiena, nowy hit mugolskiego rynku wydawniczego.
- Nic mi nie jest. – Odparł, wodząc spojrzeniem po jej twarzy. Z uwagą przyglądała się jego ramieniu, dlatego, by udowodnić, że rzeczywiście uderzenie nie było poważne, pokręcił barkiem, czując, że rano będzie miał paskudnego sińca. Nie myślał jednak nad tym dłużej niż było konieczne, ponieważ słowa Gwendolyn wywołały kolejny uśmiech na jego twarzy. Położył jej dłoń na ramieniu.
- To tylko zabawa, Gwen. Nie przejmuj się. Chociaż szkoda, że nie trwała dłużej. – Puścił jej perskie oko, dając do zrozumienia, co miał na myśli, a mianowicie mecz z pięćdziesiątego trzeciego. Widząc jej minę, nie mógł się powstrzymać i przyciągnął ją, dotykając ustami czubka jej wilgotnych od deszczu włosów. Odsunął się jednak po chwili i skierował swój wzrok na trybuny, gdzie zasiadała cała jego rodzina oraz Ben. Miał ochotę odciągnąć go na bok, żeby porozmawiać, jednak za plecami usłyszał głos znany mu od wielu lat.
- Selina. – Spojrzał na Selinę ostrzegawczo, marszcząc brwi. Spodziewał się, że prędzej czy później dojdzie do konfrontacji. Rzucił okiem na Gwendolyn, oceniając sytuację. Miał ochotę zabrać ją stąd i nie słuchać gadaniny panny Lovegood. – Chodźmy stąd. Co powiesz na czekoladowego shake’a? Należy Ci się po meczu z taką parszywą pogodą. – Szepnął jej na ucho, tak, że tylko ona mogła go usłyszeć. Ujął jej dłoń i ścisnął lekko, wcale nie ponaglająco. Przy okazji pomachał do ojca, by zatrzymał jeszcze na chwilę swoją Drużynę Pierścienia. Nazywał ich tak żartobliwie odkąd w zeszłym roku w jego ręce wpadł pierwszy tom powieści Tolkiena, nowy hit mugolskiego rynku wydawniczego.
Rudolf Brand
Zawód : Pałkarz Sokołów z Heidelbergu
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczony
Oh, you can't tell me it's not worth tryin' for
I can't help it, there's nothin' I want more
Yeah, I would fight for you, I'd lie for you
Walk the wire for you - yeah, I'd die for you
You know it's true
Everything I do, oh, I do it for you
I can't help it, there's nothin' I want more
Yeah, I would fight for you, I'd lie for you
Walk the wire for you - yeah, I'd die for you
You know it's true
Everything I do, oh, I do it for you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pewnie zrugałaby go wiedząc jak niewiele brakowało, by odwalał robotę za pałkarzy jej drużyny. Wtrąciłaby coś o tym, że jest dużą dziewczyną i umie sobie poradzić z tłuczkiem, bo to przecież nie jest jej pierwszy mecz. A gdzieś pod tym oburzeniem byłaby rozczulona jego opiekuńczością. I pewnie bardzo nieudolnie próbowałaby to ukryć. Jednak lądując na rozmokłej, błotnistej murawie pozostawała w błogiej nieświadomości co do jego wcześniejszych zamiarów.
- Może faktycznie trochę przesadzam. - mruknęła pod nosem, rzucając mu rozbawione spojrzenie. Przecież to nie był mecz ligowy, tylko towarzyski. Do tego jej drużyna wygrała! Czemu się tym martwiła?
- Po prostu złapanie znicza przed pierwszą bramką jest... - urwała, gdy przyciągnął ją bliżej i pocałował w czubek głowy. Odruchowo objęła go jedną ręką w pasie, na chwilę kryjąc się przed chłodnym wiatrem w jego ramionach. Zamruczała z zadowoleniem, momentalnie gubiąc wątek. Tęskniła za tym, tak strasznie. -... niesatysfakcjonujące. - dokończyła, gdy już się od siebie odsunęli. I trudno teraz ocenić czy mówiła jeszcze o meczu, czy może o tym, że wcale nie chciała wypuszczać go poza zasięg swoich dłoni. Ciepły uśmiech błądzący na jej ustach, zamarł błyskawicznie, gdy ze zdecydowanie zbyt bliskiej odległości doszedł ją słodki głosik Seline. Panna Morgan wykrzywiła się w pełnym irytacji grymasie, a jej ciało napięło się jakby podświadomie gotowała się na atak. Ten oczywiście nadszedł; nie fizyczny, ale werbalny. A Merlin jej świadkiem, że wolałaby ten pierwszy rodzaj. Wtedy mogłaby raz na zawsze wyjaśnić Lovegood jak bardzo irytującą jest kreaturą. Słowne przepychanki zawsze wydawały się Gwen niezbyt wydajne. Za to pięścią potrafiła rozwiązać wiele kwestii - znacznie szybciej i dosadniej. Na szczęście dla Seline, Gwendolyn wyrosła już z bójek dawno temu. I miała teraz obok siebie Rudolfa, który ujmując ją dłoń sprowadzał ją na ziemię. Głęboki wdech, Morgan. - upomniała się w myślach, ściskając mocno dłoń narzeczonego.
- Masz rację, Seline. - rzuciła w odpowiedzi słodkim tonem, wyraźnie akcentując jej imię. - Wszędzie amatorzy. Ani grać zespołowo nie umieją, ani piłek podawać. - posłała jej kwaśny uśmiech. - Na szczęście nie grają w mojej drużynie. - zakończyła kopiując jej wcześniejszy ruch z niedbałym wzruszeniem ramion.
- Chodźmy, czekają na Ciebie. - zwróciła się do Rudolfa. Udało jej się wypowiedzieć to lekkim tronem głosu, ale w jej oczach wciąż widać było rozdrażnienie. Chciała się znaleźć tak daleko od Osy, jak to tylko możliwe. Ruszyli w stronę trybun, a wtedy Gwen odwróciła jeszcze głowę do Seline, nie mogąc się powstrzymać przed wbiciem ostatniej szpilki.
- Przekażę Twoje pozdrowienia Auridze. - uśmiechnęła się uroczo i nawet pomachała koleżance Lovegood. Niech dziewczyna coś z życia.
- Może faktycznie trochę przesadzam. - mruknęła pod nosem, rzucając mu rozbawione spojrzenie. Przecież to nie był mecz ligowy, tylko towarzyski. Do tego jej drużyna wygrała! Czemu się tym martwiła?
- Po prostu złapanie znicza przed pierwszą bramką jest... - urwała, gdy przyciągnął ją bliżej i pocałował w czubek głowy. Odruchowo objęła go jedną ręką w pasie, na chwilę kryjąc się przed chłodnym wiatrem w jego ramionach. Zamruczała z zadowoleniem, momentalnie gubiąc wątek. Tęskniła za tym, tak strasznie. -... niesatysfakcjonujące. - dokończyła, gdy już się od siebie odsunęli. I trudno teraz ocenić czy mówiła jeszcze o meczu, czy może o tym, że wcale nie chciała wypuszczać go poza zasięg swoich dłoni. Ciepły uśmiech błądzący na jej ustach, zamarł błyskawicznie, gdy ze zdecydowanie zbyt bliskiej odległości doszedł ją słodki głosik Seline. Panna Morgan wykrzywiła się w pełnym irytacji grymasie, a jej ciało napięło się jakby podświadomie gotowała się na atak. Ten oczywiście nadszedł; nie fizyczny, ale werbalny. A Merlin jej świadkiem, że wolałaby ten pierwszy rodzaj. Wtedy mogłaby raz na zawsze wyjaśnić Lovegood jak bardzo irytującą jest kreaturą. Słowne przepychanki zawsze wydawały się Gwen niezbyt wydajne. Za to pięścią potrafiła rozwiązać wiele kwestii - znacznie szybciej i dosadniej. Na szczęście dla Seline, Gwendolyn wyrosła już z bójek dawno temu. I miała teraz obok siebie Rudolfa, który ujmując ją dłoń sprowadzał ją na ziemię. Głęboki wdech, Morgan. - upomniała się w myślach, ściskając mocno dłoń narzeczonego.
- Masz rację, Seline. - rzuciła w odpowiedzi słodkim tonem, wyraźnie akcentując jej imię. - Wszędzie amatorzy. Ani grać zespołowo nie umieją, ani piłek podawać. - posłała jej kwaśny uśmiech. - Na szczęście nie grają w mojej drużynie. - zakończyła kopiując jej wcześniejszy ruch z niedbałym wzruszeniem ramion.
- Chodźmy, czekają na Ciebie. - zwróciła się do Rudolfa. Udało jej się wypowiedzieć to lekkim tronem głosu, ale w jej oczach wciąż widać było rozdrażnienie. Chciała się znaleźć tak daleko od Osy, jak to tylko możliwe. Ruszyli w stronę trybun, a wtedy Gwen odwróciła jeszcze głowę do Seline, nie mogąc się powstrzymać przed wbiciem ostatniej szpilki.
- Przekażę Twoje pozdrowienia Auridze. - uśmiechnęła się uroczo i nawet pomachała koleżance Lovegood. Niech dziewczyna coś z życia.
Gość
Gość
Spotkanie Tristana w tym miejscu było dosyć... tak, to było kompletnie abstrakcyjne uczucie. Nie tylko dlatego, że nie widzieli się tyle lat. Ale też dlatego, że obok wspólnego, wieczornego łamania regulaminu poprzez przesiadywanie pod pewnym drzewem na błoniach, spotykali się właśnie głównie na boisku. Jeszcze bardziej dziwnym przeżyciem było granie w jednej drużynie. A najbardziej oderwana od rzeczywistości była jego obecność. Nie potrafiła na to dobrze zareagować. Czy się cieszyła? O matko, tak! Ale nie była tego w stanie przeżyć w pełni, jakby ciągle nie zdając sobie sprawę z jego namacalnej obecności. Może dlatego zachowała się jak gówniarz, zupełnie tak, jakby czas się dla niej nie zmienił. I może faktycznie - Selina była zbyt uparta, by się zmienić. Jedynie pielęgnowała i uwydatniała cechy, które były dla niej tak charakterystyczne jako nastolatki. I podczas gdy inni ruszyli do przodu, ona ciągle stała w miejscu. Realizowała swoje dziecięce marzenie o drużynie Quidditcha i żyła właśnie tym snem, podczas gdy inni dawali się kształtować poprzez przeżycia, jakie mieli w swoim życiu. Ona była taka sama. Niepokorna, niezłomna, arogancka i czasem nieco ignorancka. Gorąca głowa.
-Tak.-zgodziła się z nim na komentarz apropo ich przynależności do jednej drużyny. I znów krótkie milczenie, podczas którego przyglądała się jego twarzy, jakby właśnie ciągle nie mogąc uwierzyć, że go widzi.
Dlaczego ich znajomość się tak nagle urwała? Nawet nie była w stanie podać powodu. Czyżby zakończyło się to jakąś gorącą kłótnią? Zawsze miała problem z wyrażaniem emocji, łatwiej było jej się odwołać do gniewu. Może właśnie tak wyglądało ich ostatnie spotkanie? Albo zwyczajnie stchórzyła, nie doprowadzając do niego w ogóle?
-Cóż, wolę grać w wygranej drużynie.-odpowiedziała mu, ponownie wykazując się niesamowitą bezczelnością i uśmiechnęła się pewnie, jak miała w zwyczaju.
Nie cierpiała Harpii z całego serca. Najpierw przez siostrę, która do nich przynależała, a później przez Gwendolyn. Większość dziewoi z tego klubu odwzajemniało jej uczucia, więc nie miała powodu, by przestać.
