Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Moczary Queerditch Marsh
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Queerditch Marsh
Sławetne moczary, na których już w XI wieku grywano w prymitywną wersję Quidditcha. Choć minęło już tyle długich lat, utworzone na nich boisko - traktowane jako symbol, pamiątka - wciąż nadaje się do gry; wszak Macmillanowie dbają o to, by pozostawało w jak najlepszym stanie.
Queerditch Marsh trudno nazwać pełnoprawnym obiektem sportowym - wszak mimo upływu czasu nijak nie zostało ono zmodernizowane. Obręcze umieszczone zostały na gałęziach dwóch wysokich, potężnych drzew, zaś granice pola walki oznaczono większymi kamieniami i piaskiem. Wokół miejsca gry wybudowano także kilka prymitywnych trybun, gdzie może zasiadać niewielka ilość widzów czy też sprowadzony specjalnie na tę okazję komentator. Trzeba jednak pamiętać, że jego powierzchnia jest nierówna, naznaczona najróżniejszymi skałami czy pieniami przewalonych drzew, a upadek na takową może okazać się szczególnie niebezpieczny. Gdy przyjdą ulewne deszcze, boisko robi się podmokłe, grząskie, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla grających tam śmiałków.
Queerditch Marsh trudno nazwać pełnoprawnym obiektem sportowym - wszak mimo upływu czasu nijak nie zostało ono zmodernizowane. Obręcze umieszczone zostały na gałęziach dwóch wysokich, potężnych drzew, zaś granice pola walki oznaczono większymi kamieniami i piaskiem. Wokół miejsca gry wybudowano także kilka prymitywnych trybun, gdzie może zasiadać niewielka ilość widzów czy też sprowadzony specjalnie na tę okazję komentator. Trzeba jednak pamiętać, że jego powierzchnia jest nierówna, naznaczona najróżniejszymi skałami czy pieniami przewalonych drzew, a upadek na takową może okazać się szczególnie niebezpieczny. Gdy przyjdą ulewne deszcze, boisko robi się podmokłe, grząskie, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla grających tam śmiałków.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 10.10.16 20:35, w całości zmieniany 2 razy
Tristan spozierał za odchodzącą Venus z wyraźnym niezadowoleniem - mimo wszystko nie bez powodu ofiarował jej tryumfalnego znicza; niewątpliwie liczył na to, że spędzą razem resztę dnia i przynajmniej część nocy, lecz Druella skutecznie ją przepłoszyła. Westchnął, mógł chociaż zatrzymać sobie tego znicza. Nie odjął od niej spojrzenia, póki nie zniknęła we mgle nad terenem boiska.
Nie odpowiedział, to oczywiste, że nie poleci skarżyć się matce, ale nie podobało mu się podejście Druelli. Stało się, czy nie, jego siostra świadomie wystawiała na, nie czarujmy się, poważne niebezpieczeństwo zarówno siebie, jak i swojego nienarodzonego syna. Skłonił się przed nią z dworską elegancją na dźwięk równie formalnych gratulacji.
- Przemyślimy to, madame - mimo wszystko nie mógł się zdobyć na nazwanie jej panią Black. - Obawiam się jednak, że gdyby dopuszczono do zawodowych rozgrywek Quidditcha smokologów, zabrakłoby miejsca dla prawdziwych graczy. Panują niespokojne nastroje, wzrost bezrobocia tylko by je pogłębił.
Kiedy tylko wzięła go pod ramię, Tristan otoczył siostrę troskliwym ramieniem, przyciągając ją bliżej siebie, oboje byli zmarznięci. W ruchach był jednak ostrożny, jej brzuch rósł z dnia na dzień, a wejście w buty siostry, która musiała ten brzuch dźwigać, było dla niego zbyt trudne. Młody Rosier - Black? błagam, w tym związku Cygnus nie dorastał jego siostrze do pięt, matczyna krew z pewnością również u syna, podobnie jak u poprzednich dziewczynek, okaże się silniejsza - niebawem miał wszak powitać się ze światem.
- Napijemy się ciepłej herbaty - zadecydował po chwili zamyślenia, podczas której krążył myślami po lokalach, które nie oferowały alkoholu. Nie miał wśród nich najlepszego rozeznania. - Czerwony Imbryk na Pokątnej? - Spojrzał na siostrę. - Czy może wolisz ognisty łyk whisky po dobrym meczu? - Kącik jego ust uniósł się w nieco złośliwym uśmiechu, kiedy odchodzili z boiska, a na wzmiankę o dywaniku - zaśmiał się w głos.
/ zt x2 ?
Nie odpowiedział, to oczywiste, że nie poleci skarżyć się matce, ale nie podobało mu się podejście Druelli. Stało się, czy nie, jego siostra świadomie wystawiała na, nie czarujmy się, poważne niebezpieczeństwo zarówno siebie, jak i swojego nienarodzonego syna. Skłonił się przed nią z dworską elegancją na dźwięk równie formalnych gratulacji.
- Przemyślimy to, madame - mimo wszystko nie mógł się zdobyć na nazwanie jej panią Black. - Obawiam się jednak, że gdyby dopuszczono do zawodowych rozgrywek Quidditcha smokologów, zabrakłoby miejsca dla prawdziwych graczy. Panują niespokojne nastroje, wzrost bezrobocia tylko by je pogłębił.
Kiedy tylko wzięła go pod ramię, Tristan otoczył siostrę troskliwym ramieniem, przyciągając ją bliżej siebie, oboje byli zmarznięci. W ruchach był jednak ostrożny, jej brzuch rósł z dnia na dzień, a wejście w buty siostry, która musiała ten brzuch dźwigać, było dla niego zbyt trudne. Młody Rosier - Black? błagam, w tym związku Cygnus nie dorastał jego siostrze do pięt, matczyna krew z pewnością również u syna, podobnie jak u poprzednich dziewczynek, okaże się silniejsza - niebawem miał wszak powitać się ze światem.
- Napijemy się ciepłej herbaty - zadecydował po chwili zamyślenia, podczas której krążył myślami po lokalach, które nie oferowały alkoholu. Nie miał wśród nich najlepszego rozeznania. - Czerwony Imbryk na Pokątnej? - Spojrzał na siostrę. - Czy może wolisz ognisty łyk whisky po dobrym meczu? - Kącik jego ust uniósł się w nieco złośliwym uśmiechu, kiedy odchodzili z boiska, a na wzmiankę o dywaniku - zaśmiał się w głos.
/ zt x2 ?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
| początek kwietnia - badania nad manewrem
W końcu nadeszło lato.
Prawdziwe - nie tylko kalendarzowe, na niebie nie czaiły się chmury, a słońce kąsało po odsłoniętym karku. Był sam; tęsknił za samotnością, gdy nie świergotały głosy wkładające mu w serce wściekłość, rozpalające krew nienawiścią. W tym spokoju wreszcie mógł się skupić, wreszcie mógł ćwiczyć; mocno zaciskał palce na drewnianym uchwycie miotły, powiewała za nim peleryna ze stroju gracza Quidditcha.
Wkraczał na boisko, powoli grzęznąc w podmokłej nawierzchni; w zeszłym tygodniu padał deszcz. Przeklął cicho pod nosem, będzie musiał poradzić sobie z tymi warunkami.
Ale w momencie, gdy wsiadł na miotłę, wszystko stało się prostsze - nie doskwierała mu już złość. Kiedy oderwał się od ziemi, oderwał się też od swoich przyziemnych problemów; choć nigdy nie pojął znaczenia miłości, Quidditch był właśnie tym, co kochał najbardziej.
Dodawał mu sił. Spokoju. Nadawał cel?
Okrążył kilkakrotnie boisko, opór powietrza rozwiewał mu włosy i miotał peleryną.
Wdech, wydech - myślał o tym od dawna, musi mu wyjść.
Zanurkował. Szybował coraz niżej, by w końcu niemal pionowo pomknąć w dół, być o krok od zaorania podkurczonymi nogami o wilgotną nawierzchnię. Sunął tak naprzód, nie mogąc powstrzymać się od łagodnego uśmiechu wkradającego mu się na wargi (czuł się wolny, wolny jak nigdy; nie pętał go trener, nie pętała córka, nie pętały obowiązki, nie pętały dziennikarki Czarownicy skrywające się za rogiem), a potem zerwał się do góry. Jeszcze nie korkociągiem; leciał jak strzała, z prędkością większą niż zawsze, aż odczuł, że zsuwa się z miotły. Powrócił do poziomu, zatrzymał się w powietrzu. Wdech, wydech; odgarnął włosy wpadające do oczu, łapał utraconą równowagę.
Nie było źle. Ale mogło być lepiej.
Poprawił więc rękawice wbijające mu się między palce, a potem spróbował raz jeszcze; zanurkował, wiatr czule głaskał go po policzkach, dodawał sił. I znowu zwrot; pomknął do góry, tym razem mocniej zaciskał palce i uda na drewnie miotły. Tym razem wyszło idealnie, zakręcił się w powietrzu, zajęło to wyłącznie ulotne sekundy.
Spróbował raz jeszcze. I jeszcze. A potem wypuścił złoty znicz.
Pot skraplał mu się na linii włosów, ale wszelkie zmęczenie umykało razem z wiatrem - nie zatrzymywał się, zmagał się bez przerwy, w ostatnich paru próbach dodając korkociąg. Ten z początku wykradał mu bezcenne sekundy, spowalniał go, zamiast rozpraszać potencjalnego przeciwnika, rozpraszał jego samego. Ale wkrótce... zaczął wychodzić. Douglas walczył z wiatrem, pokonywał czas, zaciskał zęby, by pokonać prawa fizyki - i wkrótce zaczynał odnosić sukcesy. Wykonawszy prototyp manewru (rozpaczliwie zanurkował w dół, hen pod mknący znicz, by wkrótce, obracając się wokół osi niczym korkociąg, wystrzelić do góry), w ostatniej chwili wyciągnął dłoń i desperacko zacisnął blade palce na złotej piłce trzepoczącej skrzydłami jak słowik na uwięzi.
Dyszał, ale układał usta w uśmiechu.
| zt; bonus za biegłość: +20
W końcu nadeszło lato.
Prawdziwe - nie tylko kalendarzowe, na niebie nie czaiły się chmury, a słońce kąsało po odsłoniętym karku. Był sam; tęsknił za samotnością, gdy nie świergotały głosy wkładające mu w serce wściekłość, rozpalające krew nienawiścią. W tym spokoju wreszcie mógł się skupić, wreszcie mógł ćwiczyć; mocno zaciskał palce na drewnianym uchwycie miotły, powiewała za nim peleryna ze stroju gracza Quidditcha.
Wkraczał na boisko, powoli grzęznąc w podmokłej nawierzchni; w zeszłym tygodniu padał deszcz. Przeklął cicho pod nosem, będzie musiał poradzić sobie z tymi warunkami.
Ale w momencie, gdy wsiadł na miotłę, wszystko stało się prostsze - nie doskwierała mu już złość. Kiedy oderwał się od ziemi, oderwał się też od swoich przyziemnych problemów; choć nigdy nie pojął znaczenia miłości, Quidditch był właśnie tym, co kochał najbardziej.
Dodawał mu sił. Spokoju. Nadawał cel?
Okrążył kilkakrotnie boisko, opór powietrza rozwiewał mu włosy i miotał peleryną.
Wdech, wydech - myślał o tym od dawna, musi mu wyjść.
Zanurkował. Szybował coraz niżej, by w końcu niemal pionowo pomknąć w dół, być o krok od zaorania podkurczonymi nogami o wilgotną nawierzchnię. Sunął tak naprzód, nie mogąc powstrzymać się od łagodnego uśmiechu wkradającego mu się na wargi (czuł się wolny, wolny jak nigdy; nie pętał go trener, nie pętała córka, nie pętały obowiązki, nie pętały dziennikarki Czarownicy skrywające się za rogiem), a potem zerwał się do góry. Jeszcze nie korkociągiem; leciał jak strzała, z prędkością większą niż zawsze, aż odczuł, że zsuwa się z miotły. Powrócił do poziomu, zatrzymał się w powietrzu. Wdech, wydech; odgarnął włosy wpadające do oczu, łapał utraconą równowagę.
Nie było źle. Ale mogło być lepiej.
Poprawił więc rękawice wbijające mu się między palce, a potem spróbował raz jeszcze; zanurkował, wiatr czule głaskał go po policzkach, dodawał sił. I znowu zwrot; pomknął do góry, tym razem mocniej zaciskał palce i uda na drewnie miotły. Tym razem wyszło idealnie, zakręcił się w powietrzu, zajęło to wyłącznie ulotne sekundy.
Spróbował raz jeszcze. I jeszcze. A potem wypuścił złoty znicz.
Pot skraplał mu się na linii włosów, ale wszelkie zmęczenie umykało razem z wiatrem - nie zatrzymywał się, zmagał się bez przerwy, w ostatnich paru próbach dodając korkociąg. Ten z początku wykradał mu bezcenne sekundy, spowalniał go, zamiast rozpraszać potencjalnego przeciwnika, rozpraszał jego samego. Ale wkrótce... zaczął wychodzić. Douglas walczył z wiatrem, pokonywał czas, zaciskał zęby, by pokonać prawa fizyki - i wkrótce zaczynał odnosić sukcesy. Wykonawszy prototyp manewru (rozpaczliwie zanurkował w dół, hen pod mknący znicz, by wkrótce, obracając się wokół osi niczym korkociąg, wystrzelić do góry), w ostatniej chwili wyciągnął dłoń i desperacko zacisnął blade palce na złotej piłce trzepoczącej skrzydłami jak słowik na uwięzi.
Dyszał, ale układał usta w uśmiechu.
| zt; bonus za biegłość: +20
and I don't give a damn
about my bad reputation
about my bad reputation
Douglas Jones
Zawód : szukający Os z Wimbourne
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sił mi brak i już nie chcę
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Douglas Jones' has done the following action : rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Postać A: To działo się w nocy, z kwietnia na maj. Najpierw usłyszałaś hałas, dopiero później zatrzęsło się pomieszczenie, w którym się znajdowałaś. Dostrzegłaś grudy tynku opadające z sufitu, poczułaś impulsy pod stopami, dostrzegłeś walące się ściany, aż w końcu: sufit opadł ci na głowę. Obudziłaś się w gruzach i pozostałościach tego pomieszczenia daleko od miejsca, w którym się to wydarzyło.
Obrażenia: tłuczone (100) od czarnej magii
Postać B: To działo się w nocy, z kwietnia na maj. Może to był ogień dogasający w kominku po użyciu proszku Fiuu, może któraś ze świec wypalających swój knot, ale nagle iskry przerodziły się w wybuch, z którego narodziły się ogniste maszkary - jeśli tylko masz podstawy, żeby to wiedzieć, wyglądało to jak ognista pożoga. Przeraźliwy orszak zaszarżował prosto na ciebie i porwał cię ze sobą. Nic więcej nie pamiętasz, kiedy budzisz się obolała daleko od miejsca, w którym to się wydarzyło.
Obrażenia: oparzenia (90) od czarnej magii
Ostatni kwietniowy wieczór mijał mi w towarzystwie mocnej, czarnej herbaty i niedorzecznego wydania Proroka Codziennego. Mój wzrok ślizgał się chaotycznie po pergaminie; czytałam ten artykuł już tyle razy, że z pewnością mogłabym go wyrecytować z pamięci a mimo to, wciąż analizowałam każdą literę, każde zdanie. Zupełnie tak, jakby nagle miało pojawić się tam zdanie, słowo, cokolwiek co nadałoby jakikolwiek sens tym wypocinom - na próżno. Narastająca we mnie wściekłość w końcu zmięła papier i cisnęła nim w róg kominka; leniwe języki ognia dokończyły resztę. Podniosłam się z fotela z zamiarem skierowania swych kroków w stronę starego kredensu, pełniącego formę barku - ciężko ostatnio było funkcjonować na trzeźwo - kiedy nagle za moimi plecami coś huknęło. Odwróciłam się gwałtownie, w tym samym momencie wypuszczając z rąk kubek, który z roztrzaskał się o kamienną posadzkę. Nie było to jednak coś, czym zamierzałam zaprzątać sobie głowę. Miałam o wiele większy problem.
- Co do... - zaczęłam, lecz głos ugrzęzł mi gdzieś w gardle. Poczułam przypływ gorąca, i nie był on spowodowany rosnącymi płomieniami jakie zdały się wypełzać z kominka, przybierając przerażające kształty, lecz strachem i choć wszystko trwało może parę sekund, dla mnie stanowiło wieczność. - Nie! - krzyknęłam rozpaczliwie, kiedy okropne mary ruszyły w moim kierunku. Dwa kroki w tył i pośpieszne szukanie różdżki w towarzystwie kołaczącego serca, tylko tyle pamiętam nim ogień oprócz salonu, pochłonął i mnie.
Umarłam? Tylko to pytanie krąży po mojej głowie, kiedy do nozdrzy dociera rześki zapach, wilgotnego powietrza. Zaraz jednak każdy kawałek mojego ciała zaczyna dawać mi do zrozumienia, że jestem jeszcze całkiem żywa. Otwieram powoli oczy - faktycznie, jeszcze żyję. Mija trochę czasu, nim daje radę podnieść się do pozycji pionowej. Z początku zadowalam się więc siadem prostym, wpieranym na rękach. Nie potrafię stwierdzić gdzie jestem, wokół panuje ciemność, jakieś nierówne kształty rysują się w oddali. Jestem jednak jeszcze zbyt skołowana, żeby rozpoznać miejsce w jakim się znajduje, ani żeby spostrzec, że nie jestem tu sama. Głowę zalewa seria pytań a ciało zaczyna coraz bardziej dokuczać. Jestem obolała i poparzona, każdy ruch sprawia dyskomfort. Musiałam wylądować na jakimś kamieniu. Wyciągnięty sweter, jaki na sobie miałam, nosi liczne znamiona nadpalenia i dziury, o spodniach mogę powiedzieć to samo. Przesuwam opuszkiem palca po wierzchu poranionej dłoni, jednak nawet tak delikatny dotyk sprawia mi ból. Masz szczęście, że żyjesz Levine. Odzywa się głos w mojej głowie, ale nie do końca mogę dzielić z nim ten entuzjazm. Nie mam pojęcia co się stało. W jednej chwili jestem w salonie, w drugiej trawi mnie pożoga i wypluwa tutaj - gdziekolwiek to tutaj jest. W powietrzu czuć smród, charakterystyczny smród czarnej magii. Rzucam pod nosem wiązankę słów, których nie powstydziłby się członek śmietanki nokturnowskiej i dosięgnąwszy różdżki, zaciskam na jej drewnie palce. Co się do cholery wydarzyło?!
Żywotność: 130
- Co do... - zaczęłam, lecz głos ugrzęzł mi gdzieś w gardle. Poczułam przypływ gorąca, i nie był on spowodowany rosnącymi płomieniami jakie zdały się wypełzać z kominka, przybierając przerażające kształty, lecz strachem i choć wszystko trwało może parę sekund, dla mnie stanowiło wieczność. - Nie! - krzyknęłam rozpaczliwie, kiedy okropne mary ruszyły w moim kierunku. Dwa kroki w tył i pośpieszne szukanie różdżki w towarzystwie kołaczącego serca, tylko tyle pamiętam nim ogień oprócz salonu, pochłonął i mnie.
Umarłam? Tylko to pytanie krąży po mojej głowie, kiedy do nozdrzy dociera rześki zapach, wilgotnego powietrza. Zaraz jednak każdy kawałek mojego ciała zaczyna dawać mi do zrozumienia, że jestem jeszcze całkiem żywa. Otwieram powoli oczy - faktycznie, jeszcze żyję. Mija trochę czasu, nim daje radę podnieść się do pozycji pionowej. Z początku zadowalam się więc siadem prostym, wpieranym na rękach. Nie potrafię stwierdzić gdzie jestem, wokół panuje ciemność, jakieś nierówne kształty rysują się w oddali. Jestem jednak jeszcze zbyt skołowana, żeby rozpoznać miejsce w jakim się znajduje, ani żeby spostrzec, że nie jestem tu sama. Głowę zalewa seria pytań a ciało zaczyna coraz bardziej dokuczać. Jestem obolała i poparzona, każdy ruch sprawia dyskomfort. Musiałam wylądować na jakimś kamieniu. Wyciągnięty sweter, jaki na sobie miałam, nosi liczne znamiona nadpalenia i dziury, o spodniach mogę powiedzieć to samo. Przesuwam opuszkiem palca po wierzchu poranionej dłoni, jednak nawet tak delikatny dotyk sprawia mi ból. Masz szczęście, że żyjesz Levine. Odzywa się głos w mojej głowie, ale nie do końca mogę dzielić z nim ten entuzjazm. Nie mam pojęcia co się stało. W jednej chwili jestem w salonie, w drugiej trawi mnie pożoga i wypluwa tutaj - gdziekolwiek to tutaj jest. W powietrzu czuć smród, charakterystyczny smród czarnej magii. Rzucam pod nosem wiązankę słów, których nie powstydziłby się członek śmietanki nokturnowskiej i dosięgnąwszy różdżki, zaciskam na jej drewnie palce. Co się do cholery wydarzyło?!
Żywotność: 130
Ostatnio zmieniony przez Madeline Levine dnia 07.08.17 10:41, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
Już zasypiałam gdy to się wydarzyło. Powoli oddawałam się w objęcia Morfeusza, myślami krążąc gdzieś po polanie z jednorożcami i oddając się najprzyjemniejszym myślom, jakim mogłam, gdy do moich uszu dobiegł dziwny hałas, który sprawił, że momentalnie się ocknęłam. Postawiłam nogi na zimnej podłodze, sięgnęłam po różdżkę i zaklęciem lumos rozświetliłam swój pokój. Czułam niepokój, napięcie w powietrzu i nie byłam w stanie zrozumieć co się dzieje. Dlaczego ktoś hałasuje nad moją głową? Wstałam, aby przyjrzeć się sufitowi, dostrzegłam wtedy, jak po bogato zdobionej ścianie mkną delikatne kreski układając się w kształt błyskawicy. To był moment kiedy poczułam na swojej twarzy dziwny, pachnący kamieniem, pyłek. Cała posiadłość, całe Yaxley’s Hall się zatrzęsło, pod stopami wyczułam dziwne impulsy - jakby energia przechodziła przez budynek. W kilka sekund usłyszałam dźwięk odpadającego tynku. Nawet nie zdążyłam się ruszyć, spróbować uciekać czy unieść różdżkę i starać się rzucić jakieś zaklęcie, które by mnie uratowało. Coraz większe kawałki odłamywały się od sufitu, opadając raniły mi skórę.
- Ratunku! - zawołałam tylko.
Coś mocno uderzyło mnie w głowę, pojawiły mi się mroczki przed oczami, cały świat zawirował, a ja osunęłam się na ziemię nieprzytomna.
Nie wiem ile czasu tak leżałam, ale w końcu zaczęło coś do mnie docierać. Obudził mnie zapach gleby, ale inny niż w Fenland. Gdy otworzyłam oczy ujrzałam gruz, rozpoznawałam w nim zdobienia mojego sufitu, dostrzegłam także kępki trawy, a w oddali jakieś trybuny. Byliśmy na jakimś boisku? Uniosłam się delikatnie, ale każdy ruch zadawał mi ból. Oprócz tego, że bolało mnie całe moje ciało, to niesamowicie mocno bolała mnie głowa. Zacisnęłam oczy i opadłam ponownie na ziemię. Ten mały ruch bardzo mnie zmęczył. Zaczęłam ruszać nogami, starając się zrzucić z siebie kawałki kamienia, nie baczyłam na to, że podrażnia to moją delikatną skórę. Starałam się uspokoić, opanować sytuację, jeśli będę się denerwować, to istniało ryzyko, że zaraz dosięgnie mnie atak choroby, a bez lekarstw i magomedyka miałam nikłe szanse na to, aby przeżyć. A skoro już przeżyłam zawalenie się mojego pokoju, tak teraz też chciałam wyjść z sytuacji cało.
- Pomocy! Ratunku! - zaczęłam wołać.
Za zamkniętymi oczami, starając się nie ruszać głową, bo powodowało to mdłości i okropny ból, nie byłam w stanie zorientować się, że jestem pośrodku niczego. Ale ja ogromnie wierzyłam, że ktoś mnie tu znajdzie i pomoże mi się uratować. Cyneric i ojciec na pewno będą mnie szukać, miałam ogromną nadzieję, że nie ucierpieli i zajmą się Lilianą. Oby i ona była cała i zdrowa.
Ponownie uniosłam się lekko, zmusiłam do tego, aby otworzyć oczy i ponownie rozejrzeć. Szukałam czegoś lub też kogoś, co może mi pomóc. Czyjeś towarzystwo na pewno by mi pomogło chociażby nie wpaść w atak ondyny, uspokoić nerwy, wymyślić jakieś wyjście z sytuacji.
- Pomocy! Jest tu ktoś?! Nie mogę się ruszać! - krzyczałam tak głośno, na ile miałam sił.
HP: 50/150
- Ratunku! - zawołałam tylko.
Coś mocno uderzyło mnie w głowę, pojawiły mi się mroczki przed oczami, cały świat zawirował, a ja osunęłam się na ziemię nieprzytomna.
Nie wiem ile czasu tak leżałam, ale w końcu zaczęło coś do mnie docierać. Obudził mnie zapach gleby, ale inny niż w Fenland. Gdy otworzyłam oczy ujrzałam gruz, rozpoznawałam w nim zdobienia mojego sufitu, dostrzegłam także kępki trawy, a w oddali jakieś trybuny. Byliśmy na jakimś boisku? Uniosłam się delikatnie, ale każdy ruch zadawał mi ból. Oprócz tego, że bolało mnie całe moje ciało, to niesamowicie mocno bolała mnie głowa. Zacisnęłam oczy i opadłam ponownie na ziemię. Ten mały ruch bardzo mnie zmęczył. Zaczęłam ruszać nogami, starając się zrzucić z siebie kawałki kamienia, nie baczyłam na to, że podrażnia to moją delikatną skórę. Starałam się uspokoić, opanować sytuację, jeśli będę się denerwować, to istniało ryzyko, że zaraz dosięgnie mnie atak choroby, a bez lekarstw i magomedyka miałam nikłe szanse na to, aby przeżyć. A skoro już przeżyłam zawalenie się mojego pokoju, tak teraz też chciałam wyjść z sytuacji cało.
- Pomocy! Ratunku! - zaczęłam wołać.
Za zamkniętymi oczami, starając się nie ruszać głową, bo powodowało to mdłości i okropny ból, nie byłam w stanie zorientować się, że jestem pośrodku niczego. Ale ja ogromnie wierzyłam, że ktoś mnie tu znajdzie i pomoże mi się uratować. Cyneric i ojciec na pewno będą mnie szukać, miałam ogromną nadzieję, że nie ucierpieli i zajmą się Lilianą. Oby i ona była cała i zdrowa.
Ponownie uniosłam się lekko, zmusiłam do tego, aby otworzyć oczy i ponownie rozejrzeć. Szukałam czegoś lub też kogoś, co może mi pomóc. Czyjeś towarzystwo na pewno by mi pomogło chociażby nie wpaść w atak ondyny, uspokoić nerwy, wymyślić jakieś wyjście z sytuacji.
- Pomocy! Jest tu ktoś?! Nie mogę się ruszać! - krzyczałam tak głośno, na ile miałam sił.
HP: 50/150
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Minęło parę, może paręnaście sekund nim wzrok zdołał przyzwyczaić się do ciemności. Zamrugałam kilkukrotnie, zupełnie odruchowo, podświadomie licząc, że takie działanie pozwoli mi widzieć wyraźniej. Skutki dziwnej teleportacji wciąż były odczuwalne, to też nim zdołałam rozpoznać miejsce w jakim się znalazłam, moich uszu dobiegł przerażony, kobiecy głos.
Ratunku!
- Kto tu jest? - Odwróciłam się gwałtownie w kierunku z którego dobiegał dźwięk, co poskutkowało lekkim zachwianiem. Zdołałam jednak utrzymać się na nogach i wiedziona krzykami nieznajomej, dość niezgrabnie podbiegłam w jej kierunku. W okół kobiety znajdowały się liczne odłamki... kamieni? Nie, były zbyt ostre, nierówne. W ciemności wyglądały jak kawałki budynku, co choć z początku wydawało się irracjonalne, po chwili namysłu nabierało jednak sensu. Być może moja towarzyszka również padła ofiarą czarnej magii. Ostrożnie, powoli przyklęknęłam obok, próbując zdjąć z niej większe kawałki czegoś, co przed chwilą mogło stanowić element pokoju - wnioskowałam po bogatych zdobieniach materiału.
- Już dobrze, spokojnie - wychrypiałam, próbując brzmieć przekonująco i pewnie. Nie miałam pojęcia kim była dziewczyna, jej twarz nie przywodziła na myśl żadnego wspomnienia - musiało być więc to nasze pierwsze spotkanie. O ironio. - Jesteś ranna? - spytałam a w moim głosie rozbrzmiała troska. Obrzuciłam blondynkę szybkim spojrzeniem, doszukując się na niej jakiś poważnych ran. Chyba nie krwawiła, to dobrze, jeszcze tego by brakowało, żeby któraś z nas była bliska śmierci - choć chyba przed chwilą się o nią otarłyśmy.- Nazywam się Madeline Levine, jestem aurorem. Spokojnie, spróbuję nas z tego wyciągnąć - jakoś. Miałam nadzieję, że mi uwierzy i choć trochę się uspokoi, lecz równie dobrze, mogły to być jedynie moje mrzonki. Nie miałam pojęcia co się tak właściwie wydarzyło ani czemu spotkało to akurat nas dwie. Chciałam wierzyć sama sobie, własnym słowom, wierzyć, że wieloletniemu doświadczeniu i szkoleniu, przecież byliśmy szkoleni do sytuacji ekstremalnych. Ale czy aż tak ekstremalnych?
- Medico! - uniosłam różdżkę, z której wystrzelił snop niebieskich iskier. Nie wiedziałam jeszcze, że inkantacja nie zadziała, że nikt się nie zjawi, że będziemy zdane same na siebie. - Możesz spróbować wstać? - spytałam, uważnie przyglądając się jej twarzy. Delikatne rysy twarzy, skrywane pod pod pyłem i mniejszymi otarciami, sugerowały z kim mam do czynienia. - Mogłybyśmy spróbować odjeść kawałek i poczekać na medyków w bardziej - zamilkłam na chwilę, szukając odpowiedniego słowa - dogodnym miejscu. - dokończyłam, bez większego przekonania. Dopiero teraz zauważyłam charakterystyczne obręcze, wplecione w gałęzie drzew. Nagle poczułam, jakby ktoś przywalił mi w brzuch. Queerditch Marsh. Gorzkie wspomnienie szybującego w powietrzu Alexandra, jedynie doprawiło wspaniałości całej sytuacji. Przełknęłam rosnącą w gardle gule i wzięłam głęboki oddech. Coś mi mówiło, że to dopiero przedsmak czegoś znacznie większego.
Ratunku!
- Kto tu jest? - Odwróciłam się gwałtownie w kierunku z którego dobiegał dźwięk, co poskutkowało lekkim zachwianiem. Zdołałam jednak utrzymać się na nogach i wiedziona krzykami nieznajomej, dość niezgrabnie podbiegłam w jej kierunku. W okół kobiety znajdowały się liczne odłamki... kamieni? Nie, były zbyt ostre, nierówne. W ciemności wyglądały jak kawałki budynku, co choć z początku wydawało się irracjonalne, po chwili namysłu nabierało jednak sensu. Być może moja towarzyszka również padła ofiarą czarnej magii. Ostrożnie, powoli przyklęknęłam obok, próbując zdjąć z niej większe kawałki czegoś, co przed chwilą mogło stanowić element pokoju - wnioskowałam po bogatych zdobieniach materiału.
- Już dobrze, spokojnie - wychrypiałam, próbując brzmieć przekonująco i pewnie. Nie miałam pojęcia kim była dziewczyna, jej twarz nie przywodziła na myśl żadnego wspomnienia - musiało być więc to nasze pierwsze spotkanie. O ironio. - Jesteś ranna? - spytałam a w moim głosie rozbrzmiała troska. Obrzuciłam blondynkę szybkim spojrzeniem, doszukując się na niej jakiś poważnych ran. Chyba nie krwawiła, to dobrze, jeszcze tego by brakowało, żeby któraś z nas była bliska śmierci - choć chyba przed chwilą się o nią otarłyśmy.- Nazywam się Madeline Levine, jestem aurorem. Spokojnie, spróbuję nas z tego wyciągnąć - jakoś. Miałam nadzieję, że mi uwierzy i choć trochę się uspokoi, lecz równie dobrze, mogły to być jedynie moje mrzonki. Nie miałam pojęcia co się tak właściwie wydarzyło ani czemu spotkało to akurat nas dwie. Chciałam wierzyć sama sobie, własnym słowom, wierzyć, że wieloletniemu doświadczeniu i szkoleniu, przecież byliśmy szkoleni do sytuacji ekstremalnych. Ale czy aż tak ekstremalnych?
- Medico! - uniosłam różdżkę, z której wystrzelił snop niebieskich iskier. Nie wiedziałam jeszcze, że inkantacja nie zadziała, że nikt się nie zjawi, że będziemy zdane same na siebie. - Możesz spróbować wstać? - spytałam, uważnie przyglądając się jej twarzy. Delikatne rysy twarzy, skrywane pod pod pyłem i mniejszymi otarciami, sugerowały z kim mam do czynienia. - Mogłybyśmy spróbować odjeść kawałek i poczekać na medyków w bardziej - zamilkłam na chwilę, szukając odpowiedniego słowa - dogodnym miejscu. - dokończyłam, bez większego przekonania. Dopiero teraz zauważyłam charakterystyczne obręcze, wplecione w gałęzie drzew. Nagle poczułam, jakby ktoś przywalił mi w brzuch. Queerditch Marsh. Gorzkie wspomnienie szybującego w powietrzu Alexandra, jedynie doprawiło wspaniałości całej sytuacji. Przełknęłam rosnącą w gardle gule i wzięłam głęboki oddech. Coś mi mówiło, że to dopiero przedsmak czegoś znacznie większego.
Gość
Gość
Odetchnęłam z ulgą gdy na moje wołania ktoś mi odpowiedział. Był to kobiecy głos, był dla mnie ratunkiem; dla mnie i moich skołatanych nerwów. Troszkę się uspokoiłam, nie byłam tutaj sama i to sprawiało, że znalazłam w sobie nadzieję, że obie wyjdziemy z tego cało.
- Ja! Pomocy, nie mogę się ruszać! - Zawołałam.
Słyszałam jak powoli do mnie podchodzi, na tyle na ile mogłam się ruszać starałam się na nią spojrzeć, sprawdzić kto to, ale nie rozpoznawałam jej twarzy. Nie ważne. Przysiadła obok mnie i pomogła mi uwolnić się spod gruzu, starałam się jej pomóc, bo wiedziałam, że niektóre kawałki mogą być na jedną osobę zbyt ciężkie, nawet na dwie były zbyt ciężkie. Słuchałam jej ciepłego głosu, co jakiś czas pociągając nosem. Byłam bliska płaczu, zdenerwowana, obolała, zmęczona sama nie wiem czym, wystraszona, że zaraz przyjdzie po mnie choroba.
- Nie, nie wiem. Boli mnie w sumie wszystko i głowa… tak, głowa mnie bardzo boli. Chyba dostałam kawałkiem sufitu - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. - Co tu się stało? Nie rozumiem skąd się tu wzięłam. Jak?
Udało mi się pozbyć większości odłamków gruzu z mojego ciała i powoli zaczęłam się podnosić, chociaż każdy ruch był dla mnie wysiłkiem. Starałam się oddychać powoli, spokojnie, regularnie, musiałam zachować spokój i się nie przemęczać i nie denerwować. O to musiałam zadbać przede wszystkim.
- Rosalie Yaxley - odpowiedziałam na jej przedstawienie się. - Wierzę w panią, pani Levine.
Pokładałam w niej swoją wiarę, bo cóż innego mogłam zrobić? Bycie aurorem zobowiązywało, nadanie tego tytułu świadczyło o ponadprzeciętnych umiejętnościach, nie tylko magicznych ale i umysłowych. Takie osoby powinny być przygotowane na wszystko, ale czy moja towarzyszka była przygotowana na pojawienie się nagle w obcym miejscu, z obcą kobietą, kiedy obydwie byłyśmy poszkodowane, a nikogo, kto mógłby nam pomóc nie było pobliżu? Patrzyłam na niebieskie iskry, które wyleciały z jej różdżki z ogromną nadzieją. Wierzyłam, że zaraz ktoś się po nas pojawi. To przecież zawsze działało.
- Spróbuję - odparłam.
Wstałyśmy obie, ja trochę z jej pomocą, na początku absolutnie nie wpadając na to, że i ona może być ranna. Szłyśmy powoli, ja kuśtykałam i ona kuśtykała. Co jakiś czas z moich ust wydobywało się ciche jęknięcie z bólu.. Jedyne czego byłam pewna to faktu, że doskwierał mi mocny ból głowy, a z każdym mocniejszym jej ruchem - mdłości. Dotarłyśmy do prowizorycznych trybun, dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z tego gdzie jesteśmy
Moczarny - mruknęłam, następnie spoglądając na nią. - Przepraszam, nawet nie zapytałam czy jest pani ranna.
Martwiło mnie to, że to były moczary. Przecież tutaj w najbliższej okolicy nie było nic, gdzie mogłybyśmy się udać po pomoc. Uzdrowiciele powinni się już pojawić, a minuty mijały, a nikogo nie było. Zacisnęłam mocniej usta, powtarzając w głowie jak mantrę, żebym nie zaczęła się denerwować.
- Magiczna karetka zaraz powinna się pojawić, prawda? - dopytałam, szukając potwierdzenia i chcąc się tym samym uspokoić. - Umiem trochę leczyć, ale nie wiem czy byłabym w stanie się teraz skupić na tyle, by zrobić cokolwiek. Nie chciałabym dodatkowo zaszkodzić.
- Ja! Pomocy, nie mogę się ruszać! - Zawołałam.
Słyszałam jak powoli do mnie podchodzi, na tyle na ile mogłam się ruszać starałam się na nią spojrzeć, sprawdzić kto to, ale nie rozpoznawałam jej twarzy. Nie ważne. Przysiadła obok mnie i pomogła mi uwolnić się spod gruzu, starałam się jej pomóc, bo wiedziałam, że niektóre kawałki mogą być na jedną osobę zbyt ciężkie, nawet na dwie były zbyt ciężkie. Słuchałam jej ciepłego głosu, co jakiś czas pociągając nosem. Byłam bliska płaczu, zdenerwowana, obolała, zmęczona sama nie wiem czym, wystraszona, że zaraz przyjdzie po mnie choroba.
- Nie, nie wiem. Boli mnie w sumie wszystko i głowa… tak, głowa mnie bardzo boli. Chyba dostałam kawałkiem sufitu - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. - Co tu się stało? Nie rozumiem skąd się tu wzięłam. Jak?
Udało mi się pozbyć większości odłamków gruzu z mojego ciała i powoli zaczęłam się podnosić, chociaż każdy ruch był dla mnie wysiłkiem. Starałam się oddychać powoli, spokojnie, regularnie, musiałam zachować spokój i się nie przemęczać i nie denerwować. O to musiałam zadbać przede wszystkim.
- Rosalie Yaxley - odpowiedziałam na jej przedstawienie się. - Wierzę w panią, pani Levine.
Pokładałam w niej swoją wiarę, bo cóż innego mogłam zrobić? Bycie aurorem zobowiązywało, nadanie tego tytułu świadczyło o ponadprzeciętnych umiejętnościach, nie tylko magicznych ale i umysłowych. Takie osoby powinny być przygotowane na wszystko, ale czy moja towarzyszka była przygotowana na pojawienie się nagle w obcym miejscu, z obcą kobietą, kiedy obydwie byłyśmy poszkodowane, a nikogo, kto mógłby nam pomóc nie było pobliżu? Patrzyłam na niebieskie iskry, które wyleciały z jej różdżki z ogromną nadzieją. Wierzyłam, że zaraz ktoś się po nas pojawi. To przecież zawsze działało.
- Spróbuję - odparłam.
Wstałyśmy obie, ja trochę z jej pomocą, na początku absolutnie nie wpadając na to, że i ona może być ranna. Szłyśmy powoli, ja kuśtykałam i ona kuśtykała. Co jakiś czas z moich ust wydobywało się ciche jęknięcie z bólu.. Jedyne czego byłam pewna to faktu, że doskwierał mi mocny ból głowy, a z każdym mocniejszym jej ruchem - mdłości. Dotarłyśmy do prowizorycznych trybun, dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z tego gdzie jesteśmy
Moczarny - mruknęłam, następnie spoglądając na nią. - Przepraszam, nawet nie zapytałam czy jest pani ranna.
Martwiło mnie to, że to były moczary. Przecież tutaj w najbliższej okolicy nie było nic, gdzie mogłybyśmy się udać po pomoc. Uzdrowiciele powinni się już pojawić, a minuty mijały, a nikogo nie było. Zacisnęłam mocniej usta, powtarzając w głowie jak mantrę, żebym nie zaczęła się denerwować.
- Magiczna karetka zaraz powinna się pojawić, prawda? - dopytałam, szukając potwierdzenia i chcąc się tym samym uspokoić. - Umiem trochę leczyć, ale nie wiem czy byłabym w stanie się teraz skupić na tyle, by zrobić cokolwiek. Nie chciałabym dodatkowo zaszkodzić.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Wszystko będzie dobrze - powtórzyłam, uśmiechając się pokrzepiająco na dźwięk jej słów, a przynajmniej starałam się by właśnie tak to wyglądało. Nie chciałam dać po sobie poznać, że i mnie cała sytuacja odrobinę przerosła. Wiedziałam jednak, że większość kobiet, szczególnie z rodzin arystokratycznych, nie przywykło do tego typu sytuacji - choć do typu sytuacji w której znalazłyśmy się teraz, nikt raczej nie przywykł. Musiał być więc to dla niej ogromny stres a ja nie chciałam dokładać cegiełki do tego całego szaleństwa. Lepiej było pozostać przy wersji, że wiem co robię - lepiej i dla niej, i dla mnie.
Kiedy już odsunęłyśmy ostatni kawałek gruzu, pomogłam jej stanąć na równe nogi i wolnym, kulejącym krokiem ruszyłyśmy przed siebie. Kierowałyśmy się w stronę prowizorycznych trybun, które w zaistniałej sytuacji, wydawały się najbezpieczniejszym miejscem. Na ciemnym sklepieniu nieba, coraz rzadziej pojawiały się jaśniejące pęknięcia, którym jednak wciąż towarzyszyły ciche pomruki. Wyglądało na to, że cokolwiek nas tu dzisiaj sprowadziło, zaczynało się uspokajać.
- Tak - odparłam, a na mojej twarzy pojawił się grymas. Cholerne moczary a wokół nikogo i niczego co mogłoby nam pomóc. - Queerditch Marsh dokładnie - dodałam, kiedy dziewczyna spoczęła już na trybunach. - Mój brat kiedyś tu grywał. - Wspomnienie Alexandra piekło bardziej, niż oparzenia, jednak pomyślałam że ta drobna wstawka pomoże nam trochę rozładować napięcie, które wciąż zdawało się utrzymywać na wysokim poziomie.
- Spokojnie, to tylko parę oparzeń. Te ciało bywało już w gorszym stanie - odparłam zgodnie z prawdą, ponownie posyłając jej lekki uśmiech. Rany bolały, piekły i dokuczały z każdym ruchem ale nie chciałam obciążać ją tą wiedzą. Kiedy jednak napomknęła o magicznym pogotowiu, moja twarz znów się zachmurzyła. To prawda, magomedycy powinni już tu być. Zazwyczaj przybycie na miejsce wypadku nie zajmowało im aż tyle czasu. - Szczerze mówiąc, powinni już tu być, nie wiem co im tyle zajmuje. - Odeszłam parę kroków, by rozejrzeć się w poszukiwaniu sylwetek, jednak poza mną i panną Yaxley, nikogo tu nie było. Wróciłam więc do swojej towarzyszki, kręcąc przecząco głową. To wszystko nie miało sensu, a przynajmniej ja go jeszcze nie dostrzegałam. Przejechałam dłonią wzdłuż szczęki, wzrok swój wbijając w wiszące nieopodal obręcze. Być może te całe anomalnie w jakiś sposób zagłuszały przepływ informacji, odbijały rzucone zaklęcia? Jeśli nie magiczne pogotowie to kto nas stąd zabierze? Czy mogłyśmy się teleportować?
- Dajmy im jeszcze chwilę, może takich przypadków ja my jest więcej - rzuciłam w końcu, siadając obok blondynki. Skoro one dwie, zupełnie obce osoby, trafiły w to samo miejsce za sprawą... no właśnie, czego? - Pamiętasz cokolwiek? - spytałam. Być może jej opowieść rzuci trochę światła na całą chorą sytuację i zabije czas upływający na czekaniu - choć podskórnie czułam, że nikt się nie zjawi. Słuchając więc słów blondynki, układałam w głowie ewentualny plan b.
Kiedy już odsunęłyśmy ostatni kawałek gruzu, pomogłam jej stanąć na równe nogi i wolnym, kulejącym krokiem ruszyłyśmy przed siebie. Kierowałyśmy się w stronę prowizorycznych trybun, które w zaistniałej sytuacji, wydawały się najbezpieczniejszym miejscem. Na ciemnym sklepieniu nieba, coraz rzadziej pojawiały się jaśniejące pęknięcia, którym jednak wciąż towarzyszyły ciche pomruki. Wyglądało na to, że cokolwiek nas tu dzisiaj sprowadziło, zaczynało się uspokajać.
- Tak - odparłam, a na mojej twarzy pojawił się grymas. Cholerne moczary a wokół nikogo i niczego co mogłoby nam pomóc. - Queerditch Marsh dokładnie - dodałam, kiedy dziewczyna spoczęła już na trybunach. - Mój brat kiedyś tu grywał. - Wspomnienie Alexandra piekło bardziej, niż oparzenia, jednak pomyślałam że ta drobna wstawka pomoże nam trochę rozładować napięcie, które wciąż zdawało się utrzymywać na wysokim poziomie.
- Spokojnie, to tylko parę oparzeń. Te ciało bywało już w gorszym stanie - odparłam zgodnie z prawdą, ponownie posyłając jej lekki uśmiech. Rany bolały, piekły i dokuczały z każdym ruchem ale nie chciałam obciążać ją tą wiedzą. Kiedy jednak napomknęła o magicznym pogotowiu, moja twarz znów się zachmurzyła. To prawda, magomedycy powinni już tu być. Zazwyczaj przybycie na miejsce wypadku nie zajmowało im aż tyle czasu. - Szczerze mówiąc, powinni już tu być, nie wiem co im tyle zajmuje. - Odeszłam parę kroków, by rozejrzeć się w poszukiwaniu sylwetek, jednak poza mną i panną Yaxley, nikogo tu nie było. Wróciłam więc do swojej towarzyszki, kręcąc przecząco głową. To wszystko nie miało sensu, a przynajmniej ja go jeszcze nie dostrzegałam. Przejechałam dłonią wzdłuż szczęki, wzrok swój wbijając w wiszące nieopodal obręcze. Być może te całe anomalnie w jakiś sposób zagłuszały przepływ informacji, odbijały rzucone zaklęcia? Jeśli nie magiczne pogotowie to kto nas stąd zabierze? Czy mogłyśmy się teleportować?
- Dajmy im jeszcze chwilę, może takich przypadków ja my jest więcej - rzuciłam w końcu, siadając obok blondynki. Skoro one dwie, zupełnie obce osoby, trafiły w to samo miejsce za sprawą... no właśnie, czego? - Pamiętasz cokolwiek? - spytałam. Być może jej opowieść rzuci trochę światła na całą chorą sytuację i zabije czas upływający na czekaniu - choć podskórnie czułam, że nikt się nie zjawi. Słuchając więc słów blondynki, układałam w głowie ewentualny plan b.
Gość
Gość
Queerditch Marsh było najstarszym boiskiem do gry w quidditcha, który nadal był wykorzystywany. A skoro byłyśmy na Queerditch Marsh, to oznaczało, że znajdujemy się na terenach należących do Macmillanów. I nagle zdałam sobie sprawę z tego, że tak naprawdę w okolicy nie ma żadnego budynku, w którym mogłybyśmy się schronić, lub w którym znajdowaliby się czarodzieje, którzy mogliby nam pomóc. Zmarszczyłam brwi, denerwując się zaistniałą sytuacją. Dotknęłam dłonią skroni, starając się rozmasować bolącą głowę, ale to nic nie dawało, a dodatkowo dostawałam mdłości. Uderzenie w głowę było naprawdę silne, ledwo siedziałam i nie byłam pewna, czy dam radę ponownie stanąć na nogi. A jeśli miałybyśmy szukać pomocy? Iść przez wiele kilometrów, aż trafimy na jakiś budynek? Nie byłam pewna, czy byłabym zdolna do takiego wysiłku.
- Dobrze, że chociaż pani trzyma się całkiem dobrze - mruknęłam, przymykając oczy. - Kręci mi się w głowie.
Przez chwilę na nią nie patrzyłam walcząc z własnym bólem i zawrotami głowy. Czułam, że odeszła ode mnie kawałek, ale dopiero po chwili na nią zerknęłam. Denerwowała się tak samo jak ja, chociaż starała się udawać, że wcale tak nie jest, że wszystko jest w porządku i pod kontrolą, a pomoc zaraz się do nas zjawi. Cieszyłam się, że stara się zachować zimną krew, ale ja wiedziałam, że wcale nie jest tak dobrze, jak próbuje mnie przekonać. Nie byłam przecież głupia, rozumiałam wiele rzeczy i zdawałam sobie sprawę z naszego położenia. Ponownie przymknęłam oczy i delikatnie położyłam się na ławce, podkładając rękę pod głowę. Nie miałam sił siedzieć. Zastanawiałam się co się stało, jakim cudem doszło do tego, że Yaxley’s Hall zostało uszkodzone, jak to się stało, że nie zostałam pogrzebana żywcem, tylko coś teleportowało mnie setki kilometrów od domu. W miejsce, gdzie nie było żywego ducha, oprócz nas dwie. Patrzyłam na nią zmęczona, nie mając nawet siły aby ruszyć ręką. Odprowadziłam ją wzrokiem dopóki nie usiadła obok mnie, a czując jej obecność przymknęłam ponownie oczy, czując się bezpiecznie.
- Nie za wiele - przyznałam. - Coś zatrzęsło posiadłością i mój pokój zaczął się walić, pamiętam, że zaczęły spadać na mnie kawałki sufitu i upadłam i obudziłam się tutaj. Nie wiem co z moim ojcem i siostrą, narzeczonym…
Wszyscy byli wtedy w Fenland. Co jeśli nie tylko mój pokój runął, co jeśli całe Yaxley’s Hall było teraz zawalone? Łzy pociekły mi z oczu, nawet nie chciałam o tym myśleć, że coś mogło im się stać. Nic nie rozumiałam i nie potrafiłam wyjaśnić tego, co się stało, ale nigdy nie miałam do czynienia z czymś takim. Jakby jakaś energia przechodziła przez cały budynek. Coś strasznego.
- Co jeśli się uzdrowiciele nie pojawią? - zapytałam niepewnym głosem.
Chciałam poznać prawdę i przygotować się na wszystko. Potrzebowałyśmy znaleźć wyjście z sytuacji, byłyśmy tu same i nie wiem, czy byłyśmy bezpieczne. Niby miałyśmy różdżki, ale nie wiem czy w razie potrzeby byłabym w stanie rzucić jakiekolwiek zaklęcie. Bałam się, naprawdę się bałam. Nigdy nie znalazłam się w takiej sytuacji i byłam wręcz przerażona, chociaż dla własnego dobra starałam się trzymać swoje emocje na wodzy, aby nie dopuścić do tego, by zdenerwowanie wzięło nade mną górę. Jeszcze tego brakowało, abym dostała tu ataku swojej choroby.
- Dobrze, że chociaż pani trzyma się całkiem dobrze - mruknęłam, przymykając oczy. - Kręci mi się w głowie.
Przez chwilę na nią nie patrzyłam walcząc z własnym bólem i zawrotami głowy. Czułam, że odeszła ode mnie kawałek, ale dopiero po chwili na nią zerknęłam. Denerwowała się tak samo jak ja, chociaż starała się udawać, że wcale tak nie jest, że wszystko jest w porządku i pod kontrolą, a pomoc zaraz się do nas zjawi. Cieszyłam się, że stara się zachować zimną krew, ale ja wiedziałam, że wcale nie jest tak dobrze, jak próbuje mnie przekonać. Nie byłam przecież głupia, rozumiałam wiele rzeczy i zdawałam sobie sprawę z naszego położenia. Ponownie przymknęłam oczy i delikatnie położyłam się na ławce, podkładając rękę pod głowę. Nie miałam sił siedzieć. Zastanawiałam się co się stało, jakim cudem doszło do tego, że Yaxley’s Hall zostało uszkodzone, jak to się stało, że nie zostałam pogrzebana żywcem, tylko coś teleportowało mnie setki kilometrów od domu. W miejsce, gdzie nie było żywego ducha, oprócz nas dwie. Patrzyłam na nią zmęczona, nie mając nawet siły aby ruszyć ręką. Odprowadziłam ją wzrokiem dopóki nie usiadła obok mnie, a czując jej obecność przymknęłam ponownie oczy, czując się bezpiecznie.
- Nie za wiele - przyznałam. - Coś zatrzęsło posiadłością i mój pokój zaczął się walić, pamiętam, że zaczęły spadać na mnie kawałki sufitu i upadłam i obudziłam się tutaj. Nie wiem co z moim ojcem i siostrą, narzeczonym…
Wszyscy byli wtedy w Fenland. Co jeśli nie tylko mój pokój runął, co jeśli całe Yaxley’s Hall było teraz zawalone? Łzy pociekły mi z oczu, nawet nie chciałam o tym myśleć, że coś mogło im się stać. Nic nie rozumiałam i nie potrafiłam wyjaśnić tego, co się stało, ale nigdy nie miałam do czynienia z czymś takim. Jakby jakaś energia przechodziła przez cały budynek. Coś strasznego.
- Co jeśli się uzdrowiciele nie pojawią? - zapytałam niepewnym głosem.
Chciałam poznać prawdę i przygotować się na wszystko. Potrzebowałyśmy znaleźć wyjście z sytuacji, byłyśmy tu same i nie wiem, czy byłyśmy bezpieczne. Niby miałyśmy różdżki, ale nie wiem czy w razie potrzeby byłabym w stanie rzucić jakiekolwiek zaklęcie. Bałam się, naprawdę się bałam. Nigdy nie znalazłam się w takiej sytuacji i byłam wręcz przerażona, chociaż dla własnego dobra starałam się trzymać swoje emocje na wodzy, aby nie dopuścić do tego, by zdenerwowanie wzięło nade mną górę. Jeszcze tego brakowało, abym dostała tu ataku swojej choroby.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Czas mijał, sekundy zamieniały się w minuty a na horyzoncie nie pojawiło się nic, co mogłoby świadczyć o przybyciu uzdrowicieli. Zaczynało do mnie docierać, że nikt się nie zjawi, że nikt nam nie pomoże. Zostałyśmy same. Same, ranne i oddalone od domów o setki kilometrów. Nasze położenie było bardziej, niż beznadziejne. Pomimo rozmyśleń, słuchałam tego, co mówi arystokratka. Wychodziło na to, że nie tylko mnie teleportowało w brutalny sposób, choć nie mogłam jasno stwierdzić, co było gorsze - pożoga czy zawalenie się sufitu. Było mi jej żal, zapewne nigdy w życiu nie spotkało jej nic podobnego. Martwiła się nie tylko o siebie ale i o swoich bliskich, którzy na nieszczęście musieli znajdować się również w rezydencji. Mojej rodziny akurat nie było w domu, kiedy leniwie trawiące kawałki drewna płomienie, przeistoczyły się w szalejący orszak. Miałam nadzieję, że nic im się nie stało.
- Mnie strawiły płomienie - wtrąciłam, nie odrywając wzroku od krańca boiska. - W jednej sekundzie siedziałam w fotelu, w drugiej szarżowało na mnie coś, co przypominało pożogę - dodałam, wzdychając przy tym cicho. W tym samym momencie poczułam, jak ciało zaczyna piec ze zdwojoną siłą. Przez moją twarz przemknął grymas bólu, którego jednak dziewczyna nie mogła zobaczyć. Zaraz jednak zadała pytanie, wokół którego skupiały się wszystkie moje myśli. Rosalie wydawała się zbyt słaba by zmuszać ją do marszu w poszukiwaniu jakiegoś domostwa - którego znalezienie, wcale nie było taką pewnością. Przeniosłam więc spojrzenie na swą towarzyszkę.
- Obawiam się, że uzdrowiciele nie przybędą - zaczęłam, skupiając na niej swoje spojrzenie. - Będziemy musiały znaleźć jakiś inny sposób na wydostanie się z tych przeklętych moczarów. Spacer raczej odpada, ani ja ani Ty nie jesteśmy w stanie przebyć nawet kilometra w poszukiwaniu pomocy, nie ma pewności też, że ktokolwiek mieszka w pobliżu - przerwałam na chwilę, odwracając wzrok od blondynki. - Mogłabym spróbować rzucić zaklęcie Patronusa, jeśli będzie wystarczająco silne i przybierze cielesną postać, będziemy w stanie zawiadomić kogoś o naszym położeniu - skończyłam, ponownie zerkając w kierunku kobiety. Był to najlepszy pomysł na jaki było mnie teraz stać, najlepszy i najrozsądniejszy. Cokolwiek wywołało burzę i dziwne teleportacje, zdawało się blokować zaklęcia zawiadamiające. Patronus był więc naszą przepustką do domu. Krótko po tym, wstałam z trybun i przeszłam kilka kroków w kierunku murawy boiska. Zacisnęłam smukłe palce na jasnym drewnie różdżki i z determinacją wypowiedziałam inkantację.
- Expecto Patronum!
Kara do rzutów -20
- Mnie strawiły płomienie - wtrąciłam, nie odrywając wzroku od krańca boiska. - W jednej sekundzie siedziałam w fotelu, w drugiej szarżowało na mnie coś, co przypominało pożogę - dodałam, wzdychając przy tym cicho. W tym samym momencie poczułam, jak ciało zaczyna piec ze zdwojoną siłą. Przez moją twarz przemknął grymas bólu, którego jednak dziewczyna nie mogła zobaczyć. Zaraz jednak zadała pytanie, wokół którego skupiały się wszystkie moje myśli. Rosalie wydawała się zbyt słaba by zmuszać ją do marszu w poszukiwaniu jakiegoś domostwa - którego znalezienie, wcale nie było taką pewnością. Przeniosłam więc spojrzenie na swą towarzyszkę.
- Obawiam się, że uzdrowiciele nie przybędą - zaczęłam, skupiając na niej swoje spojrzenie. - Będziemy musiały znaleźć jakiś inny sposób na wydostanie się z tych przeklętych moczarów. Spacer raczej odpada, ani ja ani Ty nie jesteśmy w stanie przebyć nawet kilometra w poszukiwaniu pomocy, nie ma pewności też, że ktokolwiek mieszka w pobliżu - przerwałam na chwilę, odwracając wzrok od blondynki. - Mogłabym spróbować rzucić zaklęcie Patronusa, jeśli będzie wystarczająco silne i przybierze cielesną postać, będziemy w stanie zawiadomić kogoś o naszym położeniu - skończyłam, ponownie zerkając w kierunku kobiety. Był to najlepszy pomysł na jaki było mnie teraz stać, najlepszy i najrozsądniejszy. Cokolwiek wywołało burzę i dziwne teleportacje, zdawało się blokować zaklęcia zawiadamiające. Patronus był więc naszą przepustką do domu. Krótko po tym, wstałam z trybun i przeszłam kilka kroków w kierunku murawy boiska. Zacisnęłam smukłe palce na jasnym drewnie różdżki i z determinacją wypowiedziałam inkantację.
- Expecto Patronum!
Kara do rzutów -20
Gość
Gość
The member 'Madeline Levine' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Nie miałam sił. Jedyne, co mogłam w tym momencie zrobić to leżeć i patrzeć. Patrzeć albo na aurorkę, która mi towarzyszyła, albo przed siebie w ciemną nicość, albo oglądać piękne gwiazdy. Mogłam mieć jedynie nadzieję, że żadne stworzenia nie przybędą nas pożreć, że nie umrę do świtu, a gdy wzejdzie słońce będę miała na tyle sił, aby wstać i spróbować gdzieś dotrzeć. Gdziekolwiek.
Musiała być również ranna, skoro miała do czynienia z pożarem. Nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego czym jest ta pożoga, ale sądząc po nazwie, która brzmiała dość groźnie, mogłam sądzić, że nie było to nic miłego. Było mi jej żal, ale nie był to żal tak wielki jak strach o moją rodzinę. Obracałam na palcu swój zaręczynowy pierścionek zastanawiając się, czy sypialnia mojej siostry, która była niedaleko mojej, również ucierpiała. I czy Liliana przeżyła. O ojca oraz Cynerica również się martwiłam ale wiedziałam, że cokolwiek się wydarzy, to akurat oni sobie na pewno poradzą. Myślałam o tym, czy zauważyli już, że zniknęłam? Czy rozpoczęli moje poszukiwania? Minie wiele dni albo tygodni nim w końcu mnie znajdą. Nie mogłam czekać i nie mogłam ruszyć się z miejsca.
- Też tak myślę - wtrąciłam.
Nie zanosiło się, aby jakikolwiek uzdrowiciel miał się tutaj pojawić. Gdyby mieli, to pojawiłby się już dawno temu. Mogli mieć dużo pracy, ale działali bardzo szybko, więc dotarcie do nas, przy tylu jednostkach ile posiadali nie powinno stanowić większego problemu. Patrzyłam na kobietę, gdy ta mówiła o wyczarowaniu patronusa. Słyszałam o nim kiedyś, ale nigdy nie potrafiłam tego dokonać. Być może po prostu miałam zbyt małe umiejętności, albo miałam zbyt słabe szczęśliwe wspomnienie. Bo to szczęśliwe wspomnienie liczyło się najbardziej.
- Umie pani? - zapytałam, gdy wstawała.
Obserwowałam jak się oddala, jak się skupia, słyszałam jak wypowiada zaklęcie, ale było ono zbyt słabe, aby przyjęła jakąkolwiek postać. Jedynie smugi biało-niebieskiego światła wydobyły się z jej różdżki, które niemal w tej samej chwili zniknęły. Nie umiała.
Moja nadzieja zniknęła. Sądziłam, że to już koniec, że już po nas. Myślałam, że nigdy stąd nie odejdziemy, że tu zostaniemy już na zawsze. A przecież miałam tyle planów, tyle miało się wydarzyć w najbliższym czasie. I miałam skończyć tutaj? Poobijana, gdzie mięśnie odmawiały mi posłuszeństwa? Bez moich ziołowych inhalacji, które ratowały mnie przed śmiercią z uduszenia? Ile wysiłku musiałam włożyć, aby obrócić się na plecy. Chciałam spojrzeć w niebo, pooglądać gwiazdy. Gwiazdy wszędzie były te same, może Cyneric właśnie również w nie spogląda, szukając wskazówek gdzie znaleźć swoją ukochaną? Może gwiazdy go do mnie zaprowadzą? Gdy nagle…
- Miotła - powiedziałam zdziwiona, marszcząc czoło i wytężając wzrok. - Tam ktoś leci!
Nie dałam rady unieść rękę, ale gdy tylko kobieta na mnie spojrzy będzie wiedziała gdzie patrzę. Wystarczyło ich tylko poinformować o naszej obecności. Nie ważne kto to był, ważne było to, że mógł nas uratować. Był naszą nadzieją. Gwiazdy mi jednak pomogły.
Musiała być również ranna, skoro miała do czynienia z pożarem. Nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego czym jest ta pożoga, ale sądząc po nazwie, która brzmiała dość groźnie, mogłam sądzić, że nie było to nic miłego. Było mi jej żal, ale nie był to żal tak wielki jak strach o moją rodzinę. Obracałam na palcu swój zaręczynowy pierścionek zastanawiając się, czy sypialnia mojej siostry, która była niedaleko mojej, również ucierpiała. I czy Liliana przeżyła. O ojca oraz Cynerica również się martwiłam ale wiedziałam, że cokolwiek się wydarzy, to akurat oni sobie na pewno poradzą. Myślałam o tym, czy zauważyli już, że zniknęłam? Czy rozpoczęli moje poszukiwania? Minie wiele dni albo tygodni nim w końcu mnie znajdą. Nie mogłam czekać i nie mogłam ruszyć się z miejsca.
- Też tak myślę - wtrąciłam.
Nie zanosiło się, aby jakikolwiek uzdrowiciel miał się tutaj pojawić. Gdyby mieli, to pojawiłby się już dawno temu. Mogli mieć dużo pracy, ale działali bardzo szybko, więc dotarcie do nas, przy tylu jednostkach ile posiadali nie powinno stanowić większego problemu. Patrzyłam na kobietę, gdy ta mówiła o wyczarowaniu patronusa. Słyszałam o nim kiedyś, ale nigdy nie potrafiłam tego dokonać. Być może po prostu miałam zbyt małe umiejętności, albo miałam zbyt słabe szczęśliwe wspomnienie. Bo to szczęśliwe wspomnienie liczyło się najbardziej.
- Umie pani? - zapytałam, gdy wstawała.
Obserwowałam jak się oddala, jak się skupia, słyszałam jak wypowiada zaklęcie, ale było ono zbyt słabe, aby przyjęła jakąkolwiek postać. Jedynie smugi biało-niebieskiego światła wydobyły się z jej różdżki, które niemal w tej samej chwili zniknęły. Nie umiała.
Moja nadzieja zniknęła. Sądziłam, że to już koniec, że już po nas. Myślałam, że nigdy stąd nie odejdziemy, że tu zostaniemy już na zawsze. A przecież miałam tyle planów, tyle miało się wydarzyć w najbliższym czasie. I miałam skończyć tutaj? Poobijana, gdzie mięśnie odmawiały mi posłuszeństwa? Bez moich ziołowych inhalacji, które ratowały mnie przed śmiercią z uduszenia? Ile wysiłku musiałam włożyć, aby obrócić się na plecy. Chciałam spojrzeć w niebo, pooglądać gwiazdy. Gwiazdy wszędzie były te same, może Cyneric właśnie również w nie spogląda, szukając wskazówek gdzie znaleźć swoją ukochaną? Może gwiazdy go do mnie zaprowadzą? Gdy nagle…
- Miotła - powiedziałam zdziwiona, marszcząc czoło i wytężając wzrok. - Tam ktoś leci!
Nie dałam rady unieść rękę, ale gdy tylko kobieta na mnie spojrzy będzie wiedziała gdzie patrzę. Wystarczyło ich tylko poinformować o naszej obecności. Nie ważne kto to był, ważne było to, że mógł nas uratować. Był naszą nadzieją. Gwiazdy mi jednak pomogły.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zacisnęłam usta w wąską linię. Nie wyszło. Z końca różdżki buchnął jedynie mglisty snop niebieskawego światła i zgasł. Na usta cisnęło mi się wiele słów. Zawiodłam. Miałam pomóc, miałam nas stąd wydostać... Najwyraźniej przeceniłam swoje możliwości. Ból jaki sprawiały odniesione rany, zdawał się nasilać. Cofnęłam więc wyciągniętą dłoń w bezwarunkowym geście, przysuwając ją bliżej klatki piersiowej. Nie chciałam patrzeć w kierunku szlachcianki, z pewnością odebrałam jej resztki nadziei, które jak na ironię, pokładała właśnie we mnie. Przymknęłam więc oczy, ignorując wszelkie odgłosy otoczenia. Próbowałam uspokoić kołaczące w piersi serce, którego bicie nabrało tempa dopiero po nieudolnie rzuconej inkantacji. Dlaczego? Kiedyś to zaklęcie wychodziło mi bezbłędnie. Teraz, nie było nawet zbliżone do swej materialnej formy. Czy to za sprawą utraty Alexandra? Moje szczęśliwe wspomnienia są połączone właśnie z jego osobą... Czy to znaczy, że już nigdy nie wyczaruję prawdziwego patronusa? Zacisnęłam mocniej zęby, wolno wypuszczając wstrzymywane powietrze. No właśnie, Alex. Czy był cały? Czy anomalie sięgnęły również szpitala świętego Munga? Jeśli coś mu się stało... W tym momencie krzyk dziewczyny sprowadził mnie na ziemię.
- Miotła? - powtórzyłam za nią pytająco. Kiedy jednak mój wzrok podążył we wskazanym przez blondynkę kierunku, zauważyłam śmiałka, przeszywającego powietrze na miotle. Nie wierzyłam własnym oczom. Prawdopodobieństwo spotkania kogoś tutaj było zerowe a mimo to, był. Nie zwlekając ani chwili, wyrzuciłam rękę ku górze a z końca mojej różdżki wystrzelił snop płomienno-czerwonych iskier. Nieznajomy musiał zauważyć błysk, bo gwałtownie zawrócił w naszym kierunku. Chwilowa radość, jaka ogarnęła moje ciało, ucichła jednak pod naciskiem nieufności. Cofnęłam się więc w kierunku Rosalie, bo choć chciałam wierzyć w dobre intencje czarodzieja, nie mogłam stracić czujności. Mężczyzna wylądował niedaleko nas i dość żwawo zeskoczył z miotły, by następnie ruszyć w naszym kierunku.
- Na Merlina! Co panienki tutaj robią? - niemal krzyknął, przyglądając się nam uważnie. - Są panienki całe? To pewnie przez te nawałnice, cały świat oszalał! - rzucił a w jego głosie słychać było przejęcie. Był to niewysoki mężczyzna, wiekiem dorównywał pewnie memu ojcu. Nie wyglądał na kogoś, kto mógłby nam zrobić krzywdę. Jego poczciwa, naznaczona bruzdami twarz przyglądała nam się z zaniepokojeniem ale i troską.
- Trochę poturbowane ale całe - odparłam, zgodnie z prawdą. Pomiędzy brwiami, pojawiła się jednak mała zmarszczka. Co miał na myśli mówiąc, że cały świat oszalał? Która była godzina? Ile czasu spędziły na tym odludziu? Powstrzymałam się jednak od zbędnego mielenia jęzorem, w pamięci zachowując nurtujące mnie pytania. - Nazywam się Madeline Levine, jestem aurorem a to moja... - przerwałam, przenosząc wzrok na arystokratkę. Nie byłam pewna czy podawanie jej prawdziwego nazwiska byłoby rozsądne, szczególnie zwracając uwagę na ostanie wydarzenia. - towarzyszka, Rosalie. - Dokończyłam, ponownie przenosząc wzrok na mężczyznę. Jeśli będzie chciała, sama się przedstawi. - Tak czy inaczej, potrzebujemy interwencji magomedyka. Musimy ja najszybciej wydostać się z tych moczarów. Możesz nam pomóc? - spytałam, utkwiwszy w nim spojrzenie.
- Miotła? - powtórzyłam za nią pytająco. Kiedy jednak mój wzrok podążył we wskazanym przez blondynkę kierunku, zauważyłam śmiałka, przeszywającego powietrze na miotle. Nie wierzyłam własnym oczom. Prawdopodobieństwo spotkania kogoś tutaj było zerowe a mimo to, był. Nie zwlekając ani chwili, wyrzuciłam rękę ku górze a z końca mojej różdżki wystrzelił snop płomienno-czerwonych iskier. Nieznajomy musiał zauważyć błysk, bo gwałtownie zawrócił w naszym kierunku. Chwilowa radość, jaka ogarnęła moje ciało, ucichła jednak pod naciskiem nieufności. Cofnęłam się więc w kierunku Rosalie, bo choć chciałam wierzyć w dobre intencje czarodzieja, nie mogłam stracić czujności. Mężczyzna wylądował niedaleko nas i dość żwawo zeskoczył z miotły, by następnie ruszyć w naszym kierunku.
- Na Merlina! Co panienki tutaj robią? - niemal krzyknął, przyglądając się nam uważnie. - Są panienki całe? To pewnie przez te nawałnice, cały świat oszalał! - rzucił a w jego głosie słychać było przejęcie. Był to niewysoki mężczyzna, wiekiem dorównywał pewnie memu ojcu. Nie wyglądał na kogoś, kto mógłby nam zrobić krzywdę. Jego poczciwa, naznaczona bruzdami twarz przyglądała nam się z zaniepokojeniem ale i troską.
- Trochę poturbowane ale całe - odparłam, zgodnie z prawdą. Pomiędzy brwiami, pojawiła się jednak mała zmarszczka. Co miał na myśli mówiąc, że cały świat oszalał? Która była godzina? Ile czasu spędziły na tym odludziu? Powstrzymałam się jednak od zbędnego mielenia jęzorem, w pamięci zachowując nurtujące mnie pytania. - Nazywam się Madeline Levine, jestem aurorem a to moja... - przerwałam, przenosząc wzrok na arystokratkę. Nie byłam pewna czy podawanie jej prawdziwego nazwiska byłoby rozsądne, szczególnie zwracając uwagę na ostanie wydarzenia. - towarzyszka, Rosalie. - Dokończyłam, ponownie przenosząc wzrok na mężczyznę. Jeśli będzie chciała, sama się przedstawi. - Tak czy inaczej, potrzebujemy interwencji magomedyka. Musimy ja najszybciej wydostać się z tych moczarów. Możesz nam pomóc? - spytałam, utkwiwszy w nim spojrzenie.
Gość
Gość
Czułam tak ogromną ulgę, gdy osoba na miotle zauważyła wystrzelone przez moją towarzyszkę czerwone iskry i zawróciła. Nie czułam niepewności a raczej radość, że zaraz zostaniemy uratowane. Bo tylko to było w mojej głowie, kompletnie nie zdając sobie sprawy, że jednocześnie może być to dla mnie jakieś zagrożenie. Gdy tylko mężczyzna znalazł się obok nas przyciągnęłam ręce do siebie, niechęć, albo oglądał mnie w samej koszuli nocnej, była silniejsza niż ból i brak siły, aby się ruszyć. Dłońmi mogłam zakryć zarys piersi, mając nadzieję, że nie będzie mi się zbyt mocno przyglądać. Okazało się, że jest do nas przyjaźnie nastawiony i był zdecydowanie zdenerwowany tym faktem, że nas tutaj znalazł. Aurorka nas przedstawiła, mojego nazwiska nie podała, za co byłam jej bardzo wdzięczna. Przytaknęłam więc tylko jedynie kiwając głową, chociaż nie wiem, czy w tych ciemnościach ktokolwiek to zauważył.
- Tak, tak, oczywiście, że wam pomogę! - przytaknął od razu. - Muszę jednak wrócić do domu, by powiadomić magiczne pogotowie, przez te nawałnice nie można się teleportować, a systemy powiadamiania nie działają. Wyślę sowę i od razu do pań wrócę!
Gdy odlatywał czułam smutek, chciałam powiedzieć coś, żeby nas nie zostawiał, ale to co mówił, było logiczne. Nie da rady nas wziąć na jednej miotle, mieszkał na pewno daleko i nie dałybyśmy rady dotrzeć, a jego sowa czekała w domu więc nie miał jak wysłać listu stąd. Czekałyśmy długo, a przynajmniej tak nam się wydawało. Usilnie wpatrywałam się w niebo szukając miotły, oznaku jego powrotu. Nie wiem ile czasu minęło, gdy do nas wrócił, a mi aż łzy stanęły w oczach, że naprawdę nas nie zostawił. Przyniósł nam nawet koce, abyśmy się okryły. Noc była zimna.
Po jakimś czasie dotarło do nas magiczne pogotowie. Uzdrowiciele podbiegli do nas z pytaniem, co nam dolega. Jeden z nich od razu pomógł mi usiąść.
- Dziękuje, spadł na mnie sufit, strasznie boli mnie głowa i nie mam sił się ruszać - powiedziałam od razu.
Miałam zaufanie do uzdrowicieli, w Mungu bywałam często ze względu na swoją chorobę więc od razu wszystko powiedziałam. Bez mrugnięcia okiem wykonałam wszystkie ich polecenia i już po krótkim czasie obydwie byłyśmy transportowane do Świętego Munga, gdzie nasze rany miały zostać wyleczone.
zt obie
- Tak, tak, oczywiście, że wam pomogę! - przytaknął od razu. - Muszę jednak wrócić do domu, by powiadomić magiczne pogotowie, przez te nawałnice nie można się teleportować, a systemy powiadamiania nie działają. Wyślę sowę i od razu do pań wrócę!
Gdy odlatywał czułam smutek, chciałam powiedzieć coś, żeby nas nie zostawiał, ale to co mówił, było logiczne. Nie da rady nas wziąć na jednej miotle, mieszkał na pewno daleko i nie dałybyśmy rady dotrzeć, a jego sowa czekała w domu więc nie miał jak wysłać listu stąd. Czekałyśmy długo, a przynajmniej tak nam się wydawało. Usilnie wpatrywałam się w niebo szukając miotły, oznaku jego powrotu. Nie wiem ile czasu minęło, gdy do nas wrócił, a mi aż łzy stanęły w oczach, że naprawdę nas nie zostawił. Przyniósł nam nawet koce, abyśmy się okryły. Noc była zimna.
Po jakimś czasie dotarło do nas magiczne pogotowie. Uzdrowiciele podbiegli do nas z pytaniem, co nam dolega. Jeden z nich od razu pomógł mi usiąść.
- Dziękuje, spadł na mnie sufit, strasznie boli mnie głowa i nie mam sił się ruszać - powiedziałam od razu.
Miałam zaufanie do uzdrowicieli, w Mungu bywałam często ze względu na swoją chorobę więc od razu wszystko powiedziałam. Bez mrugnięcia okiem wykonałam wszystkie ich polecenia i już po krótkim czasie obydwie byłyśmy transportowane do Świętego Munga, gdzie nasze rany miały zostać wyleczone.
zt obie
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Moczary Queerditch Marsh
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia