Kuchnia
AutorWiadomość
Kuchnia
To pomieszczenie o charakterystycznym, mrocznym i surowym wyglądzie. Na środku kuchni stoi duży piec opalany drewnem, który dodaje ciepła i przytulności temu miejscu. Wokół pieca znajdują się otwarte półki i regały, gdzie przechowywane są przyprawy, garnki i inne kuchenne akcesoria. Duże okna przepuszczają wiele naturalnego światła, co nadaje temu miejscu jasności. Okna te ozdobione są ciężkimi zasłonami z ciemnych tkanin. Czarne, drewniane szafki z ciężkimi, metalowymi uchwytami stanowią centrum kuchni. Szafki te mają solidne drewniane blaty, na których widoczny jest upływ czasu. Na parapetach okien rosną kwiaty, które dodają kolorów i życia do pomieszczenia.
znamy się tylko z widzenia i jedno o drugim nic nie wie
przez ulicę szeroką jak rzeka uśmiechamy się czasem do siebie, do siebie
lecz kim tak właściwie jesteś? kim jesteś, kim jesteś?
— szesnasty sierpnia 1958 —
Wieczór zastygał widmem powszechnego mroku, tylko od czasu do czasu rozświetlając się leciwym błyskiem trzeciej kwadry księżyca. Łuna ta zaglądała niekiedy w przestrzeń ciemnicy, kipiącej w splendorze i przepychu, sypialni, czyniła to jednak z nieskrywaną nieśmiałością, bezskutecznie próbując przedrzeć się przez ciężar tutejszych zasłon. Świece wymownie dopalały się w angażującej próbie oddania choćby jednego jeszcze ognika, ale nici z tego, finalnie i one zgasły, jakby w zmęczeniu obecną aurą. Wszystko spieprzyło się tak nagle, bez znaczniejszej zapowiedzi; świat wywracał się do góry nogami, dziwaczna apokalipsa nacierała na każdy pojedynczy skrawek tego, i tak już przecież paskudnego, lądu, czyniąc zeń jeszcze szkaradniejszy obrazek. Obrazek śmierdzący powszechną śmiercią, co dla rodzinnego biznesu niewątpliwie kwitnąć winno wizją intratnej korzyści, ale też chyba jakąś parszywą odmianą udzielającego się wszystkim nihilizmu. Nawet jego cynizm zdawał się chyba nie znosić ciągłych wieści o dogorywających cicho istnieniach, odbijających się jednakowoż echem zatrwożonego motłochu. Krzyczącego w przerażeniu na trawione przez płomienie hektary lasów, łkającego przeraźliwie na wieść o zmiecionym z powierzchni ziemi dobytku, panicznie oniemiałego obliczem nieznanego, które miało dopiero nadejść. Szczęśliwie nikt z jego najbliższych nie odczuł na własnej skórze brzemienia tych dziwactw, ba, można było nawet rzec, że mury ich domostwa omalże nie pękły w szwach na zaskakującą ilość odwiedzających. Jednego dnia do drzwi zapukał sędziwy dziadyga proszący o pomoc, jeszcze wcześniej w wejściowym korytarzu skłębiły się stada dzikich zwierząt z pobliskich zagajników, dziwnym trafem uciekających od natury w samo epicentrum cywilizacyjnego zgiełku. Jego szanowna kuzynka najpewniej zaopiekowałaby się nimi stosownie, obdzierając każde kolejne ze skór, z ciał spuszczając cały litry krwi, z głów czyniąc zaś ekstrawaganckie trofea, dla niektórych stanowiące osobliwy wyraz dekoracji. Niewinna statura znajomej Marii oburzyłaby się najpewniej na taki obrót spraw, dziczyzna swoim rodowodem nie stała bowiem aż tak daleko od stworzeń magicznych, do ochrony których tak gorliwie zachęcała go przed kilkoma dniami. Naiwna z niej była istotka, niekiedy przypominająca swą szlachetnością serca zagubione we wszechświecie dziecko, ale nie wypadało oceniać tego z przesadzoną krytycznością, a już szczególnie wtedy, gdy w analogicznej postawie dopatrzyć się w tym potrafił osobistych atrybutów.
No i była też ona, enigmatyczna postać zupełnie mu nieznanego gościa, o którym opowiadano od paru dni w zdawkowych komentarzach i szepczących półsłówkach. Nikt nie postarał się o jakikolwiek wyraz wyjaśnień, postawiwszy go jedynie przed faktem dokonanym; nikt nie zdradził dokładnego charakteru tej wizyty, równie skąpo nazywając ją zaledwie niewiele sugerującym imieniem. Ciekawość leżała gdzieś u podstaw człowieczych instynktów, nie miał jednak w sobie wystarczająco dużych pokładów wścibstwa, by zupełnie nienachalnie przynieść zaproszonej tacę ze śniadaniem, a przy tym wypytać o szczegóły, których opowiadana historia nie posiadała. Podobny gest uprzejmości mógłby zresztą zostać dwojako odebranym, ograniczył się więc do cierpliwego oczekiwania, aż zajęty pan namiestnik raczy wreszcie przedstawić mu sylwetkę blondwłosej kochanki. Bo przecież nią właśnie była, czyż nie? Drwiący uśmiech wyrastał na twarzy, gdy całość machinalnie skwitować się chciało miałką frazą nie ona pierwsza i nie ostatnia. Wiecznym kawalerom nie zwykło spieszyć się do zobowiązań, a renoma wujka nie słynęła przecież z odmiennej postawy. Być może i słusznie, decyzje tak dużej rangi nie winny wynikać ze zbędnego pośpiechu, choć zegarek presji zdawał się wybijać dlań wymowniejszym już tik-tak.
Wzrok otępiały od zastałej czerni zgubił wyczytywane skrupulatnie zlepki zdań; i tak wargi objawiły się nagle nieprzyjemną suchością, bezsprzecznie żądną czegoś kojącego. Uśmierzającego dla martwoty myśli i łagodzącego, przynajmniej po części, przenikające w snach i na jawie koszmary. Podniósł się ociężale z miękkości krzesła, nacisnął dłonią na klamkę masywnych drzwi, skierował w stronę surowej kuchni, w śmiałym przeświadczeniu, że cały dwór zdążył już, gwoli spoczynku, zmrużyć zaśniedziałe od długości dnia powieki.
— Lucinda, jak mniemam? — rzucił na wstępie, napotykając spojrzeniem zupełnie obce rysy twarzy. — Tyle się o tobie mówi, a poznajemy się w takich okolicznościach. Przypadkowych — dopowiedział zaraz z jawnym przekąsem, wyciągnąwszy w jej stronę gotową na powitanie dłoń.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zwykle ludziom zdarzało się analizować przyszły koniec. Od czasu do czasu, cień myśli o śmierci przychodził, a z nim nieuchwytna refleksja, co może nastąpić po niej. Czy była to niewiadoma, której ludzie unikali, czy też tajemnica, którą chcieli zgłębić? Niepewność tego, co przychodzi po ostatnim oddechu, była jak zakurzona księga, którą wielu czytało, ale niewielu potrafiło zrozumieć. Dla niej też były to chwile refleksji, gdy patrzyła w przyszłość, zastanawiając się, czy życie rzuca jej tylko pytania, czy też ma zamiar dostarczyć odpowiedzi. Wojna jedynie przyśpieszyła tę analizę burząc spokój i swoistą harmonię wielu domostw. W swoim aktualnym stanie nie mogła używać słów „zawsze” lub „nigdy”, bo zwyczajnie zbyt wielu wspomnień był pozbawiona. Nie pamiętała jednak by kiedykolwiek zastanawiała się nad tym jak będzie wyglądał koniec świata. Koniec wszystkiego. Miała pewność, że nawet w najśmielszych fantazjach, wyobrażeniach i koszmarach nie wymyśliłaby tego co na nich spłynęło. Spadające komety przywodziły na myśl spektakl, gdzie niebo stawało się areną gwiezdnej apokalipsy. Komety, jako smugacze ognia, przemierzały przestrzeń, rzucając swoje jasne ogony w noc. Widowisko czysto przerażające, jakby gwiazdy same zaczęły płakać, ściskając się nawzajem na niebie. Była niemal pewna, że nie zdołają dotrwać kolejnego poranka, a los upomni się o nich – w końcu już dawno nadwyrężyli jego dobrodziejstwo. Czas uciekał, mijały minuty, godziny, a oni wciąż oddychali. Może to było ich osobiste piekło? Może zasłużyli na to by żyć w świecie przysypanym żywym popiołem? Niebo, kiedyś niebieskie, teraz zdawało się być malowane szarościami spalonych marzeń. Ostatnie promienie słońca tańczyły na gruzach, sprawiając wrażenie, jakby natura również opłakiwała koniec epoki. Drzewa, które niegdyś tętniły życiem, stały się tylko cieniem swojej dawnej świetności. Przyglądając się upadłemu krajobrazowi nie była w stanie stwierdzić jaka jest pora dnia, jaki w ogóle jest dzień. Wszystko zlewało się w jedno.
W Przeklętej Warowni czuła się bezpiecznie, ale nie widziała w tym komfortu. Żyjąc w ciągłym niepokoju, przepełniona adrenaliną, nie rozumiała, jak to jest nie musieć uciekać. Szaleństwem byłoby odnajdywać ład w objętym kataklizmem świecie, ale nie o takim bezpieczeństwie myślała. Po raz pierwszy od dawien dawna nie musiała obracać się za siebie, gotowa na nagły atak czy nieoczekiwane zagrożenie. Jednak paradoksalnie, to nowe bezpieczeństwo sprawiało, że zaczęła myśleć o tym chaosie. Była jak podróżnik przyzwyczajony do sztormów, który teraz znalazł się w czasie ciszy. To, co kiedyś było rutynowym działaniem dla zachowania życia, aktualnie stawało się dla niej dziwnie luksusowym doświadczeniem, z którym nie miała pewności, jak postępować.
Jedzenie przychodziło jej z trudem. Przynoszone do jej pokoju posiłki zdawały się przemawiać do niej, wymuszać posłuszeństwo. Nie czuła się z tym komfortowo. Od dawna nikt nie podawał jej talerza do ręki i naprawdę nie chciała wrócić do tej codzienności. Początek każdego posiłku był jak moment osądu, gdy konflikt pomiędzy wdzięcznością a pragnieniem własnej niezależności stawał się coraz bardziej palący. Nie potrafiła gotować. Los chciał, że przez długi czas żywiła się tym czego nie można spalić, rozgotować, zniszczyć. Uwielbiała patrzeć na jedzenie, lubiła go próbować, ale nie była w stanie nacieszyć się nim tak jakby tego chciała. Marnowanie go również nie wchodziło w grę, konflikt gonił konflikt. Potrzebowała czasu na przyzwyczajenie się do nowej rzeczywistości, w końcu powiedziała Drew, że nie ma zamiaru uciekać. Po skończonym posiłku, z niemal pustym talerzem i zdecydowanie pustym kieliszkiem kierowała się do kuchni. Nie była więźniem i nie wyobrażała sobie, że ktoś miałby nosić talerze za nią.
Było cicho, wszyscy zdawali się spać, choć może jedynie pogrążyli się w swoich obowiązkach. Zaledwie delikatne szepty nocy przeszywały ten spokojny azyl. Weszła do kuchni rozświetlając delikatnie pomieszczenie. Odstawiła kieliszek obok butelki i przemyła talerz. Skłamałaby mówiąc, że alkohol nie koił chaosu w jej myślach. Przez chwile nie szukała własnej tożsamości, nie martwiła się przeszłością, może ciut przyszłością. Wytarła ręce i spokojnym krokiem ruszyła w stronę butelki wiedząc, że nikt nie obrazi się, jeśli naleje sobie kolejny kieliszek. Dźwięk przelewającego się alkoholu skutecznie zagłuszył pierwsze słowa mężczyzny. Usłyszała go dopiero wtedy, gdy znalazł się tuż obok niej. Obróciła się w przestrachu z kieliszkiem w dłoni i podskoczyła nerwowo, dostrzegając jego twarz. Zanim kieliszek wypadł jej z rąk, jego zawartość zdążyła chlusnąć wprost na mężczyznę. Dźwięk tłuczonego szkła rozniósł się echem po surowej kuchni, jak wyrazisty akord wybrzmiewający w ciszy. Oddech blondynki stał się płytki, a puls przyśpieszył. Położyła dłoń na klatce piersiowej i przymknęła oczy chcąc uspokoić szalejącą w żyłach pożogę. – Zakradanie się do kobiety grozi śmiercią, wiedziałeś? – zapytała nie otwierając wciąż oczu. Nie przeprosiła – właściwie to była tylko jego wina. Drew poinformował ją, że nie mieszkają tutaj z Iriną sami i podejrzewała, iż prędzej czy później dojdzie do spotkania, ale widocznie miała nadzieje na nieco spokojniejsze przywitanie. Otworzyła oczy i spojrzała na mężczyznę z lekkim zmieszaniem. – To było całkiem dobre wino – skwitowała z westchnieniem i schyliła się by pozbierać odłamki szkła. W końcu nie miała przy sobie różdżki.
W Przeklętej Warowni czuła się bezpiecznie, ale nie widziała w tym komfortu. Żyjąc w ciągłym niepokoju, przepełniona adrenaliną, nie rozumiała, jak to jest nie musieć uciekać. Szaleństwem byłoby odnajdywać ład w objętym kataklizmem świecie, ale nie o takim bezpieczeństwie myślała. Po raz pierwszy od dawien dawna nie musiała obracać się za siebie, gotowa na nagły atak czy nieoczekiwane zagrożenie. Jednak paradoksalnie, to nowe bezpieczeństwo sprawiało, że zaczęła myśleć o tym chaosie. Była jak podróżnik przyzwyczajony do sztormów, który teraz znalazł się w czasie ciszy. To, co kiedyś było rutynowym działaniem dla zachowania życia, aktualnie stawało się dla niej dziwnie luksusowym doświadczeniem, z którym nie miała pewności, jak postępować.
Jedzenie przychodziło jej z trudem. Przynoszone do jej pokoju posiłki zdawały się przemawiać do niej, wymuszać posłuszeństwo. Nie czuła się z tym komfortowo. Od dawna nikt nie podawał jej talerza do ręki i naprawdę nie chciała wrócić do tej codzienności. Początek każdego posiłku był jak moment osądu, gdy konflikt pomiędzy wdzięcznością a pragnieniem własnej niezależności stawał się coraz bardziej palący. Nie potrafiła gotować. Los chciał, że przez długi czas żywiła się tym czego nie można spalić, rozgotować, zniszczyć. Uwielbiała patrzeć na jedzenie, lubiła go próbować, ale nie była w stanie nacieszyć się nim tak jakby tego chciała. Marnowanie go również nie wchodziło w grę, konflikt gonił konflikt. Potrzebowała czasu na przyzwyczajenie się do nowej rzeczywistości, w końcu powiedziała Drew, że nie ma zamiaru uciekać. Po skończonym posiłku, z niemal pustym talerzem i zdecydowanie pustym kieliszkiem kierowała się do kuchni. Nie była więźniem i nie wyobrażała sobie, że ktoś miałby nosić talerze za nią.
Było cicho, wszyscy zdawali się spać, choć może jedynie pogrążyli się w swoich obowiązkach. Zaledwie delikatne szepty nocy przeszywały ten spokojny azyl. Weszła do kuchni rozświetlając delikatnie pomieszczenie. Odstawiła kieliszek obok butelki i przemyła talerz. Skłamałaby mówiąc, że alkohol nie koił chaosu w jej myślach. Przez chwile nie szukała własnej tożsamości, nie martwiła się przeszłością, może ciut przyszłością. Wytarła ręce i spokojnym krokiem ruszyła w stronę butelki wiedząc, że nikt nie obrazi się, jeśli naleje sobie kolejny kieliszek. Dźwięk przelewającego się alkoholu skutecznie zagłuszył pierwsze słowa mężczyzny. Usłyszała go dopiero wtedy, gdy znalazł się tuż obok niej. Obróciła się w przestrachu z kieliszkiem w dłoni i podskoczyła nerwowo, dostrzegając jego twarz. Zanim kieliszek wypadł jej z rąk, jego zawartość zdążyła chlusnąć wprost na mężczyznę. Dźwięk tłuczonego szkła rozniósł się echem po surowej kuchni, jak wyrazisty akord wybrzmiewający w ciszy. Oddech blondynki stał się płytki, a puls przyśpieszył. Położyła dłoń na klatce piersiowej i przymknęła oczy chcąc uspokoić szalejącą w żyłach pożogę. – Zakradanie się do kobiety grozi śmiercią, wiedziałeś? – zapytała nie otwierając wciąż oczu. Nie przeprosiła – właściwie to była tylko jego wina. Drew poinformował ją, że nie mieszkają tutaj z Iriną sami i podejrzewała, iż prędzej czy później dojdzie do spotkania, ale widocznie miała nadzieje na nieco spokojniejsze przywitanie. Otworzyła oczy i spojrzała na mężczyznę z lekkim zmieszaniem. – To było całkiem dobre wino – skwitowała z westchnieniem i schyliła się by pozbierać odłamki szkła. W końcu nie miała przy sobie różdżki.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przepych kipiał z każdego zakamarka przestronnego domostwa, rokokowy blichtr okalał wszystkie z mijanych pomieszczeń; gotycki mrok pogłębiał wrażenie przytłoczenia, to zastygało zaś w człowieku już dosadnie, ilekroć tylko opuszek palca dosięgał faktury dorodnego drewna, gładzi satynowych zasłon, kamiennego zimna podłogowej tafli. Przenieść się tu z ciasnej, nokturnowskiej nory, jeszcze wcześniej stacjonując, przez niecałe trzy lata, w skromnej chatce skrytej w cieniu norweskiej flory, przenieść i odnaleźć, nie było prostym zburzeniem przyzwyczajeń, ale dobitnie już służyło za obrazoburczy gwóźdź do trumny. Głęboko, pod niezliczonymi tonami ziemi, zdawał się wszakże pochować swoje dawne ja, tamtego małomównego chłopca zrodzonego na prowincji, którego włosy pachniały skoszoną trawą, dymem z paleniska i rześkością wiejskiego powietrza, nie intensywną wonią żywicznego aromatu. Z tamtego Igora pozostały już tylko szczere uśmiechy, nad wyraz rzadko jaśniejące jednak w tutejszym natłoku; z tamtego Igora pozostało już tylko uznanie dla nauki, niekonsekwentnie jednak pielęgnowane w obliczu dłużących się obowiązków i kuszących przyjemności. Miałki sweter z byle jakiego materiału zastąpić musiała precyzyjnie wyprasowana koszula, nieokrzesaną fryzurę należało zaś stosownie ułożyć, na wzór lokalnej mody i w sprzeciwie dla powszechnej plotki; milczące usta trzeba było jakoś ośmielić, rozewrzeć w, nierzadko banalnej i zupełnie zbędnej, gadce o szwarcu, mydle i powidle, a niegramotne względem rytmu kończyny lakonicznie chociaż pobudzić do formalnego tańca, poprzedzonego zwykle kurtuazyjnym dygnięciem i ugrzecznionym całowaniem rączek. Jakże nieludzka prymitywność zgasła gwałtownie w zamęcie zgarniających go do siebie macek cywilizacji, ale w całym tym bladym teatrze wyrachowanych konwenansów zdawało się tkwić także sedno całkowitej degeneracji. Prawdę sprytnie maskował fałsz, w nim natomiast najszlachetniej odżywiały się groteskowe popisy typowych dla socjety zwyrodnień. Psujące się mięso ich istnień mieszać się musiało ze smrodem gnijących trupów, pęczniejących upierdliwie w letnim upale, ponoć wyzwalającym kraj chwilowo od wojennego zgiełku. Śmiał w to wątpić, osobiście zresztą doświadczając na skraju lipca wyjątkowo sugestywnych, politycznych manifestów, jednoznacznie negujących chyba zaistniałe wstrzymanie broni. Bezwładne ciało okryte jutowym workiem, krwiście podpisane mianem szlamy, jak gdyby nigdy nic bujało się na gałęzi jednego z drzew, tuż pośrodku największego z londyńskich parków. A ona, ona była przecież jedną z dumnych obrończyń parszywie brudnej krwi, skalanej przez mugolską niedoskonałość; a jej twarz, nazwisko i imię, spośród wielu plakatów wytykających figury buntowników, sygnowane były zawrotną kwotą nagrody.
Pamięć okazała się jednak zbyt zawodną, by skojarzył teraz rysy tamtej kobiety z przypadkowym gościem, wałęsającym się po surowej kuchni, najpewniej będącym tu tylko na doraźne życzenie kapryśnego namiestnika. Szalonym byłoby w ogóle podejrzewać, że u wrót zawitał potencjalny wróg, podkradający obecnie z ich spiżarki ostatki wytrawnego wina, na domiar złego wylanego nań w geście zaskakującego marnotrawienia. Brzdęk rozbijanego szkła poniósł się echem, krople czerwonego jak posoka trunku rozniosły się chyba wszędzie, najgęściej jednak na jego białej tkaninie.
— Już w pierwszej wymianie zdań mi grozisz. W moim domu. Ciekawe — skomentował lakonicznie, traktując jednak tę pierwotną reakcję w zakresie żartobliwej uwagi. Uśmiech więc nie zdążył jeszcze zblednąć, choć w umyśle wyrosło nieme niezadowolenie, gdy wreszcie zabrał się za guziczki poplamionej koszuli. Jeden po drugim, szybko i dynamicznie, aż wreszcie spod połaci dzianiny wyjrzały blade ramiona i szczupła sylweta. Nie speszył się wcale, swą uwagę koncentrując prędzej na pozbyciu się tej szkaradnej zmazy. Wetknął ją pod strumień zimnej wody, to okazało się jednak nieskuteczne. — Masz pojęcie, co z tym teraz zrobić? Znasz jakieś zaklęcie? Cokolwiek? — dopytał wkrótce zrezygnowany, samemu niewiele mogąc zdziałać bez różdżki, która beztrosko leżała sobie na blacie biurka w osobistej sypialni. Była kobietą, one ze znaczniejszą zwinnością operowały inkantacjami odpowiadającymi za porządki. Nie mógł jednak podejrzewać, że to sowy jej właśnie przyjaciół od kilku dni konsekwentnie paskudziły na wszystkie parapety, a ona wcale nie kwapiła się do ogarniania całego tego syfu.
Pamięć okazała się jednak zbyt zawodną, by skojarzył teraz rysy tamtej kobiety z przypadkowym gościem, wałęsającym się po surowej kuchni, najpewniej będącym tu tylko na doraźne życzenie kapryśnego namiestnika. Szalonym byłoby w ogóle podejrzewać, że u wrót zawitał potencjalny wróg, podkradający obecnie z ich spiżarki ostatki wytrawnego wina, na domiar złego wylanego nań w geście zaskakującego marnotrawienia. Brzdęk rozbijanego szkła poniósł się echem, krople czerwonego jak posoka trunku rozniosły się chyba wszędzie, najgęściej jednak na jego białej tkaninie.
— Już w pierwszej wymianie zdań mi grozisz. W moim domu. Ciekawe — skomentował lakonicznie, traktując jednak tę pierwotną reakcję w zakresie żartobliwej uwagi. Uśmiech więc nie zdążył jeszcze zblednąć, choć w umyśle wyrosło nieme niezadowolenie, gdy wreszcie zabrał się za guziczki poplamionej koszuli. Jeden po drugim, szybko i dynamicznie, aż wreszcie spod połaci dzianiny wyjrzały blade ramiona i szczupła sylweta. Nie speszył się wcale, swą uwagę koncentrując prędzej na pozbyciu się tej szkaradnej zmazy. Wetknął ją pod strumień zimnej wody, to okazało się jednak nieskuteczne. — Masz pojęcie, co z tym teraz zrobić? Znasz jakieś zaklęcie? Cokolwiek? — dopytał wkrótce zrezygnowany, samemu niewiele mogąc zdziałać bez różdżki, która beztrosko leżała sobie na blacie biurka w osobistej sypialni. Była kobietą, one ze znaczniejszą zwinnością operowały inkantacjami odpowiadającymi za porządki. Nie mógł jednak podejrzewać, że to sowy jej właśnie przyjaciół od kilku dni konsekwentnie paskudziły na wszystkie parapety, a ona wcale nie kwapiła się do ogarniania całego tego syfu.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przepych nie czynił miejsca bardziej interesującym. Było w nim coś przejaskrawionego, co sprawiało, że trudno było dostrzec prawdziwą wartość. Łatwo doceniała piękno, ale nie określiłaby siebie mianem artystycznej duszy. Dom stawał się domem dopiero wtedy, gdy ludzie w nim zaczynali tworzyć rodzinę. To nie zdobienia czy perfekcyjnie urządzone wnętrza nadawały mu duszę, lecz codzienne gesty, ślady obecności, którymi człowiek znaczył to miejsce. Ulubiona filiżanka, po którą sięgało się każdego poranka, poduszka, do której idealnie dopasowywała się głowa, porzucony zawsze w tym samym miejscu płaszcz. Zwracała uwagę na szczegóły, symbole, rzeczy, które względem całości znaczyły niewiele, ale dla niej były wszystkim. Dziwne, że najmniej komfortowo czuła się w jej rodzinnym domu. Ludziom łatwo powracało się do wspomnień z dzieciństwa. Nadawali im nieporównywalnie wielkie znaczenie wypierając to co negatywne. Z czasem i ona wyrzuciła z myśli wiele. Teraz wizja powrotu na rodzime ziemie nie wydawała jej się tak przerażająca, ale wciąż mało przyjemna. Choć Przeklęta Warownia swym wystrojem niejedną osobę wprawiłaby w zachwyt, ona dostrzegała w niej znaczenie więcej. Progres, sukces i poświęcenie.
Kierować się sercem czy rozumem? Dylemat, z którym przyszło jej się mierzyć od najmłodszych lat. Częściej prym wiodło serce, bowiem dbała przede wszystkim o własną moralność i życie w zgodzie ze sobą. Gdyby rozum wygrywał w tym starciu nigdy nie wyrwałaby się ze sztywnych ram szlacheckiej socjety. Zostałaby w złotej klatce dusząc się w niej każdego dnia, czując jak kajdany oplatają jej drobne nadgarstki, pozbawiają wolności. Serce jednak było zawodne, ulegało uniesieniom i porywom, a jego decyzje nie zawsze niosły ze sobą zysk. Częściej jednak wypowiadała słowa zanim te przemyślała. Pogodziła się z tym faktem, zdobyta samoświadomość pomagała jej rozumieć własne zachowania. Choć może teraz i tak nie była najlepszym ekspertem własnego ciała.
W innej sytuacji nie pozwoliłaby emocjom dać się ponieść. Obecność mężczyzny była zaskoczeniem, ale nie przesądzała o zbliżającym się ataku. Jej nadwyrężona w ostatnich dniach psychika kreowała rzeczywistość, która z prawdą miała niewiele wspólnego. Wciąż analizowała w myślach to czego się dowiedziała, wyglądała zagrożenia pewna, że czeka na nią tuż za rogiem. Każda próba przejęcia kontroli nad własnym umysłem kończyła się właśnie w taki sposób – jeszcze większym rozgardiaszem. Cóż to wcale nie znaczyło, że nie dostrzegała w tym winy pokrzywdzonego, bo zakradanie się do jakiejkolwiek kobiety w środku nocy warunkowało nieprzyjemności, ale pewnie w normalnej sytuacji nie oberwałby rykoszetem.
Przez chwile w konsternacji przyglądała się domownikowi analizując wypowiedziane przez niego słowa. Wzruszyła nieznacznie ramionami, gdy jej oddech zdołał się uspokoić. – Faktycznie – zaczęła zatrzymując w dłoniach drobinki potłuczonego szkła. Kącik ust uniósł się w nieznacznym uśmiechu. – Nienajlepsze pierwsze wrażenie, prawda? – skwitowała własne zachowanie choć w jej głosie nie pobrzmiewała skrucha, a rozbawienie. Wino się rozlało. Był w swoim domu, a ona jako gość nie mogła czuć się tu nazbyt pewnie. Nie stanowiła dla niego żadnego zagrożenia – bez różdżki, drobna i ze zwinnością słonia. Uśmiech nie opuścił jego warg do końca co oceniła jako dobry znak.
Wróciła do zbierania odłamków nie zwracając uwagi na działania mężczyzny. Niefortunnie jeden z nich skaleczył ją w palec, a na małej ranie pojawiły się krople krwi. Do głowy by jej nie przyszło, że pozbycie się czerwonych plam z koszulki stanie się jego priorytetem. Dopiero dźwięk odkręconej wody zwrócił jej uwagę na tyle by uniosła na niego spojrzenie. Widok odkrytej skóry zbił ją z pantałyku. Mechanicznie odwróciła spojrzenie czując jak na jej policzki wypływa drobny rumieniec. – Już w pierwszej wymianie zdań się rozbierasz? Ciekawe – odbiła piłeczkę podnosząc się z ziemi i wyrzucając pozbierane kawałki szkła do kubła. Pokręciła głową z niedowierzaniem i podeszła do mężczyzny, gdy ten usilnie wywabiał plamy strumieniem zimnej wody. – Posyp plamy solą, nie wiem, jak pozbyć się czerwonego wina, ale to wywabia kre…- krew. Przerwała całkowicie zaskoczona tym co zamierzała powiedzieć. Czy to drobinki krwi na jej dłoni przypomniały jej o tym sposobie? Czemu właściwie miałaby posiadać takową wiedzę? Zimny dreszcz przeszedł jej po plecach, gdy sens niewypowiedzianych słów dotarł do niej samej. Zakręciła wciąż lejącą się w kranie wodę i przeniosła spojrzenie na mężczyznę. – Więc winna jestem ci koszulę, tak?– zapytała. Usilnie starała się nie zwracać uwagi na to, że obok niej stoi do połowy roznegliżowany mężczyzna, ale raczej nie szło jej to najlepiej. Podskoczyła nerwowo, gdy po raz kolejny sowa uderzyła o szybę. – Nie odbieracie poczty? – uniosła brew w pytającym geście i sięgnęła po suchą ścierkę, którą zacisnęła na palcu. Jeszcze brakowało by faktycznie krople krwi zabarwiły już i tak poszkodowaną koszulę.
Kierować się sercem czy rozumem? Dylemat, z którym przyszło jej się mierzyć od najmłodszych lat. Częściej prym wiodło serce, bowiem dbała przede wszystkim o własną moralność i życie w zgodzie ze sobą. Gdyby rozum wygrywał w tym starciu nigdy nie wyrwałaby się ze sztywnych ram szlacheckiej socjety. Zostałaby w złotej klatce dusząc się w niej każdego dnia, czując jak kajdany oplatają jej drobne nadgarstki, pozbawiają wolności. Serce jednak było zawodne, ulegało uniesieniom i porywom, a jego decyzje nie zawsze niosły ze sobą zysk. Częściej jednak wypowiadała słowa zanim te przemyślała. Pogodziła się z tym faktem, zdobyta samoświadomość pomagała jej rozumieć własne zachowania. Choć może teraz i tak nie była najlepszym ekspertem własnego ciała.
W innej sytuacji nie pozwoliłaby emocjom dać się ponieść. Obecność mężczyzny była zaskoczeniem, ale nie przesądzała o zbliżającym się ataku. Jej nadwyrężona w ostatnich dniach psychika kreowała rzeczywistość, która z prawdą miała niewiele wspólnego. Wciąż analizowała w myślach to czego się dowiedziała, wyglądała zagrożenia pewna, że czeka na nią tuż za rogiem. Każda próba przejęcia kontroli nad własnym umysłem kończyła się właśnie w taki sposób – jeszcze większym rozgardiaszem. Cóż to wcale nie znaczyło, że nie dostrzegała w tym winy pokrzywdzonego, bo zakradanie się do jakiejkolwiek kobiety w środku nocy warunkowało nieprzyjemności, ale pewnie w normalnej sytuacji nie oberwałby rykoszetem.
Przez chwile w konsternacji przyglądała się domownikowi analizując wypowiedziane przez niego słowa. Wzruszyła nieznacznie ramionami, gdy jej oddech zdołał się uspokoić. – Faktycznie – zaczęła zatrzymując w dłoniach drobinki potłuczonego szkła. Kącik ust uniósł się w nieznacznym uśmiechu. – Nienajlepsze pierwsze wrażenie, prawda? – skwitowała własne zachowanie choć w jej głosie nie pobrzmiewała skrucha, a rozbawienie. Wino się rozlało. Był w swoim domu, a ona jako gość nie mogła czuć się tu nazbyt pewnie. Nie stanowiła dla niego żadnego zagrożenia – bez różdżki, drobna i ze zwinnością słonia. Uśmiech nie opuścił jego warg do końca co oceniła jako dobry znak.
Wróciła do zbierania odłamków nie zwracając uwagi na działania mężczyzny. Niefortunnie jeden z nich skaleczył ją w palec, a na małej ranie pojawiły się krople krwi. Do głowy by jej nie przyszło, że pozbycie się czerwonych plam z koszulki stanie się jego priorytetem. Dopiero dźwięk odkręconej wody zwrócił jej uwagę na tyle by uniosła na niego spojrzenie. Widok odkrytej skóry zbił ją z pantałyku. Mechanicznie odwróciła spojrzenie czując jak na jej policzki wypływa drobny rumieniec. – Już w pierwszej wymianie zdań się rozbierasz? Ciekawe – odbiła piłeczkę podnosząc się z ziemi i wyrzucając pozbierane kawałki szkła do kubła. Pokręciła głową z niedowierzaniem i podeszła do mężczyzny, gdy ten usilnie wywabiał plamy strumieniem zimnej wody. – Posyp plamy solą, nie wiem, jak pozbyć się czerwonego wina, ale to wywabia kre…- krew. Przerwała całkowicie zaskoczona tym co zamierzała powiedzieć. Czy to drobinki krwi na jej dłoni przypomniały jej o tym sposobie? Czemu właściwie miałaby posiadać takową wiedzę? Zimny dreszcz przeszedł jej po plecach, gdy sens niewypowiedzianych słów dotarł do niej samej. Zakręciła wciąż lejącą się w kranie wodę i przeniosła spojrzenie na mężczyznę. – Więc winna jestem ci koszulę, tak?– zapytała. Usilnie starała się nie zwracać uwagi na to, że obok niej stoi do połowy roznegliżowany mężczyzna, ale raczej nie szło jej to najlepiej. Podskoczyła nerwowo, gdy po raz kolejny sowa uderzyła o szybę. – Nie odbieracie poczty? – uniosła brew w pytającym geście i sięgnęła po suchą ścierkę, którą zacisnęła na palcu. Jeszcze brakowało by faktycznie krople krwi zabarwiły już i tak poszkodowaną koszulę.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W dziwacznym rozjątrzeniu niedawną katastrofą każda nagłość, każdy leciwy wypadek nieść się miał echem podłego zaskoczenia, niechlubnie przypominając o niedawnych losach pogrążonego w żałobie kraju. Lądu nowego, istotnie jednak kolejnego już w udziale kształtowania jego osobniczej historii, majaczącego przed oczyma tą bladą obietnicą o dostatku i dobrodziejstwach, o pozycji i triumfie; na powrót spętany bliskością rodzicielskiej dłoni zaufał przed kilkunastoma miesiącami tymże deklaracjom matki, z godną lepszej sprawy stanowczością podążając w krok za jej dumną staturą. I chciał, tak bezwiednie i po prostu, wierzyć chyba w słuszność tamtej decyzji, gdy w rozdarciu serca i rozumu ostatecznie usłuchał pragmatycznej myśli, pokornie chyląc czoła przed splotem losu, który układał za niego kto inny. Od przeznaczenia, podobno, nie można było jednak uciec, toteż w zetknięciu z podjętymi przez Norny dywagacjami, zdawał się ciągle istnieć w nienormalnym oddaniu właśnie jemu. Przekleństwu ciążących nań obowiązków, ale też swoistemu fatum własnej tożsamości, podobnej najprędzej elastycznej, zarazem też zwartej, glinie; on w rękach zdolnego rzemieślnika gotów był przypominać niezwykle foremny wazon albo odmienny kształt równie niewybrednego naczynia. Ceramika miała to jednak do siebie, że widniała jako surowiec kruchy i podatny na zniszczenia, degradujący się z wolna śladem upływającego czasu. Naznaczony jarzmem wstydliwej wieszczby żył w trwodze przed bliżej niedookreśloną zdradą, w przeraźliwym oczekiwaniu wypatrując jej potencjalnych smug na angielskim horyzoncie. Tenże szczególnie mocno kolorował się dlań widmem obrzydliwej obłudy i dyskretnego fałszu, na tyle jednak głęboko zakorzenionych w lokalnej obyczajności, że w formule jakiegoś wstrętnego nawyku mimowolnie wnikały już do krwioobiegu. Na tyle mocno i intensywnie, że zatruwały wreszcie każdy mililitr napędzającej organizm krwi, rzeczywiście czyniąc zeń ziemskiego wysłannika nordyckich psot, niosącego w dłoniach ogień i oszustwo, zbrodnię i zgubienie. Tak też niewinny uśmiech, krzątający się teraz u skraju męskiej twarzy, nie sugerował niczego poza wrażeniem wygodnego komfortu, nawet jeśli u jego sedna skrywała się ta nienazwana konkretem, poniekąd też pewnie wyrachowana, satysfakcja. Że w pozie buntowniczej rywalki podjęła się rękawicy zupełnie niezobowiązującej gry słów; że, jakże niespodziewanie, w charakterze niewyrośniętego podlotka oblała się rumieńcem na widok, skrywanej dotąd pod materiałem, postury.
— Mawia się, że od początku ważniejszy jest koniec — odparł swobodnie, być może też i nieco dwuznacznie, w jej pierwotnej nieuprzejmości nie upatrując podstaw do rozlazłego strofowania; obrócony w żart zlepek rozlicznych faux pas bawił i jego, nawet jeśli większy udział miała w tym najpewniej jej, dziecięca wręcz, niezdarność. — Najwidoczniej nie silimy się nawet na pośredniości — dodał wkrótce na jej przekalkowaną uwagę, wciąż w oddźwięku tego nikłego rozbawienia, bo poplamiona koszula nie zwiastowała przecież istnego końca świata. Ten przyszedł sam, bez pytania i odpowiedniego ostrzeżenia siejąc zniszczenie we wszystkich zakamarkach wyspy.
Usłyszawszy jej poradę począł rozglądać się za stosownym pojemnikiem, już zaraz odnajdując pozorne remedium dla całego zamieszania; gruba warstwa soli przykryła nieszczęśliwie intensywną plamę, on zaś wreszcie poświęcał uwagę towarzyszce.
— Tak, wychodzi na to, że jesteś mi dłużna — odpowiedział niejednoznacznym tonem, choć błąkający się tu i ówdzie uśmiech mógł być dla niej wystarczającą sugestią. Utrzymana w ryzach żartu konwersacja umilkła na moment z chwilą rozpostarcia się po kuchni głuchego dźwięku sowy, żałośnie odbijającej się od szyby natręctwem w dostarczaniu korespondencji. Ostatnimi dniami nad domostwem krążyło kilka upartych ptaszysk, zjawisko to wiązał jednak z niezrozumiałym następstwem ostatnich wydarzeń. — Odbieramy — uznał, uchyliwszy szybę zdecydowanym ruchem; zgoła oszołomione zwierzę wpadło z impetem do środka, przysiadło posłusznie na skraju pobliskiego blatu. Bystre spojrzenie wróciło natomiast do jej postury i objęło obserwacją zraniony palec kobiety, nachalnie wyrzucający z siebie coraz to kolejne strużki krwi, a on, niczym to podstępne babsko, jazgoczące głośno na targu, sprytnie podjął kolejny temat, z pozoru nie interesujący go zupełnie, teraz jednakowoż dobijający się doń bezwstydną ciekawością.
— Do wesela się zagoi — zaczął w końcu lakonicznie, w manierze utartego zwrotu, z którego uczynić miał już niebawem taktyczny podstęp do sprecyzowanego pytania. — To już chyba tuż tuż, jak sądzę? — uniesiona brew zakomunikowała ironią oczekiwanie na szczerą odpowiedź, spojrzenie lustrowało zaś urodę, jak podejrzewał, byle kochanki gospodarza tego domu. Drew, po prawdzie, nie kwapił się chyba do żadnych zobowiązań?
— Mawia się, że od początku ważniejszy jest koniec — odparł swobodnie, być może też i nieco dwuznacznie, w jej pierwotnej nieuprzejmości nie upatrując podstaw do rozlazłego strofowania; obrócony w żart zlepek rozlicznych faux pas bawił i jego, nawet jeśli większy udział miała w tym najpewniej jej, dziecięca wręcz, niezdarność. — Najwidoczniej nie silimy się nawet na pośredniości — dodał wkrótce na jej przekalkowaną uwagę, wciąż w oddźwięku tego nikłego rozbawienia, bo poplamiona koszula nie zwiastowała przecież istnego końca świata. Ten przyszedł sam, bez pytania i odpowiedniego ostrzeżenia siejąc zniszczenie we wszystkich zakamarkach wyspy.
Usłyszawszy jej poradę począł rozglądać się za stosownym pojemnikiem, już zaraz odnajdując pozorne remedium dla całego zamieszania; gruba warstwa soli przykryła nieszczęśliwie intensywną plamę, on zaś wreszcie poświęcał uwagę towarzyszce.
— Tak, wychodzi na to, że jesteś mi dłużna — odpowiedział niejednoznacznym tonem, choć błąkający się tu i ówdzie uśmiech mógł być dla niej wystarczającą sugestią. Utrzymana w ryzach żartu konwersacja umilkła na moment z chwilą rozpostarcia się po kuchni głuchego dźwięku sowy, żałośnie odbijającej się od szyby natręctwem w dostarczaniu korespondencji. Ostatnimi dniami nad domostwem krążyło kilka upartych ptaszysk, zjawisko to wiązał jednak z niezrozumiałym następstwem ostatnich wydarzeń. — Odbieramy — uznał, uchyliwszy szybę zdecydowanym ruchem; zgoła oszołomione zwierzę wpadło z impetem do środka, przysiadło posłusznie na skraju pobliskiego blatu. Bystre spojrzenie wróciło natomiast do jej postury i objęło obserwacją zraniony palec kobiety, nachalnie wyrzucający z siebie coraz to kolejne strużki krwi, a on, niczym to podstępne babsko, jazgoczące głośno na targu, sprytnie podjął kolejny temat, z pozoru nie interesujący go zupełnie, teraz jednakowoż dobijający się doń bezwstydną ciekawością.
— Do wesela się zagoi — zaczął w końcu lakonicznie, w manierze utartego zwrotu, z którego uczynić miał już niebawem taktyczny podstęp do sprecyzowanego pytania. — To już chyba tuż tuż, jak sądzę? — uniesiona brew zakomunikowała ironią oczekiwanie na szczerą odpowiedź, spojrzenie lustrowało zaś urodę, jak podejrzewał, byle kochanki gospodarza tego domu. Drew, po prawdzie, nie kwapił się chyba do żadnych zobowiązań?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Z dziwną łatwością przychodziło jej adoptowanie się do nowych sytuacji. Zmiany nie były dla niej czymś obcym, a w ich braku często dopatrywała się stagnacji, bierności. Z radością otwierała się na nowe poszukiwania tak naprawdę nie kierując swych dłoni jedynie po skryte artefakty, a po czyhającą na nią przygodę. Była inicjatorem, mącicielem, bo gdy inni wybierali bezpieczeństwo, ona taplała się w adrenalinie. Dość szybko pojęła, że o wiele lepiej funkcjonuje w stresie, szybciej myśli, podejmuje trafniejsze decyzje. Czasem nie odnajdywała w tym umiaru, czasem przepadała dopatrując się we własnych działaniach szaleństwa. Zmieniała miejsca zamieszkania, ludzie wokół siebie, nie marzyła o rodzinie, dzieciach, domowym ognisku. Przez tyle lat zmuszana do walki o własną wolność nie potrafiła wyobrazić sobie kolejnych kajdan oplatających jej kończyny. Biorąc pod uwagę naturę, z którą miała szczęście przyjść na świat powinna być zachwycona aktualną sytuacją. Tak się jednak nie stało. Ciało zdawało się pamiętać, mózg podsuwał odpowiedzi, ale wciąż czuła się zagubiona. Istotna różnica, bowiem zwykle gubiła szlak świadomie, chętnie, zaznajomiona z konsekwencjami.
To co zdawało się pozostawać niezmienne to temperament i związana z nim łatwość przekraczania granic. Chciałaby wierzyć, że jedynie rozsądnych, ale historia jej życia była dowodem na naiwność tej wiary. – Cóż, to pozostaje mi prosić Merlina by początek nie okazał się być końcem – dodała unosząc kącik ust w rozbawieniu. Nie próbowała ukryć rumianych policzków, bo wstyd nie był czymś przed czym zwykle próbowała uciekać. W swym życiu nie miała nazbyt wielu okazji do przypatrywania się męskiej muskulaturze, choć finalnie nie był to powód do dumy. Staropanieństwo zdawało się tworzyć już oddzielny byt, z którym wcale się nie utożsamiała. Wzruszyła ramionami. – To chyba niezbyt dobrze. – odparła z lekkim powątpiewaniem w głosie. – Jeśli jednak tak musi być, to wolałabym, aby definiowała to równowaga. Ty znasz moje imię, a swojego nie zdradziłeś. – nie lubiła nie wiedzieć z kim rozmawia, nie lubiła, gdy ktoś wiedział więcej od niej samej, a w ostatnim czasie o wielu kwestiach dowiadywała się ostatnia. Już pomijała fakt, że jej oczy widziały więcej niżeli wiedziała głowa. Czyż tym samym nie stał się jej dłużnikiem? Imię niosło ze sobą wielką moc.
Czarownica utkwiła wzrok w zasypanej solą plamie. Im dłużej się jej przyglądała tym większe stawało się rozbawienie w jej wnętrzu. Zaśmiała się przerywając chwile ciszy. – Sama nie zniknie, zdajesz sobie z tego sprawę? – zapytała, ale rozbawienie nie umykało z jej twarzy. Miłe okazało się zaufanie, którym ją obdarzył w tym temacie, który okazał się być jednak Syzyfową pracą. - Przepraszam, ale chyba najszybciej wciąż byłoby przejść się po różdżkę. – dodała. Zdawała sobie jednak sprawę, że wcale nie rozchodziło się o koszulę, a całość stanowiła parodię utkaną ze skomplikowanych charakterów.
Dłużna. Nie lubiła pozostawać dłużna, zdecydowanie bardziej wolała zbierać dłużników. Dawać niżeli przyjmować. – Koszulę – dopowiedziała z przekąsem. Lata dwuznaczności wymienianych z innym członkiem tej rodziny nauczyły ją by zawsze klarować sytuacje, a przeczuwała, że mężczyźnie wcale nie zależało by takową aktualnie rozjaśnić.
Odwróciła wzrok skupiając się na niezłomnej sowie, a gdy ta wpadła do pomieszczenia Lucinda przez chwile obserwowała jej drogę. Wyrwał ją dopiero głos mężczyzny, który własne spojrzenie utkwił w skaleczonej dłoni. Uniosła brew w pytającym geście słysząc jego pytanie. Prędko pojęła, że pije do jej obecności w Przeklętej Warowni, ale nie dała tego po sobie poznać. Sowa wylądowała tuż obok niej zaczepiając ją skrzydłem. – Wesele? – powtórzyła za nim z zaciekawieniem. – Czyżbym trafiła w wir weselnych przygotowań? – na jej twarzy pojawiło się udawane przerażenie. – Nie mów mi, że to była twoja koszula ślubna. – dodała uśmiechając się z przekąsem. Sowa ponownie zaczepiła ją skrzydłem więc w końcu na nią spojrzała. W dziobie trzymała list, który ewidentnie zaadresowany był do niej. Zmrużyła oczy odbierając od sowy kopertę i obróciła ją w dłoniach. Zaniepokojone spojrzenie przeniosła na mężczyznę.
To co zdawało się pozostawać niezmienne to temperament i związana z nim łatwość przekraczania granic. Chciałaby wierzyć, że jedynie rozsądnych, ale historia jej życia była dowodem na naiwność tej wiary. – Cóż, to pozostaje mi prosić Merlina by początek nie okazał się być końcem – dodała unosząc kącik ust w rozbawieniu. Nie próbowała ukryć rumianych policzków, bo wstyd nie był czymś przed czym zwykle próbowała uciekać. W swym życiu nie miała nazbyt wielu okazji do przypatrywania się męskiej muskulaturze, choć finalnie nie był to powód do dumy. Staropanieństwo zdawało się tworzyć już oddzielny byt, z którym wcale się nie utożsamiała. Wzruszyła ramionami. – To chyba niezbyt dobrze. – odparła z lekkim powątpiewaniem w głosie. – Jeśli jednak tak musi być, to wolałabym, aby definiowała to równowaga. Ty znasz moje imię, a swojego nie zdradziłeś. – nie lubiła nie wiedzieć z kim rozmawia, nie lubiła, gdy ktoś wiedział więcej od niej samej, a w ostatnim czasie o wielu kwestiach dowiadywała się ostatnia. Już pomijała fakt, że jej oczy widziały więcej niżeli wiedziała głowa. Czyż tym samym nie stał się jej dłużnikiem? Imię niosło ze sobą wielką moc.
Czarownica utkwiła wzrok w zasypanej solą plamie. Im dłużej się jej przyglądała tym większe stawało się rozbawienie w jej wnętrzu. Zaśmiała się przerywając chwile ciszy. – Sama nie zniknie, zdajesz sobie z tego sprawę? – zapytała, ale rozbawienie nie umykało z jej twarzy. Miłe okazało się zaufanie, którym ją obdarzył w tym temacie, który okazał się być jednak Syzyfową pracą. - Przepraszam, ale chyba najszybciej wciąż byłoby przejść się po różdżkę. – dodała. Zdawała sobie jednak sprawę, że wcale nie rozchodziło się o koszulę, a całość stanowiła parodię utkaną ze skomplikowanych charakterów.
Dłużna. Nie lubiła pozostawać dłużna, zdecydowanie bardziej wolała zbierać dłużników. Dawać niżeli przyjmować. – Koszulę – dopowiedziała z przekąsem. Lata dwuznaczności wymienianych z innym członkiem tej rodziny nauczyły ją by zawsze klarować sytuacje, a przeczuwała, że mężczyźnie wcale nie zależało by takową aktualnie rozjaśnić.
Odwróciła wzrok skupiając się na niezłomnej sowie, a gdy ta wpadła do pomieszczenia Lucinda przez chwile obserwowała jej drogę. Wyrwał ją dopiero głos mężczyzny, który własne spojrzenie utkwił w skaleczonej dłoni. Uniosła brew w pytającym geście słysząc jego pytanie. Prędko pojęła, że pije do jej obecności w Przeklętej Warowni, ale nie dała tego po sobie poznać. Sowa wylądowała tuż obok niej zaczepiając ją skrzydłem. – Wesele? – powtórzyła za nim z zaciekawieniem. – Czyżbym trafiła w wir weselnych przygotowań? – na jej twarzy pojawiło się udawane przerażenie. – Nie mów mi, że to była twoja koszula ślubna. – dodała uśmiechając się z przekąsem. Sowa ponownie zaczepiła ją skrzydłem więc w końcu na nią spojrzała. W dziobie trzymała list, który ewidentnie zaadresowany był do niej. Zmrużyła oczy odbierając od sowy kopertę i obróciła ją w dłoniach. Zaniepokojone spojrzenie przeniosła na mężczyznę.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Z niejednoznacznym wrażeniem fascynacji spoglądał na nią wzrokiem bacznej obserwacji, jakby chciał wycisnąć z niej wszelką istotę bliżej nieznanej mu prawdy, jakby niemo oczekiwał na kilka bodaj słów lakonicznych objaśnień. Na jak długo planowała wszakże zostać w murach ichniejszego domostwa? Wreszcie — w jakim, tak właściwie, charakterze? Banalne domysły sprowadzały go na tor niewybrednych powiązań z gospodarzem tej wielkiej przestrzeni, niepewność nie sprzyjała jednak kształtowaniu daleko idących wyobrażeń, z których absolutnie żadne nie musiało widnieć autentyzmem; niechlubnie wyrysował ją w umyśle, od razu jakby, bez większego zastanowienia, jako tą jedną z wielu przelotnych i doraźnych kochanek, choć, co do zasady, te nie zwykły chyba grzać miejsca na jednym z jadalnianych stołków. Co do zasady ich imiona nie zastygały też raczej donośnym echem pomiędzy wysokimi ścianami, co do zasady — on sam nie był przyzwyczajony doświadczać ich obecności późną już nocą, w swobodnym rozbestwieniu rozbijającym się o blaty kuchni i skryte w jej szafkach zapasy wina. Minęło kilka zaledwie dni od felernej, trzynastej nocy, kiedy to nieoczekiwanie pojawiła się w progu mrocznej warowni, ale to najwidoczniej wystarczało, by na dobre zadomowiła się już w chłodzie tutejszych obyczajów. Ba, być może wcale już nie gubiła się w liczności wąskich korytarzy, być może zaznajomiona była również z lokalnymi twarzami i ich zwyczajami, bo jak do tej pory wiła się sprytnie z dala od ciekawskich wzroków nieznajomych krewnych. Drew raczył wspomnieć o swojej licznej rodzinie? Napomknąć cokolwiek o braterskich sylwetach, bezbłędnie dogadujących się w iście młodzieńczych, słownych kuksańcach złośliwości? Najpewniej tak, skoro rozpoznawała w nim totalnego obcego; najpewniej tak, skoro bezwstydnie pozwalała sobie dyskutować, niechlubnie walczyć o berło dominującego w tym rozrachunku władcy. Ale nie zamierzał przecież oddawać jej go po dobroci, nie tak po prostu, choćby i była faworytą namiestniczego łoża, choćby i tamten życzył sobie upatrzeć w niej potencjał małżeńskiej deklaracji. Bynajmniej się do niej nie kwapił?
— A więc tak dobrze się ze mną bawisz? — podchwycił przewrotnie jej słowa, z bladym uśmiechem cwaniaka sugestywnie drążącym dalej i bardziej, choć całość była w końcu miałką zabawą konwencją — niczym istotniejszym od doraźnej gadki o szwarcu, mydle i powidle. Czy niestosownie dwuznacznej? Być może, ale tak właśnie najtrafniej badało się wody, tak właśnie szacowało się chyba o szansach na dalszy postęp ichniejszej znajomości. — Posilę się na szczerość i przyznam to samo. Osiągnęłaś rekordowy czas w pozbawieniu mnie koszuli — kontynuował dalej, w tonie — jawnego lub wcale nie? — żartu, niezgrabnie zajmując się kawałkiem jasnego materiału, leżącego u skraju pobliskiego zlewu; różdżka leżała gdzieś daleko, najpewniej na jego sypialnianej komódce, więc natenczas pozostało zawierzać jej kobiecej intuicji — albo doświadczeniu? — i posiłkować się tym, co majaczyło pod ręką. Zabawne, jak prostą niezdarność podnieśli do rangi wymownej okoliczności, jakże dramatycznie czyniąc zeń przedmiot ciągnących się dalej dywagacji; zabawne, w jakich kolorach malowała się ta niewinna gra, ta banalna wymiana spojrzeń i — co zaskakujące — imion.
— Wolałbym zachować anonimowość, ale skoro jesteś mi dłużnikiem... — tu przerwał, oderwał się od mokrego rękawa materiału, zwrócił wreszcie w jej stronę: — Igor. Drew nie raczył mi cię przedstawić, ale żeby nie napomknąć o mnie choćby słowem? Wzburzające — dodał wkrótce, pół żartem, pół serio, czekając chyba niemo na jakiś niewerbalny gest pojednania; kobieta miała być zawsze pierwszą do jednoczącego uścisku dłoni, pozwolił więc oprzeć się biodrem o kant pobliskiej płyty, nadając całości mniej formalnego charakteru.
— Nie zniknie? Więc co powinienem zrobić? — wybrzmiało pytanie, mimika zaś nabrała widocznych rysów zaciekawienia, bo pojęcia nie miał ni o praniu, ni o innych obowiązkach tego rodzaju; w norweskiej głuszy miał sposobność gotować podłe obiady i szorować stare panele butwiejącej chatki, ale nigdy nie nosił się w tych kwestiach mianem wystarczającej wiedzy. Przeważnie też posiłkował się w tym celu magią, a od ponad roku — najzwyczajniej unikał podobnych zajęć. — Koszulę — potwierdził zaraz powolnym skinieniem głowy, pojedyncze zerknięcie posyłając narwanej sowie, następne zaś — jej samej, bo ponownie obracała kota ogonem, w dziecinnej wręcz tendencji do unikania odpowiedzi na kilka frapujących go zagadnień. A może te wcale nie interesowały go tak bardzo, tylko doszukiwał się w nich możliwości do błahych złośliwości? Miała w tym względzie dowolność interpretacji.
— Szczęśliwie nie chodzi o mnie... — napomknął obojętnie, z leciwym uniesieniem kącików ust i nienachalnym zerknięciem na dostarczoną korespondencję. — On... nie oświadczył ci się jeszcze? — uzupełnił wypowiedź, a po chwili dodał tylko: — Do ciebie? Nie krępuj się, otwórz choćby i teraz. — Łaskawe przyzwolenie, wraz z nim wyraźne odstąpienie na bok, jakby dawał jej tym samym intymność odczytu i spokój odbioru. Na razie.
— A więc tak dobrze się ze mną bawisz? — podchwycił przewrotnie jej słowa, z bladym uśmiechem cwaniaka sugestywnie drążącym dalej i bardziej, choć całość była w końcu miałką zabawą konwencją — niczym istotniejszym od doraźnej gadki o szwarcu, mydle i powidle. Czy niestosownie dwuznacznej? Być może, ale tak właśnie najtrafniej badało się wody, tak właśnie szacowało się chyba o szansach na dalszy postęp ichniejszej znajomości. — Posilę się na szczerość i przyznam to samo. Osiągnęłaś rekordowy czas w pozbawieniu mnie koszuli — kontynuował dalej, w tonie — jawnego lub wcale nie? — żartu, niezgrabnie zajmując się kawałkiem jasnego materiału, leżącego u skraju pobliskiego zlewu; różdżka leżała gdzieś daleko, najpewniej na jego sypialnianej komódce, więc natenczas pozostało zawierzać jej kobiecej intuicji — albo doświadczeniu? — i posiłkować się tym, co majaczyło pod ręką. Zabawne, jak prostą niezdarność podnieśli do rangi wymownej okoliczności, jakże dramatycznie czyniąc zeń przedmiot ciągnących się dalej dywagacji; zabawne, w jakich kolorach malowała się ta niewinna gra, ta banalna wymiana spojrzeń i — co zaskakujące — imion.
— Wolałbym zachować anonimowość, ale skoro jesteś mi dłużnikiem... — tu przerwał, oderwał się od mokrego rękawa materiału, zwrócił wreszcie w jej stronę: — Igor. Drew nie raczył mi cię przedstawić, ale żeby nie napomknąć o mnie choćby słowem? Wzburzające — dodał wkrótce, pół żartem, pół serio, czekając chyba niemo na jakiś niewerbalny gest pojednania; kobieta miała być zawsze pierwszą do jednoczącego uścisku dłoni, pozwolił więc oprzeć się biodrem o kant pobliskiej płyty, nadając całości mniej formalnego charakteru.
— Nie zniknie? Więc co powinienem zrobić? — wybrzmiało pytanie, mimika zaś nabrała widocznych rysów zaciekawienia, bo pojęcia nie miał ni o praniu, ni o innych obowiązkach tego rodzaju; w norweskiej głuszy miał sposobność gotować podłe obiady i szorować stare panele butwiejącej chatki, ale nigdy nie nosił się w tych kwestiach mianem wystarczającej wiedzy. Przeważnie też posiłkował się w tym celu magią, a od ponad roku — najzwyczajniej unikał podobnych zajęć. — Koszulę — potwierdził zaraz powolnym skinieniem głowy, pojedyncze zerknięcie posyłając narwanej sowie, następne zaś — jej samej, bo ponownie obracała kota ogonem, w dziecinnej wręcz tendencji do unikania odpowiedzi na kilka frapujących go zagadnień. A może te wcale nie interesowały go tak bardzo, tylko doszukiwał się w nich możliwości do błahych złośliwości? Miała w tym względzie dowolność interpretacji.
— Szczęśliwie nie chodzi o mnie... — napomknął obojętnie, z leciwym uniesieniem kącików ust i nienachalnym zerknięciem na dostarczoną korespondencję. — On... nie oświadczył ci się jeszcze? — uzupełnił wypowiedź, a po chwili dodał tylko: — Do ciebie? Nie krępuj się, otwórz choćby i teraz. — Łaskawe przyzwolenie, wraz z nim wyraźne odstąpienie na bok, jakby dawał jej tym samym intymność odczytu i spokój odbioru. Na razie.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie zastanawiała się nad tym jaką rolę przyszło jej pełnić w Przeklętej Warowni. Pojawiła się tu nagle burząc spokój wiekowych murów, obdarowując to miejsce chaosem własnych myśli. Poruszała się po obcych korytarzach, spoglądała na obce widoki za oknami, wyrzucała z siebie emocje, które finalnie również okazywały się być jej nieznajome. Decyzja o pozostaniu w Suffolk nie wynikała z wygody, a poczucia bezpieczeństwa, które przypisywała do osoby a nie miejsca. Może powinna dłużej zastanowić się nad tym jak jej obecność zostanie potraktowana przez innych mieszkańców. Wątpiła by ktokolwiek z nich wiedział o zażyłości ich relacji, a nawet jeśli to występki, których się dopuściła skutecznie ją dyskredytowały. Próbowała chłonąć postawę podobną do tej, którą przyjmował namiestnik, ale nie była w stanie. Nie potrafiła z taką łatwością odsunąć się od opinii innych szczególnie teraz, gdy od własnej historii dowiadywała się z ust różnych osób. Przemierzała korytarze Warowni, nasłuchiwała obecności innych prawdopodobnie nie będąc gotową na skonfrontowanie się z ich wzrokiem i snutymi domysłami. Wróg, przyjaciółka, kochanka – dla niej rola nie była tak ważna, ale ciekawscy sami dopiszą sobie historię na bladym płótnie jej wspomnień i nawet nie będzie w stanie im zaprzeczyć, bo niby skąd może wiedzieć co rzeczywiście jest prawdą?
Ponoć rodzina była ważnym elementem funkcjonowania każdego człowieka. Tak wielu dążyło do tego by ją posiadać, by trzymać wszystkich jej członków przy sobie tak jakby ich obecność dawała siłę, a nie tylko ją odbierała. Myślała, że razem z Drew dzielili podobny pogląd na ten temat, ale on sam musiał nabrać konkretnych doświadczeń, skoro rola namiestnika wiązał się z przyjęciem krewnych pod swój dach. Była ciekawa tych relacji, ludzi, z którymi przyszło dzielić mu krew. Nic dziwnego, że fascynacja mieszała się tu z zawstydzeniem i obawą. To pierwsze zdawało się jednak górować nad pozostałymi.
- A więc tak definiujesz zabawę? – zapytała unosząc przy tym brew w pytającym geście. Wiedziała, że w jakimś stopniu przeciąga dwuznaczną rozmowę, ale nie była przyzwyczajona do odczuwania dyskomfortu czy zawstydzenia. Kiedy faktycznie ktoś w takowe ją wpędzał wolała obracać słowną potyczkę na swoją stronę, bo przynajmniej w tak kontrolowanych warunkach odzyskiwała namiastkę pewności siebie. Nadzy mężczyźni wciąż tę pewność siebie odbierali i wcale nie traktowała tego jako zły omen, a wręcz przeciwnie. Szanowała własne granice. Parsknęła na kolejne słowa mężczyzny. – Nie chce stać się puentą tych wszystkich opowieści toczonych w męskim gronie przy butelce ognistej. Czyż nie tak to właśnie wygląda? Odstąpię ten szlachetny tytuł innym równie prędkim. – dodała wymuszając na mężczyźnie kontakt wzrokowy i zamkniętą w nim niemą prośbę.
Z wątpieniem przyjęła chęć anonimowości, bowiem swoją postawą raczej prezentował coś zgoła innego. Wciąż zapomniała, że ludzie, którzy wydawali jej się obcy wcale tacy być nie musieli i swoim zachowaniem zdradzała jak wielki chaos panował w jej głowie. Nie było na to innego sposobu – mogła uchodzić za grubiańską, niemiłą, wrogą albo mogła być po prostu sobą z wieloma nieskończonymi historiami w myślach. – Oh… napomknął – odparła z nieodgadnioną miną właściwie nie kontynuując tematu. Zostawiając mężczyznę w domysłach może w delikatnym żarcie, a może odrobinie złośliwości. – Bez względu na okoliczności miło dopasować imię do osoby. – dodała faktycznie wyciągając w stronę mężczyzny dłoń.
- Rozumiem, że wyrzucenie jej nie wchodzi w grę? – zapytała i ponownie przeniosła wzrok na pokrzywdzoną w całym zdarzeniu. Koszula albo miała dla niego wielką wartość sentymentalną, albo była dobrym dystraktorem. – Oddaj mi ją – dodała z westchnięciem, w końcu proste evanesco załatwiłoby sprawę w sekundę. – Naprawię szkodę, a jeśli mi się nie uda to wtedy będę ci winna koszulę. – dodała kładąc nacisk na kilka ostatnich słów.
Odwracanie kota ogonem wchodziło jej w krew. Nie unikała konkretów, ale wiedziała, kiedy jest pora na ich wypowiedzenie. Pomimo niefortunnego spotkania tak naprawdę mogła jedynie domyślać się intencji mężczyzny i wolała pozostawać ostrożna w wypowiadanych słowach. Intuicja podpowiadała jej jednak, że nie miałaby trudności w zaufaniu mu, a dodatkowo dzielili podobne poczucie humoru, które w swej istocie zawierało większą kroplę złośliwości. – Szczęśliwie? – powtórzyła za mężczyzną ciekawa skąd taka postawa względem ewentualnych zaślubin. Zmarszczyła brwi na kolejne pytanie i pokręciła głową niby w zażenowaniu. – A więc ma to w zwyczaju? – zapytała, a kącik jej ust drgnął w rozbawieniu.
List parzył ją w dłonie i przez chwilę zastanawiała się czy po prostu nie wyrzucić go do kubła by dołączył do potłuczonego kieliszka. Nie chciała konfrontować się z przeszłością, a czuła, że właśnie to ją czeka. Głos mężczyzny dotarł do niej lekko przytłumiony, ale skinęła głową w końcu przełamując pieczęć. Przejechała wzrokiem po liście marszcząc przy tym mocno brwi. Niezrozumienie, wstyd, jakaś niekończąca się lawina zbędnych emocji. Kim był ten mężczyzna? Minęła dłuższa chwila zanim czarownica ponownie się odezwała. – Zdarzyło ci się kiedyś nie pamiętać? Ludzi, zdarzeń, miejsc… wszystkiego? Upiłeś się kiedyś tak bardzo, że na drugi dzień nie pamiętałeś nic z tej nocy? Czuje się trochę tak, Igor. Jakbym piła przez ostatnie trzy lata, obudziła się z potwornym bólem głowy i nie pamiętała nic z tego co się działo. – dodała spoglądając na mężczyznę z lekką konsternacją. Nie wymagała pocieszenia, nie szukała ukojenia. Właściwie niczego nie szukała, a jedynie znów próbowała tłumaczyć samą siebie.
Ponoć rodzina była ważnym elementem funkcjonowania każdego człowieka. Tak wielu dążyło do tego by ją posiadać, by trzymać wszystkich jej członków przy sobie tak jakby ich obecność dawała siłę, a nie tylko ją odbierała. Myślała, że razem z Drew dzielili podobny pogląd na ten temat, ale on sam musiał nabrać konkretnych doświadczeń, skoro rola namiestnika wiązał się z przyjęciem krewnych pod swój dach. Była ciekawa tych relacji, ludzi, z którymi przyszło dzielić mu krew. Nic dziwnego, że fascynacja mieszała się tu z zawstydzeniem i obawą. To pierwsze zdawało się jednak górować nad pozostałymi.
- A więc tak definiujesz zabawę? – zapytała unosząc przy tym brew w pytającym geście. Wiedziała, że w jakimś stopniu przeciąga dwuznaczną rozmowę, ale nie była przyzwyczajona do odczuwania dyskomfortu czy zawstydzenia. Kiedy faktycznie ktoś w takowe ją wpędzał wolała obracać słowną potyczkę na swoją stronę, bo przynajmniej w tak kontrolowanych warunkach odzyskiwała namiastkę pewności siebie. Nadzy mężczyźni wciąż tę pewność siebie odbierali i wcale nie traktowała tego jako zły omen, a wręcz przeciwnie. Szanowała własne granice. Parsknęła na kolejne słowa mężczyzny. – Nie chce stać się puentą tych wszystkich opowieści toczonych w męskim gronie przy butelce ognistej. Czyż nie tak to właśnie wygląda? Odstąpię ten szlachetny tytuł innym równie prędkim. – dodała wymuszając na mężczyźnie kontakt wzrokowy i zamkniętą w nim niemą prośbę.
Z wątpieniem przyjęła chęć anonimowości, bowiem swoją postawą raczej prezentował coś zgoła innego. Wciąż zapomniała, że ludzie, którzy wydawali jej się obcy wcale tacy być nie musieli i swoim zachowaniem zdradzała jak wielki chaos panował w jej głowie. Nie było na to innego sposobu – mogła uchodzić za grubiańską, niemiłą, wrogą albo mogła być po prostu sobą z wieloma nieskończonymi historiami w myślach. – Oh… napomknął – odparła z nieodgadnioną miną właściwie nie kontynuując tematu. Zostawiając mężczyznę w domysłach może w delikatnym żarcie, a może odrobinie złośliwości. – Bez względu na okoliczności miło dopasować imię do osoby. – dodała faktycznie wyciągając w stronę mężczyzny dłoń.
- Rozumiem, że wyrzucenie jej nie wchodzi w grę? – zapytała i ponownie przeniosła wzrok na pokrzywdzoną w całym zdarzeniu. Koszula albo miała dla niego wielką wartość sentymentalną, albo była dobrym dystraktorem. – Oddaj mi ją – dodała z westchnięciem, w końcu proste evanesco załatwiłoby sprawę w sekundę. – Naprawię szkodę, a jeśli mi się nie uda to wtedy będę ci winna koszulę. – dodała kładąc nacisk na kilka ostatnich słów.
Odwracanie kota ogonem wchodziło jej w krew. Nie unikała konkretów, ale wiedziała, kiedy jest pora na ich wypowiedzenie. Pomimo niefortunnego spotkania tak naprawdę mogła jedynie domyślać się intencji mężczyzny i wolała pozostawać ostrożna w wypowiadanych słowach. Intuicja podpowiadała jej jednak, że nie miałaby trudności w zaufaniu mu, a dodatkowo dzielili podobne poczucie humoru, które w swej istocie zawierało większą kroplę złośliwości. – Szczęśliwie? – powtórzyła za mężczyzną ciekawa skąd taka postawa względem ewentualnych zaślubin. Zmarszczyła brwi na kolejne pytanie i pokręciła głową niby w zażenowaniu. – A więc ma to w zwyczaju? – zapytała, a kącik jej ust drgnął w rozbawieniu.
List parzył ją w dłonie i przez chwilę zastanawiała się czy po prostu nie wyrzucić go do kubła by dołączył do potłuczonego kieliszka. Nie chciała konfrontować się z przeszłością, a czuła, że właśnie to ją czeka. Głos mężczyzny dotarł do niej lekko przytłumiony, ale skinęła głową w końcu przełamując pieczęć. Przejechała wzrokiem po liście marszcząc przy tym mocno brwi. Niezrozumienie, wstyd, jakaś niekończąca się lawina zbędnych emocji. Kim był ten mężczyzna? Minęła dłuższa chwila zanim czarownica ponownie się odezwała. – Zdarzyło ci się kiedyś nie pamiętać? Ludzi, zdarzeń, miejsc… wszystkiego? Upiłeś się kiedyś tak bardzo, że na drugi dzień nie pamiętałeś nic z tej nocy? Czuje się trochę tak, Igor. Jakbym piła przez ostatnie trzy lata, obudziła się z potwornym bólem głowy i nie pamiętała nic z tego co się działo. – dodała spoglądając na mężczyznę z lekką konsternacją. Nie wymagała pocieszenia, nie szukała ukojenia. Właściwie niczego nie szukała, a jedynie znów próbowała tłumaczyć samą siebie.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W całej lekkości prowadzonej tu konwersacji, zwyczajowym przełamywaniu lodów i niewinnych uśmiechach pierwszych kontaktów, wybrzmiewał pierwiastek niechlubnej być może figlarności — swoistej dwuznaczności słów plączących się w błahej rozprawie o koszuli i rozlanym winie.
I choć względnie spostrzegawcze oko doglądało czegoś znajomego w jej wizerunku, nijak potrafiło dotąd powiązać go z niewybrednym listem gończym największych zbrodniarzy konkurującej z nimi rebelii. Oczy beztrosko więc sunęły z góry na dół i z dołu do góry, dość ostentacyjnie, jakby dla zabawy, być może w poszukiwaniu innych, nieodkrytych jeszcze, przesłanek, a być może tak po prostu, figlarnie zaczepiając o kanty zawstydzonej twarzy, acz pewnej siebie postawy. Nie mógł wiedzieć, że jej, z pozoru doraźny, pobyt w chłodnym domostwie przeistoczyć się miał w stałą obecność u boku namiestniczego ramienia, już nie tyle jako błądzącej za nim ślepo kochanki, lecz w charakterze żony-doradczyni, swoistego uosobienia kobiecego wsparcia myślą i czynem, którego Drew z pewnością dotąd brakowało. Nie mógł też wiedzieć, że jego parszywie złośliwe uwagi, wbrew kawalerskiemu zwyczajowi kuzyna, już wkrótce okazać się miały dalekimi żartom stwierdzeniami faktu; że już wkrótce, chłodny i beznamiętny Macnair, padać miał przed nią na kolana w prośbie wiążącej przysięgi, tym samym zapowiadając nią przyszłość zupełnie odmiennego kalibru. Oni wszyscy nie mogli chyba jeszcze wiedzieć, jak wiele chaosu przyniosą im nadchodzące miesiące, mieszając ichniejszym przyzwyczajeniem i rutyną; oni wszyscy nie mogli chyba jeszcze wiedzieć, że niebawem ich życia zaczną toczyć się swoim własnym, niekontrolowanym tokiem, wnosząc brzmienie niespodzianek w spokój tutejszych ścian.
— Poniekąd. Kiedyś może zdradzę ci resztę tej definicji... — zapowiedział enigmatycznie, choć z wyraźnym tonem żartobliwości, skwitowanej ostatecznie leciwym uniesieniem kącików ust. — Szkoda, liczyłem raczej, że będziesz go nosić z dumą — dodał wkrótce potem, pozornie skołowany jej uwagą, pozornie rozczarowany jej decyzją; iskierki tańczące w rozszerzonych źrenicach zdradzały jednak dowcipny charakter całostki. Dla rozwiania domysłów rzucił jeszcze zresztą: — Mogłaś się go wyrzec, ale ja, ja będę o nim pamiętał — ostrzegł pół żartem, pół serio, jakby na podobieństwo mitologicznego, zdradzieckiego chochlika, który w imię czystej, grzesznej przyjemności zwykł mącić również i tam, gdzie mącić bynajmniej nie przystało; łagodna, wciąż nieco chłopięca i zbyt wymuskana jak na mężczyznę twarz, mogła rysować się kolorem niezachwianej niewinności, ale wrażenie to prędko burzył nadeszły do kompletu, cwaniacki uśmiech stereotypowego zdrajcy. Jedno błyśnięcie perłą zębów, jedno zmarszczenie brwi i jeden błysk szarych oczu wystarczył, by rysy młodzieńczości zamknąć w ramach bezwstydnej sztuki uwodzenia. Jak widać przyległej doń na stałe, bo nijak zważał na to, w jakim charakterze rzeczywiście wizytowała w Suffolk. Miała w sobie coś wystarczająco elektryzującego, by odważnie balansował na krawędzi nieszkodliwej konwencji a wyraźnej dwuznaczności; ot tak, dla zabawy i z cichą nadzieją, że zastygłe w eterze wymiany przemyśleń nie dotrą nigdy do wrażliwych uszu gospodarza tego domu.
— Zapewne wypowiadał się o mnie nieprzychylnie, targany frustracją... — Bo przegrał jeden z naszych ostatnich głupawych zakładów — albo kompleksem — zgadywał wymownie, na chwilę nadając rysom posągowej stateczności, by zaraz parsknąć cicho i spojrzeć jej w oczy. — Na szczęście nie zwykłem się długo gniewać, więc jakoś zniosę wszystkie prawdopodobne dyskredytacje — tu przerwał na moment, poważniejąc dla odmiany — i zniszczoną koszulę. Nie przejmuj się — napomknął leciwie, niemalże już całkowicie ograbiając ten temat z pierwotnej wagi sytuacji. — Szczęśliwie. Kawalerstwo sprzyja nam wszystkim — zauważył cicho, w istocie na opak temu, czego tak po prawdzie od nich oczekiwano. Jak dotąd nie odczuł jednak przesadnej, zniechęcającej presji; jako biznesowa maskotka własnej matki dobrze sprawdzał się na kolacjach z kontrahentami i ich córkami, ale pech chciał, że żadna z nich nie nosiła się echem satysfakcjonującego potencjału. Ani omawiane umowy, ani szczebioczące panny z przeciwnego narożnika długich stołów.
— Zdarzyło. Po tym, jak po raz pierwszy dostałem z pięści w szczękę; po tym, jak błędnie nałożyłem klątwę i wtedy, gdy wypiłem o trzy kieliszki za dużo — przyznał sucho, wyliczywszy okoliczności, gdy rzeczywiście nie pamiętał; w streszczeniu pominął momenty, których po ludzku wspominać nie chciał. Jej pytanie nosiło w sobie jednak ślady niepokoju i skonfundowania, których postanowił nie rozwiewać, lecz drążyć dalej, ciekawsko i bez zawahania:
— Doznałaś jakiegoś urazu? Albo traumy?
I choć względnie spostrzegawcze oko doglądało czegoś znajomego w jej wizerunku, nijak potrafiło dotąd powiązać go z niewybrednym listem gończym największych zbrodniarzy konkurującej z nimi rebelii. Oczy beztrosko więc sunęły z góry na dół i z dołu do góry, dość ostentacyjnie, jakby dla zabawy, być może w poszukiwaniu innych, nieodkrytych jeszcze, przesłanek, a być może tak po prostu, figlarnie zaczepiając o kanty zawstydzonej twarzy, acz pewnej siebie postawy. Nie mógł wiedzieć, że jej, z pozoru doraźny, pobyt w chłodnym domostwie przeistoczyć się miał w stałą obecność u boku namiestniczego ramienia, już nie tyle jako błądzącej za nim ślepo kochanki, lecz w charakterze żony-doradczyni, swoistego uosobienia kobiecego wsparcia myślą i czynem, którego Drew z pewnością dotąd brakowało. Nie mógł też wiedzieć, że jego parszywie złośliwe uwagi, wbrew kawalerskiemu zwyczajowi kuzyna, już wkrótce okazać się miały dalekimi żartom stwierdzeniami faktu; że już wkrótce, chłodny i beznamiętny Macnair, padać miał przed nią na kolana w prośbie wiążącej przysięgi, tym samym zapowiadając nią przyszłość zupełnie odmiennego kalibru. Oni wszyscy nie mogli chyba jeszcze wiedzieć, jak wiele chaosu przyniosą im nadchodzące miesiące, mieszając ichniejszym przyzwyczajeniem i rutyną; oni wszyscy nie mogli chyba jeszcze wiedzieć, że niebawem ich życia zaczną toczyć się swoim własnym, niekontrolowanym tokiem, wnosząc brzmienie niespodzianek w spokój tutejszych ścian.
— Poniekąd. Kiedyś może zdradzę ci resztę tej definicji... — zapowiedział enigmatycznie, choć z wyraźnym tonem żartobliwości, skwitowanej ostatecznie leciwym uniesieniem kącików ust. — Szkoda, liczyłem raczej, że będziesz go nosić z dumą — dodał wkrótce potem, pozornie skołowany jej uwagą, pozornie rozczarowany jej decyzją; iskierki tańczące w rozszerzonych źrenicach zdradzały jednak dowcipny charakter całostki. Dla rozwiania domysłów rzucił jeszcze zresztą: — Mogłaś się go wyrzec, ale ja, ja będę o nim pamiętał — ostrzegł pół żartem, pół serio, jakby na podobieństwo mitologicznego, zdradzieckiego chochlika, który w imię czystej, grzesznej przyjemności zwykł mącić również i tam, gdzie mącić bynajmniej nie przystało; łagodna, wciąż nieco chłopięca i zbyt wymuskana jak na mężczyznę twarz, mogła rysować się kolorem niezachwianej niewinności, ale wrażenie to prędko burzył nadeszły do kompletu, cwaniacki uśmiech stereotypowego zdrajcy. Jedno błyśnięcie perłą zębów, jedno zmarszczenie brwi i jeden błysk szarych oczu wystarczył, by rysy młodzieńczości zamknąć w ramach bezwstydnej sztuki uwodzenia. Jak widać przyległej doń na stałe, bo nijak zważał na to, w jakim charakterze rzeczywiście wizytowała w Suffolk. Miała w sobie coś wystarczająco elektryzującego, by odważnie balansował na krawędzi nieszkodliwej konwencji a wyraźnej dwuznaczności; ot tak, dla zabawy i z cichą nadzieją, że zastygłe w eterze wymiany przemyśleń nie dotrą nigdy do wrażliwych uszu gospodarza tego domu.
— Zapewne wypowiadał się o mnie nieprzychylnie, targany frustracją... — Bo przegrał jeden z naszych ostatnich głupawych zakładów — albo kompleksem — zgadywał wymownie, na chwilę nadając rysom posągowej stateczności, by zaraz parsknąć cicho i spojrzeć jej w oczy. — Na szczęście nie zwykłem się długo gniewać, więc jakoś zniosę wszystkie prawdopodobne dyskredytacje — tu przerwał na moment, poważniejąc dla odmiany — i zniszczoną koszulę. Nie przejmuj się — napomknął leciwie, niemalże już całkowicie ograbiając ten temat z pierwotnej wagi sytuacji. — Szczęśliwie. Kawalerstwo sprzyja nam wszystkim — zauważył cicho, w istocie na opak temu, czego tak po prawdzie od nich oczekiwano. Jak dotąd nie odczuł jednak przesadnej, zniechęcającej presji; jako biznesowa maskotka własnej matki dobrze sprawdzał się na kolacjach z kontrahentami i ich córkami, ale pech chciał, że żadna z nich nie nosiła się echem satysfakcjonującego potencjału. Ani omawiane umowy, ani szczebioczące panny z przeciwnego narożnika długich stołów.
— Zdarzyło. Po tym, jak po raz pierwszy dostałem z pięści w szczękę; po tym, jak błędnie nałożyłem klątwę i wtedy, gdy wypiłem o trzy kieliszki za dużo — przyznał sucho, wyliczywszy okoliczności, gdy rzeczywiście nie pamiętał; w streszczeniu pominął momenty, których po ludzku wspominać nie chciał. Jej pytanie nosiło w sobie jednak ślady niepokoju i skonfundowania, których postanowił nie rozwiewać, lecz drążyć dalej, ciekawsko i bez zawahania:
— Doznałaś jakiegoś urazu? Albo traumy?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Los zwykle w swej przekorze prowadził ludzi nie tymi ścieżkami, które by sami dla siebie wybrali. Mącił, bawił się emocjami, zwodził intuicje na przysłowiowe manowce i to tylko dlatego, że w zaskoczonych spojrzeniach upatrywał zabawy i uciechy. Gdyby mogła powiedzieć więcej o swoim pewnie skupiłaby się na tych wszystkich momentach, w których pewna siebie wyciągała rękę po zapomniany przez czas artefakt, a ten dosłownie jej umykał. Ile to razy była całkowicie pewna wiedzy i własnych umiejętności, drzemiącej w niej magii? A ile razy ta ją zawiodła? Tak po prostu w zwyczajnym kaprysie? Teraz jej życie był także zrządzeniem losu, to dziwaczne na swój sposób spotkanie również nim było. Jakie istniało prawdopodobieństwo, że ten przywita ją akurat w tym samym momencie, w którym odwracała się z kieliszkiem wypełnionym winem? Mogła darować sobie ten kieliszek, mogli minąć się w drzwiach i zamienić zaledwie parę nic nieznaczących słów. Wszystko co zaplanował los i cała ta jego przebiegłość, to wszystko było z góry ustalone, z góry przesądzone. Czy właściwie mieli wpływ na cokolwiek w swoim życiu?
Uniosła kącik w delikatnym uśmiechu wiedząc, że toczą w słowach pojedynek – czy dopatrywała się w nim dwuznaczności? Naiwność w odpowiedni sposób zabarwiała jej rzeczywistość. Traktowała to jako spór charakterów – może podobnych, a może całkowicie różnych? Tego jeszcze nie wiedziała. Zwykle jej znajomości nie rozpoczynały się od wrogości, poplamionych koszul i zmarnowanego wina. Szkoda było czasu na analizowanie i rozpatrywanie swojego zachowania. Poznawała dopiero samą siebie – na nowo. – Kiedyś – powtórzyła za nim. – Kiedyś i może brzmi jak nigdy i nie w tym życiu. – odparła wzruszając przy tym nieznacznie ramionami. Jakby wcale nie była tego ciekawa, lecz dalekie to było od prawdy. Była ciekawska i mało cierpliwa, ale wątpiła, żeby było to dla kogokolwiek interesujące. – Naprawdę? Nosić z dumą? – uniosła brew w pytającym geście. Kolejne słowa mężczyzny brzmiały jak faktyczna obietnica lub przysłowiowy as w rękawie. Nie odpowiedziała na to wiedząc, że czasem podsycanie niekoniecznie komfortowych dla niej informacji kończy się tragicznie. Całkowicie świadomie i z premedytacją przeszła do kolejnego tematu. Tak po prostu.
Z każdym dniem w Przeklętej Warowni zdawała sobie sprawę, że wciąż niewiele wie o Drew. Jego rodzina była dla niej tajemnicą – czymś co dopiero teraz odkrywała. Igor przynajmniej na razie zdawał się być pewny siebie, wygadany, a cyniczny uśmiech na jego ustach zdradzał, że niewiele rzeczy może być dla niego krępujących czy odstraszających. Była to niebezpieczna mieszkanka cech i na własnej skórze niejednokrotnie się o tym przekonała. Zaskakujący był też fakt jak poprawnie przyjął jej obecność w Suffolk. Spodziewała się wrogich spojrzeń, komentarzy, niechęci przez wzgląd na własne czyny – to nie miało miejsca. Mężczyzna albo nie zdawał sobie sprawy z kim rozmawia, albo go to zupełnie nie obchodziło. Tak czy inaczej była mu za to po części wdzięczna. – Dlaczego sądzisz, że nieprzychylnie? – zapytała unosząc brew w pytającym geście, a po chwili się roześmiała. – Jest chyba ostatnią osobą, którą posądziłabym o posiadanie kompleksów. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że akurat w tym jesteście do siebie całkiem podobni. – dodała. Sam sposób w jaki pozbył się koszuli nie zważając właściwie na jej obecność, albo przez jej obecność był na to dowodem. – W takim razie mam szczęście, że nie zwykłeś długo się gniewać. Wyrzuty sumienia mogłyby mnie prześladować. – odparła z lekko kpiącą nutą, ale zaraz uśmiechnęła się szeroko w rozbawieniu. Łatwo było jej być sobą, gdy ktoś również to powielał. Sztywne etykiety, wymuskane słowa… to wszystko było dalekie od tego w czym czuła się komfortowo. Na kolejne słowa skinęła jedynie głową i uśmiechnęła się pod nosem. Znała to z własnego doświadczenia – ileż to już razy słyszała, że jest starą panną? Jej panieństwo również służyło, a przynajmniej tak sobie wmawiała.
Skupiła na mężczyźnie spojrzenie, gdy zaczął wyliczać, ile razy zdarzyło mu się utracić wspomnienia. – No to jesteś w tym bardziej doświadczony ode mnie – odparła nie odrywając wzroku. – Może w pewnym momencie wchodzi to w krew i nie robi już takiego bałaganu w głowie choć wątpię. I urazu i traumy pewnie, ale nie będziemy się nade mną użalać. Frustrujące. – schowała list do kieszeni i uniosła kącik ust w uśmiechu. – Wezmę dwa kieliszki, co by otwarta butelka się nie zmarnowała, zostań jeśli chcesz. – dodała i ruszyła w stronę szafki, z której już dziś korzystała.
z.t x2
Uniosła kącik w delikatnym uśmiechu wiedząc, że toczą w słowach pojedynek – czy dopatrywała się w nim dwuznaczności? Naiwność w odpowiedni sposób zabarwiała jej rzeczywistość. Traktowała to jako spór charakterów – może podobnych, a może całkowicie różnych? Tego jeszcze nie wiedziała. Zwykle jej znajomości nie rozpoczynały się od wrogości, poplamionych koszul i zmarnowanego wina. Szkoda było czasu na analizowanie i rozpatrywanie swojego zachowania. Poznawała dopiero samą siebie – na nowo. – Kiedyś – powtórzyła za nim. – Kiedyś i może brzmi jak nigdy i nie w tym życiu. – odparła wzruszając przy tym nieznacznie ramionami. Jakby wcale nie była tego ciekawa, lecz dalekie to było od prawdy. Była ciekawska i mało cierpliwa, ale wątpiła, żeby było to dla kogokolwiek interesujące. – Naprawdę? Nosić z dumą? – uniosła brew w pytającym geście. Kolejne słowa mężczyzny brzmiały jak faktyczna obietnica lub przysłowiowy as w rękawie. Nie odpowiedziała na to wiedząc, że czasem podsycanie niekoniecznie komfortowych dla niej informacji kończy się tragicznie. Całkowicie świadomie i z premedytacją przeszła do kolejnego tematu. Tak po prostu.
Z każdym dniem w Przeklętej Warowni zdawała sobie sprawę, że wciąż niewiele wie o Drew. Jego rodzina była dla niej tajemnicą – czymś co dopiero teraz odkrywała. Igor przynajmniej na razie zdawał się być pewny siebie, wygadany, a cyniczny uśmiech na jego ustach zdradzał, że niewiele rzeczy może być dla niego krępujących czy odstraszających. Była to niebezpieczna mieszkanka cech i na własnej skórze niejednokrotnie się o tym przekonała. Zaskakujący był też fakt jak poprawnie przyjął jej obecność w Suffolk. Spodziewała się wrogich spojrzeń, komentarzy, niechęci przez wzgląd na własne czyny – to nie miało miejsca. Mężczyzna albo nie zdawał sobie sprawy z kim rozmawia, albo go to zupełnie nie obchodziło. Tak czy inaczej była mu za to po części wdzięczna. – Dlaczego sądzisz, że nieprzychylnie? – zapytała unosząc brew w pytającym geście, a po chwili się roześmiała. – Jest chyba ostatnią osobą, którą posądziłabym o posiadanie kompleksów. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że akurat w tym jesteście do siebie całkiem podobni. – dodała. Sam sposób w jaki pozbył się koszuli nie zważając właściwie na jej obecność, albo przez jej obecność był na to dowodem. – W takim razie mam szczęście, że nie zwykłeś długo się gniewać. Wyrzuty sumienia mogłyby mnie prześladować. – odparła z lekko kpiącą nutą, ale zaraz uśmiechnęła się szeroko w rozbawieniu. Łatwo było jej być sobą, gdy ktoś również to powielał. Sztywne etykiety, wymuskane słowa… to wszystko było dalekie od tego w czym czuła się komfortowo. Na kolejne słowa skinęła jedynie głową i uśmiechnęła się pod nosem. Znała to z własnego doświadczenia – ileż to już razy słyszała, że jest starą panną? Jej panieństwo również służyło, a przynajmniej tak sobie wmawiała.
Skupiła na mężczyźnie spojrzenie, gdy zaczął wyliczać, ile razy zdarzyło mu się utracić wspomnienia. – No to jesteś w tym bardziej doświadczony ode mnie – odparła nie odrywając wzroku. – Może w pewnym momencie wchodzi to w krew i nie robi już takiego bałaganu w głowie choć wątpię. I urazu i traumy pewnie, ale nie będziemy się nade mną użalać. Frustrujące. – schowała list do kieszeni i uniosła kącik ust w uśmiechu. – Wezmę dwa kieliszki, co by otwarta butelka się nie zmarnowała, zostań jeśli chcesz. – dodała i ruszyła w stronę szafki, z której już dziś korzystała.
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Kuchnia
Szybka odpowiedź