Gdy odleciała, miała ochotę się odwrócić. Nie zrobiła jednak tego, może zbyt skupiona na parze, która sprawiała, że momentalnie krew zawrzała jej w żyłach. A poza tym... naprawdę nie sądziła, by wszyscy momentalnie rozeszli się w swoje strony. Bo tak nie będzie, prawda?
Właściwie ciągle nie miała pojęcia jak się zachować. Powinna do niego wrócić i go uściskać, gdy tylko również i jego stopy zetkną się z ziemią? Obiecać, że teraz to już na pewno muszą się spotkać i odnowić to, co kiedyś zbudowali? Czy to działało właśnie w ten sposób? A może właśnie takie niezobowiązujące wymienienie komentarzy było w porządku? Nie widzieli się tyle czasu, więc dlaczego nagle mieliby zacząć znów się spotykać?
Obejrzała się za siebie, odnajdując wzrokiem Rosiera. Rozmawiał jedną z zawodniczek. Czy potrafiłaby ponownie obejść się bez jego obecności? Teraz, gdy powoli wszystko w niej odżywało, a ona przypominała sobie wspólnie spędzone chwile? Myślami jednak musiała wrócić do tu i teraz.
Oglądanie jak Rudolf okazuje czułość drugiej blondynce sprawiało, że aż robiło jej się gorąco. Nie z podniecenia. Ze złości. Właściwie to ją nawet mdliło. I ponownie - nie z obrzydzenia, a z nerwów. Z pewnością gdyby wyciągnęła przed siebie ręce, jej dłonie trzęsłyby się niczym cukrzykowi na głodzie. Dlatego zaciskała je teraz w pięści, mimo że na twarzy pokazywała idealny, niemalże życzliwy uśmiech.
-Cóż, z pewnością podawanie piłek byłoby łatwiejsze, gdyby reszta drużyny nie spała, ciągle pozostając na drugiej połowie boiska.-odpowiedziała jej momentalnie, niemalże z pobłażliwym rozbawieniem. Nie ubodły jej słowa. Nie czuła się winna. Nie miała powodu. Ze swojej strony rozegrała wszystko tak, jak mogła.
Cmoknęła językiem, po czym zrobiła grymas i przechyliła lekko głowę na bok.
-No właśnie... grają.-powiedziała, perfekcyjnie udając żal, gdy wypowiadała te słowa.
Gwendolyn nie mogła sprawić, by poczuła się źle. Darzyła ją tak głęboką niechęcią, że jej teksty nie miały dla niej żadnego znaczenia. Tylko ten fakt, że Brand postanowił jedynie użyć jej własnegoimienia, by ją upomnieć, sprawiło, że kompletnie wytrąciło ją to z równowagi. Naprawdę tylko na tyle zasługiwała? Nagle koło zakręciło się tak bardzo, że to wszystko, co był w stanie jej powiedzieć? Zmarszczyła czoło, próbując ukryć to uczucie żalu, które ją tak boleśnie ukuło. Wzrokiem podążyła za jego dłonią, która tak bezwstydnie zamknęła w sobie obcą dłoń. Jak mógł tak bezlitośnie okazywać przy niej czułość komuś innemu? Nie mogła ukryć wyrzutu, który pojawił się na jej twarzy.
W tym momencie kompletnie zignorowała towarzyszkę pałkarza Sokołów i wpatrywała się w niego, zaciskając lekko szczękę. Czy zapomniał już jak kiedyś pozwalał sobie na podobne gesty w stosunku do niej? Nie miał do niej już za grosz uczucia? Przecież zanim do czegokolwiek między nimi doszło byli przyjaciółmi. Obecność Morgan nagle wszystko przekreślała? A może i on zaczął ją nienawidzić? Och, o ile byłoby łatwiej, gdyby mogła sama z siebie wykrzesać podobne emocje! Zamiast tego czuła się rozdzierana w środku, a stare rany zdawały się odżyć. Widzieć na żywo to, co kiedyś widziała w głupiej gazecie było niemożliwym przeżyciem. Wolałaby żeby te wszystkie plotki o niej były prawdziwe. By faktycznie miała serce ze skały i nie była skłonna do miłości. By mężczyźni byli jedynie plamą na ludzkości, a nie jej słabością.
Zagapiła się, jakby zza mgły patrząc na ich plecy, gdy się oddalali. Dopiero ten irytujący, słodki głos drugiej ścigającej się do niej przebił. I wprawił ją w szał.
-A niech cię Merlin zaklnie, Morgan!-odwarknęła jej, unosząc głos i wkładając w to całą wściekłość, jaką w tym momencie czuła, nagle kompletnie tracąc swój spokój. Miała w nosie, czy inni usłyszą.
Odwróciła się nagle na pięcie, byleby tylko na nich już nie patrzeć, byleby tylko znaleźć się jak najdalej. Miała ochotę roztrzaskać własną, ukochaną miotłę na drzazgi, przekląć wszystkich i wszystko. Co za parszywy dzień.
-Tak.-zgodziła się z nim na komentarz apropo ich przynależności do jednej drużyny. I znów krótkie milczenie, podczas którego przyglądała się jego twarzy, jakby właśnie ciągle nie mogąc uwierzyć, że go widzi.
Dlaczego ich znajomość się tak nagle urwała? Nawet nie była w stanie podać powodu. Czyżby zakończyło się to jakąś gorącą kłótnią? Zawsze miała problem z wyrażaniem emocji, łatwiej było jej się odwołać do gniewu. Może właśnie tak wyglądało ich ostatnie spotkanie? Albo zwyczajnie stchórzyła, nie doprowadzając do niego w ogóle?
-Cóż, wolę grać w wygranej drużynie.-odpowiedziała mu, ponownie wykazując się niesamowitą bezczelnością i uśmiechnęła się pewnie, jak miała w zwyczaju.
Nie cierpiała Harpii z całego serca. Najpierw przez siostrę, która do nich przynależała, a później przez Gwendolyn. Większość dziewoi z tego klubu odwzajemniało jej uczucia, więc nie miała powodu, by przestać.
Gdy odleciała, miała ochotę się odwrócić. Nie zrobiła jednak tego, może zbyt skupiona na parze, która sprawiała, że momentalnie krew zawrzała jej w żyłach. A poza tym... naprawdę nie sądziła, by wszyscy momentalnie rozeszli się w swoje strony. Bo tak nie będzie, prawda?
Właściwie ciągle nie miała pojęcia jak się zachować. Powinna do niego wrócić i go uściskać, gdy tylko również i jego stopy zetkną się z ziemią? Obiecać, że teraz to już na pewno muszą się spotkać i odnowić to, co kiedyś zbudowali? Czy to działało właśnie w ten sposób? A może właśnie takie niezobowiązujące wymienienie komentarzy było w porządku? Nie widzieli się tyle czasu, więc dlaczego nagle mieliby zacząć znów się spotykać?
Obejrzała się za siebie, odnajdując wzrokiem Rosiera. Rozmawiał jedną z zawodniczek. Czy potrafiłaby ponownie obejść się bez jego obecności? Teraz, gdy powoli wszystko w niej odżywało, a ona przypominała sobie wspólnie spędzone chwile? Myślami jednak musiała wrócić do tu i teraz.
Oglądanie jak Rudolf okazuje czułość drugiej blondynce sprawiało, że aż robiło jej się gorąco. Nie z podniecenia. Ze złości. Właściwie to ją nawet mdliło. I ponownie - nie z obrzydzenia, a z nerwów. Z pewnością gdyby wyciągnęła przed siebie ręce, jej dłonie trzęsłyby się niczym cukrzykowi na głodzie. Dlatego zaciskała je teraz w pięści, mimo że na twarzy pokazywała idealny, niemalże życzliwy uśmiech.
-Cóż, z pewnością podawanie piłek byłoby łatwiejsze, gdyby reszta drużyny nie spała, ciągle pozostając na drugiej połowie boiska.-odpowiedziała jej momentalnie, niemalże z pobłażliwym rozbawieniem. Nie ubodły jej słowa. Nie czuła się winna. Nie miała powodu. Ze swojej strony rozegrała wszystko tak, jak mogła.
Cmoknęła językiem, po czym zrobiła grymas i przechyliła lekko głowę na bok.
-No właśnie... grają.-powiedziała, perfekcyjnie udając żal, gdy wypowiadała te słowa.
Gwendolyn nie mogła sprawić, by poczuła się źle. Darzyła ją tak głęboką niechęcią, że jej teksty nie miały dla niej żadnego znaczenia. Tylko ten fakt, że Brand postanowił jedynie użyć jej własnegoimienia, by ją upomnieć, sprawiło, że kompletnie wytrąciło ją to z równowagi. Naprawdę tylko na tyle zasługiwała? Nagle koło zakręciło się tak bardzo, że to wszystko, co był w stanie jej powiedzieć? Zmarszczyła czoło, próbując ukryć to uczucie żalu, które ją tak boleśnie ukuło. Wzrokiem podążyła za jego dłonią, która tak bezwstydnie zamknęła w sobie obcą dłoń. Jak mógł tak bezlitośnie okazywać przy niej czułość komuś innemu? Nie mogła ukryć wyrzutu, który pojawił się na jej twarzy.
W tym momencie kompletnie zignorowała towarzyszkę pałkarza Sokołów i wpatrywała się w niego, zaciskając lekko szczękę. Czy zapomniał już jak kiedyś pozwalał sobie na podobne gesty w stosunku do niej? Nie miał do niej już za grosz uczucia? Przecież zanim do czegokolwiek między nimi doszło byli przyjaciółmi. Obecność Morgan nagle wszystko przekreślała? A może i on zaczął ją nienawidzić? Och, o ile byłoby łatwiej, gdyby mogła sama z siebie wykrzesać podobne emocje! Zamiast tego czuła się rozdzierana w środku, a stare rany zdawały się odżyć. Widzieć na żywo to, co kiedyś widziała w głupiej gazecie było niemożliwym przeżyciem. Wolałaby żeby te wszystkie plotki o niej były prawdziwe. By faktycznie miała serce ze skały i nie była skłonna do miłości. By mężczyźni byli jedynie plamą na ludzkości, a nie jej słabością.
Zagapiła się, jakby zza mgły patrząc na ich plecy, gdy się oddalali. Dopiero ten irytujący, słodki głos drugiej ścigającej się do niej przebił. I wprawił ją w szał.
-A niech cię Merlin zaklnie, Morgan!-odwarknęła jej, unosząc głos i wkładając w to całą wściekłość, jaką w tym momencie czuła, nagle kompletnie tracąc swój spokój. Miała w nosie, czy inni usłyszą.
Odwróciła się nagle na pięcie, byleby tylko na nich już nie patrzeć, byleby tylko znaleźć się jak najdalej. Miała ochotę roztrzaskać własną, ukochaną miotłę na drzazgi, przekląć wszystkich i wszystko. Co za parszywy dzień.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jeżeli przegapię czyjś post to niezmiernie mi przykro i bardzo przepraszam, ale jest ich tu tyle, że nie nadążam.
Siedziałam dość niespokojnie, próbując udać niesamowite podekscytowanie tym SZALENIE INTERESUJĄCYM meczem, jednak wtedy poczułam delikatnie piekący ślad na moim udzie. Posłałam panu Wrightowi ostrzegawcze spojrzenie, bo to przecież tak nie wypada! A ja znów musiałam sprawiać kolejne pozory, które tym razem tyczyły się kontaktów damsko-męskich w miejscach publicznych. Całość trwała jednak może kilka sekund, gdyż po chwili ponownie się uśmiechnęłam. Nie potrafiłam się długo boczyć na Bena, był przecież taki niesamowicie uroczy i cudowny, prawda?
- Ależ z ciebie komplemenciarz! - zawołałam do mojego towarzysza, który ewidentnie wiedział, jak mnie ugłaskać. A ja wciąż grałam rolę szalonej fanki Quidditcha. Może powinnam zmienić profesję, tylko ciężko mi było się rozstać z blichtrem ikony mody. Z drugiej strony, jedno drugiego nie wyklucza, no nie?
Tylko kiedy Wright zaczął mówić o przyjemności z Tristanem, miałam ochotę wypalić, że och, naturalnie, wiele razy! Nie wypadało jednak, dlatego niby się zawstydziłam chowając wzrok gdzieś na obrzeżach boiska, bo cóż to za pytania!
- Oczywiście, że nie. A wolny jest chociaż? - zaprzeczyłam zatem żywo. Teraz to już nie wiem, czy udaję idiotkę czy nią jestem. I tak, znam wasze odpowiedzi, jesteście po prostu ZAZDROŚNI, ot co. W każdym razie, postanowiłam, że zajmę się znów obserwacją meczu nawet, jeśli towarzystwo Bena było bardziej absorbujące. Wszystko szło w dobrym kierunku, ale kiedy rozległ się jakiś dziewczęcy pisk ewidentnie skierowany do Wrighta, to ze zdumieniem spojrzałam na jakąś rodzinkę, którą mój towarzysz najwidoczniej zna. Uśmiechnęłam się dość kwaśno na widok jakiejś małolaty, szybko się jednak zreflektowałam i przybrałam neutralny wyraz twarzy. Kiedy Wright mnie przedstawił, to oczywiście przywitałam się z... mężczyzną, których personaliów wciąż nie znałam. Wszyscy zachowywali się dość grubiańsko, nie byłam do tego przyzwyczajona, w końcu ledwo co opuściłam arystokratyczne salony! A to sprawiło, że i ja nie wiedziałam jak postąpić, przez co możliwe, że wstałam i zrobiłam nieokreślone, delikatne dygnięcie, którego szybko zaniechałam siadając z powrotem. Na uwagę o przyjaciołach i puszczanie mi oczka aż zamarłam, bo cóż to za zwyczaje! Miałam ochotę uciec stąd jak najdalej od osób, którym kpina wychodziła tak jawnie, ale zamiast tego wzięłam głęboki wdech i wystosowałam na twarz jeden ze swych uprzejmych uśmiechów.
Kiedy miałam nadzieję, że ten koszmar się skończy i powrócę do obserwacji gry, wtem kolejny dzieciak zaczął się ekscytować, tym razem moim nazwiskiem. Przez chwilę miałam nadzieję, że chodzi o mnie samą, lecz on mi tu o jakimś Jamesie opowiadał. I chorobie. Że co proszę? Zamrugałam gwałtownie nie wiedząc, co powiedzieć.
- Mamy w rodzinie jakiegoś uzdrowiciela, możliwe zatem, że zdarzyło mu się coś zbadać - odparłam w końcu, nie mając pojęcia, że ów chłopiec mówi o jakimś mugolu. Może wtedy bym się obraziła czy coś, ale póki co byłam słodko nieświadoma.
Wtem trach! Rozległy się jakieś dzikie wrzaski. Przeniosłam roztargniony wzrok na boisko i dostrzegłam, że Tristan złapał znicza! Dlatego pewnie zaczęłam się tym ekscytować, bo w końcu lubię, kiedy wygrywa ktoś przystojny. Taka tam sprawiedliwość świata. No i na chwilę mogłam się oderwać od tych niewychowanych ludzi, ech.
Siedziałam dość niespokojnie, próbując udać niesamowite podekscytowanie tym SZALENIE INTERESUJĄCYM meczem, jednak wtedy poczułam delikatnie piekący ślad na moim udzie. Posłałam panu Wrightowi ostrzegawcze spojrzenie, bo to przecież tak nie wypada! A ja znów musiałam sprawiać kolejne pozory, które tym razem tyczyły się kontaktów damsko-męskich w miejscach publicznych. Całość trwała jednak może kilka sekund, gdyż po chwili ponownie się uśmiechnęłam. Nie potrafiłam się długo boczyć na Bena, był przecież taki niesamowicie uroczy i cudowny, prawda?
- Ależ z ciebie komplemenciarz! - zawołałam do mojego towarzysza, który ewidentnie wiedział, jak mnie ugłaskać. A ja wciąż grałam rolę szalonej fanki Quidditcha. Może powinnam zmienić profesję, tylko ciężko mi było się rozstać z blichtrem ikony mody. Z drugiej strony, jedno drugiego nie wyklucza, no nie?
Tylko kiedy Wright zaczął mówić o przyjemności z Tristanem, miałam ochotę wypalić, że och, naturalnie, wiele razy! Nie wypadało jednak, dlatego niby się zawstydziłam chowając wzrok gdzieś na obrzeżach boiska, bo cóż to za pytania!
- Oczywiście, że nie. A wolny jest chociaż? - zaprzeczyłam zatem żywo. Teraz to już nie wiem, czy udaję idiotkę czy nią jestem. I tak, znam wasze odpowiedzi, jesteście po prostu ZAZDROŚNI, ot co. W każdym razie, postanowiłam, że zajmę się znów obserwacją meczu nawet, jeśli towarzystwo Bena było bardziej absorbujące. Wszystko szło w dobrym kierunku, ale kiedy rozległ się jakiś dziewczęcy pisk ewidentnie skierowany do Wrighta, to ze zdumieniem spojrzałam na jakąś rodzinkę, którą mój towarzysz najwidoczniej zna. Uśmiechnęłam się dość kwaśno na widok jakiejś małolaty, szybko się jednak zreflektowałam i przybrałam neutralny wyraz twarzy. Kiedy Wright mnie przedstawił, to oczywiście przywitałam się z... mężczyzną, których personaliów wciąż nie znałam. Wszyscy zachowywali się dość grubiańsko, nie byłam do tego przyzwyczajona, w końcu ledwo co opuściłam arystokratyczne salony! A to sprawiło, że i ja nie wiedziałam jak postąpić, przez co możliwe, że wstałam i zrobiłam nieokreślone, delikatne dygnięcie, którego szybko zaniechałam siadając z powrotem. Na uwagę o przyjaciołach i puszczanie mi oczka aż zamarłam, bo cóż to za zwyczaje! Miałam ochotę uciec stąd jak najdalej od osób, którym kpina wychodziła tak jawnie, ale zamiast tego wzięłam głęboki wdech i wystosowałam na twarz jeden ze swych uprzejmych uśmiechów.
Kiedy miałam nadzieję, że ten koszmar się skończy i powrócę do obserwacji gry, wtem kolejny dzieciak zaczął się ekscytować, tym razem moim nazwiskiem. Przez chwilę miałam nadzieję, że chodzi o mnie samą, lecz on mi tu o jakimś Jamesie opowiadał. I chorobie. Że co proszę? Zamrugałam gwałtownie nie wiedząc, co powiedzieć.
- Mamy w rodzinie jakiegoś uzdrowiciela, możliwe zatem, że zdarzyło mu się coś zbadać - odparłam w końcu, nie mając pojęcia, że ów chłopiec mówi o jakimś mugolu. Może wtedy bym się obraziła czy coś, ale póki co byłam słodko nieświadoma.
Wtem trach! Rozległy się jakieś dzikie wrzaski. Przeniosłam roztargniony wzrok na boisko i dostrzegłam, że Tristan złapał znicza! Dlatego pewnie zaczęłam się tym ekscytować, bo w końcu lubię, kiedy wygrywa ktoś przystojny. Taka tam sprawiedliwość świata. No i na chwilę mogłam się oderwać od tych niewychowanych ludzi, ech.
Make the stars look like they’re not shining she's so beautiful
Venus Parkinson
Zawód : Ikona mody
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Oh her eyes, her eyes make the stars look like they’re not shining. Her hair, her hair falls perfectly without her trying. She’s so beautiful.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zanim skończył się mecz, to Venus mi odpowiedziała na moje zaloty, zapiszę to w moim dzienniku!
- TATO TATO - podniecam się i ciągnę ojca za rękaw, a później pokazuję na Venus - Patrz, to jest krewna Parkinsona, na pewno wie wszystko o chorobie. - Przeskakuje na wyższy stopień i mówię do niej szybko - Twój krewny musiał opowiadać ci o objawach patognomonicznych choroby, co sądzisz o tym, że to wszystko sprawa niedoboru neurotransmiter dopaminy?? - zarzucam ją pytaniami w języku, którego nie zna żaden z ludzi, którzy się wokół nas tłoczą. Czasami jak zaczynam mówić w języku uzdrowicieli mugolskich, to ojciec każe mi iść uczyć się o magicznych zwierzątkach. No i pewnie nie doczekałem sie dobrej odpowiedzi, bo nagle znicz został złapany. Kiedy dowiaduję się, że to nie z drużyny mojego brata, to się cały buraczkowy robię na buzi. Ben najwyraźniej lubi takie obroty sprawy, ale ja nie. - Ej, komu ty kibicujesz! - oburzam się, bo uśmiech na jego buzi mnie niepokoi, przeiceż powinien kibicować Rudolfowi!
Nie umiem przegrywać, podchodzę do Tristana i kopię go w nogę. - Ty głupi jesteś - mówię do niego, ale zaraz przeraziłem sie mojego bezwarunkowego ataku i tego, co może za tym nastąpić, więc szybko odbiegłem od gwiazdy wieczoru i schowałem się za Frejką i Frytkiem. Moje rodzeństwo mnie uratuje, a jak nie to mam ojca, chociaż ten pewnie powie mi "Olgierd, no wiesz!". Mama pewnie będzie płakała zaraz, ale z drugiej strony ona mnie zawsze obroni. Schowałem się za rodzinką i spoglądam na czarnowłosego Rosiera, który cały spocony odczuwał właśnie skutki kopnięcia trzynastoletniej kluski.
- TATO TATO - podniecam się i ciągnę ojca za rękaw, a później pokazuję na Venus - Patrz, to jest krewna Parkinsona, na pewno wie wszystko o chorobie. - Przeskakuje na wyższy stopień i mówię do niej szybko - Twój krewny musiał opowiadać ci o objawach patognomonicznych choroby, co sądzisz o tym, że to wszystko sprawa niedoboru neurotransmiter dopaminy?? - zarzucam ją pytaniami w języku, którego nie zna żaden z ludzi, którzy się wokół nas tłoczą. Czasami jak zaczynam mówić w języku uzdrowicieli mugolskich, to ojciec każe mi iść uczyć się o magicznych zwierzątkach. No i pewnie nie doczekałem sie dobrej odpowiedzi, bo nagle znicz został złapany. Kiedy dowiaduję się, że to nie z drużyny mojego brata, to się cały buraczkowy robię na buzi. Ben najwyraźniej lubi takie obroty sprawy, ale ja nie. - Ej, komu ty kibicujesz! - oburzam się, bo uśmiech na jego buzi mnie niepokoi, przeiceż powinien kibicować Rudolfowi!
Nie umiem przegrywać, podchodzę do Tristana i kopię go w nogę. - Ty głupi jesteś - mówię do niego, ale zaraz przeraziłem sie mojego bezwarunkowego ataku i tego, co może za tym nastąpić, więc szybko odbiegłem od gwiazdy wieczoru i schowałem się za Frejką i Frytkiem. Moje rodzeństwo mnie uratuje, a jak nie to mam ojca, chociaż ten pewnie powie mi "Olgierd, no wiesz!". Mama pewnie będzie płakała zaraz, ale z drugiej strony ona mnie zawsze obroni. Schowałem się za rodzinką i spoglądam na czarnowłosego Rosiera, który cały spocony odczuwał właśnie skutki kopnięcia trzynastoletniej kluski.
Gość
Gość
Benjamin nie był zaskoczony szybkim końcem meczu, chociaż spodziewał się chociaż godzinnej rozrywki. Spadania z mioteł, bezradnego przerzucania sobie kafla, goli samobójczych i innych atrakcji, typowych dla amatorskich rozgrywek. Między innymi po to przyprowadził tutaj Venus: czasem mecze drużyn z niższej ligowej półki zasługiwały na miano ciekawszych - Jastrzębie nie wygrywały każdego starcia, ale i tak zyskiwały na popularności i zagorzałych fanach, oczekujących brutalnej gry. Słodkie czasy, przyćmione zmokłą teraźniejszością zbyt szybkiego finału.
I tak był naprawdę dumny z Tristana, swojego podopiecznego, będącego przy okazji mistrzem spostrzegawczości. Zawsze uważał szukających za irytująco filigranowe popierdółki, ale w tej chwili mógł przyznać Rosierowi każdy z możliwych medali. Ciągle rechotał radośnie, zastanawiając się, czy wrzaśnięcie na całe gardło Rosier PANY będzie dobrym pomysłem, ale przebywał przecież w towarzystwie dam i dzieci: głośny ryk mógłby ich wystraszyć. Pozostał więc przy byciu dobrym chłopcem i ograniczył wyrażanie radości do wesołego pomachania Tristanowi, pokazując przy tym uniesiony w górę kciuk. Na pewno będzie miał okazję pogratulować przyjacielowi udanego meczu - o ile coś uda mu się wymamrotać po złojeniu pięciu toastów ognistą whisky - i właśnie miał zaproponować Venus udanie się na murawę i zapoznanie z przystojnym bohaterem meczu, kiedy do brandowskiej drużyny pierścienia podszedł Rudolf.
Wright zacisnął usta w wąską linię, obserwując powitanie rodziny, uśmiechnął się także do Gwen (chociaż dość krzywo), po czym już zamierzał odejść, kulturalnie podając ramię swojej blond wybrance dzisiejszej nocy, ale kątem oka zauważył baczne spojrzenie najstarszej latorośli Brandów. Sugerujące rozmowę. Może nawet słowami? Jaimie i tak nie usłyszałby jakichkolwiek głosek wydostających się z ust Rudolfa, bo krew szumiała mu w głowie, całkowicie go ogłuszając. Nie, nie zapomniał o ich ostatnim spotkaniu, kończącym się w najmniej sympatyczny ze sposobów. Trochę błota, krwi i wyzwisk, jakie zapadły mu w pamięć na dobre, a wszystko to w sosie kompletnego szoku pomieszanego z nienawiścią, której nie spodziewał się ze strony kiedyś najlepszego przyjaciela.
Przez sekundę zawahał się, czy ruszyć za Rudolfem, ale zanim zdążył logicznie rozważyć wszystkie za (naprawdę brakowało mu Branda, czego nie chciał przyznać przed samym sobą) i przeciw (milion wyzwisk i ponowne połamanie Rudolfowi ręki), nogi poniosły go same, najpierw po nieco spróchniałych stopniach trybun a potem grząskiej trawie. Kiedy odeszli już trochę od rozochoconego meczem tłumu, Ben przystanął, wciskając dłonie w kieszenie skórzanej kurtki. Patrzył na Rudolfa spode łba, wyglądając pewnie na niesamowicie groźnego, acz w głębi duszy czuł się niesamowicie niespokojnie. Pomimo upływu lat i przykrości, które wzajemnie sobie pozadawali, Brand ciągle stanowił dla Benjamina jedną z najważniejszych osób w jego życiu.
I tak był naprawdę dumny z Tristana, swojego podopiecznego, będącego przy okazji mistrzem spostrzegawczości. Zawsze uważał szukających za irytująco filigranowe popierdółki, ale w tej chwili mógł przyznać Rosierowi każdy z możliwych medali. Ciągle rechotał radośnie, zastanawiając się, czy wrzaśnięcie na całe gardło Rosier PANY będzie dobrym pomysłem, ale przebywał przecież w towarzystwie dam i dzieci: głośny ryk mógłby ich wystraszyć. Pozostał więc przy byciu dobrym chłopcem i ograniczył wyrażanie radości do wesołego pomachania Tristanowi, pokazując przy tym uniesiony w górę kciuk. Na pewno będzie miał okazję pogratulować przyjacielowi udanego meczu - o ile coś uda mu się wymamrotać po złojeniu pięciu toastów ognistą whisky - i właśnie miał zaproponować Venus udanie się na murawę i zapoznanie z przystojnym bohaterem meczu, kiedy do brandowskiej drużyny pierścienia podszedł Rudolf.
Wright zacisnął usta w wąską linię, obserwując powitanie rodziny, uśmiechnął się także do Gwen (chociaż dość krzywo), po czym już zamierzał odejść, kulturalnie podając ramię swojej blond wybrance dzisiejszej nocy, ale kątem oka zauważył baczne spojrzenie najstarszej latorośli Brandów. Sugerujące rozmowę. Może nawet słowami? Jaimie i tak nie usłyszałby jakichkolwiek głosek wydostających się z ust Rudolfa, bo krew szumiała mu w głowie, całkowicie go ogłuszając. Nie, nie zapomniał o ich ostatnim spotkaniu, kończącym się w najmniej sympatyczny ze sposobów. Trochę błota, krwi i wyzwisk, jakie zapadły mu w pamięć na dobre, a wszystko to w sosie kompletnego szoku pomieszanego z nienawiścią, której nie spodziewał się ze strony kiedyś najlepszego przyjaciela.
Przez sekundę zawahał się, czy ruszyć za Rudolfem, ale zanim zdążył logicznie rozważyć wszystkie za (naprawdę brakowało mu Branda, czego nie chciał przyznać przed samym sobą) i przeciw (milion wyzwisk i ponowne połamanie Rudolfowi ręki), nogi poniosły go same, najpierw po nieco spróchniałych stopniach trybun a potem grząskiej trawie. Kiedy odeszli już trochę od rozochoconego meczem tłumu, Ben przystanął, wciskając dłonie w kieszenie skórzanej kurtki. Patrzył na Rudolfa spode łba, wyglądając pewnie na niesamowicie groźnego, acz w głębi duszy czuł się niesamowicie niespokojnie. Pomimo upływu lat i przykrości, które wzajemnie sobie pozadawali, Brand ciągle stanowił dla Benjamina jedną z najważniejszych osób w jego życiu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Roześmiał się, kiedy Clarissa nakazała mu udławić się zniczem, panna Rookwood rzeczywiście wciąż przypominała nadepniętą kobrę na oślep plującą jadem; nie przeraziły go gromy błyskające w jej oczach. Z rozbawionym uśmiechem obserwował dziewczynę, kiedy się oddalała. Tryumfował nad nią tego wieczoru, niezależnie od tego, czy chciała tego, czy też nie. Był lepszy. Dużo lepszy - co bawiło go niesamowicie. Raz jeszcze przyjrzał się złotemu zniczowi leżącemu na jego rozpostartej dłoni, już ze zwiniętymi skrzydełkami. Nie do wiary, wciąż śmiał się w myślach.
Z zadumy nad zniczem wytrąciło go jednak kopnięcie grubasa - które niemało zaskoczyło Tristana; nie spodziewał się tutaj takiego motłochu ani biegających po zabłoconej murawie niewychowanych bachorów. Na szczęście teren był dość grząski, by Olgierdowi nie było tak łatwo uciec; Tristan odwinął się i przyłożył mu w tyłek wciąż trzymaną w ręku miotłą, kiedy chłopiec usiłował się oddalić. Ktoś naprawdę powinien wciąć się za jego wychowanie, dziecko nie wyglądało na bezdomne - raczej na takie, która ma w domu co jeść. Tristan raczej nie nosił w sobie wewnętrznej niańki. Wciąż wpół oszołomiony mocą emocji nie potrafił się odnaleźć wśród ludzi, zawodnicy powoli schodzili z mioteł - Inara wciąż szybowała w przestworzach, podobnie jak jego siostra, Selina była przy Rudolfie i Gwen.
Odrzucając z twarzy przemoknięte deszczem włosy skierował się w kierunku Benjamina i Venus, nawet nie zauważając, że Olgierd i jego obolały tyłek pomknęli w podobnym kierunku. Skrzywił się lekko, ignorując ból w piszczeli. Benjamin jednak zdecydował się zejść z trybun, pozostawiając swoją towarzyszkę samotną; powitał go po drodze, zarzucając ramię na jego szyję, dostrzegłszy jednak, że najwyraźniej na kogoś czeka, nie został przy nim na dłużej - na pewno będą mieli jeszcze czas porozmawiać. Wciąż brocząc w błocie w końcu wyszedł na trybuny, by dołączyć do panny Parkinson; chciał się przywitać należycie również z nią.
- Venus - zwrócił się do niej, nie witając jej już dworskim ukłonem; był na to zbyt zmęczony po meczu. Przystanął, wspierając się jedną ręką na kiju od miotły, odezwał się doń ściszonym głosem. - Najwyraźniej przynosisz mi szczęście. - Wyciągnął w jej stronę rozpostartą dłoń z nieruchomym już zniczem, ofiarowując jej trofeum po walce; każdy rycerz potrzebował damy, za którą stawał w szranki. Wątpił, by Venus nagle została fanką Quidditcha i uradowała się ze znicza, ale przecież liczył się gest. Nie przyszła tutaj przecież podziwiać amatorską grę. - Bez ciebie na widowni nie poszłoby tak łatwo. - Teraz dopiero obejrzał się na jej towarzystwo, mały bachor najwyraźniej był na meczu z rodziną.
Z zadumy nad zniczem wytrąciło go jednak kopnięcie grubasa - które niemało zaskoczyło Tristana; nie spodziewał się tutaj takiego motłochu ani biegających po zabłoconej murawie niewychowanych bachorów. Na szczęście teren był dość grząski, by Olgierdowi nie było tak łatwo uciec; Tristan odwinął się i przyłożył mu w tyłek wciąż trzymaną w ręku miotłą, kiedy chłopiec usiłował się oddalić. Ktoś naprawdę powinien wciąć się za jego wychowanie, dziecko nie wyglądało na bezdomne - raczej na takie, która ma w domu co jeść. Tristan raczej nie nosił w sobie wewnętrznej niańki. Wciąż wpół oszołomiony mocą emocji nie potrafił się odnaleźć wśród ludzi, zawodnicy powoli schodzili z mioteł - Inara wciąż szybowała w przestworzach, podobnie jak jego siostra, Selina była przy Rudolfie i Gwen.
Odrzucając z twarzy przemoknięte deszczem włosy skierował się w kierunku Benjamina i Venus, nawet nie zauważając, że Olgierd i jego obolały tyłek pomknęli w podobnym kierunku. Skrzywił się lekko, ignorując ból w piszczeli. Benjamin jednak zdecydował się zejść z trybun, pozostawiając swoją towarzyszkę samotną; powitał go po drodze, zarzucając ramię na jego szyję, dostrzegłszy jednak, że najwyraźniej na kogoś czeka, nie został przy nim na dłużej - na pewno będą mieli jeszcze czas porozmawiać. Wciąż brocząc w błocie w końcu wyszedł na trybuny, by dołączyć do panny Parkinson; chciał się przywitać należycie również z nią.
- Venus - zwrócił się do niej, nie witając jej już dworskim ukłonem; był na to zbyt zmęczony po meczu. Przystanął, wspierając się jedną ręką na kiju od miotły, odezwał się doń ściszonym głosem. - Najwyraźniej przynosisz mi szczęście. - Wyciągnął w jej stronę rozpostartą dłoń z nieruchomym już zniczem, ofiarowując jej trofeum po walce; każdy rycerz potrzebował damy, za którą stawał w szranki. Wątpił, by Venus nagle została fanką Quidditcha i uradowała się ze znicza, ale przecież liczył się gest. Nie przyszła tutaj przecież podziwiać amatorską grę. - Bez ciebie na widowni nie poszłoby tak łatwo. - Teraz dopiero obejrzał się na jej towarzystwo, mały bachor najwyraźniej był na meczu z rodziną.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Moczary Queerditch Marsh
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia