Dzika plaża
AutorWiadomość
Dzika plaża
Z ogrodów można przedostać się bocznym przesmykiem prosto na malowniczą, opustoszałą plażę. Niewidoczne na pierwszy rzut oka przejście ujawnia widok zapierający dech w piersi. Miejsce zdaje się być zapomniane przez człowieka, oddane nieposkromionej przyrodzie. Przyjemna, złocista plaża gdzieniegdzie poprzerywana jest pojedynczymi wyrzuconymi przez morze kłodami. Docierające do piasku fale wyrzucają na brzeg drobne kolorowe kamienie. Pochylające się ku morzu pojedyncze drzewa zachęcają, by schronić się w ich cieniu. Tuż przy brzegu znajduje się piaszczyste, charakterystyczne wzniesienie, z którego rozciąga się fantastyczny widok na znikające za linią horyzontu popołudniowe słońce. Cisza, poprzerywania jedynie melodią fal i ptasimi głosami, pozwala zebrać myśli i sprzyja odpoczywaniu.
-Jakieś nowe wieści?- spytałem Igora, który w końcu dotarł na plażę, gdzie czekała już buteleczka trunku oraz trzy, jeszcze puste, szklaneczki. Strzepałem tytoń na piach, a następnie dźwignąłem się na równe nogi, aby podać mu dłoń w geście przywitania. -Nie widziałeś może Mitcha? Miał zjawić się jako pierwszy, a - przerwałem i rozłożyłem szeroko ręce. -Jak widzisz musiałem poradzić sobie sam- wskazałem głową na leżącą piersiówkę i wygiąłem wargi w złośliwym uśmiechu.
-W całym tym szaleństwie nawet nie miałem okazji zapytać cię, czy orientowałeś się jak Karczma- skupiłem wzrok na mężczyźnie, a następnie sięgnąłem po ognistą, którą zacząłem uzupełniać szkła. -Zewsząd napływają wieści, że stolica znacznie odczuła skutki pamiętnej nocy- właściwie jak większość angielskich ziem. Byłem jednak ciekaw stanu Mantykory oraz kwestii ewentualnej skali zniszczeń. Nie otrzymałem żadnego listu od Rogera, a zatem mogłem odrzucić najgorsze wizje, choć – co do zasady – nie miałem pewności, że sam nie zionął ducha. Otrzymał jednak dość proste instrukcje, które opiewały o przejęciu przez Igora odpowiedzialności za interes, więc istniała szansa, że tylko jego poinformował o ewentualnych problemach. Nie obraziłbym się, jeśli nie byłoby ich wcale, bowiem mieliśmy ręce pełne roboty w hrabstwie i obecność Karkaroffa mogła okazać się niezbędna, jeśli nie kluczowa. Każdy z domowników odgrywał ważną rolę w odbudowie, niesieniu pomocy oraz załatwianiu spraw nieco bardziej przyziemnych, czasem nawet abstrakcyjnych, a zatem jego brak stworzyłby lukę, jaką należałoby uzupełnić. Pozostawało pytanie kim, nie mieliśmy większych sił przerobowych. Ludzi brakowało wszędzie, szczególnie tych zaufanych.
-No w końcu- przeniosłem spojrzenie na kuzyna, który pojawił się w przejściu prowadzącym do ogrodu. -Zdumiewająca punktualność- zaśmiałem się pod nosem. Pozornie dobry nastrój zdawał się mnie nie opuszczać, choć była to tylko zasłona dymna – nie chciałem nikomu pokazywać, że spoczywające na barkach trudy spędzały mi sen z powiek. Może ubrana w żart propozycja treningu nie była wcale takim złym pomysłem? Wszystko zdawało się być lepszym, jak szukanie kolejnych, nieistotnych punktów na suficie, w które można było wbić wzrok.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Kaskada gwiazd migała wymownie na mrocznym nieboskłonie, niosąc ze sobą echo katastroficznych wizji sprzed kilku dni; w szalejącej nieopodal morskiej wodzie wciąż dojrzeć się dało odbicia zatrważających macek ognia, trawiących pobliskie lasy wszechmocą swojego oddziaływania. W niej, dość koślawo i nieprecyzyjnie, jak w rozbitym lusterku, dało się wyznaczyć bieg spadających meteorów, na najbliższe lata naznaczających już dzień trzynastego sierpnia okrutną reminiscencją. Jak nazwą tę osobliwość ci, którzy w patetycznym hołdzie składać będą kondolencje wszystkim poległym? Ustanowią tę datę corocznym świętem narodowym, pogrążonym w żałobie i niemej zadumie? Nie zdziwiłby się, ludzie zwykli wszakże nad wyraz długo rozpamiętywać okoliczności nabytych znamion, przy tym, jakże dumnie, pozwalając sobie na rozdrapywanie starych ran. Osobiście nie nosił się brzmieniem przesadnej melancholii, a rodzinny biznes pogrzebowy wycisnął z niego wszelkie soki wrażliwości, pozostawiwszy po sobie zobojętniałą na cierpienia kukłę, ustawicznie powtarzającą tylko wyuczone formuły. Pewnie nie zapłakałby za nikim, szczęśliwie jednak ci najbliżsi dalej migali w murach przestrzennego domostwa; ciężar przejęcia bezwstydnie spaść mógł więc na inne sprawunki, jakby naturalnie znacząc swoimi smugami ogół codzienności.
— Chciałem spytać o to samo — odparł inicjująco, ścisnąwszy dłoń kuzyna w powitalnym geście; na twarzy wykwitł blady uśmiech, oczy powędrowały zaś w stronę leżącej bezwładnie piersiówki, opróżnionej zawczasu w obliczu znudzonego oczekiwania. Wiatr rozwiał nieznacznie kosmyki włosów, morze naznaczało piach wilgotnym filmem, a on pozbywał się dopalonego do reszty papierosa, gdzieś w tutejszej, zupełnie nieuporządkowanej, dziczy rozległego wybrzeża. — Stawiam dychę, że właśnie wraca z babcinej kolacji — dopowiedział po chwili, w niemym rozbawieniu rozpinając zamek skórzanej kurtki. — Kilka partii butelek z zaplecza potłukło się w wyniku trzęsienia, odłamki zbiły też szybę w kiblu, ale już nad tym pracuję, nie musisz się martwić — przyznał lapidarnie, wzrok wlepiając w pieniące się odmęty słonawej toni. Determinowane przez położenie Księżyca i Słońca pływy zdawały się występować niezależnie od niedawnych wydarzeń; cyklicznie jednostajny ruch pozostawał niezaburzony, choć angielskie ziemie promieniowały od nadmiaru kosmicznej energii. Poczyniona obserwacja zaintrygowała przenikliwy umysł, zamiast naukowych dywagacji postanowił jednak napomknąć o czymś przyziemniejszym, trochę w niewypowiedzianym żądaniu szczegółów, trochę też w manierze naczelnego plociucha, łapczywie oczekującego weryfikacji zastałych faktów.
— Poznałem Lucindę — sucho oznajmił na wstępie, choć nie zamierzał na tym poprzestawać. — Ale dopiero po czasie przypomniałem sobie, skąd, od samego początku, kojarzyłem jej twarz — kontynuował wolno, bez ogródek łapiąc pomiędzy palce chłodnawą szyjkę trunku. Etykiety nie dało się jednak w tej ciemnicy nijak odczytać. — Z plakatów, czyż nie? Za jej głowę obiecywali kilka tysięcy nagrody — dodał po chwili, domagając się leciwych bodaj wyjaśnień, ale zza pleców wyłonił się już oczekiwany krewniak.
— Mitch!
— Chciałem spytać o to samo — odparł inicjująco, ścisnąwszy dłoń kuzyna w powitalnym geście; na twarzy wykwitł blady uśmiech, oczy powędrowały zaś w stronę leżącej bezwładnie piersiówki, opróżnionej zawczasu w obliczu znudzonego oczekiwania. Wiatr rozwiał nieznacznie kosmyki włosów, morze naznaczało piach wilgotnym filmem, a on pozbywał się dopalonego do reszty papierosa, gdzieś w tutejszej, zupełnie nieuporządkowanej, dziczy rozległego wybrzeża. — Stawiam dychę, że właśnie wraca z babcinej kolacji — dopowiedział po chwili, w niemym rozbawieniu rozpinając zamek skórzanej kurtki. — Kilka partii butelek z zaplecza potłukło się w wyniku trzęsienia, odłamki zbiły też szybę w kiblu, ale już nad tym pracuję, nie musisz się martwić — przyznał lapidarnie, wzrok wlepiając w pieniące się odmęty słonawej toni. Determinowane przez położenie Księżyca i Słońca pływy zdawały się występować niezależnie od niedawnych wydarzeń; cyklicznie jednostajny ruch pozostawał niezaburzony, choć angielskie ziemie promieniowały od nadmiaru kosmicznej energii. Poczyniona obserwacja zaintrygowała przenikliwy umysł, zamiast naukowych dywagacji postanowił jednak napomknąć o czymś przyziemniejszym, trochę w niewypowiedzianym żądaniu szczegółów, trochę też w manierze naczelnego plociucha, łapczywie oczekującego weryfikacji zastałych faktów.
— Poznałem Lucindę — sucho oznajmił na wstępie, choć nie zamierzał na tym poprzestawać. — Ale dopiero po czasie przypomniałem sobie, skąd, od samego początku, kojarzyłem jej twarz — kontynuował wolno, bez ogródek łapiąc pomiędzy palce chłodnawą szyjkę trunku. Etykiety nie dało się jednak w tej ciemnicy nijak odczytać. — Z plakatów, czyż nie? Za jej głowę obiecywali kilka tysięcy nagrody — dodał po chwili, domagając się leciwych bodaj wyjaśnień, ale zza pleców wyłonił się już oczekiwany krewniak.
— Mitch!
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Niby jakoś czekałem na ten wieczór, niby cieszyłem się na chwilę spędzoną z dala od książek i wszędzie porozwalanych pergaminów, na czas spędzony w męskim gronie, ale jednocześnie nie mogłem się oderwać od pracy. Głowę miałem pełną liczb i szkiców, obrazów ludzkiego nieszczęścia i kolejnych pomysłów, które nie koniecznie wiedziałem jak wprowadzić w życie. Wymagały ode mnie jeszcze większej ilości pracy, kolejnych eksperymentów z zaklęciami i odpowiednimi materiałami...a czasu było mało chociaż jednocześnie dużo.
Westchnąłem ciężko przecierając twarz dłońmi, po czym rozejrzałem się po pokoju. Wzrok zatrzymał się na zegarze.
- Cholera… - mruknąłem sam do siebie, po czym pośpiesznie zacząłem zbierać papiery.
Ułożyłem je w odpowiednie stosiki na komodzie, by potem wiedzieć do czego wrócić, w jakieś kolejności, po czym jeszcze wyciągnąłem z szafy mała butelkę alkoholu, którą tam schowałem właśnie na takie okazje i wyszedłem z pokoju. Pewnie już na mnie czekali, a przecież zapewniałem Drew, że przyjdę na czas. Szybkim krokiem przemierzyłem korytarze domostwa, a potem skierowałem się do ogrodu, w którym zajmowało się przejście na plaże. Noc była piękna, niebo bezchmurne, a to oznaczało, że jutro czekał nas bardzo słoneczny i pewnie gorący dzień. Bo to, że będzie pracowity to w ogóle było nie do podważenia. A może przydałby się jakiś dzień wolnego? Tak żeby trochę zregenerować siły, złapać trochę snu, bo tego akurat zdecydowanie brakowało. Eee tam, nie! Pokręciłem głową jakby to miało pomóc odgonić te myśli. Nie było czasu, było zdecydowanie zbyt wiele do zrobienia. Wystarczyło, że dzisiaj będzie trochę luzu, czas spędzony z kuzynami, chociaż podejrzewałem, że mimo wszystko nie uda nam się całkowicie uniknąć tematów związanych z katastrofą.
- Wypchaj się. - rzuciłem do Drew kręcąc głową z lekkim rozbawieniem – Zasiedziałem się nad papierami, ale mam coś. - dodałem po chwili zbliżając się do kuzynów i lekko machając niesioną butelką – Nie będzie lepszej okazji, a na gardła kobiet to nie jest. - powiedziałem z uśmiechem stawiając butelkę obok obok ognistej – Akwawit, 40%, przywiozłem z Norwegii.
Stanąłem przy nich i spojrzałem na uzupełnione szklanki.
- Miło, że na mnie zaczekaliście. - pokiwałem głową z zadowoloną miną – No może oprócz ciebie… - uniosłem rozbawiony brew ku górze zerkając na Drew i jego piersiówkę – A właśnie, Igor, babcia pisała i pytała się kiedy wpadniesz na rosół? - zaśmiałem się posyłając kuzynowi porozumiewawcze spojrzenie.
Westchnąłem ciężko przecierając twarz dłońmi, po czym rozejrzałem się po pokoju. Wzrok zatrzymał się na zegarze.
- Cholera… - mruknąłem sam do siebie, po czym pośpiesznie zacząłem zbierać papiery.
Ułożyłem je w odpowiednie stosiki na komodzie, by potem wiedzieć do czego wrócić, w jakieś kolejności, po czym jeszcze wyciągnąłem z szafy mała butelkę alkoholu, którą tam schowałem właśnie na takie okazje i wyszedłem z pokoju. Pewnie już na mnie czekali, a przecież zapewniałem Drew, że przyjdę na czas. Szybkim krokiem przemierzyłem korytarze domostwa, a potem skierowałem się do ogrodu, w którym zajmowało się przejście na plaże. Noc była piękna, niebo bezchmurne, a to oznaczało, że jutro czekał nas bardzo słoneczny i pewnie gorący dzień. Bo to, że będzie pracowity to w ogóle było nie do podważenia. A może przydałby się jakiś dzień wolnego? Tak żeby trochę zregenerować siły, złapać trochę snu, bo tego akurat zdecydowanie brakowało. Eee tam, nie! Pokręciłem głową jakby to miało pomóc odgonić te myśli. Nie było czasu, było zdecydowanie zbyt wiele do zrobienia. Wystarczyło, że dzisiaj będzie trochę luzu, czas spędzony z kuzynami, chociaż podejrzewałem, że mimo wszystko nie uda nam się całkowicie uniknąć tematów związanych z katastrofą.
- Wypchaj się. - rzuciłem do Drew kręcąc głową z lekkim rozbawieniem – Zasiedziałem się nad papierami, ale mam coś. - dodałem po chwili zbliżając się do kuzynów i lekko machając niesioną butelką – Nie będzie lepszej okazji, a na gardła kobiet to nie jest. - powiedziałem z uśmiechem stawiając butelkę obok obok ognistej – Akwawit, 40%, przywiozłem z Norwegii.
Stanąłem przy nich i spojrzałem na uzupełnione szklanki.
- Miło, że na mnie zaczekaliście. - pokiwałem głową z zadowoloną miną – No może oprócz ciebie… - uniosłem rozbawiony brew ku górze zerkając na Drew i jego piersiówkę – A właśnie, Igor, babcia pisała i pytała się kiedy wpadniesz na rosół? - zaśmiałem się posyłając kuzynowi porozumiewawcze spojrzenie.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przyzwyczajenia Mitcha nie były mi jeszcze dobrze znane; kuzyn powrócił do kraju mniej więcej w tym samym okresie co ja, jednakże nie mieliśmy nader wielu okazji do spotkań. Czas zdawał się uciekać przez palce, pędził zrzucając na nasze barki nowe wyzwania, wznosił przeszkody i nie pozwalał nawet na moment się zatrzymać. Odmawiał złapania oddechu. Gdyby spotkanie miało inny charakter i głównym jego celem byłaby pilna dyskusja tudzież przekazanie istotnych informacji, to wyraźnie skrytykowałbym spóźnienie. Jako, że sam miałem olbrzymie pokłady szacunku do czyjegoś rozkładu dnia, to oczekiwałem tego samego od drugiej strony, ale dzisiejszy wieczór nie miał nic wspólnego z większymi planami. Prymitywna rozrywka, kilka szklaneczek znamienitego trunku i uwolnienie się z czterech ścian w męskim towarzystwie – nic więcej. Obowiązki zawsze stawiałem ponad odpoczynek, a nie wątpiłem, iż to właśnie one zatrzymały kuzyna.
Wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie słysząc komentarz Igora. Słynna babcia – wszyscy o niej słyszeli, lecz prawdopodobnie nikt jeszcze nie widział. Szczerze liczyłem, że nie była to jedynie niestosowna fantazja naszego drogiego krewniaka. -Miałeś kiedyś okazję ją poznać?- uniosłem brew w zaciekawieniu wszak z pewnością wiedziała o wiele więcej o naszych korzeniach. Mimo haniebnej historii – rzecz jasna niedługo przed oraz po utracie szlacheckich tytułów – chciałem dowiedzieć się możliwie wiele o rodzinnych powiązaniach oraz koligacjach. Po upadku Macnairowie ruszyli w świat i być może w jakimś kraju udało im się wzbić ponad pozostawione przez przodków bagno. Śmiało można było to nazwać świeżym startem, bowiem nikt ich tam nie znał – wciąż byliśmy zbyt mali, aby zagraniczna, czarodziejska społeczność miała nas na ustach.
Skinąłem głową na wieść o niewielkich uszkodzeniach. To była dobra informacja zważywszy na panujący w stolicy chaos. Rad byłem, że Igor na poważnie potraktował swą nową rolę i zajął się niedogodnościami nim wskazano mu je palcem. Zbyt wcześnie, aby oceniać rokowania, aczkolwiek uważałem, iż prędzej niżeli później formalnie przejmie przybytek. Mantykorze daleko było do ekskluzywnego lokalu i tym samym lukratywnego biznesu, ale przy odpowiednich zasobach oraz pomysłach można było ją rozwinąć. Była idealnym miejscem do kwitnącego, czarnego rynku, a im zamożniejsi handlarze raczyliby progi Karczmy swą obecnością, tym większe płynęłyby zyski. Kwestię ewentualnego poszerzenia działalności pozostawiałem jednak jemu – służyłem radą, ale nie zamierzałem narzucać mu swoich wizji.
-Nie wątpię- wygiąłem wargi w szelmowskim wyrazie, po czym uniosłem szkło w geście niemego toastu. -Wybornie na nich wyszła, czyż nie?- domyśliłem się, że chodziło o listy gończe. Tych nie brakowało na londyńskich ulicach i chyba tylko prawdziwy ignorant minął je wzrokiem. Ponadto uroda Lucindy przyciągała spojrzenie, nie można było jej tego odmówić.
-Nie musisz owijać w bawełnę, pytaj- zerknąłem na kuzyna i ponagliłem go spojrzeniem. Wątpiłem, aby ta uwaga była rzucona bez żadnego celu. -Tylko Irina wiedziała, że przybędzie do naszego domu, więc nie bierz tego do siebie. Środki ostrożności, zero związku z zaufaniem- rozsądne powielanie informacji brzmiało trafniej. Chciałem mu zwierzyć, ale moje ograniczenie w tej kwestii było ogromne i nawet ciotki nie byłem pewien w stu procentach. Przeszłość nauczyła mnie zapobiegawczości, utrzymywania pewnych barier, dlatego zachowywałem dystans. Małymi krokami, czynami nie słowami – powolna, restrykcyjna budowa mogła przynieść oczekiwany rezultat, ale to wymagało czasu i namacalnych dowodów lojalności. Wszystko było jednak przed nami, szczerze na to liczyłem.
-Proszę, proszę, jaki zaszczyt nas kopnął w dupy. Któż to o nas sobie przypomniał- zaśmiałem się pod nosem, po czym uścisnąłem dłoń Mitcha w geście przywitania. -Papierami? Czy babcinym obiadem?- ironiczne pytanie wymsknęło się tuż po tym, jak podałem mu szkło wypełnione ognistą. -Jesteś pewien? Intuicja mi podpowiada, że Irina wyraziłaby aprobatę- kątem oka zerknąłem na trzymany przez niego trunek. Cóż, trafił, bowiem nigdy wcześniej nie przyszło mi go kosztować. Norwegia nie była celem moich podróży, a co za tym szło ich przysmaki pozostawały dla mnie tajemnicą.
-Może zaprosisz ją w końcu do nas? Czasem odnoszę wrażenie, że cała ta babcia to jedynie wytwór twojej wyobraźni- nie mógł się dziwić wątpliwościom wszak minęło kilka miesięcy od jego powrotu w rodzinne strony.
-No to panowie, jaki duet zaczyna? Rzucamy galeonem?- zasugerowałem, chyba że któryś wymiękł. Nie zamierzałem naciskać.
Wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie słysząc komentarz Igora. Słynna babcia – wszyscy o niej słyszeli, lecz prawdopodobnie nikt jeszcze nie widział. Szczerze liczyłem, że nie była to jedynie niestosowna fantazja naszego drogiego krewniaka. -Miałeś kiedyś okazję ją poznać?- uniosłem brew w zaciekawieniu wszak z pewnością wiedziała o wiele więcej o naszych korzeniach. Mimo haniebnej historii – rzecz jasna niedługo przed oraz po utracie szlacheckich tytułów – chciałem dowiedzieć się możliwie wiele o rodzinnych powiązaniach oraz koligacjach. Po upadku Macnairowie ruszyli w świat i być może w jakimś kraju udało im się wzbić ponad pozostawione przez przodków bagno. Śmiało można było to nazwać świeżym startem, bowiem nikt ich tam nie znał – wciąż byliśmy zbyt mali, aby zagraniczna, czarodziejska społeczność miała nas na ustach.
Skinąłem głową na wieść o niewielkich uszkodzeniach. To była dobra informacja zważywszy na panujący w stolicy chaos. Rad byłem, że Igor na poważnie potraktował swą nową rolę i zajął się niedogodnościami nim wskazano mu je palcem. Zbyt wcześnie, aby oceniać rokowania, aczkolwiek uważałem, iż prędzej niżeli później formalnie przejmie przybytek. Mantykorze daleko było do ekskluzywnego lokalu i tym samym lukratywnego biznesu, ale przy odpowiednich zasobach oraz pomysłach można było ją rozwinąć. Była idealnym miejscem do kwitnącego, czarnego rynku, a im zamożniejsi handlarze raczyliby progi Karczmy swą obecnością, tym większe płynęłyby zyski. Kwestię ewentualnego poszerzenia działalności pozostawiałem jednak jemu – służyłem radą, ale nie zamierzałem narzucać mu swoich wizji.
-Nie wątpię- wygiąłem wargi w szelmowskim wyrazie, po czym uniosłem szkło w geście niemego toastu. -Wybornie na nich wyszła, czyż nie?- domyśliłem się, że chodziło o listy gończe. Tych nie brakowało na londyńskich ulicach i chyba tylko prawdziwy ignorant minął je wzrokiem. Ponadto uroda Lucindy przyciągała spojrzenie, nie można było jej tego odmówić.
-Nie musisz owijać w bawełnę, pytaj- zerknąłem na kuzyna i ponagliłem go spojrzeniem. Wątpiłem, aby ta uwaga była rzucona bez żadnego celu. -Tylko Irina wiedziała, że przybędzie do naszego domu, więc nie bierz tego do siebie. Środki ostrożności, zero związku z zaufaniem- rozsądne powielanie informacji brzmiało trafniej. Chciałem mu zwierzyć, ale moje ograniczenie w tej kwestii było ogromne i nawet ciotki nie byłem pewien w stu procentach. Przeszłość nauczyła mnie zapobiegawczości, utrzymywania pewnych barier, dlatego zachowywałem dystans. Małymi krokami, czynami nie słowami – powolna, restrykcyjna budowa mogła przynieść oczekiwany rezultat, ale to wymagało czasu i namacalnych dowodów lojalności. Wszystko było jednak przed nami, szczerze na to liczyłem.
-Proszę, proszę, jaki zaszczyt nas kopnął w dupy. Któż to o nas sobie przypomniał- zaśmiałem się pod nosem, po czym uścisnąłem dłoń Mitcha w geście przywitania. -Papierami? Czy babcinym obiadem?- ironiczne pytanie wymsknęło się tuż po tym, jak podałem mu szkło wypełnione ognistą. -Jesteś pewien? Intuicja mi podpowiada, że Irina wyraziłaby aprobatę- kątem oka zerknąłem na trzymany przez niego trunek. Cóż, trafił, bowiem nigdy wcześniej nie przyszło mi go kosztować. Norwegia nie była celem moich podróży, a co za tym szło ich przysmaki pozostawały dla mnie tajemnicą.
-Może zaprosisz ją w końcu do nas? Czasem odnoszę wrażenie, że cała ta babcia to jedynie wytwór twojej wyobraźni- nie mógł się dziwić wątpliwościom wszak minęło kilka miesięcy od jego powrotu w rodzinne strony.
-No to panowie, jaki duet zaczyna? Rzucamy galeonem?- zasugerowałem, chyba że któryś wymiękł. Nie zamierzałem naciskać.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Zewsząd dobiegał go ten niepokojący szum — rozbijających się w niestabilności fal słonej wody, przesypywanego bezwiednie między palcami piasku, wreszcie też i w niezdecydowanych meandrach myśli, zwyczajowo sięgających dalej, konwencjonalnie drążących głębiej. W niezrozumiałej matni codzienności próbował wyłuskać z nich wreszcie sedno tutejszych fundamentów, tych swoich podwalin potencjalnej stabilności, zachowawczo trzymających rozchwianą staturę w ryzach cudzych oczekiwań. Służalczo dygał na brzmienie każdego polecenia, w postawie skrzętnego manipulanta naprzemiennie rozciągał się i kurczył na poczet obcego zadowolenia, najmocniej ze wszystkiego łaknąc tej parszywej satysfakcji, że doborowo wpisał się w kanon czyichś wyobrażeń. Jako ten, przybyły znikąd i nienależący do nikogo imigrant, o nazwisku zdradzającym koligacje z dalekimi lądami, miał być tu więc przede wszystkim tym wzorcowym widmem cywilizowanego potomka tutejszych wysp. Zjawą Anglika zapalczywie walczącego o swój kraj i przynależne doń idee; mitem zrodzonego z klasy i elegancji młodzieńca, dystyngowanie posłusznego obliczu swojego namiestnika, uniżenie pokornego w oczach nabrzmiałej snobizmem arystokracji; imaginacją plecionych przez matkę fantazmatów, w biegu których istniał jako godny jej sukcesji spadkobierca, jako ta pokrzepiająca duma rodu, odcięta również i wspomnieniem od bladych reminiscencji bułgarskiej ojczyzny. Jak dobrze radził sobie z majaczącymi na horyzoncie wyzwaniami? Na ile autentycznie wypadały wygrywane przezeń role? Czy ktokolwiek zdołał dotąd połapać się w szale przybieranych sprytnie masek?
— Poznałem. Urocza kobieta — podsunął lapidarnie fakt sprzed wielu miesięcy, gdy w obliczu choroby czy innej nieobecności tego prawdziwego wnuka, przystał na prośbę pomocy przy nieskomplikowanych, domowych sprawunkach. Wystosowany w zamian poczęstunek w kształcie niewybrednego obiadu okazał się nad wyraz miłym gestem, a rzeczona babcia, pomimo wieku świadczącego o wychowaniu w dalekim współczesności pokoleniu, w całym sposobie bycia emanowała nienazwaną młodością i otwartością poglądów. Zupełnie przeciwnie do podstarzałej seniorki Karkaroff, obecnie dogorywającej najpewniej wśród niebrzydkich prowincji bałkańskich dolin, gdzie relacje rodzinne zwykło się zacieśniać zdyscyplinowaną surowością, konserwatywną stanowczością, chłodnym spojrzeniem i wyrazem niezadowolenia, ilekroć odważyłby się tylko na prosty wyraz dowolnie rozumianej niesubordynacji. Wkrótce jednak ciężar tematu padł na kwestie polaryzujące konwersację kilkoma przynajmniej niewiadomymi, kąsającymi skórę drażniącym wrażeniem gorzkiego rozczarowania. Milczenie nazywał pragmatycznym środkiem ostrożności, dla niego sprawa ta jednak mimowolnie rysowała się chyba kolorytem odmiennej prawdy; jej resztki, dla rozwiania jakże wymownych śladów zawodu, zmył z krańców przełyku ostrością podsuniętego pod nos alkoholu.
— Niech będzie. Zrobiłeś to, co uznałeś za słuszne — skwitował wreszcie, tonem niezdradzającym się większą emocją, przedtem odstawiwszy puste szkło w wyrobioną zawczasu, niewielką wyrwę w piaszczystym gruncie. Jest zakładnikiem czy twoją kochanką?, mógłby podpytać w nawale dochodzącej doń ciekawości, ale na podobne niuanse najpewniej znów musiałby sobie czymś zasłużyć; co zamierzasz?, byłby skory kontynuować niedyskretny tor myśli, ale nie dla takowych zwierzeń się tu przecież spotykali. Pretensja, choć wyraźnie chciała wybić się na pierwszy plan zobojętniałej twarzy, statecznie stłumiona została w samym zarodku. Przybycie drugiego Macnaira okazało się więc wyzwalającym od niewygody faktem.
— Drew ma rację, lepiej zaproś ją do nas... — uznał w bladym rozbawieniu, po raz ostatni sięgając wargami do chłodnego kieliszka i, tym akurat razem, norweskiego specjału. — Obejdzie się. Chodź — zwrócił się do tego najstarszego, prowokującego słowem towarzysza, leniwym ruchem podnosząc się do góry, z ramion zrzucając zaś materiał skórzanej kurtki.
kierujemy się do szafki
— Poznałem. Urocza kobieta — podsunął lapidarnie fakt sprzed wielu miesięcy, gdy w obliczu choroby czy innej nieobecności tego prawdziwego wnuka, przystał na prośbę pomocy przy nieskomplikowanych, domowych sprawunkach. Wystosowany w zamian poczęstunek w kształcie niewybrednego obiadu okazał się nad wyraz miłym gestem, a rzeczona babcia, pomimo wieku świadczącego o wychowaniu w dalekim współczesności pokoleniu, w całym sposobie bycia emanowała nienazwaną młodością i otwartością poglądów. Zupełnie przeciwnie do podstarzałej seniorki Karkaroff, obecnie dogorywającej najpewniej wśród niebrzydkich prowincji bałkańskich dolin, gdzie relacje rodzinne zwykło się zacieśniać zdyscyplinowaną surowością, konserwatywną stanowczością, chłodnym spojrzeniem i wyrazem niezadowolenia, ilekroć odważyłby się tylko na prosty wyraz dowolnie rozumianej niesubordynacji. Wkrótce jednak ciężar tematu padł na kwestie polaryzujące konwersację kilkoma przynajmniej niewiadomymi, kąsającymi skórę drażniącym wrażeniem gorzkiego rozczarowania. Milczenie nazywał pragmatycznym środkiem ostrożności, dla niego sprawa ta jednak mimowolnie rysowała się chyba kolorytem odmiennej prawdy; jej resztki, dla rozwiania jakże wymownych śladów zawodu, zmył z krańców przełyku ostrością podsuniętego pod nos alkoholu.
— Niech będzie. Zrobiłeś to, co uznałeś za słuszne — skwitował wreszcie, tonem niezdradzającym się większą emocją, przedtem odstawiwszy puste szkło w wyrobioną zawczasu, niewielką wyrwę w piaszczystym gruncie. Jest zakładnikiem czy twoją kochanką?, mógłby podpytać w nawale dochodzącej doń ciekawości, ale na podobne niuanse najpewniej znów musiałby sobie czymś zasłużyć; co zamierzasz?, byłby skory kontynuować niedyskretny tor myśli, ale nie dla takowych zwierzeń się tu przecież spotykali. Pretensja, choć wyraźnie chciała wybić się na pierwszy plan zobojętniałej twarzy, statecznie stłumiona została w samym zarodku. Przybycie drugiego Macnaira okazało się więc wyzwalającym od niewygody faktem.
— Drew ma rację, lepiej zaproś ją do nas... — uznał w bladym rozbawieniu, po raz ostatni sięgając wargami do chłodnego kieliszka i, tym akurat razem, norweskiego specjału. — Obejdzie się. Chodź — zwrócił się do tego najstarszego, prowokującego słowem towarzysza, leniwym ruchem podnosząc się do góry, z ramion zrzucając zaś materiał skórzanej kurtki.
kierujemy się do szafki
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wracamy z szafki.
Ostatnimi czasy często mi się zdarzało zapominać o rzeczach, które nie były związane z pracą. Tak to już ze mną było, kiedy miałem cel, zadanie do wykonania nic innego się nie liczyło. Nawet odpoczynek, bo to był tylko przerywnik, czas, którego nie poświęciłem na pracę. Zwłaszcza w tym momencie nie mogłem sobie na to pozwolić. Nie zmieniało to jednak faktu, że organizm w końcu domagał się odpoczynku, oderwania się od papierów i po prostu skupieniu się na czymś innym, czymś trywialnym. Co prawda nie w ten sposób postrzegałem dzisiejsze spotkanie, jednak było to coś kompletnie innego. Żywiłem nadzieje, że mimo wszystko uda mi się dzisiaj rozluźnić, bo powoli zaczynałem odczuwać skutki wiecznego spięcia.
- Gdybym siedział na babcinym obiadem to by mnie tu nie było. Jej kuchnia to niebo w gębie w porównaniu z tym co można znaleźć w naszej kuchni. - powiedziałem rozbawiony rozlewając alkohol do szklanek i podając każdemu – Irina może tak, ale inne pewnie nie. - dodałem kręcąc głową, po czym upiłem łyk.
Po chwili przyjemne ciepło rozlało się po ciele kiedy alkohol przepłynął przez gardło. Dawno go nie piłem i prawie zapomniałem jak smakuje. Wziąłem jeszcze jednego łyka i spojrzałem po kuzynach.
- Myślicie, że nie próbowałem? Ba, nawet chciałem ją do nas ściągnąć. - pokręciłem głową marszcząc nos – Uparła się, że na Nokturnie jej dobrze. Szlak mnie trafia, że musi mieszkać z tym fiutem.
Przez fiuta oczywiście miałem na myśli mojego pożal się Merlinie ojca. Rozumiałem, że starzy ludzie nie koniecznie przepadali za zmianami, ale no do jasnej cholery? Ezikiel nigdy nie był ani wzorem ojca ani syna, babka musiała wszystko robić sama. Mieszkanie, w którym mieszkali było spore, a ona miała je całe na głowie. Gdyby przeniosła się do Warowni nie dość, że mieszkałaby wygodniej, a dwa nie musiałaby znosić tego cholernego nieudacznika. Sama myśl o tym człowieku powodowała mordercze myśli.
- Może gdybym nie tylko ja truł jej tyłek, to może by się w końcu zgodziła. Mógłbyś napomknąć coś jak będziesz u niej następnym razem, ja to na pewno zrobię. - spojrzałem na Igora sugestywnie.
Wydawało się, że Cordelia go lubi, więc może gdybyśmy oboje zaczęli ją namawiać do zmiany miejsca zamieszkania, w końcu by pękła.
Uniosłem lekko brew ku górze widząc co oni robią. A więc Drew mówił poważnie? Naprawdę chce zrobić sobie z nami sparing. Cudownie, już wiedziałem, że nie skończy się to dla mnie dobrze. Nie miałem specjalnie doświadczenia w tego typu rozrywkach. O ile w ogóle można to było nazwać rozrywką. Moje jedynie doświadczenia do tej pory to jakieś niewielkie bójki w barze, które nadal uważam za jakieś nieporozumienie. Mimo wszystko usiadłem sobie na piasku i z zaciekawieniem obserwowałem tych dwóch. Popijając na spokojnie alkohol starałem się nawet trochę przeanalizować ich ruchu, mając nadzieję, że może mi się to przyda kiedy nadejdzie moja kolej. Igorowi szło całkiem nieźle, zdecydowanie był w te klocki lepszy ode mnie. Ciekawe ile razy zdarzyło mi się brać udział w takich walkach. Za to Drew...no tutaj w ogóle nie było o czym rozmawiać.
Mimowolnie skrzywiłem się na widok ostatniego ciosu młodszego kuzyna, ale pokiwałem głową z zadowoloną miną.
- Świetnie ci poszło...może ja mniej oberwę dzięki tobie. - powiedziałem rozbawiony podnosząc się z piasku kiedy panowie już wypili sobie na spokojnie po kielichu na zakończenie ich pojedynku.
Mimo wszystko jakoś nie koniecznie wierzyłem we własne słowa. I w sumie nie pomyliłem się. Chociaż kilka razy przydarzył mi się łut szczęścia i dosięgnąłem Drew, to w efekcie końcowym i tak skończyłem na klęczkach na piasku, poobijany jak jakiś szczeniak. Byłem jednak z siebie zadowolony, bo jak na kogoś kto nie miał żadnego doświadczenia poszło mi naprawdę nieźle. W czym tylko utwierdziły mnie słowa kuzyna.
- Lepszą część wieczoru? No to nam poleje. - powiedział dźwigając się z ziemi i otrzepując spodnie z piachu.
Krew piekła, a kiedy przyłożyłem do niej palce dostrzegłem krew. No cóż, można się było tego spodziewać. Jak wrócimy do domu to się tym zajmę. Teraz sięgnąłem po butelkę i uzupełniłem puste szklanice.
- No to na zdrowie. - uniosłem lekko szkło, po czym wziąłem sporego łyka.
Ostatnimi czasy często mi się zdarzało zapominać o rzeczach, które nie były związane z pracą. Tak to już ze mną było, kiedy miałem cel, zadanie do wykonania nic innego się nie liczyło. Nawet odpoczynek, bo to był tylko przerywnik, czas, którego nie poświęciłem na pracę. Zwłaszcza w tym momencie nie mogłem sobie na to pozwolić. Nie zmieniało to jednak faktu, że organizm w końcu domagał się odpoczynku, oderwania się od papierów i po prostu skupieniu się na czymś innym, czymś trywialnym. Co prawda nie w ten sposób postrzegałem dzisiejsze spotkanie, jednak było to coś kompletnie innego. Żywiłem nadzieje, że mimo wszystko uda mi się dzisiaj rozluźnić, bo powoli zaczynałem odczuwać skutki wiecznego spięcia.
- Gdybym siedział na babcinym obiadem to by mnie tu nie było. Jej kuchnia to niebo w gębie w porównaniu z tym co można znaleźć w naszej kuchni. - powiedziałem rozbawiony rozlewając alkohol do szklanek i podając każdemu – Irina może tak, ale inne pewnie nie. - dodałem kręcąc głową, po czym upiłem łyk.
Po chwili przyjemne ciepło rozlało się po ciele kiedy alkohol przepłynął przez gardło. Dawno go nie piłem i prawie zapomniałem jak smakuje. Wziąłem jeszcze jednego łyka i spojrzałem po kuzynach.
- Myślicie, że nie próbowałem? Ba, nawet chciałem ją do nas ściągnąć. - pokręciłem głową marszcząc nos – Uparła się, że na Nokturnie jej dobrze. Szlak mnie trafia, że musi mieszkać z tym fiutem.
Przez fiuta oczywiście miałem na myśli mojego pożal się Merlinie ojca. Rozumiałem, że starzy ludzie nie koniecznie przepadali za zmianami, ale no do jasnej cholery? Ezikiel nigdy nie był ani wzorem ojca ani syna, babka musiała wszystko robić sama. Mieszkanie, w którym mieszkali było spore, a ona miała je całe na głowie. Gdyby przeniosła się do Warowni nie dość, że mieszkałaby wygodniej, a dwa nie musiałaby znosić tego cholernego nieudacznika. Sama myśl o tym człowieku powodowała mordercze myśli.
- Może gdybym nie tylko ja truł jej tyłek, to może by się w końcu zgodziła. Mógłbyś napomknąć coś jak będziesz u niej następnym razem, ja to na pewno zrobię. - spojrzałem na Igora sugestywnie.
Wydawało się, że Cordelia go lubi, więc może gdybyśmy oboje zaczęli ją namawiać do zmiany miejsca zamieszkania, w końcu by pękła.
Uniosłem lekko brew ku górze widząc co oni robią. A więc Drew mówił poważnie? Naprawdę chce zrobić sobie z nami sparing. Cudownie, już wiedziałem, że nie skończy się to dla mnie dobrze. Nie miałem specjalnie doświadczenia w tego typu rozrywkach. O ile w ogóle można to było nazwać rozrywką. Moje jedynie doświadczenia do tej pory to jakieś niewielkie bójki w barze, które nadal uważam za jakieś nieporozumienie. Mimo wszystko usiadłem sobie na piasku i z zaciekawieniem obserwowałem tych dwóch. Popijając na spokojnie alkohol starałem się nawet trochę przeanalizować ich ruchu, mając nadzieję, że może mi się to przyda kiedy nadejdzie moja kolej. Igorowi szło całkiem nieźle, zdecydowanie był w te klocki lepszy ode mnie. Ciekawe ile razy zdarzyło mi się brać udział w takich walkach. Za to Drew...no tutaj w ogóle nie było o czym rozmawiać.
Mimowolnie skrzywiłem się na widok ostatniego ciosu młodszego kuzyna, ale pokiwałem głową z zadowoloną miną.
- Świetnie ci poszło...może ja mniej oberwę dzięki tobie. - powiedziałem rozbawiony podnosząc się z piasku kiedy panowie już wypili sobie na spokojnie po kielichu na zakończenie ich pojedynku.
Mimo wszystko jakoś nie koniecznie wierzyłem we własne słowa. I w sumie nie pomyliłem się. Chociaż kilka razy przydarzył mi się łut szczęścia i dosięgnąłem Drew, to w efekcie końcowym i tak skończyłem na klęczkach na piasku, poobijany jak jakiś szczeniak. Byłem jednak z siebie zadowolony, bo jak na kogoś kto nie miał żadnego doświadczenia poszło mi naprawdę nieźle. W czym tylko utwierdziły mnie słowa kuzyna.
- Lepszą część wieczoru? No to nam poleje. - powiedział dźwigając się z ziemi i otrzepując spodnie z piachu.
Krew piekła, a kiedy przyłożyłem do niej palce dostrzegłem krew. No cóż, można się było tego spodziewać. Jak wrócimy do domu to się tym zajmę. Teraz sięgnąłem po butelkę i uzupełniłem puste szklanice.
- No to na zdrowie. - uniosłem lekko szkło, po czym wziąłem sporego łyka.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uniosłem wysoko brwi będąc zaskoczony twierdzącą odpowiedzią, ale zamiast grymasu, który nijak miałby się do prawdziwych odczuć, wygiąłem wargi w szerokim, kpiącym uśmiechu. -Zadziwiające, że nie miałem okazji jej poznać- rozłożyłem bezradnie ręce, po czym sięgnąłem dłonią po kielich, z którego ponownie upiłem trunku. Ten coraz mocniej buzował w moich żyłach, przynosił znajome uczucie odprężenia i pozostawiał zmartwienia za wysokim, acz kruchym murem wszak wraz z chwilą wytrzeźwienia nie pozostanie po nim nawet śladu. -Cóż żeś uczynił, że kopnął cię taki zaszczyt? Może to Irina wysłała cię pod przymusową opiekę i teraz nie chcesz się przyznać?- zaśmiałem się pod nosem na próżno próbując ukryć lekkie zaskoczenie sytuacją. Zdrowy rozsądek zrzucał winę na moje wycofanie, zerwanie wszelkich kontaktów i relacji jeszcze przed wyjazdem na wschód, zaś ego wręcz grzmiało i zadawało kolejne, niewygodne pytania. Byłem jednak zbyt dumny i pewny siebie, aby winy tej sytuacji szukać w sobie. W końcu chciałem się odciąć, odkąd sięgałem pamięcią czekałem na moment, gdy tylko nazwisko będzie mnie wiązać z tymi ludźmi. Czy zbyt szybko wydałem wyrok? Być może, ale moi najbliżsi krewni dali mi ku temu wiele solidnych powodów.
-Już się nie dąsaj- mruknąłem, po czym klepnąłem go w ramię. -Uznaj to jako formę niespodzianki. Człowiek umarłby z nudów, gdyby znał każdy detal dnia kolejnego- zaśmiałem się pod nosem wznosząc kolejną już porcję trunku w ramach niemego toastu. Jak tak dalej pójdzie to szybciej pokona mnie konieczność wstania z piachu, niżeli pięść Igora lub Mitcha.
-To może niech cię kilku nauczy i wtedy oficjalnie będziesz mógł się mianować gospodynią- wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie, po czym przyjąłem szkło wypełnione norweskim trunkiem od kuzyna. Pochyliłem się nad zawartością i momentalnie w moje nozdrza uderzył mocny, ziołowy zapach. Na co dzień preferowałem ognistą, ale dziś nie pogardziłbym niczym. -To pozbądź się tego fiuta- odparłem posyłając mu wymowne spojrzenie. Nie miałem pojęcia o kim mówił, ale nie miało to żadnego znaczenia. Kwestię ściągnięcia starszej kobiety do Przeklętej Warowni pozostawiłem bez komentarza nie chcąc psuć przyjemnego wieczora, aczkolwiek w najbliższych dniach Mitch mógł spodziewać się pytań. Zamierzał mnie w ogóle o tym poinformować? Czy postawić przed faktem dokonanym?
Stało się. Najpierw Igor i jego kilka naprawdę celnych oraz silnych ciosów, a później drugi z kuzynów, który od samego początku nie emanował pewnością siebie. Mimo to jego pięść dosięgnęła mnie kilkukrotnie, za co należały mu się słowa uznania. Nie wyglądał na zaprawionego w boju, a mimo to nie stchórzył nawet po obejrzeniu pierwszej walki.
-Musimy to kiedyś powtórzyć- odparłem z szerokim uśmiechem, po czym położyłem się na piasku. Kilka głębokich oddechów unormowało rozszalałe tętno, podobnie jak trunek, którego upiłem nawet się nie podnosząc. Oblałem sobie przy tym nieco twarz, rana w okolicy brwi zapiekła – ale był to przyjemny ból, znacznie przyjemniejszy niżeli każdy niezaznajomiony z tego typu adrenaliną mógł przypuszczać. -Zdrowie- rzuciłem, kiedy w końcu podniosłem się do pozycji siedzącej. Ręką przetarłem resztę alkoholu z policzka, zapewne rozmazując przy tym krew i zerknąłem na kuzynów. Byli poobijani, chyba jeszcze bardziej niż ja. -Mogę tylko sobie wyobrażać co będzie jak nas rano zobaczą- pokręciłem głową rozbawiony. -Opowiemy im jakąś ciekawą historię? Może ratowanie dziewek z opresji?- spoważniałem, ale tylko na pozór, bo zapewne obydwoje zdawali sobie sprawę, że tylko żartowałem. Nie musieliśmy się z niczego tłumaczyć.
-Już się nie dąsaj- mruknąłem, po czym klepnąłem go w ramię. -Uznaj to jako formę niespodzianki. Człowiek umarłby z nudów, gdyby znał każdy detal dnia kolejnego- zaśmiałem się pod nosem wznosząc kolejną już porcję trunku w ramach niemego toastu. Jak tak dalej pójdzie to szybciej pokona mnie konieczność wstania z piachu, niżeli pięść Igora lub Mitcha.
-To może niech cię kilku nauczy i wtedy oficjalnie będziesz mógł się mianować gospodynią- wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie, po czym przyjąłem szkło wypełnione norweskim trunkiem od kuzyna. Pochyliłem się nad zawartością i momentalnie w moje nozdrza uderzył mocny, ziołowy zapach. Na co dzień preferowałem ognistą, ale dziś nie pogardziłbym niczym. -To pozbądź się tego fiuta- odparłem posyłając mu wymowne spojrzenie. Nie miałem pojęcia o kim mówił, ale nie miało to żadnego znaczenia. Kwestię ściągnięcia starszej kobiety do Przeklętej Warowni pozostawiłem bez komentarza nie chcąc psuć przyjemnego wieczora, aczkolwiek w najbliższych dniach Mitch mógł spodziewać się pytań. Zamierzał mnie w ogóle o tym poinformować? Czy postawić przed faktem dokonanym?
Stało się. Najpierw Igor i jego kilka naprawdę celnych oraz silnych ciosów, a później drugi z kuzynów, który od samego początku nie emanował pewnością siebie. Mimo to jego pięść dosięgnęła mnie kilkukrotnie, za co należały mu się słowa uznania. Nie wyglądał na zaprawionego w boju, a mimo to nie stchórzył nawet po obejrzeniu pierwszej walki.
-Musimy to kiedyś powtórzyć- odparłem z szerokim uśmiechem, po czym położyłem się na piasku. Kilka głębokich oddechów unormowało rozszalałe tętno, podobnie jak trunek, którego upiłem nawet się nie podnosząc. Oblałem sobie przy tym nieco twarz, rana w okolicy brwi zapiekła – ale był to przyjemny ból, znacznie przyjemniejszy niżeli każdy niezaznajomiony z tego typu adrenaliną mógł przypuszczać. -Zdrowie- rzuciłem, kiedy w końcu podniosłem się do pozycji siedzącej. Ręką przetarłem resztę alkoholu z policzka, zapewne rozmazując przy tym krew i zerknąłem na kuzynów. Byli poobijani, chyba jeszcze bardziej niż ja. -Mogę tylko sobie wyobrażać co będzie jak nas rano zobaczą- pokręciłem głową rozbawiony. -Opowiemy im jakąś ciekawą historię? Może ratowanie dziewek z opresji?- spoważniałem, ale tylko na pozór, bo zapewne obydwoje zdawali sobie sprawę, że tylko żartowałem. Nie musieliśmy się z niczego tłumaczyć.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Zimny piasek osadzał się na krańcach młodzieńczych dłoni, morska bryza orzeźwiająco kąsała kanty twarzy, a prosta gadka płynęła chyba wraz z tonią pobliskich wód, jak jeden mąż, jak zjednoczony we wspólnocie pobratymca. Krótkie wejrzenie na jego twarz — oświetloną srebrzystą łuną wiszącego nad głowami księżyca — przyniosło blade skojarzenie, mętny obraz sprzed lat dziesięciu czy dwunastu. Zmieniło się tak wiele i zarazem niewiele — twarz zdawała się być taka sama, już zaraz znowu poszarpana znamieniem bójki, choć nie nosiła w sobie przecież kolorów niedorosłego szczawika, odwiedzającego ich w gniewie przypadkowego wieczora; podrzędne łachy zastąpiły materiały zgoła szykowniejsze, a pozaciągany sweter przeistoczył się w inny, godny pozycji namiestnika. Z ust wciąż padały siarczyste kurwy i niewybredne fiuty, mieszających się, dość karykaturalnie, z mową elokwentnej powagi. I on sam nie był już taki, jakim Drew mógł go zapamiętać — teraz operował angielszczyzną równie sprawnie, teraz nie był już tym małym, iście bułgarskim chłopcem, teraz, miast dzielenia się ciastkami, wspólnie spijali pianę drogiego szampana, a infantylne starcia w gargulkach zamienili na hazardowe rozgrywki w pokera. Z nim zawsze łączyła go relacja jakby silniejsza, nawet jeśli to Cillian obiecywał mu opiekę nad egzotycznym psidwakiem; z nim jakoś chętniej wymieniał zawsze uściski dłoni, nawet jeśli przez długie lata czynili to sporadycznie i, zdawałoby się, trochę w imię powinności, bo różnica wieku i nieznajomość języka sprowadzała ich na zupełnie odrębne ścieżki. Sympatia, ale i swoista wdzięczność kierowały nim jednak teraz chyba najmocniej, bo dzięki niemu właśnie, rosnącemu w siłę krewnemu i potomkowi tych ziem, nieplanowana przeprowadzka do obcego kraju stała się znośna. To od niego zasłyszał o tutejszych obyczajach, to on zechciał gościć go w murach wygód zakupionego domostwa, wreszcie — to on obdarzył go zaufaniem i oddał pod władanie swój interes, zbudowany przecież trudem podwalin znacznie bardziej niestabilnych od tych, które ułożono przed Karkaroffem.
— Mitch był obłożnie chory, no wiesz, miał katar albo bolała go głowa... — tu przerwał na moment, by ironia zdążyła rozłożyć się równomiernie na krańcach jego ust, zanim opróżnił ściskaną w dłoni szklaneczkę. A po prawdzie nie pamiętał zupełnie okoliczności tamtej sytuacji, ale w istocie nie miało to przecież większego znaczenia. — Więc poprosił mnie, bym zaszedł do babci i zrobił to, o co poprosi. Kazała mi raptem poprzestawiać parę mebli, albo zdjąć coś z wysokiej szafeczki, chyba wstydziła się nadwyrężać moją uprzejmość — skwitował, leniwym ruchem ręki wzburzając zawartość szkła w łagodny wir, ot, dla zabawy, bo zaraz już smakował jego ostrości. — Nie schlebiaj sobie, Drew, ta sprawa nie zajmuje mnie na tyle, bym miał się na ciebie dąsać — dodał wkrótce, w pozorowanej oschłości, którą od razu niemalże strącił z tonu głosu następującą uwagą: — Ale pamiętaj, że z niewiedzy rodzą się plotki. A z plotek — problemy. — Enigmatyczna konstatacja zdążyła osiąść na ramionach, może nawet wwiercić się myślą w świadomość towarzysza, ale obecność tego drugiego najpewniej skutecznie odżegnała ziarno niekomfortowej wątpliwości. Gdyby stało się inaczej, miał właśnie doskonałą okazję, by ostudzić ten jego nikczemny entuzjazm. Niepozorny wygląd podstarzałego wujka poniekąd zbił go z pantałyku, nieco nieoczekiwanie więc moc zasmakowanych na ciele ciosów okazała się bardziej znacząca. Gdzieniegdzie adrenalina zdążyła jeszcze zahamować odczuwanie wojennych ran, a może był to wynik krążącego we krwi trunku? Wyczerpujący wysiłek przypomniał o minionych już dawno czasach obijania sobie gęb za pieniądze, pieczenie skóry i niepokojące kręcenie w głowie dopadło dopiero z chwilą, gdy opadł na twardość podłoża, gdy plecami i głową zapadł się w nierównościach tutejszej plaży; zza zgoła mglistej wizji obserwował zaś następne poczynania, krańcem palca starłszy krwawiące łuki brwiowe. W klatce coś go zakuło, potencjalne przejęcie tym faktem zignorował jednak apatycznym sięgnięciem po schowanego w kieszeni papierosa.
— No, Mitch, jak na to, że przeważnie siedzisz za biurkiem, wcale nie poszło ci źle — przyznał, gdy zmęczeni wrócili do ustronniejszej części wybrzeża; podniósł się nieznacznie, podpierając dość niezgrabnie na ramieniu, po to tylko, by przypieczętować kolejny z toastów, wszakże zaraz już wracał do beztroskiego wylegiwania się. W obliczu niedawnej katastrofy majaczące mu przed twarzą gwiazdy nosiły się jakimś mniejszym urokiem. — Wszyscy musimy popracować nad gardą — stwierdził zaraz, badawczo przejeżdżając palcami po twarzy. Krew zdążyła już skrzepnąć, a tętno się uspokoić, ale skutki dzisiejszej zabawy odczuć mieli dopiero jutro, pojutrze, może w jeszcze następnych dniach. — Swoją drogą, mam to, o co prosiłeś — zwrócił się do młodszego kuzyna, wyciągnąwszy z kieszeni kurtki pakunek z księżycowym pyłem, zaraz już podrzucając mu go do rąk. — Wymyśl coś wiarygodniejszego. Już w to, że któryś z nas chce się ożenić łatwiej byłoby uwierzyć — rzucił jeszcze żartobliwie, zerkając na obydwu porozumiewawczo. No chyba że coś się w tej kwestii zmieniło?
— Mitch był obłożnie chory, no wiesz, miał katar albo bolała go głowa... — tu przerwał na moment, by ironia zdążyła rozłożyć się równomiernie na krańcach jego ust, zanim opróżnił ściskaną w dłoni szklaneczkę. A po prawdzie nie pamiętał zupełnie okoliczności tamtej sytuacji, ale w istocie nie miało to przecież większego znaczenia. — Więc poprosił mnie, bym zaszedł do babci i zrobił to, o co poprosi. Kazała mi raptem poprzestawiać parę mebli, albo zdjąć coś z wysokiej szafeczki, chyba wstydziła się nadwyrężać moją uprzejmość — skwitował, leniwym ruchem ręki wzburzając zawartość szkła w łagodny wir, ot, dla zabawy, bo zaraz już smakował jego ostrości. — Nie schlebiaj sobie, Drew, ta sprawa nie zajmuje mnie na tyle, bym miał się na ciebie dąsać — dodał wkrótce, w pozorowanej oschłości, którą od razu niemalże strącił z tonu głosu następującą uwagą: — Ale pamiętaj, że z niewiedzy rodzą się plotki. A z plotek — problemy. — Enigmatyczna konstatacja zdążyła osiąść na ramionach, może nawet wwiercić się myślą w świadomość towarzysza, ale obecność tego drugiego najpewniej skutecznie odżegnała ziarno niekomfortowej wątpliwości. Gdyby stało się inaczej, miał właśnie doskonałą okazję, by ostudzić ten jego nikczemny entuzjazm. Niepozorny wygląd podstarzałego wujka poniekąd zbił go z pantałyku, nieco nieoczekiwanie więc moc zasmakowanych na ciele ciosów okazała się bardziej znacząca. Gdzieniegdzie adrenalina zdążyła jeszcze zahamować odczuwanie wojennych ran, a może był to wynik krążącego we krwi trunku? Wyczerpujący wysiłek przypomniał o minionych już dawno czasach obijania sobie gęb za pieniądze, pieczenie skóry i niepokojące kręcenie w głowie dopadło dopiero z chwilą, gdy opadł na twardość podłoża, gdy plecami i głową zapadł się w nierównościach tutejszej plaży; zza zgoła mglistej wizji obserwował zaś następne poczynania, krańcem palca starłszy krwawiące łuki brwiowe. W klatce coś go zakuło, potencjalne przejęcie tym faktem zignorował jednak apatycznym sięgnięciem po schowanego w kieszeni papierosa.
— No, Mitch, jak na to, że przeważnie siedzisz za biurkiem, wcale nie poszło ci źle — przyznał, gdy zmęczeni wrócili do ustronniejszej części wybrzeża; podniósł się nieznacznie, podpierając dość niezgrabnie na ramieniu, po to tylko, by przypieczętować kolejny z toastów, wszakże zaraz już wracał do beztroskiego wylegiwania się. W obliczu niedawnej katastrofy majaczące mu przed twarzą gwiazdy nosiły się jakimś mniejszym urokiem. — Wszyscy musimy popracować nad gardą — stwierdził zaraz, badawczo przejeżdżając palcami po twarzy. Krew zdążyła już skrzepnąć, a tętno się uspokoić, ale skutki dzisiejszej zabawy odczuć mieli dopiero jutro, pojutrze, może w jeszcze następnych dniach. — Swoją drogą, mam to, o co prosiłeś — zwrócił się do młodszego kuzyna, wyciągnąwszy z kieszeni kurtki pakunek z księżycowym pyłem, zaraz już podrzucając mu go do rąk. — Wymyśl coś wiarygodniejszego. Już w to, że któryś z nas chce się ożenić łatwiej byłoby uwierzyć — rzucił jeszcze żartobliwie, zerkając na obydwu porozumiewawczo. No chyba że coś się w tej kwestii zmieniło?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zacząłem się po cichu zastanawiać czy poruszanie tematu babki było w ogóle dobrym pomysłem. Odnosiłem wrażenie, że oboje traktują to prześmiewczo, ale nie mogłem ich za to w żadnym wypadku winić. Nie wiedzieli jak wiele ta kobieta dla mnie robiła, nie mogli mieć pojęcia. Jednocześnie też rozumiałem, że będąc w tym wieku, w którym jestem, dla wielu może być po prostu śmiesznym fakt, że nadal z takim zaangażowaniem mówię o babci. Owszem, rodzina była dla mnie ważna, wydawałoby się, że dla każdego z nas była, w mniejszym lub większym stopniu. Nie mogłem mieć jednak wpływu na to w jaki sposób oni postrzegają ten konkretny temat. Postanowiłem jednak nie komentować tego, nie chcąc psuć w żadnym razie lekkiej i przyjemnej atmosfery dzisiejszego wieczora.
- Łatwiej powiedzieć niż zrobić. - mruknąłem kręcąc głową na słowa Drew.
Pozbycie się tego starego fiuta w teorii wcale nie powinno być takie trudne. Jeśli chodziło o realizacje mogłoby być zgoła inaczej. Czy w ogóle byłbym w stanie to zrobić? Lubiłem myśleć, że tak. Przekonywałem sam siebie, że kiedy nadeszłaby ta chwila byłbym w stanie spojrzeć mu prosto w oczy i wykończyć. Były już nawet momenty kiedy wyobrażałem sobie tę chwilę i wtedy czułem się bardzo pewny siebie. Ale kiedy zdarzały się te rzadkie momenty kiedy przypadkowo wpadaliśmy na siebie na Nokturnie lub w domu Cordelii, wtedy wcale nie byłem już tego taki pewny. Nie cierpiałem tych chwil. Każda była taka sama, mięśnie całego ciała napinały się do tego stopnia, że aż bolały, dłonie zaciskały się w pięści doprowadzając do przebicia skóry przez paznokcie. Spojrzenie ciskało pioruny, a gdyby posiadałaby zdolności bazyliszka z całą pewnością by zabiło. Ale była to jednostronna reakcja, on, jeśli w ogóle, patrzył na mnie przez chwilę, a potem traktował jak powietrze, a to miał opanowane do perfekcji, w końcu robił to przez większość mojego życia.
Jednym haustem wypiłem zawartość szklanki chcąc tym samym odgonić dręczące myśli, po czym napełniłem ja od nowa.
- Uwierz mi, sam siebie zaskoczyłem. - pokręciłem głową z lekkim rozbawieniem zerkając w kierunku Igora – Doświadczenie w tego typu sprawach mam raczej zerowe. To co mi się udało to raczej szczęście aniżeli jakiekolwiek umiejętności. - odparłem spokojnie przenosząc spojrzenie na Drew – Ale szczerze mówiąc jakąś tam frajdę z tego miałem. Powtórka nie jest głupim pomysłem. Może bym się czegoś nauczył na przyszłość. - uniosłem lekko szklanice ku górze w geście zgody na pomysł kuzyna.
Mimowolnie roześmiałem się cicho na propozycje tematu bajeczki, którą mielibyśmy wcisnąć ciekawskim następnego dnia.
- Myślę, że nie ważne kto by zapytał, na pewno nie uwierzyłby w tą wersję...w każdym razie na pewno nie, że danej dziewki bronilibyśmy w ten sposób. - kolejny łyk alkoholu spłynął po gardle pozostawiając po sobie przyjemne uczucie ciepła – O tak, z naszą pasją do ożenku na pewno. - teraz już się w głos roześmiałem.
Na sam dźwięk słowa ślub, żona czy ustatkowanie się, przechodziły mnie dreszcze. Niby panie w tym domu, a zwłaszcza jedna, tego od nas oczekiwały, ale jakoś nie specjalnie nam się do tego spieszyło. Mi w każdym razie na pewno nie, a sądząc po minie Igora, on również nie rwał się do zmiany statusu kawalerskiego.
- O dzięki, przyda się na pewno. - sięgnąłem po pakunek i schowałem do kieszeni, jednocześnie z drugiej wyciągając kartę – Dla ciebie też mam to co chciałeś. Mi się nie przyda, a ty chociaż powiększysz swoją kolekcję. - odparłem podając kuzynowi kartę, która jakiś czas temu wpadła w moje ręce.
- Łatwiej powiedzieć niż zrobić. - mruknąłem kręcąc głową na słowa Drew.
Pozbycie się tego starego fiuta w teorii wcale nie powinno być takie trudne. Jeśli chodziło o realizacje mogłoby być zgoła inaczej. Czy w ogóle byłbym w stanie to zrobić? Lubiłem myśleć, że tak. Przekonywałem sam siebie, że kiedy nadeszłaby ta chwila byłbym w stanie spojrzeć mu prosto w oczy i wykończyć. Były już nawet momenty kiedy wyobrażałem sobie tę chwilę i wtedy czułem się bardzo pewny siebie. Ale kiedy zdarzały się te rzadkie momenty kiedy przypadkowo wpadaliśmy na siebie na Nokturnie lub w domu Cordelii, wtedy wcale nie byłem już tego taki pewny. Nie cierpiałem tych chwil. Każda była taka sama, mięśnie całego ciała napinały się do tego stopnia, że aż bolały, dłonie zaciskały się w pięści doprowadzając do przebicia skóry przez paznokcie. Spojrzenie ciskało pioruny, a gdyby posiadałaby zdolności bazyliszka z całą pewnością by zabiło. Ale była to jednostronna reakcja, on, jeśli w ogóle, patrzył na mnie przez chwilę, a potem traktował jak powietrze, a to miał opanowane do perfekcji, w końcu robił to przez większość mojego życia.
Jednym haustem wypiłem zawartość szklanki chcąc tym samym odgonić dręczące myśli, po czym napełniłem ja od nowa.
- Uwierz mi, sam siebie zaskoczyłem. - pokręciłem głową z lekkim rozbawieniem zerkając w kierunku Igora – Doświadczenie w tego typu sprawach mam raczej zerowe. To co mi się udało to raczej szczęście aniżeli jakiekolwiek umiejętności. - odparłem spokojnie przenosząc spojrzenie na Drew – Ale szczerze mówiąc jakąś tam frajdę z tego miałem. Powtórka nie jest głupim pomysłem. Może bym się czegoś nauczył na przyszłość. - uniosłem lekko szklanice ku górze w geście zgody na pomysł kuzyna.
Mimowolnie roześmiałem się cicho na propozycje tematu bajeczki, którą mielibyśmy wcisnąć ciekawskim następnego dnia.
- Myślę, że nie ważne kto by zapytał, na pewno nie uwierzyłby w tą wersję...w każdym razie na pewno nie, że danej dziewki bronilibyśmy w ten sposób. - kolejny łyk alkoholu spłynął po gardle pozostawiając po sobie przyjemne uczucie ciepła – O tak, z naszą pasją do ożenku na pewno. - teraz już się w głos roześmiałem.
Na sam dźwięk słowa ślub, żona czy ustatkowanie się, przechodziły mnie dreszcze. Niby panie w tym domu, a zwłaszcza jedna, tego od nas oczekiwały, ale jakoś nie specjalnie nam się do tego spieszyło. Mi w każdym razie na pewno nie, a sądząc po minie Igora, on również nie rwał się do zmiany statusu kawalerskiego.
- O dzięki, przyda się na pewno. - sięgnąłem po pakunek i schowałem do kieszeni, jednocześnie z drugiej wyciągając kartę – Dla ciebie też mam to co chciałeś. Mi się nie przyda, a ty chociaż powiększysz swoją kolekcję. - odparłem podając kuzynowi kartę, która jakiś czas temu wpadła w moje ręce.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Trudno było dać wiarę w słowa Igora wszak równie przyziemne objawy zaprowadziłby Mitcha nigdzie indziej jak właśnie do babci, aby ugotowała mu rosół na wspomniany katar tudzież rzuciła proste – rzecz jasna w teorii – zaklęcie na ból zęba czy pleców. Przechyliłem nieznacznie głowę i westchnąłem przeciągle, po czym upiłem trunku i właśnie tymże alkoholem o mało nie prysnąłem mu prosto w twarz, gdy napomknął o zrobieniu tego co babcia poprosi. Przetarłszy dłonią kąciki ust wygiąłem je w kpiącym uśmiechu dając tym samym wyraźny znak, że trudno było uwierzyć w jego opowiastkę. Był na tyle uczynny? Szczerze w to wątpiłem, choć z drugiej strony czy mogłoby go w jej progi zaciągnąć coś pilniejszego? Może, podobnie jak Mitch, rozsmakował się w jej kuchni i głupio było mu się przyznać? -Dostałeś coś w nagrodę? Słoiczek dobrej zupy?- uniosłem pytająco brew niezmiennie pozwalając sobie na ironię.
-Czekam, aż mnie ten zaszczyt dopadnie, by zrobić to o co poprosi babcia- skwitowałem nieco poważniej, choć z pewnością zdradziła mnie drżąca warga, której nawet przygryzienie niewiele dało.
Każdy z nas był panem własnej przeszłości. Nie mieliśmy wielkich wzorców ani wspólnych celów, jakie sprowadziłyby nas na tą samą drogę. Poniekąd kroczyliśmy nią samotnie i choć z pewnością Igorowi towarzyszyła matczyna dłoń, to wątpiłem by kurczowo się jej trzymał. Wizualnie nie przypominał już chłopca, jakiego zapamiętałem; zmężniał, nabrał krzepy, rysy jego twarzy znacznie się wyostrzyły, a w oczach można było dostrzec o wiele więcej jak pomysł na kolejny plan zrobienia Irinie na przekór. Charakter jednak pozostawał niezmienny, choć z pewnością ukształtował go i nauczył panować nad pewnymi cechami; dawkował ironię, zachowywał chłodny dystans, szacował zyski i starty kolejnych poczynań. Zdawał się być wprawnym strategiem rozsądnie kalkującym ryzyko, znającym pojęcie zwycięstwa równie mocno jak porażki. Nie obawiał się ciężkiej pracy i nie uciekał od niej, podobnie jak przed odpowiedzialnością, której poczucia brakowało wielu osobom w jego wieku. Oczywiście do najmłodszych już nie należał, abstrakcją było postrzegać go wciąż w ramach chłopca, lecz odnosiłem wrażenie, że był gotów wypić piwo, które sam – świadomie tudzież nie – sobie nawarzył. Szanowałem to w ludziach, doceniałem i u niego będąc rad, że los na nowo połączył rozsianą po świecie rodzinę i dał nam szansę odbudowy tego, co zatracili nasi przodkowie.
-Trafne słowa- rzuciłem na spostrzeżenie w związku z plotkami. Zamierzałem powiedzieć mu prawdę, podobnie jak Mitchowi, ale musieli jeszcze uzbroić się w cierpliwość i po prostu mi zaufać. Nie zamierzałem karmić ich propagandą przygotowaną dla społeczeństwa, daleki byłem od oszukiwania domowników, ale potrzebowałem jeszcze czasu. Musiałem upewnić się, że wszystko poszło zgodnie z planem i przejść do kolejnego etapu, który poniekąd obejmował również ich wszak mieli zaakceptować Lucindę, jako pełnoprawnego członka rodziny.
Przyjście kuzyna skutecznie odwróciło naszą uwagę od poważniejszych tematów, co akurat było mi na rękę. Tego wieczora zamierzałem oczyścić umysł, oddać się prymitywnemu mordobiciu i pijaństwu, by dopiero o świcie, z bólem głowy powrócić do trudnej rzeczywistości. Gdybym dźwigał na barkach wyłącznie przekleństwo, to prawdopodobnie kierowałaby mną ekscytacja, lecz w obliczu katastrofy tliła się głównie złość i cholernie irytująca niewiedza.
Biorąc kolejny głęboki oddech zdałem sobie sprawę, że najpewniej o poranku nie będzie mi dokuczać wyłącznie głowa, a przede wszystkim obolałe żebra i rozcięty łuk brwiowy. Oboje walczyli zażarcie i co najważniejsze nie poddali się zbyt prędko mimo intensywnego krwawienia. -Porządny sierpowy i unik zawsze się przyda- zaśmiałem się pod nosem splatając dłonie na wysokości mostka. Musiałem uspokoić rozszalały puls i zaniechać mroczków przed oczami, które na skutek zmęczenia uporczywie utrudniały mi złapanie pionu.
-Właściwie to- zacząłem po chwili powoli przechodząc do siadu. Jedną z dłoni sięgnąłem po szkło wypełnione trunkiem, zaś drugą ręką przetarłem twarz brudną od krwi oraz piachu. -Dlaczego stwierdziłeś, że nie jest tak łatwo się go pozbyć? W czym problem?- ciekaw byłem co tak wiele lat powstrzymywało kuzyna.
Zaśmiałem się pod nosem na wieść o prawdopodobieństwie rychłego małżeństwa – cóż mieli rację, choć w moim przypadku sporo się zmieniło, o czym wówczas nie zamierzałem informować. O tym też mieli dowiedzieć się w odpowiednim momencie.
-Więcej pomysłów nie mam, zarzućcie jakimś- wzruszyłem ramionami. -Zawsze mogliśmy ratować z opresji, jakieś wasze damy. Nie chcecie mi chyba powiedzieć, że nie macie żadnych na oku?- nieco pokrętnie zacząłem najlepszy z możliwych tematów – kobiety. Nie znałem chyba żadnego mężczyzny, który unikałby podziwiania i plotkowania o płci pięknej. Czy kuzyni mogli się czymś podzielić? Może nawet poznali jakąś pannę, której jeszcze nie zdążyli przedstawić rodzinie?
-Czekam, aż mnie ten zaszczyt dopadnie, by zrobić to o co poprosi babcia- skwitowałem nieco poważniej, choć z pewnością zdradziła mnie drżąca warga, której nawet przygryzienie niewiele dało.
Każdy z nas był panem własnej przeszłości. Nie mieliśmy wielkich wzorców ani wspólnych celów, jakie sprowadziłyby nas na tą samą drogę. Poniekąd kroczyliśmy nią samotnie i choć z pewnością Igorowi towarzyszyła matczyna dłoń, to wątpiłem by kurczowo się jej trzymał. Wizualnie nie przypominał już chłopca, jakiego zapamiętałem; zmężniał, nabrał krzepy, rysy jego twarzy znacznie się wyostrzyły, a w oczach można było dostrzec o wiele więcej jak pomysł na kolejny plan zrobienia Irinie na przekór. Charakter jednak pozostawał niezmienny, choć z pewnością ukształtował go i nauczył panować nad pewnymi cechami; dawkował ironię, zachowywał chłodny dystans, szacował zyski i starty kolejnych poczynań. Zdawał się być wprawnym strategiem rozsądnie kalkującym ryzyko, znającym pojęcie zwycięstwa równie mocno jak porażki. Nie obawiał się ciężkiej pracy i nie uciekał od niej, podobnie jak przed odpowiedzialnością, której poczucia brakowało wielu osobom w jego wieku. Oczywiście do najmłodszych już nie należał, abstrakcją było postrzegać go wciąż w ramach chłopca, lecz odnosiłem wrażenie, że był gotów wypić piwo, które sam – świadomie tudzież nie – sobie nawarzył. Szanowałem to w ludziach, doceniałem i u niego będąc rad, że los na nowo połączył rozsianą po świecie rodzinę i dał nam szansę odbudowy tego, co zatracili nasi przodkowie.
-Trafne słowa- rzuciłem na spostrzeżenie w związku z plotkami. Zamierzałem powiedzieć mu prawdę, podobnie jak Mitchowi, ale musieli jeszcze uzbroić się w cierpliwość i po prostu mi zaufać. Nie zamierzałem karmić ich propagandą przygotowaną dla społeczeństwa, daleki byłem od oszukiwania domowników, ale potrzebowałem jeszcze czasu. Musiałem upewnić się, że wszystko poszło zgodnie z planem i przejść do kolejnego etapu, który poniekąd obejmował również ich wszak mieli zaakceptować Lucindę, jako pełnoprawnego członka rodziny.
Przyjście kuzyna skutecznie odwróciło naszą uwagę od poważniejszych tematów, co akurat było mi na rękę. Tego wieczora zamierzałem oczyścić umysł, oddać się prymitywnemu mordobiciu i pijaństwu, by dopiero o świcie, z bólem głowy powrócić do trudnej rzeczywistości. Gdybym dźwigał na barkach wyłącznie przekleństwo, to prawdopodobnie kierowałaby mną ekscytacja, lecz w obliczu katastrofy tliła się głównie złość i cholernie irytująca niewiedza.
Biorąc kolejny głęboki oddech zdałem sobie sprawę, że najpewniej o poranku nie będzie mi dokuczać wyłącznie głowa, a przede wszystkim obolałe żebra i rozcięty łuk brwiowy. Oboje walczyli zażarcie i co najważniejsze nie poddali się zbyt prędko mimo intensywnego krwawienia. -Porządny sierpowy i unik zawsze się przyda- zaśmiałem się pod nosem splatając dłonie na wysokości mostka. Musiałem uspokoić rozszalały puls i zaniechać mroczków przed oczami, które na skutek zmęczenia uporczywie utrudniały mi złapanie pionu.
-Właściwie to- zacząłem po chwili powoli przechodząc do siadu. Jedną z dłoni sięgnąłem po szkło wypełnione trunkiem, zaś drugą ręką przetarłem twarz brudną od krwi oraz piachu. -Dlaczego stwierdziłeś, że nie jest tak łatwo się go pozbyć? W czym problem?- ciekaw byłem co tak wiele lat powstrzymywało kuzyna.
Zaśmiałem się pod nosem na wieść o prawdopodobieństwie rychłego małżeństwa – cóż mieli rację, choć w moim przypadku sporo się zmieniło, o czym wówczas nie zamierzałem informować. O tym też mieli dowiedzieć się w odpowiednim momencie.
-Więcej pomysłów nie mam, zarzućcie jakimś- wzruszyłem ramionami. -Zawsze mogliśmy ratować z opresji, jakieś wasze damy. Nie chcecie mi chyba powiedzieć, że nie macie żadnych na oku?- nieco pokrętnie zacząłem najlepszy z możliwych tematów – kobiety. Nie znałem chyba żadnego mężczyzny, który unikałby podziwiania i plotkowania o płci pięknej. Czy kuzyni mogli się czymś podzielić? Może nawet poznali jakąś pannę, której jeszcze nie zdążyli przedstawić rodzinie?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Dzika plaża
Szybka odpowiedź